Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ona to nazywa chimerą! burknął Bal.
— Posłuchaj mnie cierpliwie, chwytając go za rękę dodała żona. Zrośliśmy i przywykli do miasta, praca nasza chleb nam dała i zapewniła przyszłość dzieci... Godziż się, nie znając tego życia które ci się tak śmieje, wszystko w nie wkładać? A nuż twoje złote jabłko będzie jabłkiem raju?.. Nie, kochany Erazmie, kupuj sobie dobra jeśli ci się podoba, rzucaj ten poczciwy stan w którym żyli i wychowali nas rodzice, ale nie odrzucaj od siebie ostatniej deski ratunku. Tam nas czekają straty, tu niech zostanie choć przytułek po burzy...
Bal wysłuchał, choć z oznakami nadzwyczajnej niecierpliwości, podskakując na kanapie, całej mowy żony, ale trząsł głową i rzucał się.
— Co za dziwne przeczucia! co za przywidzenia! przerwał nareszcie, co za zakochanie w tem brudnem mieście! Dla czego mamy tracić? czemu nie potrafimy gospodarzyć. Cóż to, święci garki lepią? Dobry ekonom i rozumu trochę, ot i po wszystkiem. Stanisław będzie, ręczę, dobrym gospodarzem.
— Będę czem ojciec rozkażesz, odparł smutnie Stanisław, ale dobrym wątpię... na to potrzeba specjalnej nauki i ochoty, a ja jej nie mam.
— Wszystko się znajdzie, przerwał Bal, co to darmo gadać! Wyprzedamy się i kwita z miasta, ze sklepów, z handlu, ze wszystkiego, wracam na niwę przodków... odetchnąć powietrzem siół i lasów... Co to za życie rozkoszne, jaka cisza, swoboda i pokój! jaki dostatek! O! ciężko mi czekać do tej chwili, tak jej pragnę.
Matka i syn spojrzeli po sobie, jakby mówili: To