Panicz (Mniszkówna, 1926)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK
PANICZ
POWIEŚĆ
DWIE CZĘŚCI W JEDNYM TOMIE

WYDANIE VI.

w poznaniu
wielkopolska księgarnia nakładowa
karola rzepeckiego
1926





Czcionkami Drukarni Ludwika Kapeli w Poznaniu.







I.

Ryszard Denhoff stał na ganku swego domu w Wodzewie, i patrzał jak pakowano kufry na wielkie furgony wysłane słomą. Czoło młodego obywatela pokryte było rzewną zadumą. Słyszał dokoła siebie gwar nieustanny, niby kołatanie młyna, urozmaicony często silniejszym odgłosem jakiegoś wołania, głośnego krzyku, nawet płaczu.
Widział pełno ludzkich postaci, niosących na wozy co raz nowe paki i kosze. Ktoś tubalnym głosem wydawał rozporządzenia, ktoś wołał na konie; skrzypiały osie ruszających, naładowanych fur, szczekały psy.
Młody Denhoff oparty niedbale o filar ganku, ocienionego bujnymi kędziorami dzikich winogron, trwał w półśnie zarazem rozkosznym i dziwnym.
Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on, jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy dla podpisania aktu kupna. On, marzyciel, idealista, trochę łobuzi i hulaka jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego. Zdobył je, bez trudu wprawdzie, bo od tego były kapitały, ale zakochawszy się w niem przedtem, jak w pięknej kobiecie. Uczuwał zadowolenie bez granie i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą bezmiar wspaniałych horyzontów; szał wdzięczności dla całego świata za otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma.
Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił ziemię całą.
Ale wyjazd z rodziną jego poprzednika, zgiełk, wrzawa, głośne pożegnania przygnębiły młodzieńca.
Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość.
Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały.
Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany.
Mijając ganek, ludzie ci patrzyli z pewnym lękiem na nowego pana, który „jakości po zagranicznemu wygląda i z niemiecka się nazywa“. Ale pomimo tych nieufnych spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne wejrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.
Ostatni wóz odjechał z przed ganku i jednocześnie rozległo się wołanie silnym basem.
— Mateusz, zajeżdżaj!
Ryszard zadrzał. Nieprzyjemne uczucie trąciło go brutalnie powodując nagły żal.
— Już odjeżdżają......
Odstąpił od filara i patrzył na toczący się powóz, ciągniony przez czwórkę kasztanowatych koni.
— I to już moje — przemknęła myśl szybka jakby uśmiechnięta.
Bystrym okiem obrzucił sylwetkę stangreta.
— Zmienię liberję! Wiecznie te granatowy kapoty i guzy.
Nagle drgnął i skrzywił się z niesmakiem. Palcami zacisnął uszy, jakby go bolało w bębenkach.
— Przestaniesz ty z bata strzelać, już ja cię oduczę parafiaństwa — mruknął zły, zjadliwe spojrzenie rzucając stangretowi.
Nastąpił wyjazd. Denhoff rozczulił się żegnając swych poprzedników. Usadawiał i ściskał dzieci, całował z wylaniem ręce pani, z panem cmokali się w powietrzu. Ogarniał go żal i niepokój.
Ryszard zląkł się swego Wodzewa i nowej roli.
— Mogliby też państwo jeszcze nie odjeżdżać!
— A cóżbyśmy tu robili? Pan jest właścicielem i założy dom.
— Jaki tam dom! Co ja tu sam poradzę?...
— Będzie pan bujał po świecie, a na odpoczynek tu przyjeżdżał. Przecie na klombie jest napis dywanowy „Mon repos“, jako godło Wodzewa — żartował były obywatel.
Denhoff popatrzył na dywanowy klomb, już jego gustem zasadzony, i na napis francuski na froncie.
— Czy oni z tego kpią? — pomyślał.
Ale dłużej się nad tem nie zastanawiał. Lubił tych ludzi, szanował i szczerze był zmartwiony ich odjazdem.
Gdy powóz ruszył, Denhoff zapominając o powadze nowego dziedzica, wskoczył na stopień ekwipażu i dojechał tak aż za bramę.
— Do widzenia! nie zapominajcie państwo o mnie, pustelniku.
— Do widzenia! Do widzenia!
Znowu junackie palnięcie z bata, bolesny skurcz na twarzy Denhoffa, i rozstali się.
Młodziutki obywatel powrócił do domu prędkim krokiem, gorączkowo. Chciałby dziś, zaraz, całe Wodzewo przekształcić wedle swego gustu. Po drodze zauważył, że kłaniano mu się już inaczej, niż przed wyjazdem poprzednika, coś niewolniczego było w tych ukłonach dworskiej służby i włościan.
Wszedł do domu. Pustka przykra wionęła nań z ogołoconych pokoi. Podłogi zasypywały resztki słomy, trociny i pomięte papiery. Tapety na ścianach wypłowiałe, miejscami pozdzierane, pełne haków: i ćwieków osnutych nitkami pajęczyn. Bezład szczerzył tu zęby na każdym kroku i zniechęcał. Denhoff obszedł wszystkie pokoje i uczuł straszliwe zgnębienie, ręce mu opadły ze znużenia, które nagle nim zawładnęło.
— Ucieknę stąd, nie wytrwam!
Ciepły, słodki ton słowiczy wpłynął przez otwarte okna i miękko otulił stargane nerwy Ryszarda.
Podsunął się bliżej śpiewaka! i oparty o futrynę okna wbił oczy w gąszcz parkową. Burzyło się tam wszystko majem. Maj młody, uśmiechnięty wyglądał z obfitych koron brzóz, maj gładził potężne świerki, obsypywał je seledynowemi szyszkami; maj panoszył się na dębach, pływał po aksamitnych trawnikach, wlewał swe natchnienie w kiście białych i liljowych bzów: pachniało, i kipiało majem. Tuż pod oknem kwitły smukłe irysy, konwalje kołysały się rozkosznie, siejąc dokoła cudną woń własnych ciał, pochylały senne głowy, jakby w upojeniu zmysłowem, czołgały się po rabatach gwiazdki stokroci. A słowik w brzozie jasnej, o rozplecionych dziewiczo warkoczach, nucił pieśń wieczystą i wpijał się nią w serce Ryszarda i rozszerzał je i złocił. Młodzieniec zasłuchany w pogwarę majową, odbijał nieco od swego tła. Z jednej strony bujna, urocza natura, zupełnie swojska, z drugiej pustka, ruina mieszkaniowa chłodna, szydercza. I on. Sylwetka, wysoka, smukła, komfort bijący z każdego szczegółu ubrania, szkła na oczach i odrębny jakiś rys całości, przypominający raczej turystów zadumanych nad Lago Maggiore. Był tu postacią niespodziewaną.
Ale wewnętrzną naturą zbliżał się do swych ram. Nie tęsknił za szumem fal obcych jezior, — upajał się szelestem brzóz; nie nęciła go woń magnolji, — pieściwie wchłaniał w nozdrza zapach konwalji i narcyzów.
Był cudzoziemcem z powierzchowności i z nazwiska, polakiem — w duszy. Uwagę jego zwrócił ostry skrzyp uginającej się podłogi, i charakterystyczne zaczepne kaszlnięcie.
Spojrzał za siebie. Pokojówka Anulka zamiatała podłogę. Energicznie stąpając i operując szczotką wyraźnie udawała kaszel, patrząc z pod rzęs na nowego pana.
Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo sprytny.
Przymrużył oczy.
— Ach! to ta cnota! pobożna Anula.
Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzanemi.
— Wcale ładna!
Patrzał na nią; i cieszył się jej zmieszaniem, przeczuwając komedję. Zauważył i pewną dekorację: biały, nakrochmalony fartuszek, błękitną wstążczynę na szyi i żółte kwiatki we włosach. Tego przedtem nie widział.
— Hm! Nous verrons!
— Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...
— A ty będziesz usługiwała?
— Juści.
— No, to podawajcie.
— Ale! Obiadu niema jeszcze, ino trza zadysponować.
— Voila! — Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu.
Dziewczyna zachichotała.
— Ii... nie! Tylo dotąd dziedziczka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.
— Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce, i dajcie mnie święty spokój.
Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.
Roztwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwitych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.
Denhoff stanął nad głębokim wąwozem kończącym park. Szeroka szczelina ziemi rozszerzała się w tem miejscu tworząc pyszny parów, zalany niby białą rzeką, kwiatami tarniny. Tłoczyły się tu karłowate czeremchy i wielkie kępy paproci. Środkiem płynął strumyk cieńką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo wspinał się na kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na krawędzi wąwozu, zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkiemi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych mięśni chmielu i łagodził jego ostrość. Walka trwała. Żyzność gruntu w parowie buchała rzutkim płomieniem rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw — drzewom parkowym.
Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś jedną połową wżarte mocno w twardy grunt, drugą wysunęły na zewnątrz, ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne palce, chciwe i okrutne. Te szpony wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.
Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złoto-rudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.
Teraz patrzał na okolicę skąpaną w słońcu, lubował się widokiem okopów z czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko po za parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.
— Jak ja się tu okopię w moim Wodzewie? i... czy na długie panowanie? myślał tęsknie.
Gdzieś, z łąk oddalonych doleciał dźwięk fujarki; piskliwie ale umiejętnie biegł po ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.
Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całem ciałem do pnia sosny, objął ją ramionamli i wyszeptał do jej łona:
— Chcę tu pozostać i... trwać.




II.

Wodzewo zaczęło się odnawiać. Dwór pełen był majstrów i robotników. Zewnątrz pracowano również. Z salonu wycięto drzwi na taras terrakotowy, budowano werandy, nad oknami żaluzje, balkony. Ogrodnik wykonywał ściśle plany, rysowane przez Denhoffa, a naśladujące wzory zagraniczne.
Wodzewo zmieniło powłokę swojską, obcy podmuch wionął, i dworek szlachecki przerabiał na magnacką rezydencję.
Młody właściciel rzucał pieniędzmi z widoczną ignorancją ich, jakby czerpał złoto z nieprzebranej cysterny.
Wieść o jego hojności szybko rozniosła się po okolicy, wywołując różne echa, nawet wśród inteligencji weszła w przysłowie:
„Rozrzutny jak Denhoff“.
Robotnicy i klasa rzemieślnicza mówiła:
„Bogaty burżuj ale hojny, słono płaci a mało się zna“.
Chłopi zaś opinjowali na swój sposób.
„Bogacz! ino nie na długo; trza ciągnąć pokąd się nie zmiarkuje, abo go insze dwory zbuntują“.
To też Wodzewo pełne było zawsze ludzi chętnych na wszelkie polecenia i usłużnych.
Odgadywano myśli Denhoffa. On chodził i rozkazywał niby udzielny książę.
Tytuły „jaśnie panie“, „jaśnie wielmożny dziedzicu“ sypały się gęsto, wiedziano bowiem, że pan to lubi.
Ryszard w chwilach wolnych od rysowania planów i pisania listów z różnemi obstalunkami, wyliczał okoliczne domy obywatelskie, z krótką biografją każdego z nich i zastanawiał się w których bywać, które zaś omijac.
Więc: Worczyn — państwo Turscy i córka Irena; panna już po dwudziestce.
Hm! Dwór duży, rodzina bardzo dobra; w okolicy — prymusy.
— Będę bywał!
Turów — rodzinne gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marjan Turski, brat panny Ireny. Ach! Ona podobno malarka. A ten Maryś, mówią, że wielki demokrata, może nawet dziwak, to nie szkodzi. Zatem i tam będę.
— Dalej: Zapędy — Korzyckich.
O tak! Dom na stopie wielkopańskiej, rezydencja pyszna, hucznie i dworno. Głośne polowania, bale, zima w Warszawie, lub zagranicą. Mówią tam coś na nich..., hm! bardzo nie pochlebnie. Pewno zawiść! Ale jest córka, panna piękna i posażna. Starsza wyszła za hrabiego.
— Dalej: Połowice — Tulicka stara i nie ponętna, podobno Herod-baba. No, ale i to arystokracja. Będę.
— Tylemego — dziwaczny majątek i ten Paszowski, stary wiarus, zacofaniec! Ale bywa wszędzie.
— Eh! Ominę.
Chodzyń — Bronisław Perzyński. Obraca się wśród arystokracji, bogaty, niezbyt lubiany.
— Zobaczymy!
Jeszcze kilka mniejszych domów, Denhoff uznał za nie warte wzmianki. Postanowił być najpierw w Worczynie.
— Lubię patrjarchalność, nie zawsze, czasami. To ma pewien smak feudalny.
— Jadę, dziś, zaraz.
Wydał polecenie furmanowi, sam zaczął się ubierać z wielką starannością. Nie dla panny Ireny, broń Boże! Ale trzeba być zawsze gentlemanem i correct.
W odkrytym powozie, zaprzężonym w czwórkę w lejc pięknych anglików, jechał Denhoff uśmiechnięty, lubując się miękkiem kołysaniem kół na gumach, i widokiem świetnie ubranego stangreta. Rozglądał się wesoło po malowniczej okolicy, snuł szerokie, projekty, na podkładzie jednego pewnika.
— Będę tu pierwszym, bo oni wszyscy cóż tam takiego! Szlachta! Denhoffowie pochodzą z baronów. Czemu się nie legitymowali, nie pojmuję, zatracili tytuł. W każdym razie będę tu — „lumen in coelo“.
Doznał błogiego uczucia wyższości, pewną rozkosz w żyłach, pochodzącą z pogłaskania ambicji.
Spostrzegł jeźdźca naprzeciw.
— Kto to jedzie! — spytał.
— Młody pan z Turowa — odrzekł furman.
Denhoff rozparł się okazale na poduszkach powozu, poprawił binokle, przybrał minę pompatycznego lorda. Jechali krokiem z powodu wyboistej drogi.
Turski pohamował wierzchowca; z kłusa przeszedł w stępa. Z wysokości rosłego gniadosza, w ładnym rynsztunku, spojrzały na Denhoffa ciemno szare oczy z pod równych łuków brwi, patrzące śmiało, trochę drwiąco. Szczupła twarz młodzieńca o rysach szlachetnych, usta nieco swawolne, lśniące z pod zgrabnych wąsów, miały w sobie rasę aż wybitną, rasę cechującą dobry ród i kulturę. Spojrzeli sobie z Denhoffem oko w oko. Młody dziedzic starego polskiego nazwiska, i starej siedziby po ojcach, z młodym dziedzicem nowej forthny i obcego miana. Tak jakby typowo polska, rycerska brawura z luksusem w stylu moderne. Minęli się.
Denhoff uczuł nagle opadnięcie o kilka stopni ze swych ambitnych wyżyn, niezbyt miłe. Przed chwilą sformułowane pojęcie o swem stanowisku „lumen in coelo“ wydało mu się teraz przedwczesnem. Miał wrażenie szczupaka, który wpływając do sadzawki, w jego mniemaniu napełnionej samemi płotkami, spostrzega w niej nagle — złotego karpia.
— Ależ ten Maryś! Nie wygląda na demokratę. Rasowiec!
Turski minąwszy powóz, krócej wyraził swe spostrzeżenie. Podniósł trochę usta do nosa z drwiącym uśmieszkiem i szepnął bez komentarzy.
— Panicz!
Pokłusował ostro, poczem zaśmiał się.
— Ciekaw jestem jak go ochrzci Paszowski?
I przestał myśleć o Denhoffie.
Ten zaś wjeżdżał już w bramę Worczyńskiego dworu.




III.

W salonie Denhoff był trochę skrępowany. Poważna postać pana Turskiego narazie go onieśmieliła. Siwa, czcigodna głowa o przenikliwych oczach, dystynkcja, wyrażająca się w każdym ruchu obywatela, nadawała typu całemu domowi. Nastrój panował istotnie patrjarchalny, ciężki dla ludzi z luźniejszego świata. Denhoff odczuwał przymus i etykietę, lecz i pewien rys staroszlachecki, bezpretensjonalny. To robiło wyborne wrażenie. Ryszard widział, że go tu uważają za obcego i samemu było mu obco.
Rozmowa toczyła się zwyczajna, jednak na razie jedyna. Pani Turska kobieta względnie młoda, wybornie wychowana, umiała podsycać do nieustającej konwersacji. Pomimo to Denhoff ożywił się dopiero wtedy, gdy do salonu weszła panna Irena. Wysoka i szczupła, zgrabnie kierowała swą figurą w czarnej batystowej sukni. Ryszard po przywitaniu uważnie ją śledził. Podobała mu się jej cera świeża, wyraźne ciemne oczy i kasztanowate włosy, upięte skromnie lecz bujnie. Do brata Marysia podobną była z oczu i z ponsowych soczystych ust. Ruchy miała spokojne ale żywe, całe ułożenie wytworne. Odrazu w poważny ton rozmowy wprowadziła weselszy błysk, dość swobodny.
— Pan podobno przewrócił Wodzewo do góry nogami? Ciekawam jak ono teraz wygląda w tej... nowoczesnej szacie.
— Bardzo dobrze, upewniam panią. Wodzewo samo przez się jest piękne, lecz wymagało...
— Wieży Babel. Czy tak?...
— Ach! pani jest złośliwą. Nie, wymagało kultury.
— No, dotychczas pan dom cywilizuje, podobno ośmy cud świata pan stwarza? Tarasy, style, awantury...
— Tak, każdy pokój urządzam w odmiennym stylu.
— To wyjdzie pstrokacizna.
— Pochlebiam sobie, że mam trochę gustu.
— Och nie wątpię. Tylko żeby pan na Wodzewie nie wyszedł tak, jak jeden pan na pantoflach, na których zbankrutował.
— Jakim sposobem? Nie wiedziałem, że można zbankrutować na pantoflach.
— Pan myślał, że tylko na pantofelkach? — uśmiechnęła się zabawnie panna Irena. Opowiem panu tę historję jako ostrzeżenie.
— Proszę.
— Otóż było tak. Jeden ktoś kupił sobie piękne tureckie pantofle i cieszył się dopóki nie spostrzegł, że pantofle nic nie znaczą bez odpowiedniego szlafroka i szlafmycy. Kupił zatem i jedno i drugie. Ale dla dopełnienia stroju okazał się koniecznym turecki cybuch, potem piękna otomana. I tego za mało! Jako tło dla otomany urządził cały turecki gabinet, dla gabinetu zbudował pałac, potem parki, ogrody, kioski, aż go nareszcie zlicytowali. Zbankrutował! Oczywiście za przyczyną pantofli.
Denhoff złożył pobożnie ręce i wzniósł oczy w górę.
— Jakie to szczęście, że ja pantofli nie noszę.
— Tak to jedynie pana ratuje.
Zaśmieli się oboje.
— Nie opowiadaj, Iro, panu Denhoffowi tak smutnych historji, na początku jego działań obywatelskich — rzekła pani Turska.
Ryszard spojrzał podejrzliwie, zdawało mu się, że pochwycił w tych słowach ironię. Ale odrazu zmienił zdanie. Pani Turska do ironii zdolną nie była.
Po kawie, panna Ira zaproponowała spacer. Poszli oboje do ogrodu. Denhoff podziwiał kwiaty i urządzenia kwietników.
— To pewno pani zasługa?
— O nie panie! Ja jestem skończony próżniak. Jeszcze pan o tem nie słyszał! To dziwne! Ludzie się mną niesłychanie interesują.
— Wiem o tem.
Spojrzała na niego ciekawie.
— Co panu o mnie mówili?
— Że pani jest marzycielką, trochę pesymistką i... że pani maluje.
Irena poczerwieniała jak krew.
— A tak, trochę peckam. Pewino i panu w ten sam sposób określili moją... manję?
— Przeciwnie! Cóż znowu! Słyszałem, że pani ma zdolności.
— Nikt o tem jeszcze wiedzieć nie może — odrzekła niecierpliwie.
Szli w ciemnej lipowej alei, owiani miodowym zapachem i ciepłem słońca. Denhoff nerwował się pod wpływem natury, która do żył wlewała mu zawsze jakby wina odurzającego. Drażniło go również milczenie Ireny. Szła ze spuszczoną głową. Zamyślona, zdająca się zapominać o swym towarzyszu. Denhoff badał ją ukradkiem: czy to poza, czy też ona; rzeczywiście nic sobie z niego nie robi.
— Zdaje się, że tak. A to orginalna panna!
Sam zaczął mówić. Z początku o Wodzewie, potem o zagranicy. Poetyzował, mówił, jakby dla siebie, rozmarzał się.
Nagle Irena stanęła, spojrzała mu prosto w oczy.
— Czy pan długo będzie popasał w Wodzewie?...
— Popasał? Dlaczego pani tak mówi? Ja chcę tu pozostać zawsze.
— Wątpię!... Przepraszam pana za otwartość. Ja nie wydaję wyroków ze stanowiska praktycznego, to czynią inni. Poprostu zdaje mi się, że tacy ludzie jak pan potrafią; coś bardzo ukochać, ideowo, ale nie zdołają tego przy sobie zatrzymać i... á la longue muszą się z tem rozstać. Przyczyną bywa albo złe fatum, albo własna wina. Latanie bowiem po obłokach zmusza do oderwania stóp od ziemi, wówczas się ona wymyka.
— Ja sądzę, że można połączyć jedno z drugiem.
— Nie bardzo! Nie posiadamy genjuszów, którzyby mózgiem przebywali w Ikarji, rękoma zaś dzierżyli rzeczywistość.
— Jeśli jednak jest ona ukochaniem?
— Eh! Kiedy podobno sama miłość w tym wypadku nie wiele znaczy, trzeba siły.
— Właśnie uczucie ją daje.
— Siła uczuciowa i siła życiowa — to rzeczy różne.
Denhoff był przygnębiony.
— Pani Turska słuszną zrobiła uwagę. Pani mię zasmuca i to na początku.
— Nie chcę pana martwić, bo zresztą może się mylę. Ale sądzę po sobie; ja także bujam i dla tego, widzi pan, jestem próżniak.
— To pokaże czas, przyszłe płótna pani pędzla.
Szarpnęła się niechętnie.
— Niech mi pan o malarstwie nie mówi. Proszę.
— Dlaczego to panią tak drażni?
— Bo to są zaledwo moje próby; ludzie się z tego śmieją. Nie chcę rozgłaszania.
Na zakręcie alei spotkali Marysia z drugim młodzieńcem, w mundurze niemieckiego studenta.
— Mój brat, pan Mieczysław Korzycki, pan Denhoff — przedstawiła Ira.
Panowie zamienili z sobą sztywne ukłony.
— Ja pana miałem już przejmność spotkać, podczas jego konnej wycieczki — rzekł Denhoff do Marysia.
— A tak! Jechałem właśnie do Zapędów!
— Jakże majówka, organizuje się — spytała Ira.
— Zapowiada się świetnie. Czekamy tylko na przyjazd panien Zborskich — odrzekł Korzycki.
— Dorcia i Joasia będą już za parę dni w Worczynie. Przybywa nam również nowy partner w panu Denhoffie. Czy pan umie tańczyć?...
— Owszem pani. Ja jestem do tańca i do różańca.
— No, na bogobojnego pan nie wygląda.
— Ehe! Różne bywają różańce. Prawda panie Denhoff? My się rozumiemy! — śmiał się Korzycki.
— A pan na jakich lubi się modlić?... — spytał Ryszard zarażony wesołością.
— Panu Mieciowi papa każe na sandałowych, ale mu to nie dogadza. Szuka innych — żartował Maryś.
— Tak! Dopiero szukam. Nawet już jestem na tropie.
— Możnaby myśleć, że pan mówi o cyrance a to zdaje się o Joasi, vel Kuli.
Ira zwróciła się do Ryszarda:
— Kulą nazywamy młodszą Zborską, z powodu jej tuszy. To są moje siostry cioteczne. Pozna je pan i...
— I co? Niech pani skończy.
— I zakocha się pan.
— Doprawdy? W pannie Kuli?
— Nie, ale w Dorci.
— Ja jestem niesłychanie odporny, proszę pani.
Rozmawiając z sobą Ira i Ryszard poszli naprzód.
Korzycki spytał Marysia:
— Jak się panu podoba Denhoff?..
— Denhoff? bo ja wiem! Jak dotąd jest to tylko obrazek bez podpisu, tłumaczyć się zaś może mylnie. To lekkie pióro, nie stalowe, jaki po sobie zostawi rękopis, jeszcze nie można przesądzać. Prolog już nie ciekawy.
— Dlaczego? Właśnie wprowadza kulturę w miejscowe zacofanie.
— Ja to inaczej rozumiem. Kultura nie polega na meblowaniu domu, ani na sypaniu pieniędzmi dla fanfaronady. Denhoff robi wrażenie sympatyczne, tylko trochę bufon. Może się ustatkuje, byle nie zapóźno.
— My go weźmiemy w naukę. Co?
Maryś parsknął śmiechem.
— A to paradne? Denhoffa na naukę! Ależ on już wykwalifikowany w pewnych branżach życiowych. Nie jest pełnoletni ale ma przeszłość. Hulał chłopaczek! Zna równie dobrze kulisy jak i ładne buduarki. Była tam podobno jakaś baletniczka potem dla niej jakaś sumką, dość pokaźna. No, ale to rzecz zwykła. Ja, gdybym miał tyle pieniędzy co on i tak pobłażliwych opiekunów, nie byłbym lepszym.
Miecio skrzywił się zabawnie.
— Ani ja również. Pamięta pan wrocławskie czasy i rudą Klärchen? Uha!
— Ładna była bestja! — cmoknął Maryś i oczy mu błysnęły.
— Pani Ama do niej podobna, prawda? Ten sam temperament i zęby, tylko że brunetka.
— Daj pan spokój!
Zbliżali się do werandy. Ryszard żegnał Turskich. Swobodny, wesoły, mniej obcy niż przedtem. Stary Turski coś mu tłómaczył z przychylnym i rozbrojonym wyrazem twarzy. Panna Irena klepała dłonią lejcowe konie czwórki wodzewskiej. Widocznie usposobienie względem Denhoffa podniosło się z zera do paru stopni sympatyj. Zauważył to pierwszy Maryś.
— Oho! Już ojciec i Denhoff rozkrochmalili się. To wpływy Iry. Ona ma bajeczne zdolności przełamywania lodów.
— Ale Denhoff się panną Irą zainteresował — rzekł Miecio. Widzi pan, jak ku niej dyskretnie strzyże oczyma dysputując z panem Turskim. Panna Ira także rozpromieniona.
Maryś zrobił minę niezadowoloną.
— Ej nie! Denhoff nie jest jej typem, ani prawdopodobnie ona jego. Tylko odczuli widocznie w sobie pewne pokrewieństwo natur: oboje pełni fantazji i marzeń o niebieskich migdałach. Zresztą Ira lubi takie zagraniczne modele.
— Nasza Maryla zginęła! Ona za takimi przepada — zauważył Korzycki.
Młody Turski zmarszczył brwi, twarz mu się skurczyła nieprzyjemnie. Nic nie odpowiedział i przyśpieszył kroku.
Po odjeździe Ryszarda, Maryś błąkał się niepewnie. Nurtowała go uparta myśl rzucona przez Mięcia. Denhoff i Maryla..
— Ha! To możliwe! Korzyccy i Denhoff to jakby z jednej gliny, według nich, z sewrskiej porcelany. No, ten jeszcze niewyraźny, niewiem. Ale stary Korzycki, i jego Gustaw to przecie fajans pochlapany obcą farbą. Czyżby i Maryla?
Maryś był niespokojny, rozmyślał, drażnił się, wreszcie zawołał sam do siebie:
— Oddam temu paniczowi Amę, łakomy kąsek, ale się go wyrzeknę za cenę... mojej Maryli.




IV.

Denhoff składał wizyty, odnosząc przytem bardzo różne wrażenia. U Korzyckich był swobodny, trochę szarżował, bo czuł, że można, jak w salonie dorobkiewiczów. Instynkt mówił mu, że jakkolwiek w tym domu starano się, aby gość widział dużo koron i herbów, to jednak zbytecznem byłoby skłaniać głowę przed temi klejnotami.
Za jaskrawo świeciły i przez to nasuwały podejrzenie — falsyfikatów.
Ale oprawa całości wspaniała. Były w Zapędach rozmaite naśladownictwa zebrane jakby do jednej puszki, tylko nie mogły się w niej utrzymać, przeciekały szparami nazbyt wyraźnie. Denhoff zrozumiał pierwszy raz w życiu, że za pieniądze można kupić sobie rajskie pióra, ale nie do każdego grzbietu one się przystosują. Z goryczą poznał różnicę pomiędzy kulturą wewnętrzną a zewnętrzną cywilizacją. Oboje Korzyccy i starszy syn Gustaw byli dobrym przykładem takiej dwoistości. Ich powierzchowne karmazyny nie spinały się szczelnie, choć je sztucznie ściągano. Ryszard z przyjemnością myślał, że on pomimo swej politury i dużego majątku, posiada jeszcze oprawę duchową, cechującą przedewszystkiem szlachetność gleby. W Worczynie był młodym przybyszem pomiędzy starymi, w Zapędach przeciwnie, był odroślą starych pośród bardzo nowych. I to napawało go dumą.
Z Korzyckich odznaczała się inaczej i lepiej wdzięczna postać panny Maryli i zuchowata Mięcia. Wpływ wychowania i na nich się odbijał ale już nie bezpośrednio, lecz jak przez klasyczny pryzmat z kryształu. Maryla miała zamiłowanie do przepychu, blichtr ją porywał i dlatego Denhoff jej zaimponował. Słuchała gorliwie Ryszarda o urządzeniach wodzewskich, sama podsuwając pomysły równie ekscentryczne jak świetne i kosztowne. Miecio żartobliwie rzecz traktował.
— Jeżeli pan jest dobrym sąsiadem to powinien trochę dbać o ich spokój i... całość. Jeżeli zaś w Wodzewie będzie coś przewyższającego Zapędy, to nasz papa pęknie z oburzenia — mówił do Denhoffa.
U panny Balbiny Tulickiej w Połowicach, Ryszard sam nie wiedział, co z sobą robić. Patrzyły na niego stare, brzydkie oczy, otoczone sino krwawemi torbami powiek. Oczy złe i podejrzliwe. Stara panna, magnatka we własnem przekonaniu, właściwie zaś bogata parweniuszka, najpierw zdziwiła się niesłychanie, że ktoś jeszcze składa jej wizytę, poczem zaczęła wypluwać z sinych warg oszczerstwa! i skargi na okolicznych obywateli, nie sąsiadów, broń Boże! To byłby dla nich za wielki honor. Główne jednak pęcherzyki jadu zawierały w sobie trutki na proboszcza z Okorowa. Panna Balbina malowała księdza takiemi kłapciami sadzy z błotem, że Denhoffowi robiło się mdło na samo wyobrażenie tego „klechy“ zbabranego przez język Tulickiej. Że jednak proboszcza już znał i nawet dosyć lubił, ośmielił się przeto bronić go. Ale żmijaste oczy starej panny wżarły się w Ryszarda z taką nienawiścią, aż struchlał. Nowego potoku oskarżeń niezbyt słuchał, rozśmieszał go tylko epitet końcowy dany księdzu.
— To paśkudźtwo jest, obrzydłe paśkudźtwo! mówię panu — chrypiąła stara pseudo-arystokratka.
Denhoff opuszczał Połowice z ciężką głową i brzydkim smakiem w ustach.
— Wolałbym stanąć vis a vis hyjeny, niż wpaść na czubek języka tej Senatorówny. Ciekawym jak ona mnie zdefinjuje?...
Przypomniało mu się wyseplenione przez bezzębne, zaślinione wargi „paśkudźtwo“ i śmiał się, ale z uczuciem wstrętu.
Perzyński z Chodzynia podziałał na Ryszarda, jak ciepła woda z lodowatym cukrem. Sączył wyrazy systematycznie, powoli, muskał wąsy z namaszczeniem, zakręcał je, podginał do góry i zaostrzał. Oczy spuszczał badając symetrję sterczących po bokach nosa kosmyków, żółto-rudawych, jak dojrzała marchew. Zarost głowy miał prawie biały z odcieniem starego masła i jak masłem wygładzony, cerę jak u dziecka po ognipiórze.
Denhoff przebywszy pół godziny na tej wizycie uczuł nudności, niby po spożyciu szklanki gogelmogelu.
— A to bestja ciągnąca się!
Po Chodzyniu Ryszard stracił ochotę do wizyt. Ominął kilka domów, do których się nawet wybierał. Ale w Wodzewie nie mógł przesiadywać samotnie. Zwerbował sobie Miecia Korzyckiego i zręcznie pociągał Marysia. W Worczynie bywał prawie codziennym gościem, zwierzał się Irenie z myśli i planów. Przyjaźń pomiędzy nimi rosła prędko.
— Był pan już w Woli Wierzchlejskiej, u Brewiczów? — pytała Ira.
— Nie jeszcze proszę pani.
— A u Lubockich w Zawierciu!
— Także nie. Czy pani mi radzi?
— Brewiczów bezwarunkowo. To są przyjaciele naszego domu, ludzie wielce szanowni. Znajdzie tam pan miłe kobiety i młodzież. A u Lubockich, pani Ama warta poznania. Gust męski.
— W jakim rodzaju?
— O to niech się pan Marysia spyta, on kompetentny — odrzekła Ira figlarnie.
Denhoff błysnął także uśmiechem.
— Słyszałem. Ale to kokietka??... Ja kokietek nie lubię.
— Bo już panu pewno dokuczyły.
— Nie, bo robią na mnie wrażenie manekinów mody na paryskich bulwarach. Co raz to nowy strój postępowania i uśmiechu; co się więcej podoba, co zwróci uwagę, co popłatniejsze. Z tego zaś firma korzysta.
— Jakto firma?...
— Wewnętrzny temperament, on robi próby czem kogo może złapać.
— Niech pan tak nie mówi, gdyż nie zna pan jeszcze pani Amy.
— Ale znam teorję, którą się zapewne powoduje.
— To się pan myli! — zawołała Ira, — i W dodatku jest pan niekonsekwentny. Sam pan powiedział, że kokieterja zmienia strój, odpowiednio dla każdego, kogo chce zdobyć. Zatem nie posiada teorji lecz praktykę.
— Wszystko jedno! Czy teoretyczna czy praktyczna kokieterja, zawsze jest to sprężyna ciągnąca do jednego rezultatu. I to jest dla mnie obrzydliwe.
— Obrzydliwe dopóki do was nie skierowane, — szydziła Ira. Ale skoro pocisk dotknie waszych nerwów zaczynacie słabnąć i... jak muchy na lep!
— Skąd takie wnioski i taki pesymizm?
— To nie pesymizm, to obserwacja, a skąd wniosek?... znam świat! Choćby dowód na moim bracie. On jest poważny i bardzo serjo myślący, pomimo to nie zdołał się oprzeć zalotności pani Amy, a wiem, że gust ma zupełnie odmienny.
— No tak, i ja wiem coś o tem.
— Już? kto panu powiedział.
— Sam spostrzegłem.
— A to pan sprytny, bo Maryś kryje się.
Z czem? Czy z sympatją do panny Maryli, czy z flirtem z panią Amą?
— I z jednem i z drugiem, co nie przeszkadza że... prawie wszyscy o tem wiedzą nie wyłączając Mary. Ale nawiasem mówiąc, pani Ama poważnej zazdrości wzbudzić nie może, z nią się nikt nie liczy. Maryś prędzej czy później wybrnie zpod jej wpływu.
— Ciekaw jestem tej pani! Złożę im wizytę jutro.
Ira spoważniała.
— Nie radzę panu zbytnio się zaciekawiać — rzekła sucho i skierowała rozmowę na inny przedmiot.
Denhoff, wracając do domu, rozmyślał.
Kim jest panna Ira? Młoda z temperamentem, pełna życia, przystojna, a zdaje się, że mężczyźni nie robią na niej wrażenia. To dziwne! Czyżby istotnie życie nie pociągało jej? Ze swemi pracami ukrywa się i nic sobie z nikogo nie robi. To jednak dusza subtelna i ona mi sprzyja, ale jej nie imponuję, jak Korzyckiej. Ciekawym tych Zborskich. Dorcia śliczna, jeśli podobna do fotografji to... będzie moją.
Dojeżdżał do Wodzewa. Wieczór zapadał zwolna kryjąc w łagodnym mroku zielone wzgórza. Na niebie zachód buchał czerwienią, jak palący się żywym ogniem step.
Z pól spędzano trzody, biegły z rykiem i bekiem żałośnym, żal im było świeżej paszy.
Cisza senna, prawdziwie wieczorna cisza wiejska, rozsnuła po polach swe mgły wilgotnawe i sączyła się do duszy.
Denhoff przymknął oczy, wchłaniał urok wonnych pól. Kołysał go powóz i kołysały marzenia. Tak dojechał do Wodzewa. Ocknął się na głos ekonoma, że to dziś wypłata i że ludzie dawno czekają.
— Muszę wziąć rządcę. Te zajęcia nużą mnie. Ce n‘est pas pour moi.




V.

Nowa gospodarka w Wodzewie interesowała okolicę coraz bardziej. Denhoff był przedmiotem ciągłej uwagi sąsiadów. Wyszydzano jego rządy, krytykowano wszelkie pomysły. Tylko w Worczynie i Turowie życzliwiej się odzywali o młodym dziedzicu. Stary pan Turski próbował swego wpływu, doradzał Ryszardowi, robił spostrzeżenia lecz prędko zauważył, że Denhoff słucha grzecznie, ale nic nie zastosowuje z jego doświadczonych rad.
— To zarozumialec i dzieciak — powiedział Turski do żony i przestał się interesować Wodzewem.
— Turski jest zacofaniec, ja zaś idę z postępem — myślał „panicz“ i wprowadzał inowacje pod dyktandem własnej fantazji.
Miał w swej naturze wiele sprzeczności, krytyka ludzi wywierała na nim wręcz przeciwne skutki. Zamiast unikać zarzutów, narażał się na nie umyślnie. Cieszyło go, że o nim wiele mówią i obojętnem było mu to — jak mówią.
Że tam kilku zagonowcom nie podoba się mój styl... mam go dla nich przefarbować?... Ani myślę! Niech sobie mówią dla uciechy, co chcą.
Liczył się trochę z Turskimi, Korzyckich lekceważył, prócz Maryli, i Mięcia, z Perzyńskiego kpił. Jeździł do Warszawy, kupował cenne meble, majoliki, dywany, marmury. Wszystko stylowe w wyborowych gatunkach. Wydawał sumy na artystyczne obrazy, oryginały i kopje. Sam w coraz nowych garniturach, wizytowych, sportowych, tennisowych, jeździł do Worczyna z wizytami, biegał po rozkwitłych polach, nurzał się po lasach, tęsknił za jakimś urojeniem, układał pieśni. Widziano go codziennie na pięknej wierzchowce — Jenie, ubranej jak na wystawę, w siodło, czaprak, uzdeczki, wytwornej roboty. Denhoff w angielskim „rajtroku“ z pejczem jak cacko, sam rozkoszował się swoją postawą i klasyczną jazdą. Pomimo nieprzychylnych krytyk podziwiano go, tylko nie wszyscy się do tego przyznawali.
Panny były najszczersze, głośno wyrażały swe zachwyty nad elegancją i wykwintnością Ryszarda. Określenie „panicz“ utarło się powszechnie, lecz nie jednakowo wypowiadane. Kobiety nazywały tak Denhoffa z pewną lubością i jakby z dumą, mężczyźni albo z ironją, lub też z domieszką oburzenia, szczególniej młodzież skromniejszego pokroju niż Denhoff, Maryś i Miecio.
Konstanty Leśniewski praktykant z Połowic, pobłażliwie nazywany w Worczynie Kociem, najzawziętszym stał się wrogiem Denhoffa. Wyśmiewał go, chciał zdyskredytować wobec panien, lecz ponieważ sam uchodził ogólnie za naiwnego chłopaczka z pretensjami na młodzieńca, nawet na salonowca, co mu się zresztą nie udawało, więc jego szydzenie pozostało bez echa w stosunku do Ryszarda. Leśniewski pozostał „Kociem“, Denhoff zaś nie przestał być oczkiem w głowie.
„Panicz“ odczuwał wszelkie objawy tak sympatji, jak uwielbienia i niechęci względem siebie. Nie poznawał się jednak na pochlebstwach u ludzi co go chcieli wyzyskiwać. Sam, będąc zanadto szczerym, był łatwowiernym. Ufał wszystkim bez wyjątku, nie wierzył w ludzką złość. Nadużywano go też bezlitośnie, korzystając z jego niepraktyczności i dobrego serca.
Jednym i tym samym robotnikom płacił często po dwa razy przez nieoględność, albo płacił podwójną należność, wzruszony skargami lub prośbą. Spotkanemu żebrakowi, gdy ten trafił na odpowiednią chwilę, oddawał całą zawartość portmonetki, choćby pokaźnie dużą. Robił to nietyle dla rozgłosu, ile powodowany litością; i z tem przekonaniem, że może sobie na to pozwolić. Wierzył w swój majątek i swe szczęście.
Ogólną ciekawość okolicy wywoływał przyjazd do Wodzewa rządcy, którego Denhoff reklamował jako wzór najlepszego agronoma, administratora, praktyka i słuchacza uniwersytetu w Oxfordzie.
Pan Wroński przedewszystkiem postanowił swemu pryncypałowi zaimponować. Obejrzał Wodzewo, pochwalił okolicę i grunta, wiedząc już, że to słaba strona Ryszarda, ale skrytykował gospodarstwo, — inwentarze i narzędzia rolnicze. Wyśmiewał pracę poprzedniego właściciela i zapewnił Denhoffa, że z Wodzewa zrobi złote jabłko, tylko żąda całkowitej plenipotencji.
Denhoff dał ją bez wahania.
Pan Turski próbował tłómaczyć, przez życzliwość dla Denhoffa, ostrzegał go, aby nie dał się tak opanować Wrońskiemu.
Stary Brewicz z Woli-Wierzchlejskiej perswadował również i Maryś i Ira, ale Ryszard nikogo nie słuchał, ufał tylko swemu rządcy. Drażniły go wyraźnie wszelkie poboczne rady i uwagi.
Wroński stał się wyrocznią Wodzewa.
Dom kosztownie meblowany pochłaniał sumy, gospodarstwo, kierowane przez Wrońskiego, szarpało kasę bez miłosierdzia.
Wroński po zatem bawił się w pana. Wstawał przed południem, przez parę godzin raczył zwiedzać gospodarstwo, przyjmował raporty od podwładnych! i wracał do swych pokojów. Czytywał dzienniki rozparty na szezlongu, narzekał na kuchnię, trunki, i co raz więcej opanowywał Denhoffa, wywierając na nim wpływ magnetyczny. Ryszard patrzał na Wrońskiego z uwielbieniem, bez żadnej troski, — ale sąsiedzi Wodzewa wątpiąco kręcili głowami.




VI.

Poranek czerwcowy świecił niezliczonem bogactwem blasków, upajał, grał wiekuistą arję złożoną z motywów wiosennych. Poranek buchał namiętnością młodzieńczej, rześkiej, rozkochanej piersi; tęsknił rozkoszną tęsknotą serca dziewiczego za ukochanym, radował się jak młody ptak, który pierwszy raz wyfrunie z gniazda do lotu, do słońca. Poranek sam był wesół i wszystko co żyło usposobił podobnie.
Worczyn kipiał życiem; razem z świergotem ptaków dźwięczały szczebioty młodych głosów.
Dorcia i Joasia Zborskie, oraz dwie panny Turskie, Ziula i Ania, stryjeczne siostry Iry, krzątały się żywo około przygotowań do majówki.
Ira towarzyszyła im dzielnie.
Wszystkie jasno ubrane, jak motyle, błyszczały świeżością polnych kwiatów z łąki.
Stary pan Wojciech Paszowski przyjechał do Worczyna pierwszy.
Młodzież ujrzawszy w bramie bryczuszkę z Tylemego, dziurawą i rozklekotaną, wybiegła raźno na spotkanie. Zaczęto wymachiwać rękoma, wiewały chusteczki.
— Witamy! Witamy!
— Czołem! grzmiała odpowiedź.
Dryndulka, zwana pompatycznie wolantem, zaprzężona w parę małyęh, kudłatych koniąt, kupionych gdzieś u kozaków w obozie, które znowu Paszowski szumnie nazywał kirgizami, przytoczyła się z hałasem do podjazdu. Pan Wojciech szarpnął za kapotę parobka i z młodzieńczą werwą wyskoczył z bryczki.
Otoczyli go kołem. Stary pan zaczął po swojemu komplementować.
— Co widzę! Olimp w Worczynie! A moje Djany, Wenery, jakże się cieszę, że was oglądam znowu. Panno Iro, kwaterę dla mnie, bo, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, nie wyjadę stąd chyba. Gdzież młodzież! Jakto i żaden dotąd nie przyjechał?
— Spóźniają się panowie, tylko pan do nas spieszył — zaszczebiotała Ania Turska.
— A my za panem najwięcej stęsknione. Ja o panu marzyłam cały rok na pensji — wołała Joasia — Kula, grubym, męskim głosem.
Paszowski porwał dziewczynę wpół i ucałował.
— Staremu wolno! A smaczny buziak jak poduszeczka. Wyrosła nam panna Kula i jeszcze potłuściała; łydeczki... moje uszanowanie!
— A nieprawda! Nie widzi pan, bo suknia przykrywa.
— Krótka sukienczyna, krótka, jest się czem pysznić, żałować widoku nie trzeba, to urok piętnastu latek — przedrzeźniał Paszowski i bez ceremonji całował wszystkie panienki po kolei.
— Panna Ania, widzę, zawsze jednakowo rezolutna i nieprzystępna. A tu jest ktoś co tęskni, Bolutek Osinowski, a jakże! Panna Ziula z aparatem. Brawo! będziemy się fotografowali.
— A o mnie, to pan już zapomniał? — spytała wdzięcznie Dorcia Zborska.
— Wenero moja! Ja oślepłem na twój widok. Cóż tam nowego, dużo się nazawracało główek? Jest tu u nas w okolicy jedna cacana główka, pewno nie długo posiedzi na karku jak zobaczy pannę Dorcię. Ajaj! Cóż za oczki! mnie staremu ciarki idą. A te dudki nie przyjeżdżają.
— Niech nam pan powie jaki ten „panicz“ jest! Czy bardzo ładny? — pytała Kula.
— O ładny! On tu straci głowę, ale i panienkom radzę się ostro trzymać. Proszę sobie wyobrazić, że nosi binokle, takie bez oprawy, same szkła i... czerwoną kamizelkę. Szyk!
— Ehe! pan sobie z nas żartuje.
— Otóż i on! Jedzie „panicz“.
Panny rozbiegły się na widok amerykana i czwórki powożonej przez Denhoffa. Tylko w oknach, z poza firanek zamajaczyły ciekawe główki.
Denhoff znał już Paszowskiego z widzenia, lecz go jeszcze nie wizytował.
Po powitaniu zaczęli się obaj sobie przyglądać. Denhoff dyskretnie, Paszowski zaś bez ceremonji. Ryszard z początku kręcił się pod tym badawczym wzrokiem, ale po chwili ogarnęła go zwykła pewność siebie. Podniósł głowę wysoko, i z za szkieł patrzał na pana Wojciecha śmiało, nawet wyzywająco. Paszowski rzekł do Turskiego.
— Podoba mi się ten „panicz“ wcale sympatyczny chłop, tylko jeszcze trochę... seledynowy. Kocio Leśniewski mówił mi, że podobny do żydka, panny twierdzą, że do lorda; w rzeczywistości zaś może i to i tamto określenie ma pewną słuszność, ale przedewszystkiem on jest zastosowany do swego nazwiska. Typowy Denhoff! Jestto niezaprzeczenie stary i dbbry ród westfalski, dawno osiadły w Polsce, więc rasę na nim znać i zarazem trochę obce piętno. Ale czy się u nas zaklimatyzuje, to bardzo wątpliwe.
— Zaklimatyzuje się napewno — rzekł Turski — tylko czy potrafi majątek utrzymać? To entuzjasta i marzyciel, on już kocha Wodzewo, jakby się tu urodził, lecz pomimo to majątek topnieje mu w ręku. Szkoda! bo to dobry chłopak, gdyby nie był spaczony...
— Taki już los, do wszystkich aniołów niebieskich; i ziemskich! Paczyli go opiekunowie, teraz znowu dostał się w łapki Wrońskiego, który jest panie... te... kanalja. Wiem ja również dużo i o tym jego opiekunie głównym, Rosoławskim. To także numerek.
Paszowski zauważył, że ojciec Marysia lubi Ryszarda, po mimo że go krytykuje. Sam przyglądał się Denhoffowi i co raz większej nabierał do niego sympatji. Dobra elegancja młodzieńca, trochę, angielska lecz naturalna, złoty humor i czasem zabawna szczerość, zdołały przejednać nawet starszego Turskiego, chociaż on z zasady nie lubił obcych nazwisk i niezupełnie swojskich postaci.
Denhoff był już wśród panien. Odrazu uwagę swą skierował na Dorcię. Jej wykwintna delikatna uroda zrobiła na nim silne wrażenie. Patrzał na nią jakby z pobożnością, jak na cudny witraż kunsztownej roboty. Zauważył, że Dorcia jest jeszcze w krótkiej sukni i że wygląda niesłychanie dziewiczo jak pensjonarka. To go mocniej zainteresowało. Przyłapał gdzieś Irę i spytał zdyszanym głosem.
— Proszę pani, ile lat ma panna Dora?
— Dorcia ma siedemnaście, właśnie skończyła pensję. Ale cóż pan taki zaaferowany?...
Denhoff nie odpowiedział, pobiegł do panien, i stał się nieodłącznym towarzyszem Dorci.
Wkrótce nastąpił wyjazd na majówkę. Duży wóz w drabinach, zaprzężony w cztery konie, zabrał całe towarzystwo, służba na bryczce wiozła prowianty.
Jechano ze śpiewami, gwarnie. Denhoff powoził. Obok niego siedziała Dorcia. Długie jej warkocze i ogromne rzęsy ciemne, fryzowane, jak ze strusich piór, które dziewczyna umiała ślicznie spuszczać na różane policzki i ładnie, wolno wznosić do góry, odkrywając przepaścistą głąb błękitnych źrenic, działały na Ryszarda wprost upoiście. Budził się w nim szał niesłychany, bujna żywotność jego natury kipiała warem. A na wozie uśmiechano się porozumiewawczo. Ira szepnęła do Paszowskiego.
— Dorcia jak zwykle taki i w tym wypadku wygrała konkurs. Przepowiedziałam to naprzód.
Na obszernej polanie w lesie turowskim, zgromadziło się prawie całe obywatelstwo okoliczne, głównie zaś młodzież. Gospodarzami majówki byli Ira i Maryś. Muzyka ukryta za drzewami grała raźnie oberki i krakowiaki. Po głośnych powitaniach wszyscy rozbiegli się po lesie, na polanie zostali starsi. Pan Turski sapnął niechętnie ujrzawszy Korzyckiego z Zapędów, ale witał go uprzejmie, tylko chłodno, wyraźnie unikając większej zażyłości. Panie były ze sobą również trochę sztywne. Szczera naturalna pani Turska nie mogła się zgodzić z Korzycką, pozującą na arystokratkę bez najmniejszych danych na to. Obcowanie z sobą męczyło obie strony. Ratował sytuację Paszowski, umiejący zręcznie w obopólną niechęć wpleść dobry humor.
Pana Turskiego drażnił syn. Z przykrością patrzał na Marysia nie odstępującego od panny Korzyckiej.
Maryla cała różowa w bladoróżowych fularach, w dużym kapeluszu zatrzęsionym polnemi różami wyglądała jak boginka kwiatów. Snuł się koło niej Perzyński, chcąc zdobyć pierwsze miejsce, Maryś nie ustępował, ona zerkała oczyma na Denhoffa.
Gniewał ją Ryszard zapatrzony w Dorcię, bo przywykła do hołdów, nie mogła znieść rywalizacji. Z Perzyńskiego nic sobie nie robiła, zbywając go lekko, ale Marysia chciała widocznie zamienić na Denhoffa, tylko się jej to nie udawało. Turski był uparty.
— Panno Marylo przejdziemy się w stronę brzeźniaka Chce pani? — szepnął Maryś.
— Tak sami tylko? Wszyscy poszli na poziomki — odrzekła patrząc w stronę Ryszarda.
— A my pójdziemy na dzwonki, tam rosną kampanule, wszak je pani lubi?
— No tak! ale...
— Ale wolałaby pani iść z Denhoffem, niż ze mną. Bardzo wierzę! Jednak to już trudno, trzeba się tymczasem zgodzić na moje towarzystwo.
— Pan jest zawsze źle wychowany, pozostanie nim całe życie.
— Dlatego, że umiem odgadywać, co pani myśli? Ale mi pani nie zaprzeczy, dobrze odgadłem. Prawda.
— A dobrze! Pan Denhoff jest od pana...
— Zabawniejszy. Co?
— Jest grzeczniejszy.
— Niech i tak będzie. On się teraz grzecznością popisuje przed Dorcią i o nas wcale nie dba. My więc idziemy na kampanule.
Maryla nie opierała się już, tylko była nadąsana. Szła wolno, rwąc leśne paprocie. Maryś postępował tuż obok. Nareszcie ona spytała.
Czy kuzynki pana długo zabawią w Worczynie?...
— Całe lato.
— Tak!?...
— Niestety westchnął Maryś.
Maryla spłonęła. On po długiej chwili ciekawie zajrzał w jej oczy.
— Czy zrobiłem pani przykrość?... panno Marylo.
— Pan mi na każdym kroku dokucza, już się do tego przyzwyczaiłam.
— I pani się nie broni, tak sobie pozwala na to?...
— Cóż mam robić?
— Wynaleźć jakiś argument, który by mnie zwyciężył. Naprzykład teraz, dowieść mi, że Denhoff tyle panią obchodzi co... Aleksander Macedoński, koń trojański, Kain i Abel. Słowem coś o co mogę nie być zazdrosny. Ale mi pani tego nie dowiedzie! Ten „panicz“ robi furorę bez wyjątków. Niech mi pani powie, czy on na prawdę taki lew?
Maryla śmiała się.
— Pan jest o niego zazdrosny! Ha! ha! ha! Jakie to zabawne! Myślałam, że tylko między kobietami zazdrość istnieje.
— Widzi pani? Co za odkrycie niesłychane. Denhoff może sobie zabierać cały świat kobiecy, ale nie panią.
— A to dlaczego?
— Bo ja pani nie oddam.
— Jakież to prawa pan sobie rości? — spytała wyzywająco.
— Niech pani nie przybiera takiej pozy... hrabiowskiej, bo to mi ani zaimponuje, ani wystraszy. Może Denhoffa?
— Pan Denhoff nie naraziłby się u mnie na taki ton.
Turski ściągnął brwi z irytacją.
— Gdyby mi to powiedział mężczyzna, żądałbym satysfakcji. Ale tak... Nie chcę się nawet wdawać z panią w polemikę.
— No to niech pan na przeprosiny pocałuje mię w rękę. Proszę.
Podała mu szczupłą swą dłoń z zalotnym uśmiechem. Maryś ją tylko uścisnął.
— Pan nie całuje?
— Nie pani, na rozkaz nie potrafię nawet tego.
— To pan jej więcej nie dostanie! — oburzyła się Maryla.
— Ha! to trudno. Liczę na swoje siły. Zdobędę sam.
W milczeniu doszli do brzeźniaka, Maryla zaczęła zrywać liljowe dzwonki i układała z nich bukiet. Jej różowa postać falowała zręcznie pośród traw i kwiatów.
— Zmęczyłam się. Usiądźmy.
Upadła na kępę mchu, malowniczo rozkładając suknię. Turski usiadł obok niej. Maryla uplotła wianek z dzwonków i macierzanki, poczem włożyła go sobie na głowę, zdjąwszy poprzednio kapelusz.
— Ładnie mi w tem?
— Bardzo.
— Jak wyglądam?
— Nie jak Zosia z „Pana Tadeusza“ w każdym razie. Wygląda pani jak mademoiselle Marie de Korzycka, bawiąca się w sielankę w dobrach swych na wsi, po powrocie; z Riwiery.
— Bardzo trafne określenie. Ja rzeczywiście lubię swojskość, ale tylko podczas wakacji. Takie sielankowe spacery, kampanule, brzeźniaki, majówki, macierzanki, dobre na parę miesięcy.
— Czekałem kiedy pani dołączy do tej... sielankowej litanji Marysia Turskiego.
— Cóżto pan uważa się za kwiat?
— Nie, ale ja jestem swojski.
Maryla zrobiła dowcipną minę i jęła na nowo wiązać kwiaty.
— Pani pewno myśli w tej chwili, że jestem nadspodziewanie delikatny i, że jako wytwór krajowy, nie egzotyczny, sam pokornie się zgadzam tylko na dopełniacza sielanki wakacyjnej — rzekł Maryś wesoło.
— Więc wyglądamy teraz jak Kasia i Bartek w lesie na „kwiotach“ „Moiście wy!“ — żartowała wykrętnie Maryla. Zabawmy się w taką czułą parę. Dobrze panie Marjanie.
— Do czasu, aż pani wyjedzie za granicę szukać nie sielanek lecz — partji. Czy tak?
— No, tak. Może nawet krócej. Dotąd, aż się nam sprzykrzy ta zabawa.
Maryś zerwał się, stanął i podał rękę Maryli.
— Chodźmy już stąd. Niech pani wstanie, mech wilgotny.
— Czy pan się boi mrówek? Ja nie jestem Telimeną.
— A ja nie jestem usposobiony do roli Bartka, jaką mi pani łaskawie raczyła ofiarować.
— Więc Kasia na „kwiotach“ pana nie nęci?
Spojrzał drapieżnie w kokieteryjne oczy Maryli i rzekł porywczo.
— Niech pani ze mną nie igra, panno Marylo. Jestem swojski, ale właśnie dlatego nie umiem abdykować ze swego dobra na rzecz cudzych. Pani jest także naszą; i nie pozwolę pani wyfrunąć w obce kraje. Można zimować, własny klimat nie zabije.
— Któżto mi poobcina lotki. Ciekawam?
— Tylko trochę, same brzegi skrzydełek.
— Ale kto?!
— Ja.
Maryla zmieszała się.
— Hop! Hop! — zawołały liczne głosy bardzo blisko i z za brzóz wyszło kilka osób.
— Szukamy Państwa! Proszę na kurczęta — wołano zewsząd.
Na polance stary Turski przywołał do siebie syna.
— Marysiu zastanów się! cóż ty ciągle z tą Korzycką?...
— Papo, zastanów się! Jestem przecie kawalerem, a ona panną — odpowiedział Maryś naśladując patos ojca.
— Nie żartuj! Wiesz jaką opinję ma Korzycki i że to parwenjusz. Całkiem nie odpowiednia dla ciebie. Nie nasza sfera.
Maryś wyrwał się szybko, i mijając muzykę krzyknął:
— Hej chłopcy! Mazura takiego od ucha!
Poczem porwał Marylę za rękę i zawołał na całą polanę.
— Wszystkie pary! Panie Denhoff, my wodzireje. Zaczynamy!
Huczny mazur rozbrzmiał po lesie, echo niosło go w dal. Z szumem zerwały się pary jedna za drugą. W głębi lasu wrzeszczała wystraszona sójka. Maryś z różową Marylą wiedli łańcuch. Nawet Paszowski tańczył z Kulą Zborską, Denhoff z Dorcią. Wichrem przelecieli kilka razy polanę wzdłuż i wszerz, Poczem na komendę Marysia, wszyscy rzucili się do zastawionych półmisków na obrusach i na trawie. Pan Korzycki lisim ruchem przysunął się do córki.
— Moja Mary, nie spodziewałem się nigdy, że się tak dasz opętać Turskiemu. Do czego to podobne? Zamożny szlachcic, ale nic nadto. Powinnaś pomyśleć o Denhoffie, on dopiero dla ciebie odpowiedni.
— Denhoff także nie jest magnatem — odrzekła Maryla wydymając usta.
— Ale może nim być! Zresztą bardzo bogaty i nosi nazwisko nie pospolitego zagonowca. A cóż Turski? Pamiętaj, że to nie nasza sfera.
Maryla wzruszyła ramionami i odeszła. Za chwilę siedząc obok Marysia, trącała się z nim kieliszkiem wina.
Turski spuścił oczy.
— Ten chłopak nie umie zachowywać moich tradycji — myślał z goryczą.
— Ta Maryla niema ambicji, szlachta ją ciągnie. Taka sobie zwyczajna szlachta — desperował Korzycki.
Gdy wieczór zapadł, jedni chcieli odjeżdżać, drugich nęcił księżyc i cudna noc gwiaździsta, więc glosowali za pozostaniem. Większość głosów przemogła i towarzystwo rozeszło się po lesie gęstym, bogato podszytym, teraz jeszcze jakby osrebrzonym. Muzyka, na rozkaz Denhoffa grała ciche melodje, przeważnie z motywów ludowych; nagle rozległy się po lesie słodkie tony muzyki z „Opowieści Hoffmana“, czar wionął potężnie, zasnuwał marzeniem cały las i zebranych w nim ludzi. Alei oto jeszcze jeden urok bezmierny; jakby gwiazdy spadły z niebios na trawę, tak zamigotało dokoła mnóstwo robaczków świętojańskich. Świeciły opalowo, jak blade szafiry, jak jasne przezrocze szmaragdy, jakby złotosrebrne drobniuchne płomyczki. Aż las zajaśniał tajemniczą smugą świetlaną. Było coś tak niezwykle pięknego w tem rozedrganem, błyskotliwem podłożu leśnem, taki olśniewający przepych natury, że wszyscy stanęli niemi z zachwytu. I cisza trwała w głębinach strojnego lasu, cisza uroczysta. Migotało niebo i migotała ziemia. Tam gwiazdy mrugały sennie, wabiąc upoiście, tu cicho przesuwały się świetliki z krzaku na krzak, po trawie czasem trysnęła żywa gwiazdka wzlatując wyżej aż na gałęzie.
Denhoff stał obok Dory i patrzał. Nagle pochylił się, na zbierał pełne garście robaczków i sypnął je na włosy dziewczyny. Krzyknęła lekko a zadrzała, ale już patrzano na nią. Szmer podziwu uświadomił Dorcię, że jest piękną, nie strząsała robaczków, które ułożyły się nad jej czołem w kształcie djademu, czy korony z gwiazd. Denhoff obsypywał ją wciąż, złocił dziewczynę dla siebie, nie dbając o nikogo. Ona była nieco zmieszana, co dodawało jeszcze powabu jej postaci zupełnie bajecznej. Świetliki lśniły na jej włosach, nad czołem, na spuszczonych warkoczach, kilka uczepiło się na blado niebieskim batyście jej sukni, a wszystkie migotały ślicznie, rzucając na delikatną twarz Dory refleksy niesłychanie subtelne, czyniąc z niej niby wieszczkę swoją.
Oczy Dorci pod wpływem tych mistycznych świateł miały w sobie także gwiazdy promienne, błyszczały szafirami i ogniem. Ładniejszej, bardziej czarującej dekoracji nie można było dla Dory wymarzyć. Ona to czuła instynktem, chociaż się nie widziała. Wdzięcznie patrzyła na Ryszarda za to, że ją tak ukoronował, I stała wykwintna, młoda jak zorza, pełna finezji, malownicza, zapłoniona trochę, jakby pod wpływem ogólnych zachwytów.
Obraz ten uplastyczniła cicha muzyka i odległy śpiew słowika. Cały las z tą dziewczęcą postacią był zaczarowany.
— Wyglądasz Dora, jak sen błękitny — rzekł Maryś.
— Albo lepiej jak Psyche oczekująca Erosa, również promiennego, — zauważył Paszowski. — To jest żywy obraz z Olimpu, nie ze świata.
— Wieszczka tajemniczych światów, — boginka cudnych nocy i... miłości — egzaltował się Miecio Korzycki.
Ale Denhoff zaprzeczył.
— Nie, najtrafniej określił pan Marjan; to jest błękitny sen, a według mnie jest to wizja kwiatu paproci. Apoteoza tej legendy.
Wszyscy mu przyklasnęli, określenie było nie mniej poetyczne i trafne, tembardziej, że dopiero teraz zauważono, iż Dora stała wśród olbrzymich krzaków paproci i że pióra ich zielone, rozwite, sięgały niemal jej do kolan.
Scena ta przeciągnęła się; gdy Denhoff i Dora zostali na chwilę trochę odosobnieni, on pochylił do dziewczyny wytworną postać swą i rzekł cicho, jakby w obawie spłoszenia uroku:
— Kwiat paproci, mój kwiat.
Dora milczała.




VII.

W Worczynie rozpoczęły się wakacje. Każdy dzień był jak by świątecznie nastrojony, pełen wesołej wrzawy, brzmiący humorem i tą charakterystyczną pozłotą szczęśliwych dni, dusz młodych, spojrzeń płomiennych, czarów, co niby iskry elektryczne rozsypane dokoła nieciły żary młodości i wesela. Denhoff stał się tu codziennym gościem, zaliczano go jakby do domowników... Konno, często piechotą przychodził z Wodzewa, zawsze świeży, elegancki i zakochany. Spotykały go śliczne, tęskne oczy Dorci, wpatrzone w niego z dziwnie uroczym wyrazem, ale pozornie chłodne. Denhoff szalał. Jasne rumieńce panienki, jej długie rzęsy i warkocze, działały na Ryszarda drażniąco. Czuł, że się Dorci podoba, ale było mu to za mało, pragnął jej miłości i rozkochiwał dziewczynę, sam podniecając się co raz bardziej. Szedł do celu, nie oglądając się na nic, zapomniał o Wodzewie nie widział nikogo dokoła prócz Dorci. Irenie tylko zwierzał się ze swych wzruszeń i marzeń i ona jedna wiedziała o całym przebiegu jego szału. Ale i wszyscy wkrótce to spostrzegli, nie dziwiąc się nawet. Dorcia była najpiękniejszą dziewczyną w rodzinie i okolicy; przyzwyczajona do hołdów przyjmowała je z pewną wyniosłością jako rzecz całkowicie sobie przynależną. Świetny Denhoff zaimponował jej tak swoją postacią, jak i wytworną oprawą. Jego konie, powozy, zbytek, co go otaczał, upajał Dorcię, lecz się do tego nie przyznawała. Czuła zawrót głowy, i była dumna, że oto ten „panicz“ ją wybrał i o nią zabiega, jej asystuje: i patrzy na nią rozkochanym, bezpamiętnym wzrokiem. A przecież ona jest najmłodszą z otoczenia; i nie bogatą. Więc ani Ira, ani Maryla Korzycka, ani Ziula Turska, ani jej siostra Ania, żadna nie zdołała skierować do siebie tego młodzieńca, który wśród okolicznej młodzieży uchodził za feniksa. Ale Dorcia chciała być trudną do zdobycia, duma dziewczęca walczyła w niej z żywą skłonnością do Ryszarda. Dorcia bała się, by jej nie posądzili o materjalizm i pragnęła dać wszystkim do zrozumienia, że tylko uczuciem może ją Ryszard zwalczyć, niczem więcej. Była jak królewna, dumna i czasem chmurna, przyjmująca obojętnie starania Denhoffa, w gruncie rada z nich niezmiernie i już zakochana. Tę dziecinną przebiegłość Dorci odgadł pierwszy Paszowski, drażnił dziewczynę swemi domysłami.
— Oho! widzę już co się święci. Panna Dorcia w ciuciubabkę igra z Denhoffem. Ale to gorący węgielek, poparzą się paluszki.
Zborska robiła niewinną minę, tylko błękitne oczy jej błyszczały utajoną radością.
Sielanka rosła i rozwijała się niby ukwieciona gałąź akacji, co z pączków w jeden bukiet kwietny się przemienia.
Denhoff i Dorcia pjrzebywali ciągle ze sobą. Razemi z całem towarzystwem, ale zawsze tylko we dwoje, odosobnieni jakby jakąś smugą bajeczną, dzielącą ich od reszty osób. Na spacerach szli obok siebie, rozmawiając półszeptem; niedokończone zdania, słowa luźne, bez związku wypowiadane, dla nich ważne i słodkie, westchnienia ciche, czasem nagłe spotkanie się oczu, wszystko to tchnęło bezmiernym urokiem, dla nich jedynie głębi serc wykwitłym. Czasem postępowali cicho bez słowa prawie bez szmeru ze spuszczonemi głowami, zamyśleni, jakby nad jakimś wynalazkiem, lub zasadą filozoficzną, w rzeczywistości zapatrzeni w samych siebie, zasłuchani w tętno serc własnych, upojeni cudem poczynającym się w nich, niespokojni, roztęsknieni. Czasem szmer liścia na płaczącej brzozie zwracał ich uwagę, więc wznosili oczy i patrzyli na zielone warkocze drzewa, rozplecione zalotnie i wiekuiście rozchwiane tęsknotą załośną, zbożnym szeptem do Stwórcy i natury, modlitewną rapsodją za szczęśliwość istnienia, ale zarazem jakby i poszumem łzawym i skargą. Gdy na wierzchołkach drzew krzyknęła słodko kukułka, im się zdawało, że to tylko jeden akord więcej do ich pieśni, gdy tony słowicze zanuciły płynną, koloraturową gammą, myśleli, że to harmonijne odczucie ich uczuć, ich wzruszeń serdecznych, zaklęte w realną melodję. Potrafili mówić z sobą o jakiejś trawie lub ptaku i mówić długo z powagą, patrząc sobie w oczy, gdzie odnajdywali głębie nieznane dotąd i nowe wielkie tematy.
Denhoff idąc przy Dorci, podnosił na nią oczy czająco, dyskretnie, chłonął widok jej delikatnego profilu i oczu spuszczonych, zakrytych ciemną gęstwiną rzęs, chłonął jej gorące rumieńce, wyraz jej ust wykwintnie zarysowanych, i uczuwał w sobie pragnienie prawie nabożne, by móc klęknąć przed nią i modlić się do niej. Ale takie chwile mącone były zawsze łobuzerskim podszeptem, wyszydzającym podobnie bogobojne żądze — Denhoff przypomniał sobie, że nie jest paziem, ani Dorcią królewną, że czasy trubadurów dawno przebrzmiały i że tę swoją Dorcię weźmie, skoro zechce, bez modlenia się do niej całowania jej szat. Wówczas stawał się nahalniejszym. Przemawiał śmiało z zupełną pewnością niebylejakiego konkurenta, który wie, że stanowi dobrą partję i że nie dla niego są odmowy, kosze i tem podobne fochy. Owszem, możną z nim najwyżej pokaprysić, ale to ma smak wyłączny, to raczej drażni i nawet dość miłe, byle nie zbyt długo. Odporność Dorci brał za owe kaprysy, lecz że dziewczyna ślicznie to robiła, zatem był cierpliwy. Po całych dniach, wysoką, cienką postać Ryszarda i smukłą Dorci w szarym mundurku widywano razem. Gdy przyjeżdżał później niż zwykle, Dorcia chodziła smętna, zamyślona, lub zasuwając się — głęboko w otomanę, czytała godzinami z jednej i tej samej kartki w książce. Unikała towarzystwa, a jeśli znalazła się bez Ryszarda w gronie młodzieży, była chmurna, milcząca i z góry spoglądała na wszystkie panny i młodych ludzi. Przezwano ją monarchinią, że zaś z pensji zostało jej miano „cacunia“ więc mówiono „cacunia w koronie“. Pomimo jednak różnych żarcików i ogólnej przychylności dla młodej pary, Ania, Ziula, Joasia, nawet Irena — były trochę nadąsane. Wyłączność Denhoffa tylko dla Dorci drażniła panny, Ira nie miała go wprawdzie za epuzera dla siebie, ale ubył jej przyjemny towarzysz i doskonały partner do interesujących rozmów, jakie prowadzili z sobą. zawsze przed zjawieniem się Dorci. Teraz, ilekroć Denhoff mówił do Iry to przeważnie o Dorci, wypowiadał uczucie i zawierzał projekty. Ira słuchała cierpliwie, lecz bez zapału, gdy zaś Denhoff milkł, chciała skierować mowę na coś innego, mówiła sama, unosząc się rzuconą kwestją. Ale Denhoff często w najciekawszym punkcie przerwał jej pytaniem.
— Proszę pani, czy Dorcia jeszcze nie kochała się w nikim? Czy ja jestem pierwszy?
— Albo...
— Jak pani myśli, kiedy oświadczyć się.
Irena pewnego razu, w przystępie gniewu, spytała go ostro.
— Skąd pan taki pewny, że Dorcia pana kocha i że go przyjmie?
— Proszę pani, jestem przecie mężczyzną.
— Ach! Wy jesteście jasnowidzący! A jeśli zawód?...
— To palnę sobie w łeb!
— Wątpię! Na to trzeba odważnego i bardzo odważnego... To ryzykowniejsze niż... oświadczenie się Dorci.
— Ach, Ca ira! Wiem, że w tej grze nie popełniam hazardu, bo jednak mogę być trochę cezarem, veni, vidi, no w perspektywie bliskiej vici, ale Bolek Osinowski i jego konkury o pannę Anię, albo Kocio Leśniewski i panna Ziula? No! Daruje pani, ale jeśli ja mam bzika na punkcie Wrońskiego, co słyszę od rana do nocy, przed zupą, i po zupie, przed deserem i po deserze, to i ci panowie są conajmniej półbziki. Skąd mogą mieć nadzieję?
— Panie Denhoff niech pan nie będzie takim grandem, to dziś nie popłaca. Widzę, że i pan na równi z Dorcią ukoronowany. Co ci panowie panu szkodzą?
— Nie lubię obcej krwi wśród naszej.
— Niech pan o tem podysputuje z Dorcią. Co też ona powie.
— A pani nie chce już ze mną rozmawiać.
— Nie o tej kwestji; tu rozbieżne są nasze zdania.
— Więc pani chce zobaczyć siostry jedną za Osinowskim, drugą za Leśniewskim? Winszuję! Na samą myśl, że miałbym ich za szwagierków cierpną mi nerwy.
— Przypomina mi pan w tej chwili tego chłopa, który zobaczywszy zająca pod krzakiem budował sobie na nim projekty aż do dziesiątego pokolenia.
— Och! Dorcia mi nie umknie, ona ma rasę i ceni rasę.
— Niech więc pan i innych pozostawi przy ich instynktach. Co to panu szkodzi?
— Pani, widzę, bardzo broni tych panów, popiera ich zamiary.
Denhoff był rozdrażniony.
— Ja bronię zasady i ich nazwisk, nie zamiarów, bo te również uważam za chybione. Bolesław przynajmniej ma za sobą inteligencję, wykształcenie i umysł lotny, bystry. Ale Kocio?
— Kocio? On ma w swoim mniemaniu postawę Antonjusza i wielką torbę jednakowych komplementów, któremi obdarza wszystkie sam na sam spotykane panie i panny. Do zgromadzonej zaś licznie płci pięknej ma znowu inny repertuar, bardziej ogólny. Przecie i pani podległa tej chwilowej ekstazie Kociutka.
— A tak, były momenty.
Zaśmieli się oboje.
— I Dorcię atakowali i Anię.
— Panie, kogo on nie atakował? Ale każda u niego. jest!., ta pierwsza... Aż trafi na gąskę, co w to uwierzy. O Ziulę niech pan będzie spokojny.
— Eee! Zawraca jej głowę, widzę ja to. Na pannę Ziulę jego brednie robią, wrażenie.
— Dziecinada! Każda z panien ma kogoś, nawet Kula przywabiła do siebie Mięcia Korzyckiego. Więc i Ziula słucha banialuk Kocia. Ale to głupstwo. Może pan być spokojnym, nie nazwie go pan szwagrem.
— A Bolesław?...
— No ten poważniejszy, bo odznacza się dużą inteligencją. Ania go lubi.
Rozmawiając, mijali aleję lipową; grupowały się tam pary do fotografji.
Przy aparacie stała Ziula.
— Proszę państwa do zdjęcia, szukamy was, — wołano.
Podeszli. Denhoff stanął przy Dorci i odrazu utonął w błękicie jej źrenic. Bolesław był obok roześmianej i jak zorza promiennej Ani.
— Dwie pary są, a trzecia? spytał Denhoff ironicznie.
— Trzecia przy aparacie — odrzekł słodko Kocio i zaśmiał się serdecznie, pokazując szereg białych zębów.
Zdejmował jednak grupę stary ogrodnik, nauczony tej sztuki.
Irena, stojąca na ogrodowym stole, przewyższała wszystkich, wyciągnęła ramiona jakby błogosławiąc — i tak ją zdjęto.
Maryś kpił głośno z tej grupy, do Ireny jednakże rzekł zupełnie poważnie:
— Radzę schować tę fotografję, bo jak ojciec zobaczy, będzie skandal.
Ira pokazała mu tylko trzy pary idące szpalerem i wielce sobą zajęte.
— Brakuje tu jeszcze ciebie i Maryli.
— A ty Ira?
— Ja czekam na swego. Ale on w przestworzach.




VIII.

Strojny gabinet w Zapędach, zasnuwał dym z wybornych cygar. Grano w karty. Przy kilku stolikach wint rozpłomieniał twarze, podniecał i huczał w mózgach. Z ogólnej wrzawy słychać było najgłośniej donośny organ Paszowskiego i piskliwy dyszkant Korzyckiego. Ci dwaj wodzili rej. Maryś Turski grał spokojnie, zamyślony, jakby daleki od otoczenia.
Perzyński z Chodzynia cedził rzadkie słowa i w przerwach muskał wąsy, spoglądając nieprzyjaźnie na Turskiego, który lepiej grał i pomimo, że się nie starał — być patrycjuszem w tem zgromadzeniu, był nim jednak. Denhoff w buduarze bawił panie.
Najstarszy zaś syn Korzyckiego, Gustaw, założywszy duże palce rąk za kamizelkę, z rozstawionemi wskutek tęgo ramionami, spacerował dokoła stolików i wszystkim jednakowo rzucał pytania.
— Jakże partyjka? Idzie karta? Brawo! Może cygarko? Hawanna czystej krwi.
Do Perzyńskiego szepnął:
— Denhoffa zaproście, ma szczęście do kobiet, położy wam zato całą kiesę.
— Hm! Niech go pan namówi.
— To mógłby zrobić tylko Turski, ale on nie chce.
— Oszczędza kieszeń szwagierka in spe — zaśmiał się Gustaw.
— Tsss! To ciekawe. Ha, ha!
— Ciszej panie, bo usłyszy.
— Niech mu pan powie, że Denhoff do panny Mary, przysiada się. Tsss! To go zelektryzuje.
— No tak. Ale chyba i Turski pańskiej siostrze nie imponuje. Tsss! Cóż to za partja.
— Ciszej panie! Partją właściwie jest, tylko — nie dla Maryli jeszcze.
Paszowski siedzący najbliżej usłyszał cichą rozmowę. Zmierzył panów pobłażliwie ironicznemi oczyma a w duchu pomyślał; „Obaście dudki przy Turskim“, głośno zaś rzekł:
— Zapomniałem panom zakomunikować świeżą wiadomość z bieżącej chwili naszej okolicy. Arcyciekawą.
— Słuchamy! Słuchamy!
— Podobno panna Tulicka zamierza wstąpić w stan małżeński.
— Co?! Ta stara panna? ta senatorówna z Połowic? Ha, ha, ha! pan żartuje! — zaśmiali się wszyscy.
— Tak słyszałem. Cóż chcecie, dobra partja, Połowice, to nie byle co! Złote jabłuszko.
— Więc niech kogo usynowi i zrobi mu taki hojny dar, ale bez własnej rączki, bo wtedy chybiony cel — żartował Marjan Turski.
A Korzycki spytał:
— Jeśli ma zamiary, to widocznie jest ktoś upatrzony. Któż to taki?
— Tego nie wiem. Ale że to dopiero projekt, zatem, oczko panny Balbiny rozgląda się po okolicy. Może wybranemu każe najpierw kupić sobie tytuł hrabiowski?
— A cóż! panna młoda klapnie sobie prędko; i małżonek miljonerem — mówił stary Korzycki tonem najgłębszego przekonania.
— Tak, to kwestja warta namysłu — bąknął sarkastycznie ksiądz Janusz. Przynajmniej ja skorzystam. Bo dotąd nie dam ślubu, aż narzeczona pospłaca wszystkie zaległości, które winna parafji.
Zaśmiano się.
— A jakże tam z temi ptaszkami na drzwiach kościelnych? — pytał Turski. Kto komu ustąpił?
— Drzwi już są, bez ptaszków, bo zagroziłem, że nie przyjmę. I nie przyjąłbym. Niech swego ślepowrona umieszcza na wszystkich klamkach własnej kaplicy, ale ną kościele nie dam. To fundacja ogólna. Teraz o ławki mam nowe historje.
— Cóż znowu?
— Obraziła się, że Worczyn ma stallę i Wodzewo, więc mówi, że ona powinna mieć stallę taką, żeby nikogo nie mieć za sobą ani przed sobą.
— Wystawić jej tron! — huknął Paszowski.
— A wiecie panowie, jakie ona szykany robi? Oto w karecie podjeżdża pod drzwi kościelne i modli się, nie wysiadując. Ale już i tego nie będzie, bo się chłopi oburzają, i chcą jej karetę razem z nią grzecznie wyforować z przed kościoła.
— Słusznie, bo to już histerja!
— O tej pannie Tulickiej możnaby tomy pisać — mówił Paszowski. Opowiem panom fakt autentyczny; był przytem mój ekonom i Kacprowa, gospodyni, którzy jakiś tam interes załatwiali w Połowicach. Otóż panna Balbina idzie sobie przez podwórze folwarczne, spotyka się ze starym Szczepańskim gospodarzem. Chłop jej nie znał, a w Połowicach tyle jest różnych starych dewotek, że chłopisko wziął ją za jedną z nich. I... uważajcie panowie, mija babę, nie kłaniając się, ale ona woła go i mówi, tak po swojemu:
— Cóż ty myślisz sobie chamie jeden. Nie kłaniasz mi się?.. Co?! To nie wiesz, że ja jestem sama dziedziczka, senatorówna?...
Szczepański patrzał zdziwiony, patrzał, aż panie mój, nareszcie zdjął czapkę i odrzekł z flegmą:
„Juści, teraz to już wiem kto pani, a ja jezdem Szczepański, gospodarz z Worczyna i tylo! — Skłonił się i odszedł.
— Ha! Ha! to frant! Dobrze jej tak. Ale ręczyłbym za to, że gdy odszedł, Tulicka posłała za nim zwykły epitet „paśkudźtwo“ — zawołał proboszcz.
— A potem poskarżyła się swemu adjutantowi Leśniewskiemu — dodał Maryś. — Szkoda, że Szczepański nie napomknął mimochodem czegoś o tej godności senatorskiej, tak wielce niby chwalebnej, zapieczętowanej wspaniałym, wspólnym pomnikiem i pensją rządową, do dziś dnia pobieraną przez córeczkę wielkiego papy.
— Szczepański o tem nie wie, bo inaczej nie omieszkałby tego powiedzieć i także po swojemu.
— Panowie, tsss! nie lubią pani Tuliickiej, — rzekł Perzyński.
— A pan ją miłuje? Hę — spytał pan Wojciech.
— Ona jest dystyngowana i nawet sympatyczna. Tsss!
— A to chyba dla pana i dla Kocia Leśniewskiego, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Dystynkcję zaś wyraża zapewne przez nazywanie każdego „paśkudźtwem“, obgadywaniem i tak dalej.
I robieniem różnych szykan księdzu i sąsiadom — rzekł proboszcz. Pisuje od czasu do czasu prośby, denuncjacje na mnie do biskupa, bo chce mnie gwałtem wysadzić z Okorowa, ale, jak dotąd, siedzę. Zamyka cmentarz ze swoją kaplicą grobową na kłódki, sztaby, bez uwagi na to, że w tymże ogrodzeniu są groby Turskich i innych i, że oni z łaski panny Tulickiej muszą przez mur przełazić, aby się na swoich grobach modlić. Cała parafja płaciła od morgi na budynki kościelne, tylko ona jedna oparła się i nie dała ani grosza. To jest wściekła baba!
— Ale i administrację ma zastosowaną do siebie — rzekł Paszowski, — nisko kłaniają się babie, schlebiają jej na każdym kroku, a z tego mają korzyść; robią co chcą.
— To rzecz zdawna wiadoma! — zawołał Maryś Turski. Denhoff złożył wizytę Tulickiej i tak się nasłuchał o okolicy, ze wszystkich nas zna wybornie.
— Oczywiście z najczarniejszej strony. — Bezwątpienia! Tylko na Leśniewskiego nigdy nic nie powie; to gagatek, faworycik.
— Ona mu pewno co zapisze, dlatego taka obopólna adoracja. Wziął babę! — zawołał Paszowski.
A Gustaw Korzycki zrobił minę dowcipną! i rzekł z uśmiechem:
— To się zgadza z mojem twierdzeniem, że niema kobiety, którejby nie można było zdobyć. Każdą, bez kwestji każdą, tylko różnemi sposobami.
— No, przecie Konstanty wziął Tulicką nie na erotykę chyba?
Wybuchnął śmiech.
— Eh! Ja mówię ogólnie; kobiety to łatwy towar do nabycia, trzeba tylko znać sposoby na różne gatunki, tańsze i droższe, ale dekatyzuje się każda.
— Cóż za określenie bławatno-kupieckie? Skąd pan doszedł do podobnych wniosków? — zagadnął Turski.
— Praktyka, panie Marjanie. Miałem i mam w życiu różne okazje i różne kobietki, a umiem... dekatyzować; to moje wrażenie. Każdą z pań wezmę gdy zechcę, o zakład.
Nastała cisza wywołana niesmakiem z powodu przechwałek Gutka. Turski szepnął nawet do siebie:
— Osioł!
Ale Miecio Korzycki palnął na głos:
— Chwalisz się, a pewno już nieraz dostałeś w pysk od kobiet zamiast dekatyzowania.
— Tu es sot, mon cher frére! jeszcze ani razu nie chybiłem. Kobiety to zwierzyna, do której umiejętny myśliwy zawsze trafi. Myślicie, że naprzykład pani Ama...
— To nie jest dowodem; do pani Amy nie trzeba polityki, z nią dochodzi się łatwo do porozumienia — rzekł Perzyński.
— Panie Marjanie, słyszy pan? — spytał cicho Paszowski.
Ale Turski nie okazał gniewu, ani zdziwienia.
— Ja się również nie wysilałem przy zdobywaniu jej, więc nie mogę zaprzeczać.
— Muszę ja jeszcze spróbować, może będę miał również swoją kampanję? — zadecydował pan Wojciech, z najpoważniejszą miną.
Zabrzmiały okrzyki i przytajone śmiechy, zaczęto doradzać Paszowskiemu różne sposoby: dowcipy i tanie żarty sypały się gęsto. Najwięcej rad dawał Perzyński.
— Panie Wojciechu, tsss, niech pan mnie usłucha. W domu, w Zawierciu, to się może panu z panią Lubocką nie udać, ale na gruncie neutralnym, radzę. Tak niby niechcący urządzić spotkanie w Warszawie, tam teatr, naturalnie tłusta operetka, potem kabaret...
— Przetłuszczony — dodał Gustaw.
— Tak, Ina i kolacyjka, hm! wesoło, ale z zachowaniem pozorów wszelkiej wagi. Odprowadzić tylko do dorożki, będzie napewno zaproszenie na jutro, skorzystać, podczas wizyty oglądać pierścionki pani i chwalić, a potem, no pan już sobie dalej dopowie.
— Ho, ho, zuch dziedzic! Widocznie i pan odbył te manewry i udały się.
— Tsss, owszem, to kiedyś był niezły kąsek; kawiorek i szampan...
— Iii! Nie pierwszorzędny — bąknął Gustaw.
— Ale i nie najpośledniejszy. Powtarzam jednak, że to było dawniej, bo teraz już zwietrzał szampan, niema ani aromatu ani mocy. Właściwie, tsss, już nie warta grzechu, może być cnotliwą.
— Tak. Complétement blasee — rzekł Gustaw — ale jeszcze próbuje swych sił, prezentuje biust przy lada okazji, łydki odsłania możliwie najwyżej, trzepoce się trochę, panienkuje, na gwałt udając młodą. Tylko że to tempi passati.
Maryś Turski nareszcie przemówił:
— I to jest właśnie ohydne, gdy kobieta sama nie umie się usunąć w porę, aż trzeba ją spychać. Pani Lubockiej czas byłby skwitować z flirtu i kokieterji — zauważył pan Bronisław.
— Co zaś do biustu pani Amy, bodaj czy nie jest arcydziełem kunsztu gumowego — dodał złośliwie Perzyński.
— No! Chyba pan może o tem sądzić najlepiej, nawet niezawodnie — zawołał Paszowski.
— Nie panie, ja należę jeszcze do epoki szczerze cielesnych wdzięków piani Amy. Dziś już są one niepewne, można je w skrócie sformułować określeniem — i tu wata i tam wata. Zresztą teraz ustępuję głosu w tej kwestji panu Marjanowi. Tsss!
— Ja ręczę, że tak nie jest — ujął się Gustaw zamiast Marysia.
— Może pan ręczyć? A winszujemy! Więc i pan? — zdziwił się Turski. — Stanowczo za wielu partnerów staje naraz do... partji z panią Amelją. To już nie zabawne!
— Cóż pan chce, szczególna gra, bo się zawsze wygrywa — rzekł Paszowski. — Ale ja już abdykuję dla kogo innego, za starym na takie zjełczałe orzechy. Mógłbym dostać niestrawności.
Rozmowa ucichła, gdyż z salonu rozległy się tęskne akordy fortepjanowe i zabrzmiał śpiew. Przewlekłe tony dumki ukraińskiej płynęły niby potok, miejscami cichy jakby senny, to znów nagle rozbulgotany, wrzący temperamentem.
— To śpiewa Denhoff — zauważył Turski.
— Ładny ma głos. Dobry chłopak z gruntu, tylko trochę lekki.
— O lekki — potakiwał Paszowski.
— Ofiarował trzy tysiące rubli na ołtarz — chwalił się ksiądz.
— Już go proboszcz naciągnął.
Ksiądz pogładził czuprynę.
— Ha, robi się co można. Ołtarz obstalowany, a nie było skąd wziąć pieniędzy. Niech będzie jego funda. Każdy dwór ma teraz swój ołtarz.
— Jak on tak zacznie od ołtarzy i stalli, skończy pod kościołem — bo strasznie puszcza i daje się naciągać — mówił Paszowski.
— Dlaczego pod kościołem, może stanąć najwyżej przed ołtarzem na kobiercu.
— I to pono niedługo, jak słyszymy.
Dumka z salonu brzmiała teraz huczną, skoczną melodją. Fortepjan akompanjował z taką werwą, że zdawało się, pękną mu struny. Niby teorbany kozacze grzmiały z salonu „U ha!“ „U ha!“ prawdziwie stepowe, kończyło każdą strofkę.
Panowie właśnie rozegrali partję. Przeszli do salonu.
Tu panował jakiś nastrój. Maryla siedziała za olbrzymią palmą i wychylona przez otwarte okno, zdawała się być uniesioną w zaświaty. W głębi salonu połyskiwały kocie oczy pani Amy Lubockiej. Zasunięta w fotelu zakrywała sobie twarz wachlarzem jakby pragnąc być niewidzianą. Na kanapie w rogu młodzi hrabstwo Skórscy szeptali z sobą, zapominając o świecie całym. Denhoff śpiewał. W mętnem świetle jednej lampy osłoniętej perłowo błękitnym jedwabiem, postać jego rysowała się nikle, zwłaszcza twarz ginęła prawie w mroku. Błyskały czasem szkła binokli i białe palce na klawiszach były dziwnie wydłużone jak węże.
Cała sylwetka rozpłynięta, zda się, w błękitnym zmroku, miała jednak wyraz i plastykę.
Tchnął tajemniczą zadumą, czy melancholją, ale coś niepokojącego okalało go, jak wiew szczególny nie widoczny, lecz odczuty. Stygmat smutku i dalekich przeznaczeń. Piętno wiecznej tęsknoty, jakiś zew rozełkany, nabrzmiały żalem, niby z kurhanów ukraińskich sugestją przeniesiony. Wołały, burzyły się i łkały spazmem klawisze, pod wężami jego palców. Pieśn biegła targana zawieją uczuć coraz potężniejsza, jęcząca skargą i brawurą niesłychaną.
Paszowski, nie łatwo podlegający nastrojom, uległ tym razem. Patrzał, słuchał, wreszcie szepnął jakby do siebie:
— On jest teraz tylko z sobą. To marzyciel.
Nachylił się do niego Turski:
— Patrzy pan na Denhoffa? — szepnął. Co to jest za typ? Nie szablon w każdym razie. Ale co?
— Ja myślę, że to w dużym stylu i w dużym gatunku — konik polny. Trzeba mu mnóstwo światła, ciepła, zieloności i powietrza, żeby żył.
— I przestrzeni.
— Tak, i ciągłych wrażeń; gdyby mu tych warunków zabrakło, zginie.
— A ja jeszcze widzę nad nim jakby smugę, zwiastunkę bezkresu.
— Niby co to znaczy? Nie rozumiem.
— On ma przed sobą tylko przestrzenie, na długo jeszcze.
— A Wodzewo?
To przelot.
— Mówi pan jak wróżka.
— Takie na mnie robi wrażenie Denhoff, może chwilowe? — bronił się Turski.
— Z pewnością! Gdy śpiewa swoje ulubione Lachtam-tidyry-bum! jest pospolitym, rozdokazywanym burszem.
Maryś odszedł do panny Korzyckiej. Usiadł przy niej i wpatrywał się w jej zamyśloną twarz. Kocie oczy Amy błysnęły złowrogo.
— Czy on mnie nie widzi?
W głębi salonu załopotał gwałtownie wachlarz.
Turski widział i słyszał, ale go to nic nie obchodziło. Trzymała go obecnie pieśń Denhoffa i Maryla dysząca obok.
— Wygrał pan partję?
Wstrząsnął się niemile.
— Cóż za pytanie w stylu... pana Gustawa? Czy o tem pani myślała?
— Nie.
— Więc czemuż?!
— Niech pan patrzy na księżyc, on także słucha, co mówi pieśń. Tak dziś słodko na dworze...
Maryś milczał.
— Słyszy pan, jak się Skórscy czulą? i ta pieśń i ten wieczór; to moja plaga takie jaśnie księżycowe. Albo ci Skórscy!
— Co oni pani winni?
— Eh! Bo to...
W tem fortepjan umilkł, pieśń zamarła, tylko pedał huczał jakby echem i konał zwolna. Dumka ulatywała na swe rodzinne stepy.
Nagle w głuchej ciszy pokoju zabrzmiał rubaszny głos Paszkowskiego.
— Teraz — Lachtamtidyry — bum! panie Denhoff, słuchamy.
Maryla zerwała się z krzesła.
— Nie cierpię pana! — krzyknęła do Paszowskiego.
— Wenero moja! Wybacz! Czyż ciągle mamy siedzieć w księżycowych nastrojach? Panie Denhoff, zaśpiewa pan ten majufes, prawda? Pan to robi koncertowo.
— Może nie teraz, potem? lekko wypraszał się Ryszard.
— Teraz, teraz!
— Ja panu będę akompanjowała!
I Arna żywo podbiegła do fortepianu, patrząc złośliwie na Turskiego i Marylę.
Wesoły, komiczny śpiew rozpoczął się jak na komendę. Salon mocniej oświetlono, grupa mężczyzn zbliżyła się do fortepjanu. Denhoff śpiewał z komizmem i werwą, giestykulował zabawnie, robiąc charakterystyczne mimiki. Był tak przeistoczony, że jakby zupełnie kto inny. Turski patrzał z podziwem, nie pojmując tej nagłej metamorfozy Denhoffa.
Byłże by to ten sam śpiewak natchniony, ulatający w mgławice tęsknic, marzyciel? Teraz zmienił twarz, postać, ruchy, stał się komikiem znakomitym, wzbudzającym śmiech ogólny. W poprzednim obrazie przebijała dusza górna i jakby tajemnicza, tu był jedynie wybornym artystą charakterystycznych ról.
— Ciekawy typ — myślał Maryś.
Maryla dotknęła lekko jego ramienia.
— Idźmy stąd, panie. Uciekajmy!
— Dokąd?
— W księżycowy szlak! — zaśmiała się i wybiegła z salonu na werandę.
Maryś poszedł za nią. Zeszli razem na taras. Maryla pokazała mu ogród angielski, zalany jakby błyskawicą nigdy nie gasnącą. Grupy drzew egzotycznych piętrzyły się tworząc malownicze gaje, w blasku świeciły rzeźbione altazki i białe posągi. Cała przestrzeń jasna i trochę bajeczna miała wygląd dekoracji. Trawy świeciły srebrem, srebro rozpylone w powietrzu mieniło się chłodnem szkliwiem, niby jakąś astralną atmosferą.
— Chodźmy tam. Stańmy się bogami — szepnęła Maryla.
— Nie umiem być bogiem.
— Eh, bo pan jest profanem. Nic w panu niema poezji, nic natchnienia.
— Tak jak w Denhoffie, prawda?... Ale i on nie zawsze idealny, mieliśmy dowód.
— Niech sobie będzie... różny. Mnie to nie obchodzi.
Turski uczuł nagle przypływ szalonego uczucia dla Maryli. Nie mógł się powstrzymać, chwycił jej ręce w swój gorący uścisk. Patrzał na nią płomiennie, zjadał ją oczyma. Ona jakby oczekiwała tej chwili, źrenice jej zalśniły ciemnym fijoletem, szarpnęła go gwałtownie.
— Chodźmy tam... w aleję.
Biegli rozradowani, na nic nie pomni, aż wpadli w mrok gęsty, pod ciemne sklepienia starych lip szumiących. Jeszcze nie ochłonęli; środkową nawą tego gmachu drzewnego szli bez słowa, oczarowani samotnością zupełną, cieniem głębin potężnych, wartkim pulsem własnej krwi. Maryla zadyszana, w otwarte usta łapała powietrze, serce jej biło, drżała jak schwytana jaskółka.
Będzie skandal napewno, ale niech się dzieje co chce!
Maryś nie wytrzymał. Przyciągnął ją silnie do siebie.
— Cóż pan znowu wyprawia?
— Marylo... Panno Mary, niech pani już dziś powie, powiedz nareszcie, o co już tak nieskończenie dawno prosiłem.
— Pan to tylko umie prosić — szepnęła niecierpliwie.
— Względem pani pozostaje mi tylko to jedno.
— A względem... Amy?
— Nie mów mi o niej! — wybuchnął. Niech pani jej do nas nie przyrównywa.
— Jednak pan się w niej kocha.
— Litości, panno Marylo! Pani tego nie zna i nie rozumie. Ja kocham panią i tylko panią. Takie zaś Amy nie rachują się.
— Owszem, ja wszystko rozumiem. Cały stosunek wasz rozumiem. Jabym ją zabiła!
Taka wściekłość była w głosie i twarzy Korzyckiej, że Turski aż się zdziwił.
— Panno Marylo, proszę się uspokoić. Nienawidzisz jej, więc... więc to dowód, że mnie kochasz. Powiedz, przetnij już tę niepewność, powiedz!
Niski głos Marysia, przepojony wzruszeniem, odurzał Marylę.
— Powiedz droga pani moja. Czemuż się wzdrygasz?
— Bo ja pragnę czegoś takiego, wie pan, nie umiem wyrazić; czegoś szalonego, gorącego, chcę zwarjować i żeby pan zwarjował. Tak pragnę, okropnie pragnę szału.
— Marylo moja!
— Ale wszystko to dostaje się tej wstrętnej Amie. Pan za nią... szaleje, a mnie konwencjonalnie oświadcza się. To takie nudne!
— Panno Mary! Zastanów się co mówisz. Dzieciaku kapryśny. Ja panią chcę za żonę, tyś moja jedyna, cóż w porównaniu z tobą jest Ama? Kokietka, awanturnica, z którą nie tylko ja... Panią, ciebie, Mary ja szanuję.
— Nie chcę żadnego szanowania, chcę szaleć!
Wtem zamajaczył przed nimi jakiś cień, rozległ się szmer przytłumiony i szybki oddech.
— Kto tu? — zawołał Turski.
Cisza. Cień przysunął się bliżej. Maryla gorączkowo chwyta rękę Turskiego.
— Kto tu jest? Proszę bez mistyfikacji, ja się duchów nie boję.
— Cisza.
Maryla krzyknęła, zawróciła na miejscu i znikła.
Głośny oddech i sapanie spotęgowało się, było tuż prawie przy twarzy Marysia.
— Ki diabeł! — zawołał Turski, i wyciągnąwszy momentalnie z kieszeni małą lampkę elektryczną, zaświecił nią prosto w oczy pani Amie.
— Ach! Domyśliłem się.
Ciężar kobiecego ciała spadł mu na piersi, straszliwy ucisk dusił mu szyję, palce wgniatały ciało.
— Ama, dość tych efektów! Już i tak urządziłaś melodramat! — krzyknął stłumionym przez gniew głosem. Puść mnie!
— Ty ją... ją... tę Korzycką! Ty! — syczała Ama.
— Powtarzam, puść mnie, bo się skompromitujesz!
Nie obawiam się. Ty...
— Bo już nie masz nic do stracenia. Czegoś tu przyszła? Co?!
— By wam przeszkodzić. Więc już na Korzycką zastawiasz sidła? A ja?... A ja?
— Co ty? Przecie się z tobą liczyć nie będę. Z tobą się rozstałem i chcę, żebyś o tem pamiętała.
— Z Marylą się nie ożenisz... i z niej zrobisz sobie kochankę.
Turski odtrącił ją od siebie z obrzydzeniem.
— Dość tego! Ubliżasz Maryli, ja zaś ją kocham. Nie mam z tobą nic wspólnego. Dosyć!
— Brutal! — rozległo się za nim.
Turski szedł do domu szybkim krokiem, zdenerwowany i zły. Czuł niesmak, był z siebie nie kontent, wściekły na Amę. Etyka wrodzona wyrzucała mu gburowatość postępku z kobietą, którą posiadał i nawet swego czasu zawdzięczał jej dużo rozkoszy. Ale uczucie do Maryli, zupełnie różne, tłómaczyło postępek z Amą. Poco ona mi w drogę wchodzi? — myślał z goryczą. — Taka Ama i staje się wyrzutem, zgryzotą.
Na schodach werandy zobaczył karykaturalną, niedołężną postać Lubockiego. Szedł i rozglądał się, jakby kogoś szukając.
Turski odgadł. Złość na Amę przemogła w nim wszystko.
Skoro zacząłem, będę brutalem do końca — pomyślał — i spytał Lubockiego, z szyderstwem w głosie:
— Kogo pan wypatruje?
— Mojej żony. Czy nie widział pan przypadkiem... mojej żony?
— Owszem! Tam w aleji lipowej czatuje na kochanków, — palnął Maryś, zaśmiał się i wbiegł do salonu.
Za chwilę siedział znowu przy stoliku i najspokojniej rozkładał karty do nowej partji.




IX.

Na drugi dzień Maryś przyjechawszy do Zapędów, w celu oświadczenia się o Marylę, był świadkiem takich awantur wojny domowej, o jakich pojęcia nie miał i w które nie wierzył, chociaż słyszał o tem. Maryla stojąc na balkonie płakała głośno, bez ceremonji, rodzice zaś jej i Gustaw kłócili się z sobą w sposób bardzo niearystokratyczny. Zaczęło się od wyjazdu pani Korzyckiej na kolej. Gdy kareta stanęła przed gankiem, wybiegł z domu stary Korzycki, będąc właśnie w humorze „cholerycznym“, jak o nim mówiono, i usłyszawszy, co znaczy zaprzężony ekwipaż, rozkazał stangretowi ruszać natychmiast precz z przed ganku i jeśli dziedziczka gwałtem chce jechać, to założyć dla niej bryczkę, bo „obejdzie się bez tego państwa“. Stangret pokiwał głową, i odjechał, za chwilę stała przed domem bryczka obdrapana i dziurawa, przy niej zaś para fornalskich szkapin ledwie żywych. Pani Korzycka ujrzawszy zaprząg zwymyślała przez okno stangreta, każąc mu bezzwłocznie znowu zaprzęgać konie cugowe do karety. Historja ta była powtórzona kilkakrotnie z dokładną akuratnością, ku wielkiej uciesze Gustawa, zanoszącego się od śmiechu. Stangret klął, lecz w końcu i on się rozbawił, służba wyglądała z za węgłów, zadowolona z widowiska.
Skórscy zamknęli się u siebie. Miecio mitygował rozjuszonych rodziców, zawstydzony, z rumieńcem oburzenia na twarzy.
Cała jednak awantura skupiła się na Gustawie. Stary Korzycki bowiem wybadał, poco żona jedzie do Warszawy; oto aby spłacić sekretnie nowe długi Gutka. Wtedy powstał w Zapędach istny koniec świata. Ojciec dawał synowi epitety z pod ciemnej gwiazdy, wymawiał mu fałszowanie weksli i różne jego łotrostwa, znane zresztą ogólnie. Gustaw w odpowiedziach łatwiej spłacał długi, niż pieniężne, ojcu tembardziej nie dawał się przegadać, przewyższając go natomiast doborem silnych słów. Gdyby nie łzy Maryli, Turski cofnąłby się natychmiast, bez namysłu; wzruszył go jej żal i został. Ale oświadczyny odłożył na inny raz. Przyłapał go rozwścieczony Korzycki. Szarpał go za rękaw, wołając na cały folwark:
Czy sąsiad widział kiedy takiego gałgana jak mój syn, takiego wisielca? co? Ha! Jak niewiem co? To łotr panie! On minie i nas wszystkich z torbami puści, on Zapędy pod kościół wykieruje. Mówią: — Denhoff utracjusz, ale kiep ten kto to mówi, bo tamten dostał schedę po rodzicach i ma ją. Puszcza ale swoje, a ten panie z lichwiarzami się wdał, weksle, — jak niewiem co!
— Niech tak papo nie skacze, bo to i pięknie wcale nie jest i nic nie pomoże. Wekselki trzeba zapłacić i kwita! — szydził Gutek.
Rozpoczął się nowy djalog, ale już Turski nie chciał słuchać. Wyszedł do ogrodu.
— Skandaliczny dom — myślał. I ja z takiej rodziny chcę żonę brać. Czy to nie ryzykowne? Ba, ale cóż ona winna, cierpi, jednak nic tu nie pomoże. To są już instynkta we krwi płynące. Lecz w czyjej? matki czy ojca? Chyba ojca, matka zahukana, już zatraciła swą indywidualność, weszła w sferę poglądów i czynów męża. Maryla i Miecio wyrodzili się, no i Skórski także. Ale wystarczy taki papo i braciszek, żeby konkurentów odstraszać.
— Witam pana, panie Mahjanie!
Maryś obejrzał się. Podchodził do niego hrabia Skórski.
— Dzień dobry. Co to hrabia z polowania?
Skórski spojrzał na swą giętką, anemiczną figurę obleczoną w strój sportsmeński i zaśmiał się szeroko, ukazując zepsute zęby.
— Z polowania? A-tak, taak. Właściwie na polowanie, na kaczki. Żona, ee tego poszła Mahylę pocieszyć po tych ee — awantuhach afhykańskich.
Hrabia rozwlekał wyrazy i robił przytem komiczne miny.
— Czy tu często są takie... hece? — spytał Turski...
Hrabia ogarnął ucho prawą dłonią, nachylił się do Marysia ze skrzywioną niemiłosiernie twarzą, usta otworzył, oczy zmrużył i wrzasnął rozdartym głosem:
— Co! Hee? Eee!
Głuchy bestja, — pomyślał Turski. Głośno powtórzył pytanie.
— Eee! Czy często? Ha, ha! Thafia się, thafia! Prawie codzień coś jest. Eee! Dla hozmaitości. Taak!
Mówił zabawnie z taką miną, że Maryś zaśmiał się.
— A to tu u państwa wesoło! Niema co mówić.
— O natuhalnie! Szczególnie papa i Gutek hobią życie. Może pan pójdzie ze mną na kaczki?
— Nie jestem odpowiednio ubrany.
— Aa!? Ee!
Znowu ten sam ruch dłonią ogarniający ucho.
— Wybaczy hrabia, ale dziś nie mogę mu towarzyszyć — huknął Maryś.
— O, pahdon! pahdon! Nic nie szkodzi. Zatem dowidzenia.
— Uszanowanie!
Zaledwo jednak Maryś odszedł kilka kroków, gdy usłyszał za sobą klekocący, nosowy głos hrabiego.
— Eeee! panie Tuhski, pahdon.
Maryś stanął. Hrabia podszedł do niego, wziął go poufale za klapę od tużurka i przysuwając twarz do twarzy Turskiego mówił.
— Eee! pahdon, że się wthącam ale chcę ostrzedz pana i ee, pa... pana Denhoffa przed Gutkiem. On ee, będzie panów atakował o pożyczkę. Wiem napewno. Pahdon!
— Omyli się co do mnie. Ja go już znam. Ale dziękuję hrabiemu.
— O, phoszę, phoszę. Do widzenia!
— Paradny ten Skórski! — I co się w nim podobało pani Alinie? Szczególne! — rozmyślał Maryś. — Jak oni z sobą mogą szeptać, chyba przez trąbę? Ha! Widocznie się rozumieją.
Postanowił odjechać. Na werandzie spotkał Marylę. Zaczerwienione jej oczy wyrażały gniew i wstyd.
— Ładne o nas pojęcie będzie pan miał — rzekła smutno. Takie sceny! Mnie już to dławi.
Zrobiła gest rozpaczy. Poczem nagle podała mu rękę.
— Pan odjeżdża? To dobrze, niech pan dłużej na to wszystko nie patrzy.
Turski przycisnął do ust jej miękką dłoń.
— Czy pańskie siostry... panna Ira... Zborskie... panny Turskie nigdy do nas nie przyjadą? — spytała niespodziewanie.
Maryś zmieszał się, było mu niesłychanie przykro. Nie wiedział wprost co odpowiedzieć.
Maryla wpiła w niego badawcze spojrzenie. Paliły go jej oczy.
— Rodzice nasi nie bywają u siebie, — ale wizyta należy nam się od państwa. Bo inaczej, jakże to wygląda? Pan to rozumie!
Turski był zakłopotany. Rzekł poważnie.
— Tak, ja myślałem o tem. Ale rzecz jest już przedawniona i teraz kiedy ja się o panią staram, trudno mojej rodzinie rozpocząć z państwem sąsiedzkie stosunki. To stać się może już tylko w jednym wypadku.
— Mianowicie?
— Gdy zostaniemy narzeczonymi.
— Ach tak! Więc gdyby ten fakt się nie spełnił, to już Worczyn dla nas zamknięty?
— Panno Mary, rozmawiajmy z sobą szczerze. Pani zna niechęć pana Korzyckiego do mego ojca. Otóż ci panowie nie lubią się wzajemnie, chcę być zupełnie otwartym, panie również z sobą nie sympatyzują, prócz młodzieży. Jakaż więc trudna rola moich rodziców? Po tyloletniem niebywaniu, teraz rozpocząć im pierwszym, to tak jakby się narzucali w interesie syna. Tembardziej, że wiedzą, iż pan Korzycki na moje zamiary spogląda krzywo.
— A pan Turski — spytała wyzvwająco.
— Ojciec! No, pani wie dobrze.
— Wiem, że mnie za synową nie pragnie. To... nie zachęcające.
Turski milczał. Nie miał już nic do powiedzenia, kłamać nie chciał.
W oczach panny Korzyckiej pokazały się łzy. Stała przed Marysiem ze spuszczoną głową cicha i zgnębiona. Palcami darła na kawałki jakąś gałązkę zerwaną z krzaku. Widok jej wzruszył go, rzekł przeto serdecznie:
— Panno Marylo, bądź moją. Nie uważajmy na nic i na nikogo. Wszystko się to zresztą ułoży, gdy powiesz — tak, Marylo...
— Ja niechęci względem siebie nie znoszę! — wybuchnęła.
— A ja czy mam zachętę? Pani myśli, że nie wiem, jak ojciec pani i Gutek są dla mnie usposobieni. O, może być pani pewną, że i ja przechodziłem ciężkie walki z sobą, z własną dumą i ambicją. Ale miłość dla pani przemogła wszystko. Wiem, że sięgam po równą sobie, bo Turscy to dobra i stara szlachta i ustępować przed nikim nie potrzebują. Nie mamy tytułów, ale ród nasz lepszym jest niż hrabiów Skórskich. Zaręczam pani.
— Skórski taki hrabia, jak ja księżna — skrzywiła się Maryla. W jego tytuły może wierzyć papo, Gutek i Alinka, ale nie ja.
— Więc widzi pani!
— Nie o to mi chodzi. Ze swoją rodziną, to już ja sobie poradzę. Ale...
— A o moją niech pani również będzie spokojną — rzekł poważnie.
Z domu doleciał podniesiony dyszkant Korzyckiego. Widocznie scena rodzinna nie była jeszcze skończoną. W bramę wjeżdżał wolant z Turowa, bo Maryś przedtem już kazał zaprzęgać.
W milczeniu uścisnęli sobie ręce. Maryla szepnęła.
— Taka jestem strasznie zdenerwowana.
— Niech pani dłużej nie męczy siebie i mnie. Ja pragnę szczęścia pani.
Nic nie odrzekła. Pożegnali się, Turski odjechał. Maryla wolno wracała do domu. W tem trzasnęło okno. Wyjrzał Koszycki i krzyknął.
— Cóż, prędko doczekamy się mezaljansu? Kiedyż zostaniesz panią na Turowie. Co!? Ha! Jak nie wiem co!
Maryla wzruszyła ramionami.
— Co! Ha! Już ojcu nie raczysz odpowiadać? Ładne zasady wpaja w ciebie ten... szlachetka.
Gniew okropny zamigotał w oczach panny Korzyckiej. Stanęła na schodach ganku i wołała śmiało.
— Turski właśnie przewyższa nas etyką, i to on nie ja zrobiłby mezaljans. Wszyscy tak ocenią! Wszyscy! Po tem co papo i Gutek wyprawiają, nikt się tu więcej nie zjawi z zamiarami, nikt! Już i tak nikt prawie u nas nie bywa bo... bo się, nas wstydzą...
Łzy nie dały jej kończyć. Z płaczem pobiegła na górę do swego pokoju.
Turski tymczasem, jadąc, gnębił się uporczywą myślą — serce mu raniła gorzka i ostra prawda, że ojciec jego, uważając małżeństwo syna z panną Korzycką za mezaljans, z powodu opinji tej rodziny, będzie się opierał stanowczo, gotów nawet zabronić. Co wtedy? Byle ona mnie kochała prawdziwie — myślał — ja dopnę celu i ojca przekonam. Tylko ta walka zapowiada się z obu stron. Ja ją zmogę, lecz Maryla?... Przy takich wpływach... przykładach. Wezmą ją na zimę do Warszawy, za granicę wywiozą, znajdą dla niej drugiego Skórskiego, wyjdzie zamąż i... skończone.
Turski zmagał się z sobą, drażnił. Zły i chmurny dojechał do domu, ale gdy wolant stanął przed gankiem, zbudził się z zamyślenia i krzyknął.
— Do Worczyna!




X.

Gdy wolant Turskiego toczył się przez pola wodzewskie, stangret rzekł do zamyślonego pana, pokazując coś biczyskiem.
— Ot już i zasypują rów graniczny.
— Jaki rów?
— A ten co pan Denhoff kazał kopać niedawno. Miały być wszystkie granice Wodzewa okopane, już zrobili większą część, a teraz zasypują.
Podjechali bliżej. Istotnie kilkunastu chłopów z łopatami zasypywało głęboką i szeroką fosę, dozorował stary karbowy.
— Co to robicie? — spytał Turski, przystając.
Karbowy zdjął czapkę i śmiał się.
— Ady rów zasypujem, bo się dziedzicowi niepodobał, powiada, że lepiej drzewami wysadzić granicę. Tak i zasypujem a Bóg da, to może znowu będziem odkopywać.
Karbowy był widocznie więcej ubawiony kaprysami swego pana niźli zbudowany, bo rzekł jeszcze z całem przekonaniem.
— U nas to tak, panie dziedzicu. Szyj i pruj, znowu szyj i pruj. Jaśnie pańska wola i basta.
— Czy pan Denhoff w domu?
— Gdzieżby! Dziedzic w Worczynie.
— A pan Wroński!
— A pan rządca już tydzień w Warszawie siedzi.
Turski pojechał dalej.
— Zmarnuje ten Ryszard siebie i Wodzewo — myślał.
W Worczynie zastał jak zwykle Denhoffa z Dorcią na ławce w alei lipowej. Powitał ich i wszedł do domu. Ale tu długo nie mógł nikogo znaleźć. Ziula i Ania wywoływały fotografie, zamknięte w jakiejś improwizowanej kamerze. Ira malowała w swoim pokoju. Maryś poszedł do siostry. Był rad, że ojca nie zastał, pan Turski bowiem wyjechał na zwykły objazd majątku. Maryś wolał rozmówić się najpierw z matką i siostrą. Zastał Irenę samą. Siedziała przed sztalugami w fartuchu malarskim, wykończając jakiś obraz dużych rozmiarów. Po przywitaniu i kilku słowach wstępnych, Maryś opowiedział Irence bytność swą w Zapędach i rozmowę z Marylą. Irena zdziwiła się.
— Więc już jesteście narzeczonymi?
— Dotąd nie, lecz to by nastąpiło prędzej, gdyby Maryla miała jakiś dowód sympatji od was.
— Cóż my z mamą możemy? Sam wiesz, jak ojciec jest przeciwny temu.
Zaczęli się naradzać nad sposobami przejednania pana Turskiego. Przyłączyła się do nich wkrótce i pani Turska a wysłuchawszy o co chodzi rzekła z żalem.
— Nie myślałam Marysiu, że chcesz nam dać synową z takiego domu. To dla ojca będzie okropna zgryzota, łudził się dotąd, że to tylko zwykły flirt z panną Korzycką. Gdy się dowie, jak jest...
Maryś zaczął z zapałem bronić swej sprawy, mówił, że Maryla jest inna, że ona cierpi w takiem otoczeniu, że on chce ją, wyrwać z niemiłych stosunków rodzinnych. Mówił o swych uczuciach gorąco, unosił się, ale pani Turska tylko głową kiwała.
— Wszystko to ojca nie przekona — rzekła smutno.
Nastąpiło milczenie ciężkie, nieprzyjemne. Maryś walczył z głuchym gniewem, który go aż dusił, bladł i czerwienił się; trzymał nerwy na wodzy nadludzką siłą, by nie wybuchnąć. Ira rozsmarowywała farby na palecie do nieskończoności. Przykrą chwilę przerwał powrót pana Turskiego.
Żona wyszła na jego spotkanie.
— Cóż ty na to Ira?! — wybuchnął Maryś. — Czyż ja mam się wyrzec szczęścia na całe życie dla mało uzasadnionych mrzonek rodziców? Przecie Maryla to nie Gutek, za cóż i ona ma cierpieć, że ma takiego brata i papę? Co to jest, ja, tego nie rozumiem!
— Dobrze, — rzekła Ira. Ale czy ty możesz być pewnym szczęścia, o którem mówisz, czy Maryla ci je zapewmi?
— Dość tego! Wszyscyście się na mnie zmówili. Ja teroru nie ścierpię! To jedno zapowiadam.
Chłodno pożegnawszy siostrę wyszedł z pokoju. Pobiegł do stajni i stamtąd odjechał. Do Ireny wsunęła się pani Turska.
— Powiedziałam ojcu o Marysiu, nie chce o tem ani słuchać, ani mówić. A ten wyjechał bez widzenia się z ojcem. Co to będzie?!
Głębokie cierpienie odmalowało się na twarzy matki, Ira milczała, wiedząc, że musi nastąpić walka.




XI.

Świt rozbłyskiwał zaledwo na wierzchołkach sosen, świecił na nich białą rosą. Powietrze wsiąkało w siebie, co raz więcej świetlistości przetykanej złotą zorzą, mieniło się tęczowo, rzeźwiało. Paprocie z wielkich swych pióropuszów strząsały srebro i wzamian nabierały złotem, jakby żeniąc się z jutrzenką. Cudne kępy paprociowe, w ogromnych kitach drżały z wzruszenia, oczarowane tą zmianą bajeczną, tą przedziwną metamorfozą, która świat cały, tak jak ich pióra, w odmienną jeszcze piękniejszą szatę przywdziewa. Mgła poranna utkana z pyłów wiotkich, kryształowo złotych, rozsnuła się nad okopami szwedzkiemi, obok wodzewskiego parku. Zanurzone wały w świetlistym pyle, okryte srebrną powłoką traw i ziół, strusiemi piórami paproci stały ciche, jakby śniąc przedwieczny sen, historyczne momenty, tragedje tu rozgrywane i boje krwawe. Potężne sosny rosły tu pojedynczo wystrzelając ponad poziom ciemnych gąszczów kaliny, wierzby, tarnin i leszczyn, poplątanych z czeremchą już okwitłą, z dzikim bzem i wikliną. Parowy głębokie, dawne fosy, rozpadliny — wszystko, niby mchem starości, porośnięte zwałą nieprzebytą różnorodnych krzewów. W blasku zorzy porannej żółte doły z piaskiem różowiły się krwawo, jakby przesiąkała przez nie krew wojowników poległych tu przed wiekami. W głębokiej szczelinie, wśród wysokich nasypów szumiała wązka, kręta rzeczułka, tłukła się po kamieniach, wspinała na grzbiety pni drzewnych, — powalonych w poprzek jej biegu i już zmurszałych ze starości. Tuż nad rzeką wznosił się wysoki cypel kończący wał piasku w górze jak talerz obrosły dokoła tarniną. Zdawał się być wieżą strażniczą wśród okopów, przewyższał najwynioślejsze z nich. Tu może ongi, w mroku wieków, stawał wódz naczelny armii skandynawskiej i przez lunetę śledził ruch wojsk polskich; tu obecnie stał Denhoff i wzrok swój z poza szkieł binokli wysyłał hen, na bezmiary.
Wyobraźnia Ryszarda rozhulała się zawsze, ilekroć był na okopach, głównie na tym cyplu potężnym. Jakoby wizje przeszłości, rozsnuwały się przed nim obrazy wielkich i krwawych zapasów, czynów heroicznych. On był bohaterem, był wodzem. On wiódł niezliczone szeregi wojowników, przybranych w koliste, czarne kapelusze, zdobne w pióra, w żółte kaftany, poprzecinane czarnemi pasami pendentów od szpady.
Idą do boju równo; jak mur zwarty, tak szereg równą się z szeregiem, idą, aż ziemia drży, niosą śmierć i pożogę. A naprzeciw nich...
Ach nie! Denhoff jest tam, w polskich szeregach, dowodzi chorągwią husarską. Wieją nad nimi pióra, błyszczą proporce, Hełmy ich świecą w słońcu, ogień pali się w załomach zbroic żelaznych, krzesze iskry na ryngrafach. Potężny hufiec gna jak wicher na szweda, zdawać się może, iż to nie ziemska, lecz niebieska chorągiew pod dowództwem archanioła pędzi na ratunek Polski. Denhoff widzi ich dokładnie i siebie widzi w zbroi na pięknym, cisawym dzianecie; młody Denhoff wojewoda i kasztelan ziemi podlaskiej obrońca ojczyzny, sława narodu. Dobiegają do obozu Szwedów pod Wodzewem, nadludzki trud, walka, śmierć i panika wroga, zapał, aż wre w żyłach, bojowy szał. Oni walczą bez tchu, syci krwią, porażką wroga upojeni. Zdobywają obóz: rzeź straszna, starszyzna szwedzka idzie do niewoli. Bitwa skończona. Teraz wódz Denhoff stoi na tym najwyższym szczycie w obozie nieprzyjacielskim, który zdobył. Stoi upojony sławą, szczęśliwy, radosny, jak cudny poranek lipcowy błyszczący rosą. Stoi i rysiem okiem patrzy w dal na pole walki. Żółte kaftany i czarne kapelusze zaścielają niwy pokładem śmierci. On stoi dumny, pogromca rot północnych, stoi w chwale niezmiernej a przed nim przechodzą chorągwie marszem ceremonialnym, chrzęszczą zbroje, łopocą pióra. Grzmią bębny i litaury. Płyną wojska zwycięzców i przed wodzem wznoszą wiwaty. Hej! jak okiem sięgnąć, wszędzie pułki i pułki. Hej! jak oko dojrzeć może, wszędzie trupy i trupy; polegli śpią snem wiecznym, żywi wiwatują radośnie.
Ryszard budzi się z marzenia. Jest na cyplu wałów, lecz nie na cisawym dzianecie, ale stoi wśród tarniny okrytej niedojrzałym owocem, przed sobą ma łąki zielone, obszar łąk niby suknem zasłanych. W dali bieleją chaty wsi podlaskiej, dokoła zaś cypla ciągną się stare wały, miejscami już zapadłe, lub porozkopywane. Tylko przestwór powietrza taki jak w marzeniu, wielki, czysty, niby z kryształu sklepiony i rozsłoneczniony i różowy i błękitny jakiś i pełen seledynowych refleksów. Zdawaćby się mogło, że z nadmiaru kolorów jest jaskrawy, ale, i to nie, bo błękit, róż, złoto, srebro, seledyn i fijolet, wszystkie kolory tęczy są tu jakby pastelami nasiąkłe, jakby subtelnie odczute. Denhoff chłonął w piersi, wezbranej uczuciem, przestwór powietrzny, chłonął oczyma barwy, tonąc w rozkosznych upojeniach. Był promienisty jak ten świat, tak samo rozśpiewany, młody. Czuł pęd w żyłach, pęd krwi wrzącej ukropem, rozszalałej miłością. Wichrzyła się w nim burzą namiętności z którą nie mógł sobie poradzić. Poranek przesycony czarem wzmagał w nim niepokój, dodawał mu werwy, niemal wściekłe nasuwał pragnienia. Doznał nagle straszliwej tęsknoty za Dorą, chciał teraz w tej chwili pędzić do Worczyna, wpaść do pokoju Dorci i całować jej nogi, jej usta różowe, jak młodziutkie stokrotki świeże i pachnące. Chciał zobaczyć ją o tej rannej godzinie w pościeli, w bieliźnie, jeszcze zaspaną, różową, ciepłą, ponętną. Nie mógł jej sobie takiej wyobrazić i to drażniło niesłychanie. Jakby się też ona zachowała? Czy przeraziłby ją jego szał, czy też drobne ramionka dziewczyny otoczyłyby jego szyję, a usta palące szeptały na ustach kochanka: — jestem twoja, kocham cię? Na tę myśl iskry obiegały mu ciało, przejmował go dreszcz szalonej rozkoszy tak mocarnej, że zdolna zabić lub zmysły pomieszać. Ale ta żądza piekielna ogłuszywszy Denhoffa otrzeźwiła go zarazem. Zrozumiał, że tylko bujna wyobraźnia mogła mu taką chwilę — wizję przed oczyma postawić, że Dorcia prędzejby umarła, niż pozwoliła sobie i jemu na taką pieszczotę i w takich warunkach. Jej skromność podniecała go, bo czuł, że gdy dziewczyna wreszcie ulegnie i usta mu swoje odda, wówczas świat chyba runie, a jemu wyrosną skrzydła u ramion i z nią razem polecą w otchłanie złote, w bezmiar tęczowych barw, w brylantowe pyły powietrznych roztoczy. Ziemi im będzie za mało i powietrza za mało, zapragną bezkresu, i światła, ogni świetlnych, czaru, wszechpotęgi i wszechmocy.
Zbudził się po raz wtóry. Wzrok jego dojrzał z daleka szereg wyniosłych topoli i białe ściany folwarku. To Worczyn. Tam ona jest, jego Dorcia. Za godzinę, dwie, zobaczy ją znowu, swoją narzeczoną. Już są po słowie. Denhoff spojrzał z rozczuleniem na mały panieński pierścionek złoty z turkusową niezapominajką, świecący na jego małym palcu. Ona mu go wczoraj dała, ale do czasu chcą zachować tajemnicę, pragną zaręczyć się dopiero wówczas, gdy Dora powróci do rodziców swych, tu niechcą rozgłaszania. Jak ona ślicznie powiedziała wczoraj: „my już jesteśmy swoi, ale niech się o tem dowie pierwsza mamunia, niech ona pobłogosławi nas“.
Denhoff zadrżał z nadmiaru uczuć.
— Doruchna moja najmilsza! Duduś mój serdeczny! — zawołał głośno i wyciągnął ramiona, bo Dorcia stanęła przed nim jakby na jawie, zarumieniona, śliczna, ukochana.
Zbiegł z cypla wałowego w wąwóz i skręcił na płaskie wzgórze otoczone krzewami. Stąd nie było już żadnego widoku, tylko niebo słońcem zalane, trawa jak po kąpieli zroszona i wonne krzewy. Ryszard wszedł na wąską uliczkę wśród głogów i kaliny, wijącą się niby zielona taśma, przetkana kolorowym haftem, tak obficie rosły tu przeróżne drobne kwiatki jakby usiane przed procesją. Miejsce to Ryszard zwał alejką westchnień i przesiadywał tam często. Teraz zanurzył się z podwójną rozkoszą, by rozmyślać o Dorze jako o narzeczonej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wracał do domu, było już kolo południa. W parku spotkała go pokojówka Anulka. Zastąpiła mu drogę i uśmiechając się rzekła:
— Przyjechał ktoś do pana.
— Kto?...
— Młody pan z Zapędów, pan Gustaw, czeka w gabinecie.
— To dobrze, idę tam.
Anulka nie ustępowała, śmiejąc się ciągle.
— Czego chcesz jeszcze?
— A bo to, hi, hi, pan Gustaw mnie zaczepiał, i chciał mnie skaptować.
— Więc cóż?
— A ja się właśnie nie dałam, bo ja wolę...
— No dobrze, idź do domu.
— Ale kiedy bo...
— Czego znowu? — krzyknął.
— E pan dziś taki zły, a tu akurat węgrzyn przyszedł, ma śliczności korale i chustki... pan mi obiecał kupić...
Dziewczyna garnęła się do niego i wdzięczyła. Ale Denhoff był już inny. Odsunął ją dość szorstko.
— Ruszaj do domu.
Gdy obrażona poszła posłusznie, Ryszard myślał.
— Tak, ułożę wiersz, epopeję miłości, a panna Ira dorobi Muzykę. Zaśpiewam jej to co czuję, mojej Dorci. Mojej!
W gabinecie Gustaw Korzycki podniósł się na jego widok. Był dyskretnie uśmiechnięty, mrugał oczyma. Podszedł do Denhoffa i rzekł z cicha.
— Widziałem... widziałem, wcale ładna dziewczyna i temperament widoczny, taka jak się trafi to...
— O czem pan mówi.
— Ha, ha! niewiniątko. Ale wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi gdyby nie to, zabrałbym ją dla siebie. Tak, ta Anulka...
— Panie Gustawie, czy pan po nią przyjechał? — zawołał Denhoff zły.
— Ach nie. Cóż znowu! Mam lepszą gratkę. Do pana Przyjechałem w odwiedziny. Tak się pan teraz chowa, że oprócz Worczyna nigdzie pana nie można złapać, a i tam nie jest pan dla wszystkich.
Denhoff skierował rozmowę na coś innego. Usiedli i paląc gawędzili czas jakiś. Gustaw kręcił się niespokojnie, jakby zakłopotany. Odczuł w Denhoffie usposobienie dla siebie niezbyt przychylne, przytem wszystko mu się nie udawało. Mówiąc o Worczynie nadmienił o pannach Zborskich i Turskich lekceważąc je jako partje. Ale Denhoff spojrzał nań takiemi oczyma, że Gutek zamilkł w jednej chwili. Zrozumiał nareszcie, że przedłużyć bytności nie należy, sprowadził więc rozmowę do kulminacyjnego punktu wizyty.
— Mam do pana malutką prośbę — rzekł przymilnie z tajemniczą miną.
— Proszę.
Gutek wysunął prawą dłoń, lewą zaś ręką robił ruch nagarniający, i mówił z niedbałym, wielkopańskim grymasem.
— Trochę floty, kochany przyjacielu, jestem na razie w kłopocie, muszę pożyczyć. Oddam jaknajprędzej.
Denhoff wstał.
— Ile panu potrzeba?
Gutek rozpromienił się.
— Ach! potrzeba najwięcej, ale nie będę pana wyzyskiwał. Tak, jak na dziś... dwa tysiączki, okrągłe dwa, do pary.
— Tyle nie będę miał w domu, ale dam panu czek do banku.
— To wszystko jedno. Dziękuję bardzo. Wybawił mię pan z kłopotu. Chciałem pożyczyć u młodego Turskiego, lecz po namyśle skierowałem się do pana bo... zawsze wolę obracać się wśród swoich; własna sfera to jakby własna portmonetka, człowiek z nią najśmielszy.
Denhoff wręczył mu czek.
— Bardzo mi przyjemnie usłużyć panu taką drobnostką.
W duchu zaś pomyślał.
A będzie jeszcze przyjemniej, jak sobie zaraz pojedziesz.
Gustaw sam spieszył, nic tu bowiem więcej nie miał do roboty. Zaledwo jednak pożegnał się z Denhoffem, gdy zaturkotało przed gankiem. Przyjechał Marjan Turski.
Spotkanie nastąpiło w przedpokoju. Gustaw był niesłychanie zmieszany. Ryszard witał gościa serdecznie.
— Zostańcie panowie na obiedzie Karol, podawać do stołu.
— Cóż pan Gustaw tak się dziś rozwizytował? — pytał Turski ironicznie. Przed godziną, był pan u mnie — dodał widząc zdziwienie Denhoffa.
Ryszard domyślił się odrazu celu bytności Gustawa w Turowie, uśmiechem błysnął i znacząco spojrzał na Marysia. Tamten skinął głową.
Gustaw pomimo zaproszenia wyjechał przed obiadem.
— Prosił pana o pożyczkę, czy tak?... — spytał Turski.
— Tak, i pana również?
— Naturalnie! Chciał tysiąc rubli, ale mu nie dałem. A pan?
— Ja mu pożyczyłem dwa tysiące.
— Brawo! Sprytna bestja! Może się pan z temi pieniędzmmi pożegnać, bo pewno bez żadnego dowodu dane. Prawda?
— Nie upominałem się nawet.
— Więc tembardziej — kaput! Gutek nie lubi oddawać; długi, jeśli są na nie dowody, spłaca stary, młody się tem nie zajmuje.
Podczas obiadu Turski podniósł kwestję przyjazdu biskupa oraz konsekracji nowego kościoła w Okorowie. Denhoff zawołał:
— Urządzimy banderje! Prawda panie Marjanie? Trzeba będzie przystroić chłopów odpowiednio, każdej partji dać dowódcę i hajda! Trochę się zabawimy w narodowość.
— Trzeba o tem pomyśleć. — Wobec sytuacji politycznej możemy sobie na to pozwolić. Ale starzy się krzywią. Mój ojciec nazywa to „szukaniem guza“.
— Pański papo jest konserwatysta, nie lubi wszelkich nowych porywów — ale ulegnie i on. Muszę zapowiedzieć Wrońskiemu, żeby mi konie wyglądały jak spławy. Całą stadninę wyprowadzę w pole.
— Mówi pan jak o pospolitem ruszeniu. A cóż pan Wroński?
— On?! To wielki pan. Jemu za ciasno w Wodzewie. On powinien być księciem nie rządcą, pardon... administratorem.
— Niech pan mówi śmiało, jego tu niema. Ależ pana zawojował!
— Widzi pan, on mi imponuje.
— Czem? — spytał Maryś.
— Czem? no jakże, no wszystkiem.
Denhoff plątał się. Ale Turski nie ustąpił.
— Czem taki Wroński może imponować? chyba tem, że odgrywa tu rolę właściciela, nawet więcej, gościa, w dodatku bardzo kosztownego! Co on tu robi? Tylko śpi, czyta pisma, dobrze je, jeszcze lepiej pije i znakomicie pali. Niech się pan przyzna, czy on tu nie więcej używa niż pan?
Denhoff roześmiał się.
— A prawda! Ja na kolację jadam kaszę na mleku, a dla rWońskiego robią rostbify na winie. Ja pijam zwykłe piwo, on zaś wina węgierskie, francuskie. Sprowadza je z Warszawy i narzeka, że są za młode. Ja nie palę wcale, więc Wroński wypala moje cygara, które mam dla gości.
— I za to wszystko rachunki panu podaje?
— Rozumie się.
— To niech się pan spodziewa, że rychło zdmuchnie on Wodzewo jak dymek a z nimi i pana.
— Jakto! Dlaczego pan tak mówi?
— Pan się pyta! Przy takiem nadużywaniu inaczej być nie może.
— Ależ gdybym ja osobiście miał codzienne wymagania inne, niż mam, takie właśnie jak Wroński, to wszystko by tak samo szło.
Maryś spojrzał ze zdziwieniem.
Czy on istotnie taki naiwny, czy kocha się w tym Wrońskim — pomyślał.
— Więc pan ma Wodzewo dla siebie, czy dla Wrońskiego? — spytał głośno.
— Nie rozumiem.
— Bo pan tak oryginalnie dowodzi, że trudno zrozumieć. Wroński robi nadużycia nie tylko, zresztą w gastronomicznym dziale. Niech pan sprawdzi książki. Radzę panu.
— Ja nie prowadzę żadnych rubryk.
— Może i Wroński ich nie prowadzi, to bardzo wygodne, ale dla niego.
Denhoff zachmurzył się. Widocznem było, że rozmowa ta robi mu dużą przykrość. Zauważył to Turski i rzekł, powstając.
— Przepraszam, wchodzę w nie swoje sprawy, robię to przez życzliwość dla pana, widzę bowiem i ja i wszyscy, że pana tu okradają bez miłosierdzia i, że Wodzewo nawet oparte na pańskich kapitałach długo takich ciężarów nie wytrzyma. Jeśli zrobiłem panu przykrość, jeszcze raz przepraszam.
Ryszard zapewniał Marysia, że co do Wrońskiego mylą się wszyscy, gdyż on jest wielkim panem z wymagań, ale jest przytem wybornym ekonomistą, świetnym praktykiem i teoretykiem, że jest niesłychanie subtelny, uczciwy itd.
Turski słuchał i sam sobie nie dowierzał, że dobrze słyszy. Denhoff, broniąc Wrońskiego, zapalał się. Maryś milczał już, tylko kręcił głową.
W godzinę potem obaj panowie jechali do Worczyna. W lesie zdziwił ich głośny huczący tętent konia jakby wprost na nich biegnącego. Nie widzieli go jeszcze, ale kopyta grzmiały, aż ziemia jęczała, szalony bieg zbliżał się jak huragan.
— Kto może tak jechać i czego tak pędzi? — mówił zaciekawiony Denhoff.
Maryś kazał stangretowi zjechać, na bok, ponieważ leśna dróżka była wąska i trudno możnaby się na niej minąć. Tętent wzrastał.
— Ależ pędzi! Stado rozbieganych łosi mniejszyby robiło hałas. To niezwyczajny bieg! — krzyknął Denhoff. Stanął w wolancie wyciągając szyję ciekawie.
— Tabun koni wali, czy co?! — zgadywał Turski.
— Może to wielmożny panie...
Ale zanim stangret skończył, na zakręcie drogi ukazał się w gwałtownym galopie, ogromny biały koń unoszący amazonkę. Rumak miał rozwianą grzywę, takiż ogon suty, klasycznie odstawiony, rozdęte krwawe chrapy i oczy jak pochodnie. Tuż prawie przy wolancie amazonka osadziła konia na miejscu.
— Maryla! krzyknął Turski zapominając się.
— Panna Mary
— A to panowie! Dzień dobry! Ha! Upoiłam się jazdą; — wykrzyknęła.
— Jeździ pani jak prawdziwa amazonka — mówił Denhoff. Myśleliśmy, że hufiec pancerny, tak cały las grzmiał tętentem. Smoka ma pani nie konia. Cóż za potworne bydle!
— To mój ulubiony Ismail-pasza, wspaniały co? Nosi jak w fotelu na biegunach.
Panna Korzycka klepała dłonią wygiętą szyję wierzchowca, ten zaś rzucał się, prychał i kopał nogą z wielką fantazją. Turski patrzał na amazonkę. Maryla miała, na sobie obcisłą suknię ciemno karmazynowa i duży czarny kapelusz z wielkim strusiem piórem, spadającym aż na ramiona. Z pod sukni wyglądały jej stopy w palonych butach, ręce opinały białe rękawiczki ze sztylpami.
— Jeździ pani jak rycerz, wygląda jak królowa — zawołał Maryś z zachwytem.
Korzycka spłonęła z radości.
— Pierwszy komplement w życiu usłyszałam od pana. Coś nadzwyczajnego!
— Dokąd pani jedzie?
— Przed siebie, byle dalej. Nie wzięłam nawet masztalerza na złość papie. Skórski mi przepowiedział, że kark skręcę, ale jak dotąd... cały. Zrobiła komiczny ruch szyją. Nic przyjemniejszego, jak taki szalony pęd na Ismailu. A panowie dokąd jadą?
— Do Worczyna.
— O! naturalnie! Dowidzenia!
Zanim zdołali odpowiedzieć, Maryla wspięła konia gwałtem i pocwałowała naprzód, pędząc i hucząc jak wicher.
— Szalona panna! Ale odważna i piękna, rzekł Denhoff.
Stangret zaciął konie.
Turski wychylony z wolanta patrzał czas jakiś za niknącą Marylą niepokój wyraźny odmalował się na jego męskiej twarzy.
— Żeby jej się co nie stało, tak pędzi, — szepnął do siebie.
— Co pan mówi?
— Że, że dojeżdżamy do Worczyna.
— Aha! — mruknął Ryszard i uśmiechnięty przecierał binokle.




XII.

Miecio Korzycki wysunął się z ciemnej alei stanął na trawniku oświetlonym przez księżyc i wyciągając w górę prawą rękę zawołał z patosem:
— I powie pan tak: Szanowni, najszanowniejsi, bardzo szanowni, obywatele, ziemianie, rodacy, współbracia, włościanie...
— Dość tytułów — ktoś przerwał.
Ale Miecio wpadł w zapał.
— ... włościanie, katolicy! Jakośmy się tu wszyscy zebrali na powitanie tego, który spłynął do nas w landzie jaśnie wielmożnej pani Tulickiej z Połowic (niezapominajcie dodać: jaśnie wielmożnej, bo to grunt). A my tu zebrani w pobożnem stadzie, kornie chylimy głowy przed twym majestatem (żebyście czasem w wielkim zapędzie nie palnęli, że chylimy głowy przed herbem Tulickiej, przed jej ptaszkami na landzie, na guzach — u stangreta, na okularach koni, na kopytach... A! Chciałem powiedzieć na szorach). No, słowem powie pan mowę, czy to takie trudne?
Stary Paszowski śmiał się.
— Pewno! O taką, jak pan wygłosił nie trudno. Ale ja o szorach Tulickiej mówić nie będę.
— No, to się obrazi.
— Panowie, panowie rozsądnie rzecz traktujemy — przerwał Bronisław Perzyński znudzonym głosem.
Zanurzył palce rąk w kieszonkach od kamizelki i, przechylając się z boku na bok, kręcił głową nieustannie. Miecio parsknął krótkim śmiechem i powrócił do alei.
— Więc pan „dziedzic“ wygłosi mowę.
— A ja dostaję dymisję? — spytał Paszowski.
Młody Turski klasnął w dłonie.
— Mam wyborną myśl! Panie Paszowski, dla pana jest rola wybitna. To coś w rodzaju owego jajka, którego nikt postawić nie mógł, aż dokonał tego...
— Kolumb, vulgo Marjan Turski z Turowa. Słuchamy! — krzyknął Korzycki.
— Otóż, moi panowie, pan Paszowski na to się urodził i na to żył, aby doczekać takiej roli.
— Na miły Bóg! Czy aby hetmanem nie zostanę?
— Coś nakształt tego. Wiwat Paszowski, dowódca banderji worczyńskiej.
— Wiwat! Wiwat! Świetny pomysł! Brawo! — wołał zapamiętale Korzycki.
Powstał gwar niesłychany. Dwaj młodzieńcy podskoczyli do starego pana i niespodziewanie unieśli go w górę. Bronisław wzruszał ramionami. Paszowski zaś złapał za czuprynę Mięcia i Turskiego, i siedząc na ich ramionach krzyczał rozpaczliwie.
— Puszczajcie łobuzy! Poszaleliście czy co? Jeszcze upadnę i kości połamię, zanim onego honoru doczekam. Puszczaj jeden z drugim, bo będę krzyczał i panny się pozbiegają.
— Wiwat Paszowski!
— Jak Boga kocham, suknia bieleje. Idzie Joasia Zborska, o, i panna Maryla. Dalibóg!
Miecio i Maryś jak na komendę spuścili Paszowskiego na ziemię. Rozejrzeli się dokoła.
— Niema nikogo. Poco pan blaguje?
— Poto, że wolę ziemię, niż wasze bary. Może miałem tylko jedną wymienić, żeby mię jeden uronił a drugi nie? Ładnie bym wyglądał.
Turski obejrzał się jeszcze, jakby chcąc złudzenia, że Maryla tu jest i westchnął cicho.
— Panowie do rady! — wydeklamował Perzyński.
— Oho! Dziedzic w natchnieniu. Radźcie sobie sami, ja umykam, — rzekł Korzycki.
— W porę przypomnieli panu pannę Joasię, czyli też pannę Kulę — lekko drwił Bronisław.
— A tak, złota kula, złota dziewczyna! Dość mam waszych mów, waszych ceremonji. Idę.
— Ja z panem — rzekł Turski.
Ale Perzyński zaprzeczył.
— Przepraszam pan jest obywatelem, pan powinien z nami obmyśleć ową uroczystość, pana zatrzymujemy. Brak jeszcze Denhoffa, ale on pewno z pannami.
Korzycki odszedł w stronę oświetlonego domu, pozostało po nim jakieś drżenie, powietrze, jakby rozbawione. Za znikającą sylwetką młodzieńca biegł cichy ton nuconego walca.
— Miły urwis ten Miecio, — rzekł Paszowski. Musiał się urodzić pod zwrotnikiem, jeśli jego brat Gustaw pod biegunem.
— Ale tamten jest więcej, że tak powiem... obyty — cedził Perzyński.
— O tak! ze wszystkiem. Ja wam powiem panowie: Gutek to typowy Korzycki z Zapędów, nieodrodny synek swego papcia, Miecio zaś to już człowiek, przynajmniej materjał dobry na człowieka.
— Za silnie pan opinjuje... — zaczął Perzyński, lecz Paszowski przerwał.
— Mieliśmy radzić nad przyjęciem biskupa, jednakże bez udziału starszego Turskiego i Brewicza, nie można. Chodźmy do nich, bo i Denhoff potrzebny.
Nikt się nie sprzeciwiał. Perzyński zaczął palcami zakręcać wąsy, podginać je do góry i zaostrzać. Paszowski szedł sprężystem krokiem i, jak zawsze, mruczał do siebie.
Szli szeroką aleją depcąc ruchome, błękitne plamki przeciekającego przez liście księżyca. Każdy myślał o czem innem. Paszowski cofnął się wstecz, w czasy swej bujnej młodości, kiedy się nurzało w przepaści marzeń, w bogactwie ideałów, a temperament znajdował ujście i kipiał szałem wespół z nadzieją. Zapalne czyny, rzuty gorące zrodzone w sercach, rozpadły się, zmurszały.
Wszystko unicestwione! Został pomnik cudnych wspomnień w mgłach mroku spowity, niby we wdowich kirach. Tylko szczytem — zawsze jasny, promienny dla tych, co wznosili go krwią własną.
Zapatrzony w wizję minionych walk, Paszowski zapomniał o towarzyszach, mruczał co raz głośniej, wreszcie zawołał zduszonym głosem i bolesnym.
— Do takiej roli stworzony. Ja?! facecja? Ach smarkacze! Miałem ja lepsze role.
— Zdaje się, że ten epitet skierowany do nas? — uśmiechnął się pobłażliwie Perzyński.
— To na mnie piorun — rzekł Maryś.
— Wy tu jesteście? Darujcie mi moi mili, sięgnąłem oto w dal po za siebie i ujrzałem się na czele... na wprost bagnetów, i armat... Eh! do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich! Mówmy oto lepiej...
— O infule! — rzekł Turski.
— I o winach, jakie sprowadził ksiądz Janusz na jej przyjęcie.
— Niech i tak będzie. Mówmy o winach.
Perzyński spytał.
— Więc to starszy pan Turski jest obrany prezesem komitetu obywatelskiego? On po hrabi Korskim ma witać pierwszy ekscelencję?...
— Zdaje się, że podziękuje za ten zaszczyt — rzekł Maryś.
— Któż zostanie?
— Przecie i pan wybrany.
— Tak, ale nie mogę być sam.
— Łupniem... Korzyckiego!
— Eee... Noo! Czyż już niema innych — szeptał Paszowski. Wprawdzie gadać Korzycki umie po adwokacku, nawet hałasować, ale pozatem...
— Umie jeszcze tęgo pić i jeść i zachęcać, co, przy zdolnościach oratorskich, jest w sam raz stosowne do postawienia go pod tryumfalną bramą, ponieważ jest to początkiem dalszego ciągu — obiadu i towarzyszenia przytem biskupowi, — rzekł Maryś.
— A dlaczego pański ojciec chce się wycofać? — spytał Perzyński.
— Już tego nie wiem, panie. Ojciec nie zwierza mi się ze swych czynności.
Szli czas jakiś w milczeniu. Od strony domu wpadał w ciemność ogrodu, wesoły gwar zmieszanych głosów i śpiew grubym nienaturalnym jakimś barytonem.
— Kula śpiewa po męsku, już ją Miecio skusił — zawołał Paszowski.
— Wracam do ingresu — odezwał się Perzyński. Czy pan będzie prowadził banderję worczyńską?.
— Ja? nie! Ja turowską. Swoich własnych zuchów powiodę. Nawet sobie już kostjum przygotawiam.
— A któż worczyńską?...
Stary Paszowski aż podskoczył.
— Już pan zapomniał, że to ja mam być wodzem? Wolę oczywiście, niż wyczekiwanie pod bramą. Zobaczycie jak będę wyglądał. Jestem kawalerzystą od urodzenia.
— I cóż wystąpi pan w kierezji i w konfederatce?
— No, nie bardzo. Ale mam tam jakąś rogatywkę.
— Worczyńskie barwy żółte?
— Tak, z granatowem.
Moje białe z ponsowem — dorzucił Maryś. Różnię się od ojca, dla rozmaitości. A pana jakie, z Chodzynia?
— Pomarańczowe.
— Tak jak wąsy dziedzica — pomyślał Maryś, lecz słowa te zdołał jeszcze zatrzymać na czubku warg.
— Będą afrykańskie szopki, jak mówi Skórski, a potem arabskie awantury — zawołał Paszowski.
Bronisław znowu pracowicie układał wąsy.
— Że to na sucho nie ujdzie, to mogę ręczyć.
— To niech dziedzic wstrzyma swą pomarańczarnię, jeżeli skórka drży — drwił Maryś.
— Ha! Tsss! Trudno! Kiedy się wlezie między... gile i sikory, trzeba i swoje pióra sprezentować.
— Fiu! Jeśli nastrzępione ze strachu to nic nie warte.
Perzyński obmyślał zemstę — ostrząc wąsy, ale przerwał mu Paszowski.
— Dixi panie! Solidarność powinna być. Walimy gremjalnie i... do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, będziemy wyglądali...
— Jak szarża warjatów — mruknął Bronisław.
— Pomarańczowych... — zaczął Maryś lecz zgłuszył go Paszowski.
— Jak pułki księcia Józefa na rewji.
— Pan naturalnie chodzyńskiej banderji nie poprowadzi. Gdzieżby?... — zagadnął Turski Bronisława.
— A tak, zgadł pan. Dowódcą będzie mój rządca.
Weszli na oszkloną werendę. I tu odbywała się narada. Turski i Brewicz z Woli-Wierzchlejskiej rozmawiali siedząc na plecionej sofce. Turski szczupły, blady, z dystynkcją w całej postaci i zakłopotaną nieco uprzejmością w twarzy. Widocznem było, że idzie za prądem ogólnym z konieczności, bez przekonania, ociągając się. Mówił szeptem, jakby w obawie szpiegów. Brewicz, szlachcic tęgi i czerwony, z wąsami jak lisie ogony, kręcił się niecierpliwie i sapał. Nareszcie nie wytrzymał.
— Niech mnie obuchem, panie szacowny, jeśli nie przesadzasz. Przejaskrawia pan całą sprawę, czyniąc z niej wypadek polityczny. A to przecie zwykła tylko heca powitalna, nic więcej.
Turski z niepewną miną gładził dłonią przerzedzone włosy.
— Dla nas to tak, ale nie dla wszystkich. Ja nie przepowiadam dobrych rezultatów.
— Ja również — podchwycił Perzyński.
Maryś rzucił na niego kwaśne spojrzenie.
— A jednak banderję pan będzie miał — rzekł Turski, ojciec.
— Będę, bo mówiłem właśnie panom...
— Że jeśli się wlezie między wrony, trzeba krakać jak i one — dokończył Paszowski.
— Ach! Co znowu! Tss... Mówiłem inaczej, a pan zmienia. Co znowu!
— Wszystko jedno — zapewnił Turski. — My tu jesteśmy w takiem samem położeniu, więc się nie obrażamy. To razem wziąwszy zwie się solidarnością.
— Mówicie w takim tonie, że już lepiej nazwać — owczym pędem — żartował Paszowski.
Brewicz wstał z kanapki. Uścisnął rękę Turskiego i rzekł bez zapału.
— Więc, panie szacowny, suma sumarum zgadzacie się. Tak trzeba, i w imieniu okolicy dziękuję. Pan będzie nam biskupa witał słowami, a kto przed frontem banderji?
— Ja do usług. Na rozkazy!
I Paszowski, salutując po oficersku, stanął przed Turskim, wyprostowany jak na mustrze.
— Pan? A to ciekawe!
— Wyborny komendant! — zagrzmiał Brewicz. Co za mina. Ho, ho!
Paszowski wołał dalej, jakby zdając raport wojskowy.
— Mianowany jestem przez pańskiego jedynaka, czekam zatwierdzenia i wnet zabiorę się do musztrowania młodego pokolenia Chama w Worczynie. Chcę im godnie przewodzić.
— Zuch pan. Wojciech! Siódmy krzyżyk cięży już na grzbiecie, a humor zawsze złoty i ochota młodzieńcza.
Brewicz z Paszowskim ściskali się. Turski był stale zakłopotany. Spojrzał niechcący na Perzyńskiego i spotkał jego oczy. Źrenice obydwóch znieruchomiały. Porozumienie trwało krótko.
Oczy Turskiego: — Co o nich sądzisz?
Oczy Perzyńskiego: — Że to zapaleńcy.

— Jesteś po mej stronie?
— Tak, ale muszę iść za falą.
— Niestety, i ja również.

Obaj odczuli czyjś wzrok na sobie. Drgnęli jak złapani na gorącym uczynku. Ojca dotknął wzrok syna bolesny jakiś i zdziwiony. Ale ciemne, gorejące oczy Marysia okupiły się na Bronisławie i paliły protestem. Stary Turski spuścił powieki, Perzyński również. Obaj usłyszeli głos, jakby źrenice młodzieńca przemówiły; głos uparty, pełen wiary.
— Nie poszedł bym za wami, gdybyście nawet tworzyli przemożną partję, pojęcia nasze idą z daleka, milczę, ale przeczę wam we wszystkiem...
Perzyński zmarszczył brwi i patrzył pilnie na swe wąsy.
— Błazen — wiło mu się na ustach.
Turski zgnębiony, zawstydzony, że syn złapał go na niemem porozumieniu z osobnikiem tak nielubianym jak Perzyński, spojrzał na swe arystokratyczne stopy i westchnął cicho.
Stary już jestem, och stary — szepnęło to westchnienie.




XIII.

Pan Wojciech Paszowski czynił energiczne przygotowania do swego — jak mówił „ostatniego występu“. Stary i nędzny dworek w Tylemego, tonący w gąszczu dzikich róż i malw, rozkwitłych teraz jak pucałowate twarze dziecinne, pełen był rozkazującego głosu pana. Na ganku podpartym drewnianymi słupami, które starość pokrzywiła, że wyglądały jak zreumatyzmowane nogi, ślęczał od rana do nocy żydek, krawiec. Szył granatową czamarę bramowaną suto żółtem suknem, odnawiał przytem jakąś starą rogatywkę. Pan Wojciech strofował go bez przerwy, ale cierpliwy Berko odpowiadał z flegmą.
— Nuu! Co godny pan chce? Taki paradny mundur co i sam naczelnik powiatu takiego nima. Ajej! Jeszcze źle?!
— Źle safanduło! Widzisz? Leży to na mnie jak twój chałat. Wcięcia niema, żadnej formy. Partacz jesteś!
— Kto tam na kuniu będzie widział wcięcie w mundur. Nuu! Na godnego pana będą patrzyć, nie na wcięcie.
— To jest czamara, nie mundur. Słyszysz Berko?
— Dlaczego nieee? Niechaj będzie czamara.
Wewnętrzny układ domu pan Wojciech rozstrząsł ze szczętem. Wyciągał z odwiecznej skrzyni stęchłe manatki i szykował z nich uniformy dla swych dwóch parobków, nazywał ich już adjutantami.
Gospodyni, stara Kacprowa, za głowę łapała się z przerażenia na widok tego nieładu. Pan Wojciech i z nią dał sobie rady.
— Cicho babo, nie marudź. Wszystko wygładzi się, gdy burza minie. A teraz — Wici, Wici! rozumiesz ty to. Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich!
— Ola Boga! Pan tak prawi, niby o jakiej wojnie, a to tymczasem ojczulek nasz, biskup przyjeżdża. Nie godzi się świętą osobę z takim harmidrem przyjmować.
— To też cicho siedź, moja Kacprowa, bo nic babom do biskupa. Dixi!
— Cóż to pan już i bierzmowania nam broni? Rety pańskie!
— A na bierzmowanie bab zgadzam się zawsze. To dla was akurat.
Pan Wojciech ciągle się z kimś przekomarzał, jeśli nie z ludźmi to ze zwierzętami. Posiadał w domu całą menażerję, dominowały psy i koty, nie licząc imponującego państwa królików. Sypało się to po wszystkich kątach jak mrówki. Dworek miał tylko dwa pokoiki jako tako urządzone, pełne starych sztychów, portretów z doby napoleońskiej i drzeworytów przedstawiających bitwy całego świata. Tylko samego Napoleona nie było ani śladu. Pan Wojciech nie lubił go, nazywał wszechświatowym zbójem i na sam widok cesarskiego kapelusza i małej charakterystycznej postaci, zgrzytał zębami. Pomiędzy wizerunkami wojakowi i wojen, gęsto świeciły piękne główki kobiece, obnażone ramiona, grupy erotyczne. Na stolikach leżały stosy kart pocztowych, przeróżnej treści, bez ładu i składu. Wielkie, poniszczone księgi z ilustracjami swojskiemi i zagranicznemi. tworzyły w kątach piramidy. Książki naukowe, plany strategiczne spoczywały z większym szacunkiem w zamkniętej szafce. Beletrystyka i poezja na ozdobnej półeczce, nad którą widniał napis ostrzegający: „zawracanie głowy“.
Najpiękniejsze typy kobiece i najulubieńsi bohaterowie zdobili ścianę obok łóżka. W nogach łoża sypiał razem z panem kot ulubieniec, a na ziemi stara wyżlica, Odaliska. Zresztą niemal w każdym kącie sapał w nocy jakiś czworonóg: kot, pies lub lis, jeśli zdołał wymknąć się z izby nazywanej zoologiczną. W tej to izbie znajdowały się również ptaki, różnego gatunku, swobodnie chodzące i w klatkach. Był żóraw, bocian i czapla, były szpaki mówiące i mnóstwo szczygłów, sikorek, nawet papuga i parę kanarków. Zwierzęta i ptaki żyły z sobą w zgodzie najprzykładniejszej. Paszowski kochał swą menażerję i często wśród niej przesiadywał. Następne izby w dworku obrócono na rodzaj zbrojowni, szorowni, szatni i antykwarni, wszystkiego tam było pełno, stare zabytki, pamiątki różne, skrzętnie zbierane przez właściciela i mnóstwo gratów. Pomiędzy belkami pod sufitem zwieszały się moty lnu czesanego, a nawet połcie wędzonej słoniny i ogromne szynki. W tej graciarni sypiał chłopak do posług, zwany pachołkiem, lub wyrostkiem. On też był zarazem podczaszym, bo miał klucz od piwniczki, gdzie stały rzędy gąsiorków z miodem i omszałe butle z winem, różne starki, nalewki i likiery. Pan Wojciech szczycił się tem, że w dzisiejszych „mdłych“ czasach posiada najwięcej dawnego ducha, starych pamiątek, oraz najobfitszą piwnicę. Folwark mały, ale w doskonałej ziemi, jakie takie budynki, nędznawy inwentarz i ten dworek swój, pan Paszowski nazywał Tylemego i tu czuł się najszczęśliwszym. Na piersiach nosił miniaturę żony zmarłej przed kilkudziesięciu laty, którą — jak sam opowiadał — zamęczył swą niewiernością, syn zaś jego jedyny, Teofil, trochę ograniczony, był na praktyce gospodarskiej u wuja swego, bogatego obywatela na Podolu. Często i u ojca przesiadywał po kilka miesięcy, ale pan Wojciech, o ile wstydził się Teosia, o tyle z niego kpił. Nie mógł się bowiem pogodzić z tym synem, zupełnie różnym od siebie. Pan Wojciech, pomimo wieku podeszłego, odznaczał się wybornym humorem, trochę rubasznym, siejący dowcipami różnego gatunku. Wysoki, barczysty, twarz miał szczupłą, rysy wydatne, powleczone żółtawą skórą, świecącą na skroniach jak papier woskowany. Siwe oczy o wyrazie zuchwałym i filuternym okalało tysiące drobnych zmarszczek, rozchodzących się w głębsze bruzdy na policzkach. Na skroniach tworzyły one niezliczone nitki sięgające siwych włosów. Już nie nitki ale sznury przerzynały poprzecznie wysokie czoło. Usta uśmiechnięte ocieniał siwy wąs. Miał twarz człowieka, który w rzeczywistości nie chodził po różach, lecz wyobraźnią zawsze się nad niemi unosił. Opierał się dzielnie groźnym zalewom życiowych bałwanów, ciskających się na niego z brutalnością, miewał nawet silne burze, ale skład ust i wesołe oczy świadczyły, że największe nawałnice nie potrafiły go przybić do ziemi. Był to jeden z tych ludzi, co dla kościoła poświęcą bardzo wiele, ale dla zabawy i hazardu poświęca się kościół. Lubił tylko towarzystwo młodych, mówiąc, że dotąd będzie przebywał z młodzieżą, aż oni mu wyraźnie zaproponują senatorskie krzesło. W zdrowiu zahartowany, miał siłę i zręczność, z poza siwych wąsów błyskały białe, tęgie zęby stanowiące przeciwieństwo z żółtą twarzą. Ubierał się w czamarę z białej brokateli z szamerowaniem, w buty chrabąszczowego koloru i w kołpak z czaplem piórem. Pozował na husarza i ze staroświecką galanterją w całej postaci wyglądał niezwyczajnie. Lubił zawsze jakiś ruch, wszędzie go było pełno. Teraz oczekiwany przyjazd biskupa podniecał go niesłychanie.
Paszowski żył jak w gorączce, i razem z synem, który zjawił się niespodziewanie czynił w domu bezład straszliwy.
— Teoś, pojedziesz ze mną przed frontem banderji? Dam ci Kapucyna, to stare konisko i spokojne, ale rącze.
— Jak tato każe, to pojadę. Ale ja bardzo się boję, bo jak spadnę to co będzie?
— To siedź trutniu z pannami, kiedyś taki. Skaranie boskie z tym chłopcem!
— Skarlanie nie skarlanie a ja wolę prawdę powiedzieć, niż się potem skompromitować.
Tu pan Teoś rozłożył szeroko palce obu dłoni i, poruszając niemi z góry do dołu, rzekł przez nos niby tezę filozoficzną, sepleniąc przytem z mazurska.
— Wodę ważyć, woda będzie.
— Kiep jesteś! — burknął ojciec. A to co!? Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, toż to z Worczyna jadą! Tofek! żywo na ganek witać gości!
Wybiegli obaj w chwili, gdy wóz drabiniasty zaprzężony w cztery konie, gwarno i hucznie zajechał przed dom. Paszowski porwał żydka Berka za chałat na karku i wyrzucił go razem z bekieszą do czeladniej izby. Sam roztworzył ramiona, powitalnie, serdecznie.
— Czołem! Czołem! Witam w mojej chałupie. Gość w dom, Bóg w dom, a cóż dopiero tacy goście!
Pan Wojciech wysadzał panny całując je bez ceremonji, krzyczał za wszystkich i strofował syna, popychając go do panien.
— Urządziliśmy najazd tatarski — wołał Maryś. Pani Kacprowa nie będzie rada, a i pachołkowi damy się we znaki, bo splądrujemy piwnicę.
— Ja przyjechałam z aparatem, zaraz będę zdejmowała całe Tylemego i menażerję także — rzekła Ziula Turska.
— A panna Ira może z pędzlami, paletą i płótnem? Co, boginie moje! Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, co moje to wasze, gospodarujcie, ja sam oddaję się pod komendę. Panna Dorcia jakaś smętna, a panna Ania zawsze jak szczygieł wesolutka. Panna Kula niech mego Tofka rozrusza, hebes mi się zamarynował na Podolu. Panie Denhoff, pokażę panu moją czamarę, niczem kontusz, jak Boga miłuję. Hej Kacprowa! Pachołek! Sam tu!
Paszowski nie wiedział jak witać i ugaszczać, ale goście, czuli się tu jak w domu i każdy na własną rękę wyszukiwał zabawę dla siebie. Panny otoczyły zaraz pana Teosia, bo jego naiwność bawiła je. Ziula napędzała go, aby pomagał jej ustawiać aparat, i ułożyć grupę ze zwierząt do fotografji, ale Teoś obraził się.
— Cóż to i minie pani do menażerlii zalica? Ja nie krokodyl, ani nosorlozec.
Młodzież bawiła się w różny sposób. Denhoff śpiewał przy fortepianie w towarzystwie Dory. Turski oglądał, zbroje w graciani — a Ira, Ania i Bolesław Osinowski, student, kuzyn księdza z Okorowa, który razem przyjechał, siedząc na ganku dysputowali o czemś bardzo żywo. Teoś i Kula zajęci byli pozowaniem zwierząt w małym ogródku. Ziula śmiała się głośno z nieudawanych prób, ze skowytu lisa i wrzasku przestraszonych ptaków. Pan Wojciech głównie dyrygował Kacprową i pachołkiem. Pod olbrzymią lipą, obok ganku, nakrywali duży stół do podwieczorku.
Bolesław Osinowski mówił do Iry.
— Zgadzam się z panią zupełnie co do zarozumiałości, że jest to najpodlejsza wada ludzka i na to, że pan Kocio Leśniewski jest w nią bogato uposażony. Chociaż skąd mu to przyszło nie rozumiem. Bo quod licet Jovi, non licet bovi. U niego ta dziwna zarozumiałość jest tak wyraźną, że się niemal maże, można ją z niego zgarniać.
— Dobrze go pan określa — rzekła Irena. Bo zresztą zarozumiałość jest jakoby ów pyłek na pewnych kwiatach, pyłek lotny, który kwiat z siebie wydziela, niby swój szyld, markę, czem jest. Kto się dotknie, pofarbuje się pyłkiem, — czyli rozczaruje. Trzeba kwiatu bardzo pięknego, by taka próba nie zraziła doń raz na zawsze. No i tę farbę zmyje się nawet śliną.
— A pretensja, — druga wada pana Kocia, to rodzona siostra zarozumiałości — rzekła Ania.
— I to się zetrze i to się ściera.
— Ale przyznacie panie, że zarozumialcy — to szczęśliwcy, — rzekł Osinowski. Naprzykład zarozumiała łodyga jest pewną, że ma prawo walczyć o pierwszeństwo z lilją. Zarozumiały komar myśli, że potrafi usidlić motyla. Zwykła, lecz zarozumiała koza jest najpewniejszą, że dotrzyma porówania z z gazellą. Zarozumiała łódź płaskodenkowa myśli serjo, że jest zbudowaną z tegoż materjału co parostatek pierwszej wody, gliniany garnek stanowczo twierdzi, że się nie różni od majolikowej wazy, fajans myśli, że jest tem samem co sewrska porcelana z nim.
— Ha, ha, ha! to naprawdę cały wykład o zarozumiałości — śmiała się Ania.
Bolesław robił pocieszne miny.
— A tak! To duży temat. Bo choć, głową o mur tłuc, nie przekonasz zarozumiałego fajansu, że jest fajansem i, że sewrska porcelana to co innego. Daremny trud!
— Czasem i zwykła łojówka myśli, że dorówna słońcu — rzekła Ira. Najlepiej wówczas dać jej swobodę, niech się do słońca pnie, owszem. Najciekawsze rezultaty. Jak stopnieje z wysiłku i zobaczy, że słońce jak świeciło tak świeci, a ona jest tylko łojem, więcej takich prób robić nie będzie.
— Dobrze. Ale gdyby nie istniała zarozumiałość, z czego by wyszła walka o byt? — podchwycił Bolesław.
— To kwestja?
Ależ to zupełnie co innego — broniła Ira. Niech koza walczy o byt z inną kozą, nie z gazellą, niech komar niema pretensji do motyla, ani fajans do majoliki. Bo w takich razach wychodzą śmieszne sytuacje dla majoliki, lecz tragiczne dla fajansu.
— Ma pani słuszność. Na mnie ludzie zarozumiali robią wrażenie tańczących myszy, którym się zdaje, że są sławą świata. A jednak zarozumiałość jest szczęśliwą i bardzo częstą na świecie.
Denhoff stojący od chwili z Dorcią na ganku wmieszał się do rozmowy.
— To ostatnie najwięcej się panu udało. Zarozumiałość grasuje jak ospa — rzekł do Osinowskiego. Kto z nas niezarozumiały? Pomiędzy ludźmi, co drugi, to egoista lub zarozumialec.
— E! Przesadza pan. Czyż naprzykład, pan osobiście uważa się na równi z jakimś lordem angielskim, Dewonshirem, lub choćby z którym z naszych pierwszorzędnych magnatów? — rzekł Bolesław pytająco.
— A naturalnie! Jestem od nich biedniejszy, ale wcale nie gorszy, ani nie niższy. Wchodząc w zakres pańskich porównań, jestem również sewrską porcelaną jak oni, tylko pieniądze ładniej ich pomalowały, ot i wszystko.
— Ale starożytność rodu, zasługi, nic tu nie znaczą?
— Mój ród także stary i zasłużony, oni i my z jednej gliny, różnica w oprawie lub kolorycie, ale tacy jak Leśniewski, to istotnie fajans, tu już żadna oprawa nie pomoże.
— Więo i pan jest zarozumiały! — rzekł Bolesław z nieco wymuszonym uśmiechem.
Irenie i Ani było przykro, bo Osinowski urodzeniem i obecną sytuacją mógł się równać z Leśniewskimi i słowa Denhoffa dotknęły go niemile.
Denhoff nie ustąpił.
— Powtarzam panu, że zarozumiałość jest epidemją; jeden osobnik chory rozkrzewia tę chorobę szybko dokoła siebie. Ale wybacza się, gdy kto może być zarozumiałym, jeśli jest przeciwnie, staje się poprostu śmiesznym.
— Zawsze jest śmiesznym — rzekła Dora — nie tłomaczą tego żadne atuty.
— Jakto więc i pani dowodzi, że urodzenie nas nie wywyższa?...
— Jeśli nas wywyższa ponad proletarjat, to i magnatów wyżej stawia ponad nas.
— Ależ to absurd! — denerwował się Ryszard, zgorszony Dorcią. Pomiędzy nami i proletarjatem jest bezdenna przepaść, podczas kiedy my i arystokracja stoimy na jednymi i tym samym szczeblu. A że oni mają miljony — my zaś tysiące...
— Więc z tego szczebla spadamy na łeb, na szyję — dokończyła Ira. Ja wierzę jedynie w arystokratyzm ducha, nie materji — gatunku. Zgadzam się z panem Denhoffem, lecz tylko jednostronnie. Wśród proletarjatu można spotkać duch i umysł gienjalny, podczas gdy wśród magnatów bywają głowy do pozłoty często.
— Ale tam — można — znaleść — czyli rzadko, a tu — bywają — czyli również rzadko.
— Mówiłam — dość często.
— Co to gadać! Co sokół to nie czapla.
— Na sokoła także nakładają kaptur.
— Niekiedy zdejmują i wówczas jego arystokratyzm ducha i rodu bierze górę, zwycięża głupie stado.
— Nie wiedziałam, że z pana taki arystokrata — rzekła Dora.
— Przecie „panicz“ — zaśmiał się Bolesław.
— Cieszę się tą nazwą, wolę, niż każdą inną, bo zawsze to już ilustruje mnie, nawet na dystans.
I Ryszard podniósł dumnie, głowę. Szkła binokli błysnęły jakoś zwycięsko, miał minę pyszną i wielce zadowoloną z siebie samego. Rzekł jeszcze.
— Jako przykład jaskrawy powiem państwu, że Denhoffowie z pierwszemi magnatami mogli walczyć o godności, wysokie urzędy dygnitarskie! i t. d. a każdemu jegomości Kapuścińskiemu lub Kopytce mógł każdy Denhoff baty dać, kiedy chciały choćby dla rozrywki, co zresztą czynił jeszcze i mój ojciec. Na grzbiecie takiego pana jeździło się dowolnie, jeśli kulbaka znudziła. Takie są nasze prerogatywy wobec tych, z plebsu.
Dorcia oburzyła się, Ira wzruszyła ramionami, a Bolesław rzekł:
— Nie — są — ale były. Teraz inne czasy. Batożki nie zginają grzbietów, lecz je prostują do walki. Za późno się pan urodził, bo feudalizm już zdechł, takie zaś bestje nie odżywają.
W tej chwili zatętniało i nagle przed ganek podjechali konno, Maryla i Miecio Korzyccy, poprzedzani przez dwa olbrzymie psy. Na widok gości z Worczyna, Maryla zadrżała, łuną rumieńca spłonęła jej twarz. Ale już Maryś i Denhoff zbiegli ze schodów na powitanie. Lecz nagle zaszło coś nieoczekiwanego. Oto Ismaił-pasza zląkł się stołu z białym obrusem, runął w bok strasznym rzutem i, ściągnięty trendzlą przez Marylę, stanął dęba. Turski przerażony chwycił konia za uzdę, ale zawisł w powietrzu. Powstał krzyk panien na ganku i jeszcze bardziej straszył konia. Paszowski z drugiej strony chciał rumaka ściągnąć do ziemi, Denhoff i iMiecio przyskoczyli również. Napróżno. Ismail darł się w górę rzucając Marysiem jak wahadłem. Położenie było groźne, bo koń stał już prawie pionowo, cudem jakimś Maryla jeszcze na nim siedziała. W tem rozległ się jej głos, względnie spokojny.
— Puścić konia!
Turski puścił cugle i skoczył, chcąc Marylę wywlec z siodła. Ale ona błyskawicznie skręciła Ismaila w bok, że obrócił się na tylnych nogach jakby na piętach, pejczem cięła okrutnie i umiejscowiła konia; pognał jak szalony, prawie ziemi nie dotykając.
— Sztachety! Ostrożnie sztachety! — krzyknął Maryś rozpaczliwie.
Ismail-pasza pobiegł do sztachet obsadzonych gęstym żywopłotem, wspiął się i przesadził je, zawisnąwszy w powietrzu, niby rozwiany biały sztandar. Poczem znikł z oczu patrzących.
Turski dosiadł wierzchowca Korzyckiego i popędził, Denhoff i Miecio biegli piechotą. Wszyscy obecni dopadli do bramy przestraszeni w najwyższym stopniu.
Co za odwaga jeździć na takim koniu warjackim — mówiła Dora.
— Ale panna Mary jeździ pysznie i cudny ten koń — rzekła Ira.
A Teoś seplenił.
— Panna Marlila zrobiła nam przedstawienie cyrlkowe, leci bez grluntu pod nogami. Jak spadnie i zabije się, to będzie frlajda, awantura.
— Tofek, nie pleć głupstw! piękna frajda! Jezu Chryste, strzeż od wypadku — desperował Paszowski. Wszystko przez ten przeklęty stół, Korzycki wytoczy mi proces, a pan Marjan uszy obetnie.
— Już wracają — krzyknęła Ira.
Jakoż wracali istotnie. Maryla i Maryś jechali stępa obok siebie. Denhoff i Miecio zziajani podeszli do bramy. Ryszard ocierał pot z czoła.
— Zmęczyłem się. Och! gorąco.
— Poco panowie lecieli? To trludno, konia nie dogonis — rzekł Teoś.
— Czy Maryś zatrzymał? — pytała Ira ciekawie.
— Nie wiemy nic, bośmy ich nie widzieli za górką, dopiero teraz widać, że już po strachu.
— Ismail niedałby się dogonić — zapewniał Miecio. Maryla sama zatrzymała. To piekielny ogier! Ale cóż, nie można go jej wyperswadować.
Turski i Maryla podjechali blisko, ona śmiała się wesoło podtrzymując jedną ręką rozluźnione włosy.
— Wyglądam jak zawierucha, przepraszam za chimery Ismaila — mówiła wdzięcznie.
I wyglądała wdzięcznie z rozwianemi włosami, które czarną burzą otaczały jej ściągłą drobną twarz, zarumienioną teraz i radosną. Oczy fosforyzowały; zdawało się, że to ciemno-fijoletowy aksamit usiany brylantowemi iskrami, tak źrenice były pełne blasków. Karmazynowa amazonka i czarne pióra na kapeluszu wzmacniały jej urodę, podkreślając główną cechę — oryginalność. Wszyscy patrzyli na nią ciekawie.
Razem z koniem, jeszcze wzburzonym jak bałwan morski, ciskającym się wściekle, gryzącym wędzidło, panna Korzycka tworzyła grupę wspaniałą i niezwykłą. Irena wpatrywała się w nią zachwytem, jak na model malarski. Denhoff także zapatrzył się, ale prędko ochłonął i spojrzał na Dorcię.
— Ta więcej anielska, ale tamta szalenie ładna — pomyślał.
Osinowski trącił w ramie Teosia Paszowskiego.
— Piękna panna, co?
— Każdy ma swoje zdanie; pan swoje, a ja swoje; może i piękna ale strlasna. Jabym się bał takiej zony.
Pan Wojciech wołał pachołka, aby usunął stół z altany, lecz Maryla nie pozwoliła oświadczając, że zejdzie z konia przed bramą. Turski zniósł ją z siodła.
Maryla witała wszystkich wesoło, ale rzekła trochę satyrycznie do Ireny i panien Turskich.
— My z mieszkańcami Worczyna spotykamy się tylko na gruncie neutralnym, a i tu spotkanie nasze nie odbyło się bez wypadku. Prawdziwy w tem „pech“.
— Podziwialiśmy panią, rzekfa Ira łagodząco. Gdybym się czuła na siłach, utrwaliłabym panią pędzlem. Ale tutaj trzebaby artysty, żeby rzecz wyszła tak pięknie, jak na to zasługiwała.
— Coś jak „Szał“ Podkowińskiego, ten sam rodzaj przynajmniej — rzekł Denhoff.
— Tylko pani psyzwoiciej ubrlana, niz tamta, — wtrącił Teoś.
Zaśmiano się.
— Ho, ho! Jaki z pana znawca. Widział pan „Szał“ i podobał się?
— Z rleprlodukcji. Owsem, sampańska zec, ale zmysłowa i denerlwująca.
W chwilę potem wszyscy zasiedli do podwieczorku.
Panny z Worczyna i Maryla rozbawiły się pod wpływem Teosia, nieustannie coś paplającego. Stary Paszowski żartował z syna razem z gośćmi.
Osinowski z Denhoffem wpadli znowu na temat swych poglądów arystokratycznych i demokratycznych. Kłócili się tak zapamiętale, że wkrótce zaalarmowali całe towarzystwo. Maryla słuchała dysputy uważnie i nagle przemówiła z niebywałą powagą.
— Według mego zdania, Bóg stworzył tylko ludzi, a oni już sobie sami wytworzyli rody wyższej i niższe, szatan zaś rozrzucił po świecie pieniądze. I wygrał sprawę. Kto ma miljony, kpi sobie ze wszystkiego, choćby się urodził szewcem lub węglarzem, choćby był oszustem i łotrem.
Miljon to najlepszy herb, najpewniejsza cnota. Płaszcz z miljonów pokryje wszystko, ale trzeba żeby był bezcenny, krezusowy. Kto ma go cokolwiek tańszym, czuje dokoła siebie chłód, zwłaszcza... gdy zamiast gładkiej skóry... ma... nieco szarpniętą.
Zaległo milczenie. Niemiłe uczucia zaciążyły wszystkim. Ira patrzała na Marylę ze zdumieniem; nie spodziewała się po niej takiego występu. Wszyscy obecni zrozumieli, byli zmieszani. Maryś zmarszczył brwi i oczy wbił w obrus przed sobą. Po długiej minucie milczenia on pierwszy przemówił, niemal surowo.
— Zgadzam się z panią, ale... chłód powinny odczuwać tylko jednostki, które potrzebują w ogóle płaszcza, nie jest to bowiem atawistyczne.
Maryla zaśmiała się dziwnie.
— Widocznie jest, — w zwyczaju. A zwyczaje ustalone, chociażby były gusłem, już są prawem. W pierwszych czasach słowiańskich, wszystko na stos! Bez uwagi na nic, bez kwestji! Za jednego osobnika — wszyscy! Ginąć bo takie prawo! Ale i wówczas nawet wyłączano pokolenie nowe.
Znowu zapanowała cisza głęboka. Maryś Turski podniósł dumnie głowę, wyzywająca błyskawica zaświeciła mu w oczach.
— Orldynarlne prlawo! Zniósłbym je gdybym wtedy zył — odezwał się w ciszy głos Teosia.
Ale nikt go nie słyszał. Ciężkie zamyślenie ogarnęło zebranych.
Paszowski opamiętał się, pierwszy dał hasło powstania.
Było po podwieczorku.




XIV.

Bywają czasem chwile, które można nazwać ołowianemi z podkładem dynamitu. Są ciężkie, przykre niezmierne i zdawałoby się gnuśne, gdyby nie przyczajony strach, jak dynamit i obawa, że zaraz wybuchnie. Nastrój taki wpełznął do towarzystwa zgromadzonego w domu pana Wojciecha. Maryla wstała od stołu posępna. Turski miał groźną postawę, reszta osób w zakłopotaniu nie wiedziała co z sobą począć. Obawiano się, że to nie koniec, że Maryś, podrażniony lada czem, może stan rzeczy jeszcze zaostrzyć. Pod wielkiemi lipami, z boku domu, wszyscy machinalnie siedli na darniowych ławkach lub na ziemi. To wydało się Paszowskiemu najgorsze, niby obrana placówka do nowej batalji. Wolałby żeby się pojedyńczo porozchodzili. Jakkolwiek zachęcał młodzież do obmyślenia jakiejś zabawy, jednak humory powarzone przemową Maryli nie obiecywały na dziś zwykłej harmonji. Osinowski zagadnął o bieżących sprawach państwowych, które już zaczynały naciągać mocną esencją przełomów. Mówiono więc o ruchach wiejskich, o wiecach, odbywanych po lasach, o tworzeniu się różnych partyj wśród ludu wieśniaczego. Osinowski mówił:
— Tu po wsiach chłopi przeważnie należą do narodowej demokracji, tylko żywioły napływowe, z fabryk, z Warszawy, ci sieją socjalizm, ale bardzo źle zrozumiany. Przed paru dniami był wiec w lasku okorowskim, przemawiał tam jakiś agitator warszawski.
— Pewno namawiał chłopów, aby gromili obywateli i dzielili się ich majątkami — rzekł Paszowski. — To jest zwykły program takich krzewicieli socjalizmu. Zaśpiewają potem wszyscy chórem „Czerwony sztandar“ i wielkie dzieło dokonane.
— I myślą, że w ideałach swych prześcignęli conajmniej wielkiego Marksa — dodał Maryś. Ci pseudo-socjaliści, grasujący po naszych wsiach, są to włóczęgi, którzy nie należą właściwie do żadnej partji, ale roznoszą propagandę bojowców, bo wiedzą, że tem burzą umysły jaknajskuteczniej. Opowiadają ludziom bajki niestworzone o równomiernych podziałach gruntów! i t. d....
Odezwała się Irena.
— A to my z Ziulą i Anią przejeżdżałyśmy przez lasek okorowski, przed owym wiecem — pamiętacie? zwróciła się do sióstr. Jechałyśmy same bez stajennego, było bardzo nieprzyjemnie. Ciągle zastępowały nam drogę gromadki podejrzanych indywiduów, śmiechy, świsty charakterystyczne smagały nas poprostu. Cały nasz ratunek był w poczciwej klaczce Belli, którą Ziula tak ćwiczyła, że linijka prawie nie dotykała ziemi.
— To jeszcze gorzej — rzekł Denhoff — w takich razach jedzie się wolno, z dumą wielkopańską, z lekceważeniem. A tak owi wiecowicze pomyśleli, że panie się ich boją.
— Już wolałam to ostatnie, niż słuchać ich urwisowskich gwizdań a może impertynenckich żartów — zawołała Ania. Słyszałam nawet jak już jeden zawołał — „dokąd to turkaweczki, może do nas na wiec?“. Trącałam tylko Ziulę, żeby prędzej jechała.
A Ziula rzekła.
— Dotąd mam jeszcze sińce na rękach. To szczęście, że byli wśród tych gromad i chłopaki z Worczyna, słyszałam wyraźnie jak jeden zawołał: „nie zaczepiajcie, to nasze panienki ze dwora“ i zaraz tamci ucichli.
— Tylko na pożegnanie krzyknęli do nas „nie będzie już dworów żadnych, ino wszystko zagrody, wszystkie panie, panowie i panienki, skończy się z dworami“ — dodała Ania.
Eee! Oni tam dużo wykrzykiwali, tylkośmy nie chciały słuchać. Ale i pani miała podobno jakiś wypadek w tym rodzaju — rzekła Irena do Maryli.
— Ja? A tak, to jeszcze w maju. Zaczepił mię jakiś drab, także w lesie, zatrzymał mi konia i kazał zejść, z siodła, bo mówił, że mu koń potrzebny. W głębi lasu widziałam ich kilku, pili wódkę i coś jedli. Wszystko, au naturel, na trawie.
— No, i pani uciekła?...
— Pewno, że wolałam to, niż być posłuszną, siesta południowa z nimi nie nęciła mnie, ale pożegnałam ich od siebie... dość uprzejmie.
— Haha! — zaśmiał się Paszowski — słyszeliśmy o tem; ćwiknęła pani różczką przez twarz owego natręta i to tak skutecznie, że ślad niefortunnej zaczepki pozostał mu zapewne na długo.
— Kto to panu opowiadał?...
— Pani masztalerz, który nadjechawszy potem, omal, że nie został zabitym, bo go poczęstowali kamieniami aż miło.
— A tak mścili się na moim masztalerzu, za mnie, za Ismaila-paszę, i za moje dogi, bo wszyscy daliśmy się im we znaki.
Miecio parsknął śmiechem.
— A przedewszystkiem tyś się zemściła na nich za naszego papę za to, co go spotkało na wiosnę, podczas strajków agrarnych.
— Cóż to było? — pytała Ira.
Panowie uśmiechnęli się a Maryś zawołał niechętnie.
— Ach głupstwo! nie warte wspomnień!
— Nie, owszem to było ciekawe — kontynuował Miecio. Myślałem, że i panie o tem słyszały. Otóż papo jechał z Warszawy już końmi; od kolei i na drodze, wieczorem, czterech takich frantów zaczepiło ojca, żądając pieniędzy. Papo dał im pół rubla, bo mówi, że więcej nie miał. Ale im się to nie podobało, spędzili stangreta z kozła, ojca wsadzili na jego miejsce, sami siedli do powozu i kazali się wieść do lasów ciągińskich. Papo pod grozą, oczywiście, jechał, w lesie wysiedli i za fatygę dali papie całego rubla ze słowami: „masz panie burżuj od nas napiwek i pamiętaj, żeby na drugi raz ekspropriatorom pół rublami nie świecić w oczy“. Sam papo nam to opowiadał, że...,, jak niewiem co, tak mię juchy wzięły, że nawet nie śmiałem im tego rubla rzucić w nos bom się bał — jak nie wiem co!“.
Miecio wybornie udał głos i sposób mowy pana Korzyckiego, całe towarzystwo śmiało się szczerze bez względu ma obecność Maryli.
To i ja państwu o sobie coś powiem — rzekł Denhoff. — Ja ni mniej ni więcej tylko dałem rubla na nóż, którym obiecywano mnie zarżnąć.
Wybuchnął śmiech.
— A to jakim sposobem? Co znowu!
— Przyszedł raz do mnie jakiś jegomość pełen godności w ruchach, kłaniający się z wyszukaną uprzejmością i oznajmił, że jest jednym z partji liczącej sześćdziesięciu członków, którzy po całej Polsce zbierają składki na noże i inną broń, bo za miesiąc będzie rzeź obywateli, księży i wogóle możnych. Spytałem, czy i ja mam się tego spodziewać, odpowiedział, że pominiętym nie będę. Więc ja mam dać składkę — pytam — na to, żebyście panowie mieli za co kupić nóż na moją szyję? a on mi! z najpiękniejszemi ukłonami odpowiada: „tak trzeba łaskawy panie dziedzicu“. No, i musiałem dać rubla na taki wzniosły cel.
— Czy to tylko był rubel czy półimperjał? — spytał Paszowski — bo nie mogę uwierzyć, aby się pan choć raz okazał nie tak hojnym jak Krezus.
— Nie panie, skoro chodzi o własną szyję, bywam nieco skąpszy.
Pomimo drażliwych tematów rozmowy szczera wesołość zapanowała w towarzystwie. Każdy opowiadał jakieś fakty z minionych miesięcy, śmieszne, lub bezczelne. Panny z Worczyna przypomniały dzień pamiętny, kiedy kursujące po okolicy bandy robotników agrarnych, z agitatorami na czele wstrzymywały roboty na folwarkach i jak taka banda zaszedłszy do Worczyna, porozpędzała służbę, nie pozwalając pracować: „ino lawentarz (inwentarz) trza obrządzić, bo to nieme stworzenie“.
A Paszowski wnet podchwycił opowiadanie panien i wołał rozbawiony.
— Pamiętam doskonale, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, jak w Worczynie panny same woziły nawóz. Dalibóg prawda!
Maryla zrobiła wielkie oczy.
— Co?! Co też pan mówi?
Panny śmiały się, Paszowski zaś wołał dalej.
— Prawda, dalibóg! Nie było fornali, ani parobków, ani żadnego chłopca w folwarku, a tu akurat zakładały się inspekty. Więc panna Ira i Ziula, at, pewno dla zabawy, to się wie, w sekrecie przed rodzicami, jeszcze z jakąś kuzynką swoją, dalejże wozić ze stajni nawóz do inspektów i razem z ogrodnikiem założyły wszystkie skrzynie. No, czy ja pływam — panno Iro? Toż przyjechałem na ten moment i sam jeszcze pomagałem wcale nieźle, do wszystkich aniołów...
— Ależ tak, tak, zdejmowałam tę grupę — rzekła Ziula. Pan nam ogromnie dużo dopomógł. A jak to było wesoło! Potem pojechaliśmy tym samym wózkiem i mulicą do księdza Janusza. Pamiętam, że się ludzie w Okorowie żegnali na nasz widok, Tulicka omal, że nie zemdlała ujrzawszy nas z karety, a ksiądz Janusz...
— Ależ mieliśmy mnóstwo wrażeń — krzyczał Paszowski. Pan Kocio, strasznie zgorszony, śmiał się potem przez cały miesiąc. Jednak najwięcej zachwycony tym bohaterskim czynem panien był chłop Szczepański, bo mi potem powiedział, że: „to dopiero te dziedzicki worcyńskiie zuchy panny, to ci wyborne zony dla gospodaza“.
— Jeszcze tylko mnie tam brakowało do kompletu — rzekł Ryszard.
— I mnie tyz. Jabym prlacował rlazem! z wami, strlejki by mnie wcale nie pzerlaziły — zawołał Teoś Paszowski.
— Pana Denhoffa zupełnie sobie nie wyobrażam w tej roli — śmiała się lekko Maryla. To było nie chic, ale mogło wyglądać oryginalnie... tylko... wulgarnie.
Maryś zagryzł usta, jednak odrzekł wesoło.
— I to malarka, Ira, druga fotografka, dwie sławy rodziny przy takiej prozaicznej robocie. To dowód uniwersalności.
— Nie żartuj sobie z nas, mój drogi — rzekła Ziula.
— Wiecie państwo, a u mnie taka banda chciała wyżłopać moją piwnicę, alem kazał pachołkowi dać im brahy, co przywieźli z gorzelni dla krów. Bo ja, panie mój, częstuje lud nawet i winem czasem, ale nie takich cymbałów, urwipołciów.
Paszowski znowu wpadł w werwę opowiadania, lecz Maryla już nie słuchała, wolno odeszła w stronę łąki, leżącej za ogrodem Paszowskiego. Maryś jak cień poszedł za nią. Wkrótce rozjechano się. Maryla z bratem wyruszyła pierwsza, i odrazu za bramą wypuściła konia w skok.
— Temperament bajeczny u tej panny — rzekł Osinowski — ale takie ogniste piękności nie bywają bezpieczne.
— Zwłaszcza dla tych, którzy nie potrafią temperować — dodała Ira.
Maryś miał dosyć.
— Ognistą pięknością możecie nazywać... panią Amę, mąż nie umiał temperować i jest dla niego niebezpieczną. O pannie Maryli należy wyrażać się inaczej, proszę!
Znowu w złem usposobieniu dojechano do domu. Tu nareszcie skończył się feralny dzień. Dom był pełen gości. Przyjechali Brewiczowie z Woli-Wierzchiejskiej, doktorostwo Troczyńscy z Ciągini i niezbędna pani Ama Lubocka. Przy świetle łagodnego słońca pływano łódką po stawie worczyńskim. Fale cicho lśniły, mącone tęczowo od rzucających się ryb. Gdy po zachodzie błysnął biały mat księżycowy, fale przybrały kolor płynnego metalu, gdzieniegdzie stała tafla nieruchoma, zupełnie martwa, dopiero łódź rozcinała ją ostrym dziobem, że pod cięciem gięła się, zwijając odchylone kryzy rozprutych brzegów. Srebrzyście błyszczały ostre kity tataraków, cienie od nich szły tajemnicze, drżące, nadmiernie na wodzie wydłużone. Zapach wód rzeźki, nasiąkał mdłym swędem ryb. Cisza roztoczona, cisza snów letnich, kołysana szmerem fal, bulgotaniem nurtu pod łodzią, wywołała też same tajemne odczucie wśród płynących. Rozmarzenie wzięło ich w swój krąg. Każdy patrzał na toń pod sobą, czytał na niej wróżby, śnił. To nasunęło szepty, jakby lękliwie, ale konieczne dla tych, co wrażeń nie potrafili utopić w stalowej głębinie.
Pani Ama uczucia swe wolała objawiać inaczej, siedząc obok Marysia, piekła go swem oddechem, lubieżnością zaprawnym. Czuła, że deptanie nóg jest już flirtem niemodnymi i nawet ordynarnym, ale ponieważ Maryś, jak fale stawu był zimny więc postanowiła koniecznie bodaj czubkiem przyciasnego pantofelka, zmusić go do reakcji. Tymczasem uparty Turski ani drgnął, natomiast Denhoff jakby tknięty przeczuciem, zbudził ciszę w brutalny sposób.
— Ktoś tu z nas ma za ciasne obuwie, jeśli dama, uprasza się o zdjęcie pantofelka. Nie będziemy patrzyli, ja pierwszy daję na to słowo. Wolę to niż przewróconą łódkę z nami.
Panny, zupełnie w tym wypadku nie uświadomione spojrzały na Ryszarda ze zgrozą, ale młoda i piękna doktorowa Troczyńska, parsknęła nie pohamowanym śmiechem. Widocznie znała sztuczki pani Amy, bo nawet rzekła głośno.
— Takie słowo może dać tylko pan Marjan, nie pan.
Denhoff coś tam jeszcze mruczał, lecz panny w lot pochwyciwszy sytuację zaczęły śpiewać. To przypadło wszystkim do gustu.
Panią Amę również ucieszono, bo śpiew pochłonął i Denhoffa, najbliższego sąsiada.
Późna noc zaskoczyła w Worczynie Ryszarda i Osinowskiego. Pan Turski był w domu nie obecnym, pani poszła spać; bywało tak często w Worczynie o ile zostawały wedle określenia Denhoff „myszy bez kota“. Wówczas Ira matkowała młodszym siostrom i takie wieczory zaliczano do najmilszych. Rozbrzmiewał wtedy salon lub weranda gwarem rozmów zapalnych, poważnych dysput, czasem sprzeczek, nawet lekkich kłótni.
I dziś nastąpiło to samo. Ale gdy wybiła godzina druga, Irena dała hasło zakończenia wieczoru. Lecz nie wielkim cieszyła się wpływem, szło trudno. Denhoff chciał, żeby wyjechał pierwszy Osinowski. Bolesław zaś zgadzał się na wspólny wyjazd, ale nie na dogodzenie Denhoffowi. Obaj co chwila pokazywali sobie zegarki, życząc dobrej nocy, nareszcie Bolesław rzekł.
— Panie Denhoff jedziemy!
— A proszę, ja nie bronię.
— Przecie jedziemy razem.
— Nic pan na tem nie zyska, bo zaraz za bramą, różne nas powiodą drogi.
— Mnie na panu nie zależy.
— Ani mnie tembardziej.
Skończyło się na tem, że Irena poleciła stangretom zajechać, bez ceremonii oznajmiając o tem obu młodzieńcom.
Chwila stanowcza nadeszła.
— Dziękuję pani, panno Ireno za miły wieczór — rozczulał się Osinowski. To są nasze momenty, może w życiu jedyne. Pannie Annie za taką szczerą, głęboką rozmowę, również składam hołd, pannie Ziuli za muzykę, pannie Joasi za śpiew po męsku...
— A mnie pan nie dziękuje? — spytała Dora, będąca dziś prześliczną. — Jeśli tak wszystkim po kolei, to i mnie.
— Za co?...
— Jakto? no, za to, że pan na mnie patrzał — rzekła wdzięcznie.
— E, co znowu! To nie ja patrzyłem, tylko ktoś inny, zresztą... widywałem piękniejsze widoki.
Dora poczerwieniała, Denhoff nadąsał się, ale z tryumfem spojrzał na Dorcię jakby zadowolony.




XV.

W Worczynie, w Wodzewie, w Zapędach u Korzyckich, w Woli-Wierzchlejskiej u Brewiczów i w Poławicach, krzątano się pośpiesznie z powodu rychłego przyjazdu biskupa. W Okorowie, gdzie nowy kościół miał być konsekrowany, ruch okoliczny zdwojono. Stawiano tam bramy tryumfalne, mnóstwo ludzi równało drogi, dziewczęta plotły wieńce. Od niepamiętnych lat okolica i lud nie mieli wizyty pasterskiej. Więc też gdy horyzont rozjaśnił się nieco, dając społeczeństwu trochę ciepłych promieni nadziei, stolica dyecezji zapowiedziała ingres biskupa. Oczekiwano go z zapałem. Lud przygotowywał się do mających nastąpić uroczystości z wiarą i pobożnością. Proboszcz, ksiądz Janusz, z pomocą obywateli pragnął uczcić te chwile najuroczyściej. Blizko plebanji budowano wielką altanę z drzewa, gdzie miał się odbyć obiad galowy. Altana ta była powodem ciągłych rozpraw. Denhoff drwił z niej bez litości, mówiąc, że to raczej ogromna stajnia dla koni banderzystów, lecz nie jadalna sala. Wyrażał nawet obawę, że może zajść niemiła omyłka, czem doprowadzał do rozpaczy księdza Janusza.
— Cóż teraz robić? — pytał strapiony proboszcz.
Ale Paszowski pocieszał go.
— Et głupstwo panie! Aby nam księżulek dał dobry obiad, to o resztę furda! Kilimków, samodziałów natkamy na ściany i zaraz będzie — zakopiański styl.
— Niechby taki styl zobaczył pierwszy lepszy gazda z Zakopanego, toby się spytał: „Cóze to za buda? Hej!“ po odpowiedzi zaś proboszcza zawyłby nieborak z żalu i z grozy, że ich tak sparodjowano.
Altana jednak musiała już pozostać. Przystrojono ją w wieńce i rzeczywiście barwne tkaniny miejscowych wyrobów, rzucone na ściany i na podłogę, przy malowniczych grupkach kwiatów wazonowych i chorągiewek zewnątrz i w środku czyniły budynek dość miłym dla oka.
Głównie z Worczyna i z Zapędów przywożono do księdza pościel, dywany, bieliznę stołową, świeczniki. Stary Paszowski przywiózł wytarty gobelin, tak spłowiały, że kolor był nieokreślony. Ale gobelin pochodził z czasów saskich i przechowywał się w Tylemego jako pamiątka rodzinna.
Na plebanji szyto chorągiewki dla banderji, szarfy i kokardy z niebieskiego kretonu. Praktykant Tulickiej, Konstanty Leśniewski, miał być dowódcą banderji okorowskiej. W niedzielę przed uroczystym wtorkiem, całe obywatelstwo było w kościele, jeszcze w starym, ginącym prawie wobec ogromu nowych murów.
Żałowano go powszechnie.
Siwi gospodarze wiejscy, obchodząc drewniane ściany kościoła, kiwali głowami. Tu ich chrzczono i komunikowano, tu wszyscy brali śluby, więc ze smutkiem żegnano staruszka. I ci sami, którzy agitowali gorliwie za nową świątynią, teraz mówili pomiędzy.sobą.
— Mógłby ta jeszcze stać, ludzie kochanej, i nas by przeżył.
— Juści, ale dla chwały Bożej tamten lepszy, bo więcej ludu pomieści.
Po sumie towarzystwo z Worczyna, wspólnie z sąsiedztwem zaszło do plebanji. Ksiądz oznajmił nieprzewidzianą wiadomość o zatrzymaniu biskupa, gdzieś przy drodze. Szeptano sobie pocichu, że zbyt owacyjne przyjęcia raziły władzę, że wezwano sekretarza ekscelencji dla tłómaczenia się. Niewyraźna wieść szła gnębiąc umysły. Ingres odłożył biskup do następnego tygodnia, ale już niepewność nurtowała serca budząc niepokój. Wśród ludu również zaczęły się szepty, rosły obawy, by promień nadziei nie zgasł zbyt wcześnie.
Niektórzy spoglądali nieufnie na butną młodzież, mającą eskortować karetę biskupią. Może i to nie potrzebne? Tylko pan Wojciech Paszowski wołał z brawurą.
— Drwię sobie, panie mój z tych obaw. Cóż to nie możemy witać pasterza, my pokorne owieczki? Toć kościół to nie buda, żeby nie był konsekrowany, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich! Nie dziś to jutro, ale ingres będzie. Nie martwić panowie bracia. Uszy do góry!
Zaczął dowcipkować po swojemu chcąc posępne towarzystwo rozweselić, lecz mu się nie udało. Jakiś zmrok osiadł na duszach i zmącił je.
Stary par nie ustąpił, wszedł w grono młodych! i tam obudził życie wspierany przez Syna Teosia. Młodzieniec ten przyczynił się najwięcej do ogólnej wesołości, samą swą postacią i (naiwnym) szczebiotem dziecka pod wąsem. Wymuskany i gładki jak obrany migdał, rozkładał ręce szeroko i robiąc niemi pionowe ruchy mówił.
— Jus ja prlosę nie marltwić się, bo to i na humor źle wpływa, biskup przyjedzie, to grlunt a kiedy — to mniejsa!
Panny wybuchnęły śmiechem, chciały jak zawsze bawić się kosztem Teosia lecz poskromione zgorszonym wzrokiem starego Turskiego umilkły. Chwila do żartów nie była właściwa, chwila była nawet poważna.




XVI.

Oczekiwany dzień nadszedł. Od wschodu słońca tłumy płynęły do Okorowa, barwne gromady kobiet, czarnych i siwych kapot męskich, białych sukien dziewcząt. Wszystkie drogi, ścieżki zapełniła ciżba ludzka, nawet miedzami wśród pól wiły się ruchome sznury idących. Okorów grał kolorami tęczy. Na obu kościołach powiewały chorągwie, łopot ich radował serca ludzkie, jako pierwszy sygnał rozpoczętej uroczystości. Plebanja i opłotki wiejskie mieniły się różnobarwnemi chorągiewkami. Gromady ludzkie poubierane świątecznie zalegały ściśle plac przed nowym kościołem, gdzie wielka brama w kształcie wyniosłego łuku, tryumfalnie wznosiła czoło. Na szczycie widniał napis „Witaj pasterzu i błogosław nam“, nad nim zaś powiewała istna fala chorągwi. Bramę zdobiły wieńce z dębowych liści i świerków, obfite pęki zbóż rozmaitych tworzyły piękną mozaikę na tle zielonem. Szeroki wieniec wrzosów otaczał wjazdowy łuk bujną rozkwitłą ramą, niby z fijoletowego pluszu. Nie było pstrokacizny i kwiatów, tylko rozwiana u góry tęcza chorągwi, jakby spadła z nieba, ciemno zielone warkocze liści i pęki pszenicy, niby złote guzy, srebrne kity żyta i trzęsienia płowych owsów. Łuk tryumfalny widny z daleka, zdawał się być kolumną wznowionej nadziei, wołał lud pod swe ramiona.
— Chodźcie radować się, bijcie dzwony a głośno!
Ale dzwony miały jeszcze ciche serca. Z wieży kilka par oczu biegło na daleką drogę, gdy zobaczą na niej orszak, uderzą w spiż.
Po obu stronach bramy wzdłuż drogi, stały szeregi białych dziewcząt ze sztandarami zdobnemi w szarfy, które niosły znów inne dziewczyny. Małe dziewczątka w bieli trzymały wieńce, lub gałązki sztucznych lilji. A za tą śnieżną wstęgą, tłum gęsty, zbity ciasno, już upojony.
Powozy obywatelskie wysadzały przed tryumfalną bramą panie i panów. Byli już Turscy z Worczyna, Tulicka, Korzyccy i Brewiczowie. Ryszard Denhoff we fraku, z komitetowym znaczkiem na klapie, krzątał się energicznie, pilnując porządku. Turski jak posąg, wyglądał na polityka, rozmawiał cicho z księżmi w strojach pontyfikalnych. W gronie zaś pań trzęsła się na cienkich nóżkach dziewięcioletnia Jadzia Brewiczówna, cała w muślinach, która miała witać biskupa wierszem w imieniu dzieci z danej okolicy. Egzaminowały ją panie dodając otuchy.
Stary Korzycki z żoną, córkami i zięciem stał trochę dalej, trzymając się dyplomatycznie w środku, pomiędzy obywatelstwem: i małą grupą osób z arystokracji. Zyzował uprzejmie na kołko szlacheckie, bokiem zaś posuwał się bliżej hrabstwu Korskich z Ciągini i Tulickiej ze swymi gośćmi.
Panie Korzyckie okazywały mniej natchnienia do magnaterji, może z powodu, że przedstawiała się ona surowiej. Były tam postacie paru starców, ociążałe staruszki, kilka zaś młod szych osób na tem archaicznem tle zaciemniało się z konieczności, nie zachęcając. Większe wrażenie robiło towarzystwo średniego ziemiaństwa. Zebrane w nim grono pań i panów, zupełnie poprawnych, często wytwornych, pociągało wesołą swobodą ludzi stojących szczerze na swej ziemi. Tylko Gutek Korzycki manewrował tak, że okrągłą jego figurę widziano częściej w hrabiowskich szrankach. Wirował wśród nich holendrując umiejętnie na łyżwach zdawkowych frazesów. Z rozczuleniem całował ręce podawane mu z grzeczną obojętnością... Ofiarował się nawet torować drogę staremu Korskiemu, który miał pierwszy witać Ekscelencję.
Irene Turską otaczał wieniec młodziutkich panienek rozbawionych i nastrojonych. Pomiędzy niemi Osinowski i Tofek, ten, tak jak Ziula, z kodakiem w ręku, co chwila wybiegał na drogę czatując na banderję, Ziula sprzeczała się z nim o pierwszeństwo zdjęcia, lecz stary Turski przeciął ich zamiary krótką uwagą.
— Mam nadzieję, że pochowacie te skrzynki? Ira, uważaj!
Wyrok został wydany.
Poskromiony Teoś odwrócił się gwałtownie do Ziuli, z zadowolonym szeptem.
— Acha! Widzi pani? Nie można.
— To przez pana, poco pan wyskakiwał na drogę?
— A pani to pewno nie patzała! Wodę wazyć, woda będzie!
— Cicho! — zgromiła ich pani Turska.
Denhoff pocieszył młodą parę, obiecując im dużo zdjęć ingresowych, które wykona pan Wroński..
Nagle zadrżało powietrze. Jęknęły dzwony i odrazu rozszalały się burzą tonów donośnych, porywających wichrem ekstazy. Jakby zarzewie ognia rzucił kto w tłumy. Zakotłowało się. Morze ludzkich głów parło do drogi, tłok zmącił szeregi bractw i białych dziewcząt.
— Jadą, jadą! — buchnęły podniecone krzyki.
Denhoff i Perzyński wybiegli na drogę.
— Wolno tam, stać na miejscach! wołał Ryszard wznosząc rękę z kapeluszem, sam rozgorączkowany. Na wszystkich twarzach wykwitły rumieńce, nerwy zadygotały. Szalony prąd z żył uderzył do serca, zapał rósł a dzwony grzmiących dźwięków, rozkolebały się ponad tłumem hucznie, jakby natchnione uroczyście. Hej dzwony, nieście głos!
Nie widać jeszcze banderji, ale tętent ziemia już oddaje. Zaraz ukażą się. Baczność!
Oczy wszystkich utkwione na zakręcie drogi, chcą wzrokiem przebić chaty wiejskie świecące różowo w zachodzie słońca.
Tam, oni już są, bo tętent rośnie. Już go i dzwony nie głuszą. O! jaki tętent! Czy husarja tu wali?!...
— Jadą! Jadą! — zawył tłum.
Wypadli z zakrętu drogi, pędzą jak huragan! Jaka moc!
Mnóstwo nóg w chybkim biegu, końskie chrapy rozdarte, a nad niemi barwy granatowe z żółtem. Rój chorągiewek na wysokich proporcach. Miga się złoto barw. Słońce zachodząc rzuca swe pochodnie ogniste, roziskrza rozwiniętego już w potężne dzwona węża banderji. Burza nadlatuje, grzmot kopyt zlewa się z okrzykiem tysięcy piersi.
— Worczyńska naprzód! Wiwat! Wiwat!
A oni gnają, już są tuż, tuż...
Jeszcze chwila i wpadają szeregami pomiędzy tłum.
— Witajcie bracia! Czołem! Czołem! — huknął pan Wojciech najgrubszym basem.
Paszowski w czamarze granatowej z żółtem szamerowaniem, stoi w strzemionach, kłania się rogatywką z czaplem piórem, na prawo i lewo i woła jak przez tubę.
— Mości państwo wiwat! Niech żyje ekscelencja!
— Wiwat Paszowski! — odpowiada tłum.
Huczą kopyta końskie, aż ziemia jęczy, szum niezmierny przed i za nimi. Widać trzepocących się moc chorągiewek jaskrawo żółtych, jak pęd płomieni.
Przelecieli.
— Turów, Turów wali!
— Maryś — krzyknęła Ira w zapale.
Młody Turski na białym koniu, w ułańskiej kurcie i karmazynowej opończy, zerwał z głowy batorówkę z białym barankiem i powiewa nią wołając.
— Jesteśmy już, Wiwat!
— Maryś! Maryś!
— Młody pan z Turowa!
— Turski, patrzcie! — brzmią dokoła podniecone wołania. Wiewają chustki pań.
Stary ojciec Marysia rozpromienił się na widok swego jedynaka, jak młodzieniec. Duma strzeliła mu z oczu i uczuł w sobie potężny poryw miłości dla świetnego syna. Zapał patrjotyczny udzielił się i jemu. Ale w tem zobaczył przed sobą wdzięczną postać panny Korzyckiej i... zmatowiał.
Maryla wpatrzona była w pędzącego ułana jakoś dziwnie jasna, cicha, oczarowana. A oni właśnie dobiegli do bramy. Entuzjazm rósł.
— Brawo Turski! wołał Ryszard ogniście.
— Denhoff na koń! Do szeregu! — odpowiedział Maryś.
Banderzyści wpadli w bramę czwórkami. Idą aż powietrze drży. Rosną serca patrzących, bo to sama młodzież junacka, silna, niby las młodych dębów. Nad nimi wichura karmazynowych płatków; świecą w zachodzie jaskrawą purpurą.
Zapał dosięga szczytu.
Przelecieli.
Irena była jak w ukropie, ale musiała jeszcze powstrzymywać kuzynki, bo aż skakały machając chustkami.
Teraz banderja z Zapędów. Prowadzi Miecio Korzycki, chłopak jak promień zorzy. Jadąc salutuje zebranym masom ludu. Za nim trzepocą się malinowe sztandarzyki, niby ptaki z wyraju.
Znowu tętent huczący. Sadzi oddział wspaniały jak gwardja. Pyszne konie w rynsztunkach średniowiecznych, brzęczących zwycięzko. Dźwięk i chrzęst płynie od nich, niby huk morskich fal. Ciężko idą.
Jeźdźcy wszystko chłopy na schwał, przybrani po husarsku. Wiewają kierezje, pozłociste kity, sterczą pióra. Nad nimi las proporczyków z rozwianą wichurą krwawych sztandarków. Miga się. czerwień! Przed frontem Wroński o sumiastym wąsie, strojny w lamparcią skórę na plecach grzmi na cudnym arabie aż warczą kopyta. Nowy entuzjazm.
Wiwat wodzewska! Wiwat Denhoff — wołają z tłumu.
— Hej! — moje zuchy! Naprzód! Dalej wiara! Marsz, marsz! ryczy Denhoff jak opętany.
— Brawo! Brawo Denhoff! Brawo wodzewska!
Przelecieli.
Potem okorowska, Konstanty Leśniewski na przodzie, barwy białe z niebieskim.
Leśniewski wygląda jak Bartosz Głowacki z powierzchowności na koniu wcale dziarskiej, tylko uśmiecha się nazbyt tryumfalnie. To psuje efekt. Lepsze byłoby szczere przyznawanie się całą postacią do „parobecek ci ja“.
Ale z tłumu pań rozległ się nagle zachwycony głos.
— Kocio! Kociutek! Widzicie panie mego Kociutka? Brawo! Brawo!
To matka Leśniewskiego okazywała swój zapał macierzyński.
Rozbłysły na twarzach uśmieszki.
Jeszcze jedna banderja. Pędzą ostro. Barwy pomarańczowe. To z Chodzynia. Perzyński wyszedł naprzeciw nich. Okrzyk tłumu powtarza się.
Przelecieli.
— Ale co to jest? nowy hufiec nadlatuje, jakby na sokolich skrzydłach. Fala zielonych sztandarów, pióra białe na czapkach.
— Ale co to jest? Skąd? Czyja? brzmią pytania.
Huragan koni i ludzi wpada w zaciekawione szeregi. Prowadzi młodzieniec nikomu nieznany, przystojny czarniawy.
— Kto to jest? Pewno banderja z innej parafji?
— Hej szeregi płyną!
Przebiegli! A twarze obecnych spoważniały. Ukazało się kryte lando zaprzężone w szóstkę siwoszów z forysiami. Cisza zapanowała głucha, jak w lesie po przelocie letniej burzy. Tylko dzwony huczały. Oczy wszystkich spoczęły na powozie. Gdy dojrzano w nim fijolety biskupa gruchnął potężny okrzyk pełen radości i serdecznej nuty.
Lando stanęło. Stary hrabia Korski zgarbiony, z białą głową, ciężko posunął się na spotkanie. Za nim ruszył Turski, który dął się uprosić do tej roli. Ale najpierw witali księża, poczem wręczono Ekscelencji pięknie rzeźbioną tacę z chlebem i solą dar parafjan. Minął kwadrans nieledwie, zanim ucichły głosy męskie witających, przedźwięczał cichy głosik Jadzi Brewiczówny, i przytłumiony organ dziękczynnej mowy biskupa. Wówczas cała procesja ruszyła poważnie do starego kościoła. Płynął nad tłumem baldachim, i różnokolorowe, uroczyste sztandary. Biskupa prowadził p. Brewicz i jeden z gospodarzy wiejskich, najbardziej poważany. Ze śpiewami, z echem dzwonów płynął potop ludzki do ciasnych ścian szarej świątyńki. A niosła go wiara i zapał.




XVII.

Wieczorem w ogródku proboszcza zajaśniała iluminacja. Mnóstwo kolorowych lampek i japońskich kul zdobiło drzewa, ganek i zręby dachu. Noc gwieździsta dopełniała malowniczości widoku. Ksiądz Janusz w saloniku plebanii przedstawiał biskupowi zebrane obywatelstwo z własnych i dalszych parafii. Nie było tylko arystokracji, ponieważ wszyscy odjechali. Korzycki uznał za właściwe zrobić to samo, żeby się niepospolitować, wspierał go Gustaw, lecz Maryla zaprzeczyła stanowczo, wciągając do spisku szwagra Skórskiego.
— Ja nie pojadę za nic — rzekła do ojca — proszę, sobie jechać zostanę z Arturem.
— Hrabia jedziesz z nami, prawda? — spytał Korzycki zięcia.
— Eee! Właściwie trzeba zostać. Taak, taak, Mahy prosi i., zhesztą... wypada.
— Wszyscy co prawda odjechali — buntował Gustaw.
Ale hrabia wskazał brwiami zebrane towarzystwo i rzekł krzywiąc się.
— Eee niee, pełen salon, patrzcie. Taak.
— No dobrze... ale...
— Aa, że ahystokhacja ulotniła się? Eee... te... te, to nic! Za to my zostańmy. Phawda? Należy się.
Ostatni argument poskutkował, i Korzyccy nie odjechali.
Podczas prezentacji Maryla znalazła się przed biskupem razem z Marysiem, który był jeszcze w stroju dowódcy banderji.
Ksiądz Janusz nazwiska ich wymienił razem, oni przyklękli do ucałowania ręki biskupa tuż obok siebie.
— A! Młody Turski, dowódca tej pięknej ułańskiej banderji, poznaję. — Czy to narzeczona?... — spytał biskup kładąc rękę na głowie Maryli.
— Nie, proszę waszej ekscelencji — żywo zaprzeczyli Korzycki i Turski, prawie jednocześnie.
— Tak, cichutko szepnął Maryś.
Biskup dosłyszał, pochylił się nad głowami młodych.
— Jeśli jeszcze nie, to... nastąpi, przepowiadam to wam i.. błogosławię. Ładna z was para.
Słowa te wypowiedziane były tak głośno, że je wszyscy usłyszeli. Korzycki poczerwieniał, Turski zrobił się zielony... A Maryś i Maryla powstali z klęczek wzruszeni i jakby ogłuszeni tem co zaszło. Denhoff zapragnął z Dorcią klęknąć tak samo i otrzymać błogosławieństwo, ale Dora stała z kuzynkami po drugiej stronie salonu.
Gdy Maryś wyszedł na ganek, aby przywołać stangreta z Zapędów, ponieważ już się rozjeżdżano, podeszła do niego pani Ama.
— Widziałam tę komedję — rzekła złośliwie. — Ale widziałam również postawę Korzyckiego. Nie masz wstydu i ambicji, tłoczysz się tam, gdzie cię nie chcą.
Turski zdumiał.
— Czego ty odemnie chcesz? Poco mi ciągle w drogę wchodzisz? — wybuchnął.
Oczy Amy płonęły fosforycznie.
— Chce ciebie takim jakim byłeś, nie cierpię tych komedji i dłużej ich nie zniosę. Jestem twoją i tyś mój! Musisz do mnie wrócić. Musisz!
Ha! Ha! Ha!, Ha! Ha! Ha! — śmiał się Maryś zbiegając z ganku.
Śmiech jego ostry, nieprzyjemny brzmiał wyzywająco, jak by chciał pobić nim Amę ostatecznie, i cały świat zarazić swem szyderstwem. Pani Lubocka stała niby spoliczkowana, zacisnęła usta, z oczu strzelił straszny płomień. Wyprostowała się, jak wąż przygotowany do skoku i wyrzuciła z ust ochrypłym głosem z dzikiem niemal akcentem.
— Nie daruję tego nigdy!
Ale Turski nie słyszał groźby.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na drugi dzień, od wczesnego rana, odbywały się w Okorowie uroczystości konsekracyjne.
Na ostatnim nabożeństwie w starym kościółku, płynące od ołtarza słowa Ofiary Świętej napełniły smutkiem dusze ludzkie. Żałosne oczy ludu spoglądały na szare belki sufitu, czepiały się zniszczonych ołtarzy, szląc im pożegnanie. Gdy fałszywie brzęczące tony organów dźwięknęły po kościele, płacz buchnął z nadmiaru wzruszenia. I szły te szlochy wskroś tłumów, łkały starcze i młode piersi, jakby na mogile wspomnień, na grobie tyloletniej tradycji, który oto ostatni raz nawiedzano. Kościółek ten szary i drewniany, pamiętał jednak czasy królów polskich. W nim podczas ewangielji jasno robiło się od szabel wyciągniętych z pochew, w nim rozbrzmiewały hymny narodowe, w nim błogosławiono żołnierzy idących na bój krwawy w obronie ojczyzny. W nim wreszcie odprawiano błagające modły, gdy nadeszły czasy klęsk i okrutnych upadków kraju. Tu na nocnych tajnych zebraniach szeptali z sobą insurgieńci, którzy potem legli w samotnych mogiłach, po całym kraju rozrzuceni, lub dokołatali ideowego życia daleko od swoich, w śnieżnych pustyniach, w hańbie i upodleniu, lecz z koroną męczeńską na skroniach.
Kościółek wszystko to pamiętał, w jego ściany wsiąkły i radosne śpiewy wolnego ludu i gorzkie łzy uciemiężonych.
Gdy organy jęknęły ostatnim akordem, ludziom zdawało się, że to skon starego ojca, ich opiekuna i spowiednika. Płacz trząsł postaciami rozczulonych tłumów, rozszarpywał im piersi. Mnóstwo osób z inteligencji nie mogło również wstrzymać łez dławiących natrętnie. Denhoff, chociaż dla niego stary kościół był zupełnie obojętnym, nastroił się pomimo to odpowiednio. Siedział w ławce zachmurzony, nerwowo poruszając brwiami. Skórski i Gustaw Korzycki szeptali bezustanku. Gutek szydził z rozczulenia ogólnego, hrabia Artur przeciwnie.
— Eee, to nic, ta hobi whażenie, to taki dla nas nowy dheszcz w nehwach. Tego się tak często nie spotyka, to thoszkę fanatyczne, ale to... to... ee... to nic.
— Na każdem głośniejszem kazaniu hrabia to samo usłyszy — upierał się nieubłagany Gustaw.
— Eee... nie, to hóżnica, tak... taak. Tutaj phoboszcz nie ghozi piekłem, ani mękami wiecznemi za hozkhadziony płot. To... to jest inny impuls, powtarzam — dla nas nowy dheszcz.
Nabożeństwo skończone. Wyszła procesja niosąc w mury nowej świątyni Przenajświętszy Sakrament. Hymn święty rozlał się szerokiem echem, wpływał do dusz ludzkich krzepiąc je i nasycając bezmiernem upojeniem. A dzwony huczały na chwałę ludom, na chwałę nowej świątyni Bożej. Opustoszał stary kościół, stał samotny, szeroko otwarty, z martwym ołtarzem, z którego zabrano dogmat — Wielką Tajemnicę religji.
Drugie nabożeństwo i uroczyste. W nawie kościelnej taki tłok, że po głowach ludzkich możnaby było toczyć koło. Westchnienia, modlitwy serdeczne szły do wielkiego ołtarza, gdzie biały Chrystus rozpięty na dębowym krzyżu zdawał się radować razem z ludem, błogosławiąc mu. Napięcie religijne doszło do stopnia najwyższego, do ekstazy niemal.
W starym kościółku lud wzruszony żegnał drogie, pamiątkowe ściany, tu ogarniał wszystkich pewien niepokój, co ten nowy przybytek Boży przyniesie im i ich dzieciom, jakie losy będzie widział, jakich wypadków i historji będzie świadkiem. Mimowolne pytania, zagadnienia cisnęły się do myśli ludzkich rodząc w nich niepokój. A dzwony huczały rozgłośnie, brzmiały organy, od ołtarza płynęły słowa Ofiary świętej, pierwszy raz odprawianej w nowych murach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po nabożeństwie, obiad w altanie, strojnej w miejscowe kilimy i wieńce zielone. Stoły ustawiono w olbrzymie podkowy, gdyż do uczty zasiadło całe obywatelstwo i kilkudziesięciu wiejskich gospodarzy. Wielu się na to krzywiło ale Denhoff nad spodziewanie był z tego niezmiernie rad i zapowiadał, że usiądzie przy jednym włościaninie dla przykładu. Siedział jednak pomiędzy Ireną i Dorą. Biskupa prowadziły panie, Turska i Korzycka, poczem zajęły miejsce obok ekscelencji. Uczta trwała nieskończenie. Mowy następowały gęsto, ciekawe i nudne, przemawiali obywatele i włościanie. Marjan Turski mówił krótko, zwięźle lecz płomiennie, wieniec powitalnych kwiatów dla biskupa przeplótł zręcznie patrjotycznym cierniem, który w jego ustach zakwitł nadzieją. On pierwszy przemówił w ten sposób i gorąca mowa młodzieńca zrobiła wrażenie silne. Przy spełnianiu kielichów powstała niesłychana wrzawa, orkiestra zaś kończąca każdy toast szumną fanfarą, tym razem wykonała z trochę żałosną brawurą „przed twe ołtarze zanosim błaganie“. Toast Denhoffa był jeszcze ognistszy i młodzieńczy. Ryszard zapalał się i stawiał przed oczyma biesiadników horoskopy o tyle jasne o ile zarazem utopijne, ale i on zyskał poklask ogólny. Mowę swą gorącą zakończył łacińskim „Ad multos annos“. Księża zebrani przy stole, stojąc z kielichami w rękach donośnym śpiewem powtórzyli ten okrzyk kilkakrotnie, fanfara wykonała zwykłe huczne akordy.
Przemawiał jeszcze Paszowski stylem górnolotnym, trochę staroświeckim, i przemawiali włościanie. Jeden z nich, stary Szczepański siedział przy stole obok hrabiego Skórskiego, który za późno spostrzegł kogo ma za sąsiada. Hrabia nie mógł już zmienić miejsca, bo wszystkie stoły obsadzono szczelnie biesiadnikami, czuł się też obrażonym w swej godności i sarkał na ową równość nagle powstałą. Złość jego wzrosła okrutnie, gdy Szczepański, pochylony do ucha hrabiego, spytał poufnie.
— Czy to zawsze do biskupa trza mówić celencyjo? Bo ja będę tera przemawiał.
Hrabia nasrożył się i nie odpowiedział, ale uparty chłop powtórzył pytanie.
— Eee... te... te... mój przyjacielu nie zawhacaj mi głowy, phoszę cię bardzo.
Ktoś siedzący naprzeciw wybawił hrabiego z kłopotu. Szczepański zadowolony z objaśnienia powtarzał sobie mowę, ale hrabia nie przestał się jątrzyć, mówił głośno.
— Eee to... to jest fohmalna niedorzeczność taki pomysł, kto tak stół obsadza? To jest bahbarzyństwo, dzicz. Oni i my i Ma foi! C’est dhole! Tego chyba biskup nie wymagał.
Paszowski, siedzący po drugiej stronie hrabiego, jął go pocieszać
— Niech się pan tak nie alteruje, boć właściwie niema czego. Chłop chłopem po staremu — on wróci do swojej chałupy, a hrabia do pałacu... i kwita. Że zaś tam przez godzinę podjedzą chłopki z nami, toż dla nich frajda! Z pokolenia na pokolenie gadka o tem przejdzie, bo każden jeden drugiemu w testamencie zapisze jak z ojczulkiem biskupem i z panami jadł przy stole. Dalibóg!
— Eee! To... to... że im to pochlebia to... eee jeszcze nie dowód, żebym ja miał chełpliwie znosić takie towarzystwo. C‘est plus foht que moi!
— Niechże hrabia teraz słucha.
Skórski spojrzał i ąż zbladł z oburzenia. Na środku altany pomiędzy klamrą stołów, Szczepański stał wyprostowany, tylko z głową wysuniętą nieco naprzód i przemawiał do biskupa. Mówił szczerze, lecz rozwlekle, bardzo monotonnie z ciągłem powtarzaniem tych samych zwrotów. Biskup słuchał, ale ze znudzeniem widocznem, miał już dosyć mów zwłaszcza takich. Dokoła stołów zaczęły się szepty, potem głośniejsze rozmowy i wreszcie śmiechy. Lecz nie było sposobu przerwania chłopskiej mowy, płynęła bez końca. Słowa „ecelencyjo, wielebny ojczulku, pasterzu drogi“ powracały co parę zdań.
— On dostał paroksyzmu mowy, ocućcie go z tej ekstazy — rzekł Denhoff dość głośno.
— Przez imaginację wlazł chłop na koronację — dodał Gustaw.
— Eee! Te... te panie, on mnie denehwuje, to jest bezczelność.
— To także panie hrabio... nowy dreszcz — zauważył Denhoff.
Osinowski aż się przez stół przechylił.
— Panowie pozwólcie mu dokończyć — prosił, — niech on, wypowie co czuje, nie przerywajcie mu.
— Ale panie łaskawy, taki altruizm; z naszej strony sprawi to, że biskup zemdleje, patrzcie, już zbladł — wołał Ryszard.
A Szczepański mówił.
— „Tak tedy wielebny ojczulku z pokłonem niskim jesteśwa dla waszej celencyji i z pobożnością w sercu krześcijańskim za przyjazd pasterza... oto ze... miłościwego ojca do nas... z pokłone... pedam... i wzruszeniem i serdeczną... oto ze radością witaliśwa i pożegnamy celencyję, aby zasię pamiętała ze lud przyjął ją ochotnie z rękami szerokiemi, oto ze... z szerokiemi rękami...
On sam już zasnął i przez sen peroruje. Co on plecie? — zżymał się Denhoff.
— ...Powtarzam wielebny celencyjo, pasterzu nasz, ześwa cię przyjęli i pożegnamy z radością w sercu, oto ze, w sercu pedam, bo my, biedne owieczki wzdychaliśwa do Twego pasterskiego pastorału kiej trzoda zbłąkana na łące. Ale kiej beczenie owieczek usłyszy pasterz, tak i nasze chwalebne modły wzruszyły, oto ze wzruszyły, pedam celencyję i kie zobacyliśwa ojczulka z nami...
— On naprawdę zidjociał — szepnął jakiś głos.
— „tośwa się zbiegli do kupy aby godnie celencyję w sercu witać, z dzwonów dzwonieniem, z chorągwi szumieniem, z końskim naszych chłopaków tupotaniem, oto ze, z kwiatami, wieńcami, dziewczątkami...
— Afhykańska mowa. Ma foi! sarknął hrabia Artur.
— Skończ przyjacielu, z naciskiem i dość głośno rzekł młody Turski.
— Oto ze, ojczyzna nasza, nasz kraj nieszczęśliwy, w utrapieniu żyjący był i je kiej łąka, a my kiej owce rozbiegane a zastrachane, bo znikąd pociechy a wsze strony na świat zaparte. Tedy oto że, celencyjo wielebny gdyśwa ujrzeli...
Wtem na dany znak przez Denhoffa orkiestra w ogródku zagrzmiała huczną fanfarę. Wszyscy odetchnęli lżej. Szczepański nareszcie zrozumiał o co chodzi, coś jeszcze mówił kończąc mowę, ale nikt już nie słyszał, bo muzyka głuszyła.
OsinowSki z żalem spojrzał na Denhoffa lecz ten ramionami wzruszył.
— Trzeba go było przygotować do występu, jeśli pan chciał żeby skończył.
— Ależ wygadał się i tak za wszystkie czasy, i wszystkich współbraci — dodał Skórski.
— Nie licząc tego, że niechcący zyskał fanfarę, która jego kolegom zagonowym nie przygrywała.
Szczepański usłyszawszy krótkie podziękowanie od biskupa, bardzo rad z siebie usiadł przy stole i natychmiast rzekł do hrabiego.
— Siłam się uczył tej przemowy, alem dlatego powiedział. A jak było, czy dobrze?...
— Eee! Te... te... natuhalnie, tak, kaznodzieją możesz być miły sąsiedzie. Ale tehaz pij, jedz, byleś już nie gadał, bo za dużo to uważasz niezdhowo.
Do ucha Skórskiego pochylił się Kocio Leśniewski rozlewając właśnie wino.
— Panie hrabio przepraszam, że zakłócam spokój, ale chciałem się spytać, czy hrabia niewie, co sobie myśli ten młody pan, który siedzi przy pannie Ziuli Turskiej?
— Eee! To... to jest banderzysta, on wszakże przyjechał z wami pan powinien lepiej wiedzieć, niż ja. Tak, eee, skądże ja mam odgadywać czyjeś myśli. C’est dhole!
Kocio istotnie mógł być niespokojnym, ponieważ Rymsza Ziuli podobał się bardzo, oboje byli sobą niesłychanie zajęci. Podczas gdy biesiadnicy u szczytu stołu zachowywali się z należytą powagą, dalsze ramiona olbrzymiej klamry rozbrzmiewały życiem i gwarem wesołym. Paszowski, jak zwykle po między młodzieżą, wodził rej, opowiadał im o swych „afektach“ z młodych lat, przypomniał różne zdarzenia.
— Jaka tam dzisiejsza młodzież! — mówił machnąwszy ręką. — Ja to byłem zuch, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Powiadam państwu, że się jednorazowo kochałem w sześciu pannach. Wszystkie niewiasty jak malowane, co do której przyjadę, ta mi się wydaje ładniejszą od innych, i myślę: — tę najwięcej kocham, tej będę deklarował. Ale żal mi tamtych. Jadę do drugiej, bodaj że cię, ta najładniejsza i najmilsza. I tak było ciągle. Aż razu pewnego zdarzył się wielki bal w okolicy, wszystkie moje bogdanki zjechały jak jedna, postrojone w blondyny, kryzki, loki. Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, jak boginie wyglądały. Straciłem głowę do reszty. Dalibóg! Co z którą tańczę, to się tej oświadczam, zaklinam się że miłuję nad życie. Deklarowałem tego wieczoru każdej z kolei, ale jak mię zaczęły ciągnąć ta do mamy, ta do papy, ta do ciotuni, ta do babuni, niby na potwierdzenie oświadczyn, tak się moi państwo przeraziłem, że przed końcem balu uciekłem gdzie pieprz rośnie.
— I z żadną się pan nie ożenił?
— Gdzietam! Jabym dotąd żył w kawalerskim, błogosławionym stanie, gdyby nie moja, panie świeć jej, magnifika. Ale ona widząc, żem bałamutny, sama mi powiedziała, że chce mnie za męża i dobrze się stało, bobym grzeszył do dzisiejszego dnia bez statku.
— I byłeś pan dobrym przykładem męża siedzącego pod pantoflem. Prawda panie? — mówił Maryś.
— Ho! Ho! Powinszować mi takiego pantofelka. Słodki on był i lekki, to też zdarzało się, żem go, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich zdejmował z głowy, do kieszeni i szast, prast, na lewo, na prawo, jak djabeł podszepnął. Męczyłem niebogę swoją zdradliwością, ale trzymałem ją ostro, ani mru mru! Cicho w domu, sza! Tak, panie, w każdym stadle powinno być.
— Słusznie, słusznie! I syna pan tak samo nauczy. Panie Teosiu, będzie pan krótko trzymał żone, co?...
— Krlótko nie krlótko, ale twarldo — odrzekł Teoś przekonywująco.
— At! Co on tam wie! — machnął ręką Paszowski.
Młody Turski słuchał teraz rozmowy prowadzonej pomiędzy Denhoffem i Osinowskim. Obaj byli rozdrażnieni, ton ich głosu nieco przyciszony wznowił się stopniowo do nut wyższych.
— Ja stwierdzam ogólnie, pan zaś tylko szczegół stawia jako atut, mówił Osinowski. Że ten jeden nie umiał po literacku wypowiedzieć swej mowy...
— Ja nie wymagam od niego stylu literackiego lecz prostej logiki, trochę zwięzłości.
— No więc tak, skąd on jednak nabierze wprawy, skoro nie pozwalają mu mówić. Dzisiejsza okazja jest dla niego pierwsza i może ostatnia, bo przecież panowie nie dbacie o rozwój ich umysłów, ani o ich kulturę. Co tu kto robi w tym kierunku? Oni są opuszczeni. Znam okolice gdzie obywatelstwo daje swój wpływ, myśli o ludzie, lecz nie tu. Tu się tylko, z ludu, wyśmiewają, spychają biednych włościan na ostatni plan, robią z nich białych murzynów, nic więcej.
— Eee! Nie koniecznie — wmieszał się Skórski — nie tylko to hobimy, bo jeszcze pozwalamy im łaskawie siedzieć przy nas i uszy nam kaleczyć ich afhykańskimi mowami.
— Pan nie należy do miejscowego obywatelstwa, ja nie mówię o panu.
— Lecz o nas — dokończył Ryszard. — Rozumimy. Ale ja, panie Osinowski kocham lud i wieś, bo i to ma w sobie poezję, tylko zbyt blisko nie lubię się z chłopkami ocierać, zwłaszcza zaś słuchać ich. Gdy się z nimi rozmawia na polu, na dziedzińcu folwarcznym lub w ich — zagrodach, to jakoś brzmi odmiennie, nawet sympatycznie. Jednak bezpośrednio wśród nas, w obliczu, że się tak wyrażę, śmietanki towarzystwa, ich jeremiady brzmią fałszywie, nudnie i drażniąco.
— Pan wymaga od nich krasomówstwa, ja szczerości w tem się zasadniczo różnimy.
— Ach! szczerości? Jeśli tak, to byłoby najszczerzej i najprościej, gdyby bez komedji podszedł, ucałował biskupa w rękaw i podziękował za przyjazd. To by nas lepiej ubawiło, niż ta cała mowa o łące, beczących owcach, i pełna niedorzecznych zwrotów.
Wmieszał się do rozmowy młody Turski.
— Przestańcie panowie dysputować o tym Szczepańskim, mówił jak umiał i był w prawie, słuchaliśmy dokąd nam się chciało i... także postąpiliśmy prawnie przerywając zbyt długą... elokwencję jego. Bądź co bądź, niema o czem debatować.
— Szczepański to tylko nowy powód do ciągłych sprzeczek pana Ryszarda z panem Osinowskim — odezwała się Irena.— Wiem skądinąd, że pan Denhoff ma pojęcia bardziej demokratyczne, ale woli głosić inne. Zawsze jest duchem sprzeczności; niech pan Bolesław zacznie potępiać chłopów, pan Ryszard stanie gorliwie w ich obronie.
— Ładnie mię pani maluje, mogę podziękować — burknął Denboff.
— Zrywam tylko pańską maskę w której mu nie do twarzy.
— Więc się pani nie podobam? sarknął ironicznie.
— To jest i dla mnie i dla pana kwestja zupełnie obojętna.
— Ach tak! Sądziłem, że pani w tym wypadku jest egoistką, że woli widzieć we mnie demokratę... w pańskiej skórze, bo demokracja to pani konik, czuła struna, chciałem powiedzieć.
Ira poczerwieniała, odrzekła jednak bez namysłu.
— Ja tylko nie cierpię, gdy ktoś szlachecką skórę chce gwałtownie przemienić na wielkopańską i proces ten niemiłosiernie parodjuje.
— Ja nic nie przemieniam, proszę pani, jestem zawsze tylko sobą.
— Właściwie pan sam nie wie, czem pan jest.
— Owszem, wiem, że jestem Denhoff, czyli nie byle kto — rzucił wyzywająco.
— A! Przed takim argumentem schylamy głowy — odrzekła Ira z tak zabawnym patosem, że kilka osób siedzących bliżej zaśmiało się.
Ryszard był zły. Odczuł usposobienie ogólne i ono go nie pocieszyło.
— Wolno sarkać na ten argument lecz nie wolno przeczyć — rzekł chłodno i dobitnie.
— Ależ wierzę, tylko to mi nie imponuje.
— Ani mnie — dorzucił Osinowski.
Denhoff spojrzał nań wzrokiem, który mówił wyraźnie: — „no, tobie imponuje, tylko udajesz że nie“.
Atmosfera drżała od wrogich słów niewypowiedzianych ale wzajemnie odczutych. Denhoff siedział nadąsany gniewnie: lada chwila ciśnie coś groźnego.
— Któż się tam, panie mój, kłóci przy tym demokratyczno-katolickim stole. Ach! Denhoff i panna Ira? Osobliwość!
Paszowski przechylił głowę przez kilka grzbietów i mocno już podchmielony zaglądał ciekawie.
— Cóż pana tak dziwi? — kwaśno rzekł Denhoff.
— No, dziwi pewno. Zawsze państwo świecicie przykładną zgoda.
— Ale nie zawsze są obiady z biskupem, trzeba to uczcić — żartował Turski.
— Podobno zawse wina obficie pite na plebanii, w towazystwie księży, sprlawiają rlewolucję — zadecydował Teoś.
— Cicho siedź! Pyszne wino, wyborne! Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, bodajby to biskup częściej wizytował swe owieczki.
— Nie wystarczyłoby piwnic, zwłaszcza przy takich biboszach, jak pan, dokuczał Ryszard Paszowskiemu.
Ale stary wyga nie dał się przegadać.
— Ech, panie mój! Jeszcze ja ze swoim biboszostwem tęgo siędzę na koniu i przed frontem rypię zdrowo. A jak się trafi święta okazja, to piję panie tak dobrze z hrabią Korskim, jak z naszym chłopkiem rodowitym, jak i... ze szlachtą westfalską, bez różniczkowania, panie mój.
— Ot tobie mas! zawołał Teoś.
Zaśmiano się lekko, dyskretnie.
Uwagę wszystkich zwróciła mowa hrabiego Korskiego, jakby z rozmysłem zgrzytająca na mowy poprzednie, zwłaszcza Marysia i Ryszarda. Stary magnat mówił dobitnie, rąbiąc każde słowo, zaczerniał świetne horoskopy rzucane przez młodych, okrywał je niemal kirem.
W ustach hrabiego, przyszłość dźwięczała ponurym łoskotem ogniw żelaznych, beznadziejny ton głosu, jakby wyjętego z pogrzebowych nastrojów, dreszczem przejmował obecnych.
Zgroza powiała nad stołami.
— Co to jest, czy to zew północy? Czy to echo z kopalni nerczyńskich? Ależ tam kwitnie również błogosławiony kwiat nadziei
— Co on mówi? Ugodowiec!!
Głos starego arystokraty wpadał w tonację minorową, co raz głuchszą. Mówił niby z grobu.
— Skrzydła zbyt szeroko rozwinięte słabną, hamują lot naturalny, aż zwisną złamane. Nie nam — piąć się na wyżyny. My jesteśmy z dolin, z poziomu. Nad nami szpony przemocy. Nie dźwigajmy bark naszych, nie utrudzajmy ramion by szpony te zerwać. To praca Syzyfowa — to utopja butnych młodzieniaszków, to nasza złuda nieszczęsna. Ciążących nad nami gmachów nie zrzucim, lecz zwalim je na siebie, że zmiażdżą nas i zginiemy... Zginiee... my! — jęknął, jakby w skonie śmiertelnym.
Szmer niepokojący przebiegł ciche stoły. Hrabia podniósł tragiczny głos.
— Jeśli pragniemy ciszy i pracy intensywnie zaszczytnej, jeśli drogą jest nam przyszłość pokoleń naszych, idźmy bez hałasu, lojalnie, bez szowinistycznych krzyków, bez zapalnych fajerwerków, bo one wzniecają pożary niszczące nam dachy nad głową. Idźmy jak ludzie rozumni, idźmy wytkniętą dla nas drogą, wówczas ominiemy niebezpieczne manowce. Płyńmy! Płyńmy cicho z falą...
— Na bałwany!!... — huknął Paszowski.
Hrabia stropił się, zamilkł na sekundę. Szmer przy stołach rósł jak wrzawa rozpoczętego buntu. Korski chciał skończyć.
— Płyńmy z falą... bo jedynym naszym pasem ratunkowym...
— Są kajdany! — sarknął Marjan Turski.
— Nie! Lojalne uniformy! poprawił Paszowski zjadliwie.
— ...... naszym ratunkiem i... zbawieniem jest płynąć... za prądem, on nas... wyniesie na pożądany ląd spokoju..., na legalną ostoję na...
— Rzuci nas w otchłanny lej straszliwego wiru. Na dno!! — zawołał Marjan rozpacznie.
Hrabia usiadł blady, z kroplami potu na łysej czaszce.
Cisza trwożna zapadła jak całun, ale była to cisza wroga, okropna w swej martwej głuszy. Nurzała się w niej rozpacz, wył ból, przewalał się wstyd gryzący, wstyd, który dławił jak dżuma. Hańba improwizowała tu swój hymn tryumaflny.
W tem ozwał się głos Denhoffa dziwny, bo wesoły, a zmieniony tragizmem. Tak niekiedy syczy wąż lub śmieje się szatan. Donośnie zabrzmiał organ jego złowieszczy.
— Hej! Orkiestra!... Grać „mnogie lata!“ Na fanfarę! Na pohybel nam!...
Przerażenie, czarną, ciężką chmurą ponuro zwisło nad głowami. Dreszcz jakiś ostry, przenikający do samego jędra serc ludzkich, dreszcz, jak skurcz konwulsji, zatrząsł potężnie jestestwami obecnych. Gorycz i łzy piekące, piekielnym, zda się tchnieniem wyciśnięte, płynęły w powietrzu.
Biskup, zielony z wrażenia, drżący, powstał od stołu.
Orkiestra lękliwie jakoś zagrała marsza. Głuszył ją turkot odsuwanych krzeseł.




XVIII.

Towarzystwo rozpełzło się, jakby przytłoczone. Hrabia Korski zbyt pospiesznie odjechał do Ciągini, nazbyt skwapliwie siadał do powozu. Miało to być rodzajem manifestacji, ale wyglądało raczej na ucieczkę. Wszyscy odetchnęli lżej.
Pan Wojciech Paszowski wołał tubalnie do ks. Janusza.
— Księżulku, panie mój, dobrodzieju, to już nas wszystkich powywieszaj, bo dalibóg nie ja jeden zrobiłem ten huczek, a w dodatku, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, należało się, panie mój.
Proboszcz z zafrasowaniem tarł dłonią czuprynę.
— Et! — Biskupa zalterowaliście mi, panowie, znerwował się. Bo i pewno, taka przykrość.
A w duchu pomyślał:
— Za dużo im dałem win i za mocnych.
— Cóż pasterz mówi?
— Nic, modli się.
— To i dobrze! Niech się panie wymodli, nie zawadzi. A może wyprosi u Boga upamiętanie na starość dla tego, panie, tuza, co to gębę ma polską ale w niej hadko. Że też to te wszystkie głośne zaszczyty i te stroje pozłociste, białe pantalony tak we łbach przewracają. Tfu.
Podszedł do rozmawiających pan Turski, ojciec.
— Mówicie o Korskim?
— Hm! Biskup nam się gotów rozchodować, bo bardzo się wzruszył, rzekł ksiądz.
— A nas chce proboszcz powywieszać — skarżył się Paszowski. Alem go nastraszył, że drzew w ogródku nie starczy, chyba nam Korski wybuduje szubienicę — u siebie w Ciągini.
— To już najwyżej trzeba by powiesić Denhoffa i... mego syna, bo oni głównie...
— Dobry i pan Wojciech z temi „bałwanami“ i „lojalnemi mundurami“. On dał początek.
— I! I bez niego to samo by zaszło.
— No, widzieliście państwo coś podobnego? Dalibóg, proboszcz chce mnie powiesić. Osobliwość! do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich.
— Dzwonią na nieszpory. Trzeba iść do Ekscelencji. Dobrze, że to nie dziś wyjazd; tak odrazu po tem wszystkiem... do Ciągini...
— A żeby tak ominąć pałac hrabiego? Co! — zaproponował Paszowski.
— Et! Daj pan spokój!
— Jest przecie plebania. Nawet, powiem prawdę, przystojniej pasterzowi zatrzymać się u proboszcza, niż pod tym paskudnym dachem.
— Wszyscy musimy tam zajechać.
Pan Wojciech zaperzył się.
— A niechże Bóg broni! panie mój. Ot mi mus! Ani my zajedziemy, ani on nas prosić będzie. Jeszcze by też czego! Jego dach to także taki tunel, o jakim on mówił. Chce proboszcz, żeby się nam zwalił na głowy i zmiażdżył, jak ten tam przepowiadał?
Nagłym ruchem Paszowski zwrócił się do Turskiego.
— A waćpan dobrodziej będzie na uczcie w pałacu? Co? Hę?
Obywatel drgnął.
— Za kogo mnie pan masz?! — warknął twardym głosem.
— A! Czołem! Czołem cny sąsiedzie. Niech tam już tylko sutanny pełnią swoje obowiązki. Choć gdybym był biskupem, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich...
Stary machnął ręką i wyszedł z pokoju, gdzie zbierali się księża dążąc na nieszpory.
Przed kościołem stał podwójny szpaler młodzieży starszej i młodszej, a nawet i ludzi dorosłych. Matki i ojcowie całych grup, zebranych do bierzmowania, oczekiwali w skupieniu zbliżenia się pasterza w stroju ceremonialnym. Obrzęd odbywał się cicho i szybko. Nad barwnym tłumem ludu pływała infuła biskupia i złocisty pastorał. Ciche głosy szemrały monotonnie, tłum kołysał się stłoczony, biorąc udział lub patrząc na ceremonię.
Opodal pod murem kościelnym stała Dorcia i Denhoff. Ona z pod białego kapelusza spoglądała mu w oczy z ogromną miłością i podziwem; od sceny podczas obiadu Ryszard wyrósł w jej wyobraźni na bohatera, widziała w nim dzielnego patryjotę. On pochłaniał ją palącym wzrokiem, czerpał uczucie z jej dziewiczego serca, bo czuł, że otwarte dla niego; i że bije jako wtór uderzeniom jego serca. W niezmiernej gromadzie ludzi oni we dwoje myśleli tylko o sobie, zagłębiali, się w uroczem marzeniu.
— Za co mamunia wczoraj gniewała się na panią? Powiedz Duduś?
— Żeśmy z panem osobno powrócili z Okorowa, idąc przez łąki, żeśmy zostali daleko za innymi. Mamunia mówi, że to nieprzyzwoicie.
— A ty Duduś, co o tem myślisz?...
Dorcia podniosła ciemne zasłony rzęs, odkrywając błękitną, jasną jak kryształ, toń źrenic, utkwiła je w rozkochanych oczach narzeczonego i odrzekła słodko.
— Ja myślę, że to nie grzech wobec Boga iść tak we dwoje, dalej od ludzi, jedynie w obliczu słońca, kwiatów i ptaków. Rozmawialiśmy poważnie z sobą, pan taki dobry, świat piękny...
— Och piękny, Doruś mój złoty!
— Więc dlaczego ten nasz spacer wydał się mamuni złym? a może?...
— Co Doruchna? Co?...
Dziewczyna zarumieniła się jak kwiat jabłoni.
— Może kto widział lub odgadł, że tam... na łące...
— Że cię ucałowałem? Świętości ty moje najdroższe! Czyż taki pocałunek mógł ci zaszkodzić, czyż on cię zbrudził?
— Ja wiem to było bardzo uroczyste, święte nawet...
Przysunął się do niej bliżej, żar od niego buchnął na nią parzącym ogniem.
— I czarowne... prawda Dorciu i takie nasze, nasze spojenie.
— Tak, ale to może grzech, tego pewno nie można robić.
— Obcym nie, ale my jesteśmy przecie narzeczonemi. Tyś już moją na wieki, Dudziu ukochana.
Dorcia westchnęła.
— Już za parę dni rozstaniemy się. Mój Boże!
— Przyjadę do was, do Olchowa. Konno przyjadę na Jenie. Dobrze?
— Jakto, konno z Wodzewa?
— Tak. Znasz przysłowie? „niema złej drogi do swej niebogi“. A ty jesteś przecie mój skarb największy, nietylko nieboga.
— Ach! to ślicznie! Ale jak pan przyjedzie, to wytworzy sensację w okolicy, okropną. To się już od razu wszystko wyjawi.
— Już prawie, wszyscy wiedzą, a reszta się domyśla.
— Mówił pan komu o tem, żeśmy narzeczeni? Ja mówiłam tylko mamuni.
— A, ja pannie Irenie, i Marysiowi Turskiemu.
— No, to już przez Marysia Marylę wiedzą wszyscy w Zapędach i dalej.
— Panią to martwi?
— Nie, ale za wcześnie, to nie dobrze.
— Drwię sobie z ludzi! Owszem, niech wiedzą wszyscy. Zresztą i ślub postanowimy prędko.
— Ślub? Co znowu?!
— A poco mamy czekać?
— Przecie jeszcze nie jesteśmy formalnie zaręczeni nawet. Skądże zaraz ślub? Mamunia się na to nigdy nie zgodzi.
— Jeśli jednak — ja zażądam...
Dorcia oblała się purpurą.
— To zależy od mamuni i... odemnie, wcale nie od pana — zawołała z niebywałem u niej wzburzeniem i szybko odeszła obrażona, dumna i szlachetna w ruchach.
Denhoff patrzał na nią zirytowany. Twarz drgała mu kurczowo.
— Postąpicie tak jak ja podyktuję — mruknął zawzięcie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po skończonych ceremonjach religijnych i po podwieczorku, młode towarzystwo, powiększone przez grono kleryków, umawiało się, projektując spacer przy zachodzie słońca.
Ksiądz Janusz, wciągnięty do spisku, zaproponował biskupowi przejażdżkę, Denhoff ofiarował na ten cel swój paradny powóz, cała zaś młoda kompanja lokowała się na czterokonnym wozie wypchanym suto grochowinami, strojnym w kilimy i dery. Oba ekwipaże rozjechały się w inne strony.
Gdy wóz ruszał z miejsca Wypełniony po brzegi, ochoczą młodzieżą, nadbiegł Gutek Korzycki, machał ręką, prosząc aby stanęli. Nie lubiano go powszechnie, przeto i teraz nikt na niego nie uważał, nawet Kula Zborska krzyknęła stanowczo.
— Jedźmy prędko! Niech on zostanie na lodzie.
Ale Maryś ujął się gwałtownie za Korzyckim.
— Jeżeli go nie weźmiecie na wóz, ja natychmiast wysiadam.
Zatrzymano konie, bez protestu. Gutek, gramoląc się na wysokie siedzenie, patrzał złośliwie na Kulę i mówił z umyślną służalczością.
— Uniżony sługa szanownej pani, najniższy sługa.
Wiedział, że doprowadza tem dziewczynkę do niesłychanego gniewu.
Odwróciła się obrażona.
Na wozie zaczęto śpiewać chóralnie. Panny i młodzi panowie rozbawili się na dobre.
Szczególnie seminarzyści poczuli, jak wiatr swobodny, nadlatujący do nich z pól szerokich, rozwija im skrzydła młodości, poezją tchnie, na nich, porywa żywiołową siłą.
Zabawy na wozie wrzały w całej pełni, młodzi księżulkowie cieszyli się nową dla nich gratką, tym spacerem pośród wonnych pól, gdzie koszono powtórnie koniczyny, skąd wiały aromatyczne, duszne wonie łubinów, a płowe rżyska już zaorywane, pokrywały mgły oparów. Krwawe łuny słonecznego pożaru malowały na różowo wesołe twarze jadących, obsypywały je pyłkiem lotnym purpurowo złocistym, niby świecką aureolą. Kula przekomarzała się z Gustawem Korzyckim, Marjan i Maryla siedząc na drabinie, jak ptaki na gałęzi, śpiewali na szerokie rozłogi, a właściwie do swych własnych dusz stęsknionych. Pani Ama szczerzyła zęby do wszystkich kleryków po kolei, aż Bolesław Osinowski wskazał jej czarnego jak cygan księżyka, ubranego w białą damską pelerynę, schwyconą na prędce, i rzekł protekcjonalnie.
— Tego polecam, do flirtu jedyny; włoski temperament.
— Skądże pan wie o tem?
— Widziałem go przy robocie — z największą powagą odrzekł Osinowski.
Pani Ama trzepnęła go białym szalem, w który Bolesław zamotał się tak starannie, że z trudnością go odmotano.
Irena Turska rozmawiała z Denhoffem, nadąsana zaś Dorcia przysunęła się do Ziuli i pana Rymszy i zaczęła świdrować oczyma jak gwiazdy w piwnych źrenicach tego młodzieńca. Robiła to trochę, na złość Ryszardowi, może i w celu przywabienia do siebie sympatycznego banderzysty. Ziula struchlała, gdyż Dera była niebezpieczną w rywalizowaniu, jej oczy świeciły zbyt jasno i urok dziwny nazbyt widocznie ją otaczał.
Rozgniewana Ziula, chcąc się zemścić na swój sposób, zawołała głośno do Denhoffa.
— Panie Ryszardzie, proszę śpiewać „Lach tam ti dy ry bum“, prosimy wszyscy.
Jakoż wszyscy podchwycili prośbę prócz Dory. Ona nie cierpiała tego śpiewu, gdyż Denhoff mniej korzystnie wyglądał wykonując go i stawał się komikiem bawiącym publikę. Ale teraz Dorcia zacięła wargi i milczała.
Denhoff nie zaprzeczał naleganiom, więc zabrzmiał śpiew przewlekły, utrzymany w akcencie żydowskim, w tonie majufesu:

„Niech kto sobie co chce gada
Lach tam ti dy ry bum,
Bo co kadryl to parada
Lach tam ti dy ry bum“.

Klerycy zanosili się od śmiechu. Dorcia zła na Ziulę i narzeczonego zaczęła coraz żywiej spoglądać na Rymszę. Widział wszystko Kocio Leśniewski, drażliwy na punkcie Ziuli, więc zachwycony Dorcią i jej taktyką, śmiał się do Ziuli białemi zębami, czupryną, jak wiechą i szablonowym, wiekuiście tym samym pochyleniem ciężkiej główki na prawe ramię. Radował się, że Rymsza jest już zakwestjonowany, bo o Dorci mówiono jak o Anusi Borzobohatej Krasieńskiej „jej dwudziestu czterech godzin dość“.
Po odśpiewanym majufesie, Ira rzekła do Ryszarda, tak jednak by nie słyszano.
— Czy pan pamięta, co pan mówił o Ziuli i Kociu? Cóż pan teraz powie?
— Teraz pochwalam gust panny Ziuli. Ten Rymsza to gentleman prawdziwy i jakoś bardzo wpatrzony w pannę Ziulę, tak samo, jak moja narzeczona w Rymszę. Uważa pani, jak moja Dulcynea mści się?
— Co za Dulcynea znowu?...
— A no, Dorcia, to tak romantycznie brzmi.
— Piękny narzeczony! Niema co mówić!
— Wracajmy już, moi państwo — zawołała jakaś starsza pani, porwana na wóz w roli przyzwoitki. Wieczór już zapada i rosa mokra ziębi.
— To chyba panią, bo nas nie — rzekł Gustaw.
— Wracajmy! Wracajmy!
— Jesce trlochę, do lasu dojedźmy. Taka zadka frlajda, panny, księża, kawalerowie, az miło! — prosił Toeś.
Ale pomimo jego zachęcań wóz zawrócił z powrotem do Okorowa.
Gdy zbliżali się już do plebanji, niepokój ogarnął kleryków.
— Ojej! Czy nie zadługo jeździliśmy?
— Będzie skandal, carissimi fratres, ale odpowiedzialność bierzemy na siebie, pocieszał ich Maryś.
— Powóz już wyprzągnięty, ajej! Ekscelencja wrócił ze spaceru.
Przy furtce stał ksiądz Janusz, wielce zafrasowany. Napadł odrazu na powracających.
— Ależ siedzieliście państwo na tym spacerze! Awantura! A tu biskup chciał odprawiać pacierze wieczorne; szukają was, niema. A to pięknie! Sami się już tłómaczcie, bo ja ani myślę. Pan Paszowski także obrażony, żeście go nie wzięli, zbuntował się i nie chce bawić Ekscelencji, pasterz jest zgorszony waszem sprawowaniem.
— Dziś feralny dzień, kochany proboszczu i zawsze miłe złego początki, lecz koniec żałosny, począwszy od obiadu. Chodźmy wszyscy do Ekscelencji po absolucję — mówił Turski.
— I księża tez? Ja nie rladzę; na pierlsy ogień my będziemy.
— Słusznie! kler do kościoła, na pacierze! — zakomenderował proboszcz.
Wszystko poszło jaknajlepiej. Biskupa młodzież przeprosiła, poczem po skończonych modlitwach i chóralnem odśpiewaniu „Wszystkie nasze dzienne sprawy“, spożyto wspólnie wieczerzę, utrzymaną w charakterze prywatnym. Wesołość panowała niezamącona, gwar młodych głosów rozbrzmiewał swobodnie, biskup ożywił się i dotrwał aż do rozjazdu gości. Proboszcz dziękował im, że niemiłe wrażenia obiadowe zostały zatarte.




XIX.

Rozkołysały się na polach melancholijne tchnienia jesienne, jeszcze nieśmiałe i słabe, ale już w przyrodzie poczęte. Wielmożne lato dobiegało końca rozwoju, wykształcone, złotej i piękne, w dostojnej szacie, pragnęło już połączyć się z jesienią. Gody rozpoczęte; oblubienica dąży ku temu, który wyciąga do niej ramiona lubieżne, rozgrzane gorącym temperamentem szałów letnich, z krwią upalną, żądną uścisku, uścisku twórczego. Idą ku sobie dwie potęgi, dwie moce z łona przyrody urodzone. On i Ona. Jesień pełna obietnic zmysłowo upajających, jesień wonna zapachami owoców dojrzałych, barwna wspaniałością ich kolorów i kształtów. Ostatnie kwiaty ronią przedziwne ekstrakty, słodkie jak nektar, silne aż do haszyszowych podnieceń. Zioła i jarzyny pachną, ziemia orana pachnie i drży rozkoszą płodną. Taką jest oblubienica Jesień, oddająca się w zapamiętałym szale, letnim rozprażonym wulkanicznie pocałunkom. Hojną jest jesień na swe gody. Rozsnuła oto po szerokich polach mnóstwo srebrnych nici, włókien, całych motów srebrnych, oprzędła niemi lasy, jakby chcąc się pochwalić bogactwem swych tworów. Lasy ustroiła w szaty jaskrawe, królewskie. Więc w złote lamy, w purpurę, w bisiory cenne i bławatne, w przepych magnacki przetkany gęsto świeżą jeszcze, zieloną mozaiką haftów letnich. Cuda się działy na ziemi i cuda w powietrznych sferach. Szumy licznych skrzydeł ptasich rozpylały złocisty miał, którym świat był przesiąknięty.
Szumy te płynęły coraz liczniej, oznajmiane rozgłośnym świergotem drobnicy podróżniczej, klangorem gęsi i kaczek, stękliwym pojękiwaniem żórawi.
Ptactwo odlatuje! Ptactwo ucieka za morze!
Nie znęcił ptaków cudowny uśmiech Jesieni, jej bogactwo, ani zmysłowa sytość nie zatrzymały licznych pochodów na południe dążących. Płyną dywizje, pułki, gwarne komputy zorganizowane solidarnie. Płyną przemożne tęgim, zdrowym lotem, wyrywającym się w bezkresy, do krain obcych, na podbój nowych gniazd
Przeleciały całe stada ptasie, hucznie, dostojnie, lecz przeprowadzane żałosnemi spojrzeniami tych co zostają: ptaków i... ludzi.

„Aż oto nowe stada,
jakby gilów, siewek
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! Dziwne stroje... niewidziane bronie.
Pułk za pułkiem“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Banderja! Pędzą ostro z nową fantazją, z kawalerskim zapałem. Chrzęst ich poprzedza i tętent. Grzmią okrzyki, łopocą różnokolorowe sztandarki.
Zespół egzaltowanych dusz, wichry podniebne z entuzjastycznych szczytów spłynięte. Prąd żywotny, oczadzający serca duchem patrjotycznym, duchem uczciwych natchnień! Tak waliły te szeregi malownicze, jakby roje ptaków ozdobnych, butnych, dążących z nadzieją twórczą do swobody. Tak biegły oddziały, niby na skrzydłach lotnych, jakby goniły tamtych współbraci powietrznych, jakby pragnęły powstrzymać ich od ucieczki, z kraju. Okrzykami zdawali się wołać do nich.
— Stójcie i tu jest czyn! Gdzież wiara, gdzie nadzieja i miłość serdeczna? Stójcie i razem do mozolnych prac ojczystych, do zorzy, do szczęścia!
— Stójcie! Hej! Hej!
Powietrzne dywizje lecą w dal zagadkową z wrzawą zdobyczną, i te oto ziemskie gwardje gnają wskroś pól jesienną, godową szatą przyodzianych. Różne są ich loty, różne cele, choć może duch jednaki.
Zapał twórczy ten sam i pragnienie tylko uczucia ku innym skierowane światokręgom, serca dla własnych łanów bijące.
Nadewszystko, brutalna siła ciężkości trzyma ich zbyt płasko przy ziemi.
Duch się jedynie unosi wzwyż.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Banderja odprowadza biskupa z Okorowa do Ciągini.
Pomieszały, się z szeregami powozy, amerykany, tarantasy wiozące młodzież niewieścią. Mężczyźni wszyscy dosiedli koni: kto nie prowadzi oddziału, jedzie w środku szeregów. Denhoff na Jenie szarżuje przy swoich obok Wrońskiego i wygląda jak młody lord angielski XX wieku, wzięty w niewolę na słowo przez husarzy polskich. Nie traci jednak miny, jedzie zaś wzorowo, jak najlepsza szkoła.
Na stopniu powozu, z Irą, Dorcią, Ziulą i Anią stoi nieszczęśliwy Teoś Paszowski, unurzany w piasku, z krwawą kresą na policzku, bez czapki i z nosem na kwintę. Spadł nieborak z Kapucyna, ledwo go wyratowali z pod kopyt końskich i teraz narzeka.
— To wszystko psez panny! Wodę ważyć, woda będzie! Zarltowały ze mnie, ze jestem niedołęga, az uparłem się jechać na tym idjocie Kapucynie. Tato za niego rlęcył i ot mas! Skomprlomitowalem się!
— Czemuż się pan nie trzymał mocno? — pytała Ira. Przecie to stary koń jak świat.
— Stary ale durlny, prlose pani, jak świsnął ze mną napsód, za banderlją tak i wywrlóciłem kozła. Teraz wezmą mnie na zęby ze scętem.
— Już nie, nie! Nie będziemy się z pana śmiały.
— Daj Boże, ale nie wieżę, zeby to była prlawda. Wodę ważyć, woda będzie!
Panny chciały widzieć wjazd banderji do Ciągini, zaczęły się więc ekwipaże wymijać. Z wzajemnemi okrzykami prześcignięto szeregi konne, które zwolniły nieco, bo lando biskupa pozostało w tyle.
Trzech okolicznych młodzieńców z pod Ciągini, bardzo z siebie dumnych, nie chciało witać ekscelencji w sposób szablonowy, razem z tłumem. Stanęli tedy o dwieście kroków od drogi, konno, w świetnych strojach sportsmeńskich, z minami jak sto djabłów i czekali. Gdy ukazały się pierwsze oddziały banderzystów, wybitne miny gentlemenów zmieniły się na znudzono kwaśno ironiczne, jakby mówiące: „Szary tłum! Motłoch!“.
Ale „motłoch“ parł jak orkan i wcale na nich nie zważał. Na widok landa panowie ci puścili się rysio, z wielkim hałasem dopadli do powozu i otoczyli go, niby opiekuńczem skrzydłem, ciągińsko—wielkopańskim.
Mówiono później, że efekt ten przestraszył Ekscelencję. Myślał, że napad.
Jak trąba powietrzna, wpadając w gęsty bór, łomotem swymi i rykiem zaraża masy drzewne, tak z szalonym łoskotem, wbiły się szeregi okorowskie w ciasną ciżbę oczekujących parafjan w Ciągini. Znowu okrzyki, wiwaty. Znowu huczne powitania, bicie dzwonów, zgiełk niesłychany, zamęt.
Potem mowy, owacje, ogólne rozczulanie się.
Zdarzeniem nieoczekiwanem było wystąpienie kolonji żydowskiej z rabinem na czele.
Dygnitarz ten w czarnych atłasach, z poważnie długim zarostem brody i koło uszu, w lisiej czapie, przemówił do biskupa po hebrejsku. Wyraził radość z przybycia Ekscelencji do osady Ciągiń, w imieniu zamieszkałych w niej starozakonnych, i zapewnił o życzliwości tychże dla patryjarchy katolickiego. Biskup odpowiedział również talmudycznym językiem, co wywołało radosne okrzyki pełne rasowego akcentu, z wschodnią płomiennością wyrzucane z piersi synów Judei. Uprzejmość była zachowana umiejętnie i oddana, przytem obopólne zadowolenie. W kościele celebrowano uroczyste nieszpory z udziałem wszystkich banderji. Ekscelencja w serdecznych słowach dziękował zebranym za entuzjastyczne przyjęcie, wyraził nawet, że podczas całej wizytacji swej diecezji nigdzie tak gorąco nie był witany jak właśnie w Okorowie. Nadmienił nawet o potężnym duchu tamtejszych obywateli, że powinien być przykładem, jak nawet wśród chmur może goreć płomień jasny a wielki i niegasnący, na niebie patrjotyzmu.
Słuchając tego, hrabia Korski zwiesił starczą głowę na piersi i przybladł, zaś Korzycki przeciwnie, wzniósł swoją dumnym ruchem i wysunął pierś naprzód, jakgdyby pancerz, gotowy do walki, jakgdyby był augurem i wodzem okorowskich bohaterów.
— Czy Korzycki będzie w pałacu? — spytał Denhoff Marysia.
— Eh! Pewno nie?...
— No, na to wygląda. Patrz pan, istny pomnik buntu. Apoteoza.
Korzycki jednakże wolał monumentalną postawę, niż treść, gdy bowiem po wyjściu z kościoła zebrali się wszyscy na cmentarzu, on zawołał pierwszy.
— Ha! Panowie! Spełniliśmy nasze obowiązki, teraz idziemy na libację. To się nam należy.
— Dokąd? — spytało parę głosów.
— Jakto dokąd?! Do pałacu, do starej siedziby hrabiów Korskich
— Papo! — zawołał zdławiony głos Maryli.
Zaległo milczenie, pełne zdumienia, przerwał je pan Wojciech.
— Chodźmy panowie na rynek, jest tam jakaś knajpka. Biskupa jużeśmy pożegnali. Nic tu po nas!
Ostatnie słowa wypowiedział ze zgrzytem.
Ale podszedł do nich miejscowy doktór, pan Troczyński z żoną, zapraszając całe towarzystwo do swego domu.
Paszowski z galanterją całował ręce pięknej doktorowej i wołał rozradowany.
— A! Wenero moja! Owszem, z przyjemnością pod dachem waszmość państwa zabawimy się. Tylko, że nas taka rzesza, to może i kłopot za wielki, panie mój! Toż jakby chorągiew cała, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich.
— Już też panowie nam nie odmówią. Panie już prosiłam, są u nas w ogródku. Prosimy bardzo.
Wtem zbliżyła się ciężka, brzydka postać panny Balbiny Tulickiej. Jej oczy wybladłe, spływały na policzku po obwisłych, czerwonych powiekach dolnych. Złe, chytre źrenice kąpały się w gęstej wilgoci łzawej. Przemówiła ochryple do całej gromadki mężczyzn.
— Czy panów trzeba ośobno prosić, każdego ośobno? Hrabia siambelan i mój brat senatorowicz robią już honory domu. Czekają zbyt długo.
Paszowski skłonił się sztywno.
— Dziękujemy ale... nie skorzystamy, wybaczy pani. Za wysokie są dla nas szambelańsko senatorskie progi.
Skłonił się powtórnie. W tej właśnie chwili popchnął ich tłum wychodzący z kościoła i rozsunął naturalnym sposobem.
Kocio energicznie przepchnął się przez tłok i dopadł do odchodzących panów. Złapał za ramie najbliższego Denhoffa.
— Cóż to panowie, odmówiliście hrabiemu? Sama pani dziedziczka nasza prosiła was. Jakże tak można? doprawdy! Słowo daję.
Ryszard przez ramię zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł tylko, ale z akcentem.
— Mój panie łaskawy!
Kocio odskoczył.
Tymczasem Korzycki stał w otoczeniu synów i zięcia i wahał się.
— Papo, idźmy już, księża już poszli, już czas — mówił Gustaw.
— Ojcze, błagam, nie rób tego, chodźmy do doktora, on prosił — nalegał Miecio.
— Cymbał jesteś — sarknął na młodszego syna Korzycki.
Aż przemówił hrabia Skórski.
— Eee! te... te... stoimy tu jak na cenzuhowanem. Oglądają nas i sądzą. Eee... idźmy do djabła już! Dohtóh phosił i już czas.
— Co i hrabia także za tą szlachtą ciągnie? A to skandal!
— Eee! a cóż pan myślał, że ja w takich wahunkach pójdę do pałacu? Tam... eee... poszedł tylko Leśniewski... eee... te... ten... attaché Tulickiej i Perzyński. Więcej nikt. Ma foi!
— Jednak, widzicie... Perzyński...
— Eee... to... to nie hephezentacja okolicy.
— Hrabia również nie jest obywatelem naszego rejonu.
— Eee! He!
Korzycki powtórzył to samo, głośno, z pasją.
— A tak! Natuhalnie! Ja nie tutejszy ziemianin, ale poczuwam się z tutejszemi do solidarności, będąc zięciem pana.
— A ja idę do pałacu. Rozumie hrabia!
— A phoszę, phoszę! Te... te... eee, że pan zhobi świństwo, to ja za to nie odpowiadam. Tak... eee... tak! To... to... ma foi! świństwo jest! pahdon, eee... tak... Oui! Voila!...
Kołysząc się na swych cienkich nogach odszedł prędko w stronę domu doktora, mrucząc bez ustanku.
Korzycki z Gustawem poszli do pałacu. A Miecio załamał ręce i został, jak uderzony w głowę taranem. Stanął przy murze, wpatrzył się w skłębione z sobą jesienne kwiaty w ogródku proboszczowskim.
— Dlaczego ja ojca szanować nie mogę? nie mogę! — szepnął Miecio z goryczą.




XX.

Skończyły się huczne zabawy i uroczystości. Dawny, cichy spokój powrócił na podlaskie niwy, tylko już coraz więcej melancholijne, powłoką jesienną osnute.
Worczyn opustoszał: wyjechały panny Zborskie i Ania Turska, zaproszona do Olchowa na resztę wakacji. Ziulę zatrzymała Irena, która miała w tem ukryty cel.
Wyjazd Dorci wyjaśnił tajemnicę serca Denhoffa wszystkim, kto jeszcze o tem nie wiedział. Ryszard był jak struty, nie robił sobie nic z nikogo i nawet nie uważał, że mu się przypatrują. Cała młodzież męska żegnała panny w Worczynie, każdą z podróżniczek obdarowano bukietami kwiatów.
Denhoff obsypywał Dorę kwiatami, Gustaw i Miecio Korzyccy prześcigali się w hołdach dla Joasi-Kuli, ale ona będąc młodszą, przyjmowała to po dziecinnemu.
— Ja myślałam, że od pana dostanę bukiet z pokrzywy — mówiła do Gustawa, — bośmy się całe lato kłócili. A pan tym czasem wystąpił z różami. No, no! Fiu, fiu!
Gucio założył zaraz palce za kamizelkę i rozstawił ramiona.
— Uniżony sługa szanownej pani, najniższy sługa, mówił z umizgiem.
— A co! Znowu pan zaczyna. Widzę, że ja prędzej się doczekam długiej sukni, niż pan zapomni to samo w kółko powtarzać.
Tylko Bolesław Osinowski nie wysadzał się na kwiaty, ofiarował Ani mały pęczek niezapominajek, rzadkość już w tym czasie i rzekł poważnie.
— Niech ten kwiat będzie symbolem naszego pożegnania... trwałości... wspomnień.
Ania zarumieniła się, odrzekła szczerze, bez obłudy.
— Dziękuję, ale ja za siebie nie ręczę, ja prędko zapominam o wakacjach.
Bolesław zrozumiał i zbladł.
Odprowadzono panią Zborską i panny na dworzec kolejowy. Denhoff do nikogo nie przemówił ani słowa, gdy pociąg ruszył, odjechał do Wodzewa ponury, jak słotny zmrok jesienny.
— Czego on tak dziwaczyj i na nas patrzy z gniewem, jakbyśmy były przyczyną odjazdu Dorci — rzekła Ziula do Iry.
— Bądź spokojną, do jutra się wysapie, przyjedzie do Worczyna i zaśpiewa nam majufes, rozpocząwszy żałobną dumką ukraińską.
Irena odgadła. Na drugi dzień Denhoff istotnie był w Worczynie, mówił dużo o Dorci, o projektach małżeńskich z nią, wyznał Irenie, że żadna kobieta, choćby pięknością boginiom równa, nie zrobi już na nim wrażenia. Doruś, Duduś, Doruchna, nie schodziło mu z ust.
Pojutrzę jadę konno do Olchowa. Ze mną pojedzie stangret, jako masztalerz i fornalka z obrokiem, dla koni na popasie. Pojadę jak arcyksiążę.
— Pocóż ta fornalka naprzykład?
— Ha! To sekret. Zresztą pani to już powiem. Będę przejeżdżał przez duże miasto, otóż zamówiłem tam kwiaty. Cały wóz kwiatów przywiozę Doruchnie. Prawda, że to pomysł?
— Tak, w stylu Denhoffowskim — odparła Ira.
— Wybornie powiedziane! — Mój styl, proszę pani, to... to duży styl. Pierścionek kupię Dudusi przepyszny, lepszego nie dał żaden miljarder miljonerce, prezent ślubny także obmyślam, doradza mi Wroński. Ma gust!
— Wyobrażam sobie, jak Wędzewo stęknie pod temi klejnotami. Ale także ciekawam, co Dorcia powie na to wszystko! — Ona jest bardzo rozsądna, takich zbytków nie pochwali.
— Proszę pani, mnie stać na to, mogę narzeczoną obsypać brylantami.
— Ale ona jest skromną dziewczyną i tego nie wymaga. Powinien pan zastanowić się, że Wodzewo to nie kopalnia złota, Dorcia zaś nie miljonerka.
— Cóż z tego?
— To, że za wiele zbytków, nad miarę.
Denhoff obraził się.
— Dorcia warta tego, musi mieć oprawę wspaniałą. Dlaczego pani tego broni?
— Ja znowu bronię? Cóż pan wygaduje?!
— A tak! Chce pani w moich oczach obniżyć wartość Dory, że niby nie godna takich zabiegów.
— Czy pan zwarjował dziś do reszty?
— To znaczy, że już początki miałem, w pani mniemaniu. Tak?
— Bo plecie pan, sam nie wie co.
Ryszard wybuchnął złym śmiechem.
— Ja wiem, czego pani teraz tak się dla mnie zmieniła. O, wiem doskonale!
— Naprzykład?
— Pani i... inne panny zazdroszczą Dorze urody, powodzenia i.......
— I pana zapewne? Tak.
I!
— Ach jakiż pan naiwniutki, panie Denhoff — zawołała Ira i poszła w stronę domu.
Rozmowa odbywała się w ogrodzie.
Za chwilę Ryszard śpiewał przy portepjanie „Józia Grojseszyka“, potem zaś pozował stosownie do tego śpiewu a Ziula uwieczniła go na kliszy swego kodaku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Denhoff pojechał do Olchowa. Po drodze zwracał wszędzie uwagę, bo sypał pieniędzmi rzeczywiście jak arcyksiąże. W dalszych okolicach, gdzie go nie znano, zaciekawienie było podwójne. Kto to, skąd i dokąd jedzie? Zaczepiano jego służbę, ale Denhoff zabronił mówić o sobie dla większej sensacji. W mieście, w którem się zatrzymał dłużej, wysłał całą służbę do kinomatografu, sam zaś siedział w restauracji, pił szampana i pisał na stoliku notatki z podróży, jakby w swym gabinecie. Spoglądano na niego ciekawie, restaurator kłaniał się bardzo nisko, kelnerzy chodzili zgięci we dwoje, prawie na czworakach. Wzięto go tu za angielskiego milorda, podróżującego incognito. Ale jakiś tęgi obywatel miejscowy, zniecierpliwiony szczególnem zainteresowaniem całej sali, rzekł niezbyt cicho.
— At! zaraz ma być milord. Facecja! może jaki Rotschild, albo jego sekretarz, badający pod tutejszym zaborem interesa „naszych“.
— Co znowu! Pan nie zna angielskiego typu — zaśpiewała jakaś panienka bardzo Denhoffem zajęta.
— A pani skądże znawszy dokumentnie angielski typ?
— Ja się nie mylę. To jest napewno anglik i ktoś znaczny.
— At! Wielki mi rarytes!
Denhoff słyszał rozmowę, był zły, postanowił zaimponować i zaciekawić jeszcze silniej.
Zawołał głośno do starszego kelnera.
— Proszę dowiedzieć się w hotelu, czy służba moja wróciła z teatru. Niech siodłają konie i będą gotowi. Jadę na całą noc.
Lokaj dotknął prawie czołem kolan i wybiegł szybko.
Scena ta zrobiła wrażenie. Mówi po polsku, najczystszym akcentem i zupełnie poprawnie.
— Jakiś polski magnat — szeptano — nie Rotschild, ani anglik?
Nastąpiło pewne rozczarowanie. Bo taka już natura ludzka, że co obce to najpiękniejsze i najciekawsze.
Denhoff zapłacił duży rachunek kilkudniowy, ale napiwki rozdane służbie wzburzyły miejscowego obywatela. Widząc złote monety przechodzące do rąk kelnerów jak złotówki, rzekł ze złością.
At! Jakiś pędziwiatr, hulaka i urwisz. Nic osobliwego! Tem gorzej, że polak. Wolejby bywszy jaki zagranicznik.
Denhoff tych słów nie słyszał. Zgłuszyły mu je skwapliwie uniżone szurganie nóg kelnerów. Oblężony był przez golone głowy chylące się przed nim służalczo.
Wyjechał dopiero nazajutrz, za nim toczył się wóz pełen kwiatów doniczkowych i ciętych, jak na corso. Z miasta odprowadzał go tłum pacholęcej żydowskiej gawiedzi, aż za rogatki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w Olchowie Dora czekała. Spodziewała się przyjazdu Ryszarda, ale nie tak prędko.
Było południe. Słońce wrześniowe grzało gorącym prądem, że chwilami z powietrza nadlatywały tak parne oddechy, jak gdyby z rozpalonego do czerwoności pieca. Babie lato rozhulane już na dobre, wszędzie go pełno. Spływały srebrne przędze z białych ruin obłocznych i wiły się i wiły bez końca. Lubość w powietrzu, ociężałość dojrzała, jakby przesyt rozkoszny. Blaski nie są już tak kryształowo czyste, już nie wiosenne, ani letnie, świecą z za welonów przejasnych, złotobiałych. Krasa przyćmiona. Jak oblicze pięknej hurysy prześwieca z pod zasłony, że widać promienne jej oczy i boskie linje twarzy, ale przeczuwa się zaledwo cud istotny zazdrośnie strzeżony, tak i w pogodzie jesiennej mglisty blask zewnętrzny jest mistyczną osłoną wewnętrznego bogactwa natury, który się uplastycznia gdy go zgłębić. Czasem tylko z tej pozornej obojętności przyrody z jej chłodnych raczej spojrzeń, buchnie nagle namiętny płomień, lubieżnie zaigra, obleje warem i dreszczem rozkosznym, poczem znowu stygnie. Drzewa w sadzie kurczą listki i rumienią się z żalu za odbieranym owocem. Mruczą żałośnie obnażone grusze patrząc na dół, do swych stóp, gdzie leży mnóstwo soczystych kalebasów, tylko, co zebranych z gałęzi. Dalej grube, szare bery, tam znów uśmiechają się z pożółkłej trawy wytworne Ludwiki, słusznie nazwane pięknemi, gdyż smukłe ich ciała o wykwintnym rysunku mają gładkość dziewiczych piersi i wiosenny panieński rumieniec. Królują wśród ciemnych liści olbrzymie jabłka Aporty; czają się tajemniczo, szare oliwkowe, twarde, jak złamy granitu, renety zimowe, prawie niewidoczne na drzewie, choć rosną gęsto, ratuje ich szczęśliwy pomysł zachowania jednej z drzewem barwy. Nie ma w tem efektu, ani estetyki, ale praktyczność i nadzieja ukrycia się przed drapieżnością ludzką. Mniej uważne, lecz śliczne za to są ich lekkomyślne siostry, złote renetki, ciągną oko samym wyglądem, lekkim a świetnym, jak cacka pozłociste na drzewku wigilijnym. Igrają w słońcu, kąpią w blasku i wabią zaborczych ludzi.
Nadewszystko wzbudzają smakowity apetyt ciemne, aksamitne śliwki węgierki, mają na sobie siwo błękitną barwę meszkowatą, jak sasanki na wiosnę. To jest ich puszek młodości, ściera się. gdy je ludzie posiądą. Obrodziły węgierki, pełne są, nabrane sokiem i złotawym miążem, w którym pływa mała sucha pestka. Gną się pod śliwkami gałęzie, zwieszają ciężkie fijoletowe, owalne dzbanuszki owoców, tu i owdzie pęknięte od nadmiaru soku, słodkiego i wonnego jak miód rajski. W trawie leży ich mnóstwo, czernią, niby ogromne, ciemne karbunkuły ametystów, inne, te co już utraciły swą niewinność meszkowatą, wpadają w ton ciemnego ponsu i są bardziej podobne do granatów.
Ludzie wszystkie chwytają łapczywie. Chłopcy pną się na drzewa, trzęsą obfite gałęzie, aż grad fijoletowy spada na ziemię, inni, mężczyźni i kobiety, z koszami w rękach, lawirują gorączkowo pośród drzew, ładują kosze, ważą i cieszą się rozgłośnie z tego pogromu, co dla nich jest tylko szczęśliwem owocobraniem.
Cały dwór olchowski jest w sadzie; panny Zborskie i Ania Turska i młody student, kuzyn Dory. Pracują jednakże razem ze służbą tylko Joasia, Ania i Adam, Dorcia chodzi trochę sennie. Tu uszczknie z drzewa węgierkę, tam podniesie gruszkę, ale myślą błądzi daleko, po za sadem, hen w stronę... Wodzewa. Wywołuje Stamtąd Ryszarda, śni o nim na jawie.
Adam nie przestaje drażnić jej, sny upoiste dziewczyny przerywa wołaniem.
— Dora, nie rozmigdalaj się tak, bo Denhoff pewno już o tobie zapomniał. To, „panicz“, on lubi rozmaitość.
— Adaś! Daj spokój, nie dokuczaj Dorci — zgromiła go Ania.
— Ciekaw jestem tego Denhoffa, ale nie prędko go poznam, bo co mu tam do Olchowa jechać. O... wa!
— Kula, zagwiżdż jak lokomotywa, to ma własności przywołujące, może go tem zwabisz.
— A dobrze!
I Joasia rozbawiona odbiegła nieco dalej, w gąszcz drzewną, złożyła usta w trąbkę, otoczyła je dłońmi i udała doskonale przeciągły gwizd lokomotywy, do złudzenia podobny. Huczał parowóz, jakby z oddali, tęsknie, przeszywająco a tak plastycznie, że robotnicy przy owocach zaczęli się oglądać ze zdziwieniem.
Dorci oczy nabrały łzami, przypomniał się jej wyjazd z Worczyna, pożegnanie z Ryszardem. Tęsknota porwała ją nagła i silna.
W tem usłyszała ostry tętent konia na bruku przed gankiem, serce jej zadygotało.
— To Jena! To on, to on!
Chciała biedź na spotkanie, skoczyła żywym ruchem naprzód, ale odrazu stanęła.
— Nie, nie, zresztą może nie on??!
Lecz? już Kula, Adam i Ania wołali na nią, wrzeszcząc jak najęci.
— Dora! Pan Ryszard przyjechał, pan Ryszard! Chodź prędko!
Dorcię wrażenie zmogło, nie miała sił.
Aż oto on idzie, zobaczył ją, idzie spiesznie, jest w stroju do konnej jazdy, smukły, zgrabny, elegancki. Dora posunęła się kilka kroków i... Ryszard wziął jej ręce, całował bezpamiętnie.
Patrzyli sobie w oczy głęboko, do dna, mówili niemi gorące słowa powitania, zwierzali swe uczucia, tęsknotę. Cicha, niema mowa serc, spojenie dusz, słodkie zapatrzenie i zasłuchanie się w sobie. Stali tak młodzi, jak maj różany, piękni rozkochani do szału. Upajało ich to, że są znowu razem, że mówią wszystko bez słów. Urok był nad nimi, czar owiewał ich tchnieniem. Jakieś kwiaty cudowne pachnęły dokoła, jakieś aromatyczne boskie nektary sączyły się do dusz obojga, mgła idealna rozkoszna zasnuła im widok na świat realny, na jego pospolitość i na to wszystko co nie było ich, z nich i dla nich. Podziwiali się wzajemnie, odnajdywali w sobie piękno, dotąd nie odkryte, dławił ich potężny uścisk miłości. Nad nimi szemrały jesienne liście starych lip, natura grała im swą nigdy nie milknącą rapsodję, słońce sypało na zakochanych złote trzęsienia. Tę pieśń jedyną, tajemniczą jak złuda a przecie istotną, to anielskie milczenie zabito brutalnie hałaśliwemi okrzykami. Ania, Joasia, Adam, wszyscy przypadli do młodej pary i jęli wołać:
— A dość już tego? I nam się należy powitanie. Czy to już tylko Dorcia w Olchowie. Z nami pan nie zamienił paru słów.
— Prosto z konia fajt! do Dorci, nam nawet ręką nie kiwnął — żaliła się Kula.
— Skąd pan nawiózł tyle kwiatów? — pytał Adam. Znoszą i znoszą a na wozie ciągle pełno.
— Dokąd znoszą? — zaniepokoił się Ryszard.
— Do mego pokoju, bo ja bardzo lubię kwiaty, zwłaszcza chryzantemy. Wszystkie już są u mnie — rzekł Adam z całą powagą, kręcąc miniaturowy projekt na wąsiki.
— Ależ!...
— Ha, ha, ha! pan uwierzył — śmiała się Ania. — Adam żartuje.
— Przywiózł pan kwiaty? Dla mnie? — spytała Dorcia cichym szeptem! i oczyma.
— Tak, jedyna. Chcę cię widzieć w kwiatach, boś ty sama kwiat cudowny.
Ten pospolity zwrot miał jednak swą nową muzykę, dziwny czar, bo Dorci było tak, jakby usłyszała śpiew niebieskich chórów.
Poszli oglądać kwiaty. Pokój Dorci wyglądał niby grota jakiejś nimfki, czy wieszczki kwiatów. Palmy rozpościerały tu pióra swych liści, kwitły róże, gwoździki, ale głównie panowały wytworne, ukoronowane głowy pysznych, jak królowie chryzantemów. Ogród japoński! Białe śnieżne, różowe, żółte, cieliste, herbaciane i różne odmiany ciemnych kolorów. Niesłychane bogactwo kwiatów rozpanoszyło się tu butnie, ale ślicznie.
Dora stanęła odurzona widokiem, jakby śniąc.
— Skąd takie cuda pan zdobył?...
— Zrobił napad na jakąś oranżerję i zrabował ją — wołał Adaś.
Nadeszła pani Zborska witała młodzieńca uprzejmie, grzecznie zrzędząc za zbytki. Dora jednak miała oczy tak łzawo śliczne, takie wdzięczne i jasne, że Denhoff uwagami pani Zborskiej nie czuł się skruszonym. Wszyscy zbierali owoce, oni zaś w alei leszczynowej wyszukiwali orzechów poto, żeby spotykać się ciągle rękoma i z poza liści rzucać sobie płomienne wejrzenia. W jednej z podobnych minut Ryszard nagle wziął Dorcię w ramiona, cisnął ją do siebie z żywiołową namiętnością, szukał jej ust gwałtownie, szalenie, gdy znalazł jej ciepłe drobne wargi wypijał je głodnemi usty z chciwym pragnieniem. Dorcia przerażona wybuchem jego i dziwną, dotąd nie widzianą, a jakąś wrogą siłą, gorejącą mu w źrenicach, broniła się z początku, potem zalękła, potem osłabła z nadmiaru rozkoszy, która owładnęła mocarnie jej dziewiczem ciałem. Przylgnęli do siebie i trwali w uścisku niepojętym, z powodu jego dwoistości: połączenia ogromu uczuć idealnych, z uczuciem nagłem zmysłowej podniety. On drżał z żądzy, ona omdlewała pod wolą, zupełnie dla niej nowego prądu, rozkosznego, jak marzenie, bezgranicznie upoistego i... strasznego, jak obca nieznana a grożąca potęga.
Zamierała Dora pod dotykiem piekących ust Ryszarda, w nim nerwy szarpały się niby smagane. Chłonął tę dziewczynę i z nią razem leciał na przepaściste szczyty swych obłędych pragnień. Pomimo wściekłego huraganu krwi, nie było w ich uścisku lubieżności. Tworzyli grupę legendowo piękną, ale jakby malowaną przez ducha słońca i światła, bez retuszu i podkreśleń jaskrawych — szatana. Eros i Psyche, w błękitnej atmosferze błogosławionych, arkadyjskich łąk.
Wkrótce potem, przed odjazdem Ryszarda z Olchowa, odbyto zaręczyny młodej pary. Duży był zjazd rodziny i znajomych, ale narzeczeni zamienili z sobą pierścionki sam na sam. Rękę Dorci ozdobił cenny rubin. Z powagą i skupieniem przyjęła go od Ryszarda jako symbol przyszłego życia i zobowiązań. Dora traktowała to bardzo poważnie, pomimo swej dziewczęcości. Denhoff, nerwowiec, moment ten również nerwowo odczuwał, był usposobieniem narzeczonego, który nie bardzo wie, na jakim znajduje się świecie. Gdy oboje z pierścionkami na palcach wyszli do zebranych, rozpromienieni przyjmując życzenia i błogosławieństwa, pani Zborska, spełniwszy obowiązek matki, rzekła do jednej z bliskich kobiet.
— Dziwna rzecz, jak mię to wszystko nie nastraja poważnie. Patrzę na nich, jak na rozbawione dzieci. Staram się zastosować do chwili, ale mam wrażenie, że tu wszędzie rozbrzmiewa głos szydzącego chochlika.
Minę pani Zborska miała zabawnie kłopotliwą.




XXI.

W Olchowie trwała sielanka. Denhoff przesiadywał tam tygodniami. Spacery, grzybobrania, wspólne zabawy z narzeczoną wypełniały mu szczelnie dzień za dniem. Razem czytali, tworzyli projekty na przyszłość, często kłócili się.
Ryszard nalegał na prędki ślub, ale pani Zborska stanowczo odmówiła.
— Dorcia jest za młoda i pan również, możecie na siebie czekać długo, o ile wytrwacie.
Denhoff prosił, błagał, ale ani matka, ani córka słuchać o tem nie chciały. Pani Zborska nie ufając zbytnio Denhoffowi, niechciała i dla Dory tak wczesnego małżeństwa. Dorci natomiast rola narzeczonej przypadła do gustu. Gniewał się tylko Denhoff, gdy zaś żadne argumenty nie skutkowały, rzekł kiedyś do pani Zborskiej.
— Dobrze, zwlekajmy do nieskończonności, potem zamiast w poślubną podróż do Egiptu, będziemy z panną Dorą sami w piecu palili, dla ciepła i kartofle piekli.
— Cóż to za koncept?
— Bo zbankrutuję do tej pory.
— Pewno. Jak pan się nie poprawi, jak będzie żył tak jak dotychczas, bez myśli o jutrze, to krach musi nastąpić.
— Co mi tam jutro! Wystarcza mi dzień dzisiejszy. Jutro jeśli będzie złe, to je skrócę; palnę sobie w łeb i finita la comedia.
— A ja? O mnie pan już zapomniał? Czy to jest dowodem miłości — pytała z żalem Dorcia.
— Jeśli pani się wzdraga przed prędkim ślubem, to także nie jest zachwycającym dowodem.
— Będę czekała, może pan się ustatkuje, może zdobędzie odrobinę powagi.
— Niech pani nie ma złudzeń, będę co raz gorszym. Tyle jestem wart, ile mam pieniędzy, po za tem nic.
Denhoff często przestraszał Dorę wygłaszając zdania, drażniące ją niesłychanie. Im się więcej oburzała, tem on kategoryczniej twierdził, że dotąd będzie używał życia dokąd mu wystarczy majątku, bo człowiek bez pieniędzy jest zerem i nie wart kopnięcia. Dora próbowała go przerobić z początku ze słodyczą potem co raz energiczniej tłómaczyła mu swe poglądy na świat i życie, jakkolwiek czasem młodzieńczo naiwne, lecz zawsze szlachetne i czyste.
Ryszard czasem przyznawał jej słuszność, podziwiał ją nawet i wówczas czcił Dorcię, ubóstwiał. Ale innym razem wyśmiewał te ich poważne rozmowy, zwąc je morałami.
Dora nie bardzo wiedziała jak z nim postępować, ale niepokoił ją.
Denhoff nie pamiętał swych rodziców; z domu od opiekunów wyjechał wcześnie na nauki za granicę, gdzie mniej się uczył, a za to hulał klasycznie. Wśród wiru życiowego doznał wielu rozkoszy, smakował różnych wzruszeń, emocji, znał wszelkie nastroje, prócz rodzinnych czułości przy domowem ognisku. Tęsknił do tego uroku przeczuwając go w życiu cichem, zadomowionem, bez zgiełku i wrzawy, w życiu, gdzie może brak jaskrawych ognisk i wyskokowych podniet, ale gdzie jest stały, bardzo jasny i bardzo ciepły, dobry promyk nie gasnący. Ten rodzaj nowy istnienia poznał już w Worczynie, teraz miał go w Olchowie i stał się jakby jego akcjonariuszem. Zatonął w swojskiej, idylicznej metamorfozie swego bytu i wsłuchał się z zachwyceniem w liryczną nutę nowej pieśni...
Poddawał się z lubością jej sielskiej melodji i wówczas czuł, że jest lepszym; Dora była mu nie tylko upragnioną dziewczyną lecz i jego aniołem. Przesiąkał jej słodyczą, czcił jak bóstwo. Nie wytrwał jednak długo w tem zbawiennem dla siebie przeistoczeniu. Nadlatywał doń swawolny powiew z innego świata, czasem ostry i zły, złością demoniczną, czasem upalny, jak samum z pustyń arabskich; duszny wicher żądz, dalekich od wszelkich anielskości. W chwilach takich drażnił zwykle Dorcię i jej matkę, bo dowodził niesłychanie i bluźnierczo o rzeczach powszechnie świętych, szydził, drwił bez litości ze wszystkiego co dla tych kobiet było dogmatami życiowemi. Doprowadzał do łez Dorę i sam, widząc ją płaczącą, trząsł się nerwowo, wybiegał samotnie w pole, wściekły na siebie, ale trwał w takich sprzecznościach, jakby z zamiłowaniem. O, Wodzewie zapomniał... gdy go pani Zborska prosiła by wglądał więcej w interesy majątkowe, Denhoff czuł się dotkniętym. Zapewnił już raz kategorycznie, że sam nie lubił być kontrolowanymi i nikogo, przez wrodzony instynkt delikatności, nie chce kontrolować. Dał przytem do zrozumienia pani Zborskiej, że odczuwa w jej radach troskliwość macierzyńską o przyszły los Dory, ale że los ten bierze wyłącznie na siebie i poradzi sobie doskonale.
— Zresztą może z Dudusią znajdziemy się kiedy pod płotem, to nie jest wyłączone — dodawał w formie domyślnika, niezbyt przykrego.
Ryszard lubił imponować całemu otoczeniu, czasem wolał przesadzać malując się w takich kolorach, że wszystkich gorszył. On właśnie wtedy najlepiej się bawił. Po zaręczynach, gdy już Dorę uważał za swoją, bez zastrzeżeń i nawiasów, stał się arbitralniejszym i obcesowym. Chciał ją nakłonić do siebie jak młodą płonkę, aby posłusznie rosła za jego rostem, by się pochylała w kierunku jego zwrotów. Ale trafił na młodą wprawdzie, lecz dążącą samoistnie do własnych ideałów i słońc — brzózkę. Dorcia nie była bierną, owszem, może aż nazbyt samodzielną indywidualnością. Wiele rzeczy traktowała jeszcze po dziecinnemu, zawsze jednak z horyzontem szerokim, z podkładem szczytnej idei. Wiedziała co jest jasnem, co ciemnem, znała szczery blask słoneczny i złudę sztucznych ogni. Blichtr Denhoffa porwał ją wprawdzie początkowo, lecz prędko postanowiła zbadać wewnętrzną świetność jego istoty. Młoda jej dusza przyjaźni Ryszarda nie umiała dotąd skrystalizować, czasem błyszczał słonecznie, czasem płonął świetną rakietą, lecz chłodną, obcą jakoś, martwą. Gniewał ją, przerażał, nie bawił prawie nigdy, natomiast upajał ją mimowoli, a rzadko cieszył. Te różne uczucia odbiły się na twarzy i w oczach Dory. Nabrała powagi, wyraz jej błękitnych źrenic nie był już tak szczeronaiwnie dziewczęcy, prześwitywała w nich kobieta, myśl osiadła na ładnym czole, czasem tęskna, jakby smętna.
Przestała być również „ukoronowaną“, tak, jakby zdobywszy ów dar uważany poprzednio za królewski, po bliższem zbadaniu go przekonała się, że i tu są skazy wcale widoczne i, że znowu nie jest to klejnot jedyny, bezcenny, niby brylant z korony szacha perskiego. Dorcia nie mogła wysondować, czy Ryszard to perła, czy też tylko muszla po niej, która już wypłynęła na świat szeroki. Różnie myślała kochając go zarazem.
„Cacunio“ i „Dziudzio“ byli jednakże wiecznie z sobą, czasem weseli, niby ptaki wiosenne, czasem chmurni na siebie i zażaleni. „Morały“ powtarzały się często; na darniowej ławeczce, pod splecionym jesionem, na ławce brzozowej pod brzozą płaczącą, w alei orzechowej, w pokoju, w lesie podczas grzybobrania. Zabawy nie ustawały, a jesień szła coraz chłodniejsza, w uścisku coraz mniej barwna, brzydka, ponura.
Denhoff wyjechał nareszcie z Olchowa, zatrzymał się w Warszawie, pokupował i wysłał prezenty dla narzeczonej, razem z nowym ładunkiem kwiatów. Do Wodzewa kupił pyszne zaprzęgi zimowe, siatki na konie, liberje futrzane, dla siebie bajeczne futra do gabinetu, skóry z białych niedźwiedzi, wilczury i lisiury do sań. W sklepie kuśnierskim myślano, że to po dróżnik udający się do bieguna północnego.
Denhoff zobaczył na afiszu teatralnym, że ma być wystawioną: opera „Tosca“ z udziałem pani Korolewicz-Waydowej.
— To ulubiona opera i artystka Wrońskiego, trzeba mu zrobić przyjemność.
Zatelegrafował do Wodzewa. Wieczorem byli z Wrońskim w Wielkim teatrze, w loży i rzucali kwiaty na scenę.
Na drugi dzień Ryszard zapragnął jeździć w tatersalu na swej Jenie. Znowu telegram do Wodzewa. Stangret przyjechał z Jeną i Denhoff z Wrońskim zapalili się do zabaw konnych, w licznych gronach pań i strojnych mężczyzn. Urządzano konne kontredanse, różne figury, turnieje. Ryszard postanowił, aby Dora towarzyszyła mu w tych zabawach, chciał do niej napisać prosząc o przyjazd.
Lecz sprytny Wroński odradził.
— Panna Dora konno nie jeździ, zresztą tu by niechciała i lepiej nawet nie proponować.
Denhoff uznał słuszność tych uwag; listu do Dorci nie wysłał. Po pewnym czasie chciałby żeby i Wroński przestał mu asystować; trochę już denerwował „Panicza“ ten kosztowny rządca. Ale Wrońskiemu było rozkosznie na zabawach w tatersalu przy bilardzie, w lożach teatralnych, na kolacjach w Brystolu, gdzie podawano wykwintne potrawy, szampan, a często gęsto i inne trafiały się gratki, nie mniej szampańskie.
Równie dobrze jak panom w Warszawie, działo się i służbie wodzewskiej. We dworze i na folwarku zapanowały wesolutkie bezkrólewia. Każdy robił co chciał i jak mu było dogodniej. Każdy myślał o tem, żeby wykorzystać chwilę najmożliwiej. Nic zaś nie stawało na przeszkodzie tym altruistyczno-życzliwym względem swego pana zamiarom. Denhoff w Warszawie uchodził za bogacza, Wodzewo zaś topniało powoli, lecz widocznie, jak sopel lodowy w zbyt ciepłej temperaturze.




XXII.

Ostatnie złote pociski spływały z nieba na szarą, wilgotną ziemię, że lśniły się brudnemi szybkami kałuże po drogach, żółte, zwiędłe trawy, skąpane wodą jesiennych deszczów, leżały płasko przybite, smutne. Tylko pola okryte zieloną runią ozimin, wesoło połyskiwały z pod perlistej rosy, świecącej kryształkami szkliwią. Obłoki zmętniały, blade błękity rozszarpywane były co chwila przez kłęby brudno szare, rudawo obramowane, przewalające się ciężko, niby moty wełniste. Wśród tych zwojów błyszczało słońce blaskiem polerowanej, złotej blachy, ciekawa źrenica królewskiego patrona powietrznych roztoczy, coraz to wychylała się z po za run gęstych, i znowu mrużyła pod nadciągającą biało rudą masą.
Że to już październik, o tem szeptało w całej naturze. Codzienne korowody ciężkich szarych wron, zlatujących z borów gęstych na zamieszkałe rozłogi, krakaniem swem zwiastowały bliskość zimy; szara ćma wróbli, brunatne roje licznych ptasząt, świergotem, innym niż wiosenny i letni, śpiewały to samo. Życie jest, ale już odmienne. Wszystkie stworzenia przygotowują się do półrocznej martwoty, co nadciąga poprzedzana przez łzy gęste z obłoków spadające, przez bierną obojętność ziemi nie chłonącej wody do swych wnętrzności. Przyroda, spełniwszy doroczny obowiązek, teraz spoczywa w obojętnym na wszelkie niespodzianki zsyłane z górnych sfer, dolce far niente.
Po drodze obłoconej, pełnej głębokich kolein w lepkim gruncie, w których stoi mętna czekoladowa woda, kłapią kopyta konia i toczą się koła umazane, bryzgające brudną cieczą błotną. Na linijce worczyńskiej trzy osoby: Ira, Ziula Turskie i Denhoff. On powozi. Jadą wesoło, trochę dokazują. Panny uważają Ryszarda za kuzynka, więc swoboda większa. Nagle obie krzyknęły.
— Poco pan zjechał z drogi, to już pole. Co pan robi? Dziudziu obrzydły!
— Pojedziemy przez zagony i ostro, to będzie rozmaitość — woła, śmiejąc się, Denhoff.
Jadą co koń wyskoczy; linijka trzęsie, skacze po zagonach, błoto gęste, jak smar, wypada z pod kół, ogromnemi kłapciami osiadając na skrzydłach wózka, na bucikach i sukniach siedzących po damsku panien. Denhoff ma sztylpy od butów jakby z błota ulepione, mkną w tem chlupoczącem trzęsawisku, ale dobrze im się dzieje. Dźwięczy śmiech panien, Denhoff woła na konia, macha batem z niesłychaną werwą.
— Dziudziu na miłość Boga! co pan wyprawia? Przyjedziemy jak jedna kula błota, będzie straszna awantura od ojca — woła Irena.
— Nic to! oczyszczą się panie w Wodzewie, Anulka na to poradzi.
— Co pan wyplata, w jakim Wodzewie znowu? — zdumiewa się Ziula.
— Horendum! W jakim Wodzewie? No, w moim przecie! Czy to już ja Wodzewa nie mam?
— Ziula patrz! My rzeczywiście jedziemy prosto na Wodzewski dwór — krzyknęła Ira. — Czy Dziudzio zwarjował! proszę zaraz zawracać!
— Dziudzio nie zwarjował i nie zawróci, wiezie kuzyneczki do siebie i, to mu wolno.
— Ależ to skandal! Panie Ryszardzie, ja mówię serjo.
— Ja także serjo wiozę panie do Wodzewa. Oto już park; ogrodnik sadzi drzewa. Niech panie siedzą cicho, bo krzyk nic nie pomoże, tylko źle wygląda.
— Nie darujemy panu tego!
— Dobrze, będziemy wojowali.
Wpadłszy pełnem kłusem w cienistą aleję wiodącą do parku, przejechali jak widma ten zwarty tunel starych modrzewi, błyszczących wskroś gałęzi brylantowemi łzami. Słońce grało na nich tęczowo, przesuwało po ich gałęziach barwną wstęgę różnorodnych kolorów, jakby po pryzmacie. Cała aleja tonęła w rozedrganych, złotych świetlikach.
Roztoczył się przed niemi park wodzewski; śliczne brzozy trzęsły ostatniemi liśćmi; spadały suche, żółte i brązowe płatki na żółty podściół, co grubo okrywa darninę i białe stopy drzew. Gęsto na drzewach ponsowiały krwawe grona jagód kaliny, niżej purpurowy głóg zwieszał swe pękate paciorki. Smukłe, ciemne świerki stały dostojnie wśród obnażonych drzew liściastych. Wyniosłe i pyszne ze swego królowania, mocną zielenią igieł odrzynały się wypukło na tle dziwnej, żółtej pustki. Dęby miały jeszcze swój szum mocarny, w koronach, z obfitych okiścy suchego listowia. Szum ich głuchy, jednak miarodajny, napawał otuchą tłumy drzewne, obiecywał im rozkwit wiosenny, zalecał spokój, odrętwienie zupełne na czas odpoczynku, na czas wegetacji zalecanej od Boga. I cisza była w parku, cisza poddańcza wyrokom Bożym. Szmery się jeno przesuwały pośród drzewnych czubów, porozumiewawcze pogwary, obietnice przyszłych upojeń majowych, rozkwitów cudnych, jak baśń, szałów miłosnych, rozkoszy tworzenia. Długo jeszcze, długo trzeba tak stać spokojnie, z uśpionemi sokami w żyłach, aż nastąpi nowa era — przebudzenia. Myśli i rozmowę drzew przeczuł Denhoff, bo odezwał się nagle rzewnym głosem.
— Trzeba długo czekać, aż park na nowo zakwitnie, a co wówczas będzie? Co nowy maj nam przyniesie?
— Panu Dorcię, a innym... Bóg to wie! — odrzekła Ira, tym samym tonem i z tąż melodją w głosie.
— Tobie... sławę.
— A tobie... Rymszę.
— Ach, Iro!!...
— Tak, tak, panno Ziulo! Tak kuzyneczko, zaśpiewamy Veni Creator. Wesele powinno być w Worczynie... ślub w Okorowie, bo tam nastąpiło poznanie. Zaroi się w okolicy od weselisk. Tyle par, proszę liczyć...
— Pan i Dorcia, to jedna, Ziula i Rymsza, to dwie, dalej?..
— Pan M arjan i panna Maryla.
— Eh! To jeszcze cudzysłów i duży.
— No, no, zobaczymy! Więc oni, to trzecia, Ania i Osinowski — czwarta.
— Och! tak pan liczy? No to już liczmy dalej: Kocio i panna Balbina Tulicka, — wołała Ira.
— Ha, ha, ha! Naturalnie! Oni zostaną małżonkami! On się jej „udał“.
— Dziudziu! bez dowcipów!
— Kiedy to prawda! Ona bogata i poczłapie prędko na tamten świat, bo, stara i zła, Kocio zaś zagarnie Połowice i będzie tem bardziej starał się o rękę panny Ziuli.
— Przecie ja mam już być Rymszową. Zresztą Kocio jako pan na Połowicach nie patrzył by już na mnie, szukał by wtedy..
— Jakiejś królewny Honolulu, mając tors Antynousa, co prawda tylko we własnem przekonaniu.
— Czy wie pan? Leśniewski twierdzi i głośno o tem mówi, że dawno ożeniłby się z Ziulą, gdyby nie ja.
— Cóż on do pani upatrzył?
— Dowodzi, że tylko ja jedna z całego Worczyna stoję mu na przeszkodzie.
— Niech mu się pani usunie i wyjdzie za mąż.
— Ja za mąż? Ja już jestem zaręczoną.
Denhoff raptownie zatrzymał konia, spojrzał zdumiony.
— Co?! Pani zaręczona? I ja o tem nic nie wiem? Z kim? Kto to taki?
Panny śmiały się.
— O! to ktoś bardzo... ważny i poważny.
— Ależ kto, kto?...
— Sztuka. Malarstwo.
Ryszard zaciął klacz z prawdziwą furją.
— Et! Z panią nigdy rozmawiać nie potrafię! Piękny mi mąż! Miraż!
„Dziudzio“ był zły, okładał batem nieszczęsną klacz, że niosła linijkę prawie w powietrzu.
— Panie, gdzież ten dom pański? Czego my tratujemy park? Skorośmy przyjechały, to już zejdźmy, — mówiła Ira zaglądając figlarnie w oczy Denhoffowi.
— Pani mię rozgniewała. Ja dla pani pragnąłbym innej miłości, innego związku.
— Dziudziu najdroższy, klnę ci się na moje puste serce, że nie chcę mieć za męża Teosia Paszowskiego, ani jego ojca, chociaż obu miłuję gorąco. A przecież tylko oni zostali w okolicy, bo nawet słodki Gutek wyjechał do Warszawy i Perzyński podążył tam za Marylą. Mój Boże!...
— Ojej! Jak mnie pani dziś złości. Jest też kogo wyliczać.
— Otóż i dom! Jaki śliczny!
Wjechali na obszerny kolisty dziedziniec, obsadzony dokoła, niby murem, gęstym, strzyżonym żywopłotem, z niego wystrzelały do góry proste jak dzidy, topole włoskie. Kwietniki już powiędły, gdzieniegdzie czerwienił spóźniony kwiat werbeny, tam błysnął bratek zapłakanem oczkiem, tam znów zalśnił wśród trawy żółty, ostatni chryzantem. W grupie modrzewi i świerków, na boku, pod żywopłotem, wznosiła się marmurowa kolumna, z bronzową statuą Matki Boskiej Łaskawej, w złocistej z gwiazd aureoli i złotemi promieniami płynącemi z jej palców. Otaczały ją róże mszyste, jeszcze teraz okryte anemicznemi kwiatami. Ira i Ziula wysiadły przed figurą podziwiając jej piękność.
— Kiedy pan to postawił? pytała Irena.
— Zaraz po pierwszem porozumieniu z Dorcią, gdy mi rzekła — „tak“, owe błogosławione — tak. — Odtąd zawsze modlę się tu a skoro jestem nieobecny, myśli swe tu przenoszę.
Denhoff narwał pęczek róż i dał pannom. Poczem wskazał Irenie dom i rzekł z uśmiechem.
— Palazzo Zuzzari. Prawda?...
— A pan chce być Andrzejem hrabią d‘Ugenta? Gdzież Helena Muti, księżna Sterni? przecie nie Dorcia?
— O czem wy mówicie? spytała Ziula.
— Czytała pani „Il piacere“ D’Annunzia? po polsku — „Roskosz“?
— Nie.
— A! to szkoda!
— To jeszcze nie dla Ziuli czytanie.
— Owszem, powinnaby przeczytać, pan Rymsza by na tem zyskał.
— Plecie pan głupstwa! Czy i względem Dory stosuje pan taką metodę?
— O! moja Dulcynea niczem się już nie zgorszy.
— Doprawdy? Tak ją pan uświadomił?
— Panno Iro!!
— Odpowiadam w tonie pańskich słów. Przytem... oryginalnie pan narzeczoną nazywa.
Zamilkli i poszli do domu. Powitała ich Anulka wyprzedzając lokaja. Dziewczyna wystrojona, roześmiana, krwawe wargi przytknęła do ręki Ireny a zezowała wabnie na Denhoffa.
— Cóż Anulko, rada jesteś, że będziesz miała młodą panią?
— A... tak... juści... panienko.
Mruknęła jeszcze coś pod nadąsanem nosem i odeszła.
Ira bystro spojrzała na Denhoffa, który był zmieszany.
— Anulka oczyść paniom suknie i buciki, Karol, ogarnij mnie z błota, żywo! — wołał Denhoff bardzo gorliwie.
Wkrótce potem Ira i Ziula oglądały mieszkanie Denhoffa. On zaś oprowadzał je z dumą, mile łechtany pochwałami, nawet zachwytem panien Turskich.
— Tu salon, styl Empire, niech panie zauważą... Piece są wiedeńskie. Śliczne, prawda? A freski na suficie? Czy mam gust?
— Ja patrzę na obrazy; pan to sam nabył, czy też to pamiątki z Pniewa, po rodzicach? — pytała Irena.
— Te duże dwa, Kossaka i Fałata, to jeszcze pniewskie; to Czachurski[1], a to Żmurko; te już sam nabyłem. Tu jeszcze ma pani rzeczy nowe, krajobraz Chełmońskiego, prawda jaka plastyka? A tu Tetmajer, jeśli łaska. Bajeczny co?! Tu zaś, proszę pani Aksentowicz.
— Ach tak! poznałam. A oto jeszcze Brandt, tu znowu Malczewski Jacek. Ależ śliczne rzeczy! Istna galerja! Tego jednego panu zazdroszczę.
— Jaki wspaniały fortepian — zawołała Ziula uderzając w klawisze.
— To Blüthner i czysty mahoń, kosztuje tysiąc dwieście rubli.
Ira uśmiechnęła się dyskretnie, przypomniała sobie nagle „Lach tam ti dy ry bum“! żeby ukryć uśmiech, rzekła.
— A ten ponsowy pokój obok, czy to gabinet?
— To proszę pani fumoir.
Weszli tam. Ira znowu stanęła przed rysunkami Kostrzewskiego. Wisiały tu na ścianach grupy fotograficzne z Worczyna, z Olchowa, oraz z Okorowa podczas wizytacji biskupa.
— Czy pan słyszał, że podobno będzie naznaczona kara na obywateli, którzy mieli banderje? — spytała Irena.
— Tak? Nie słyszałem.
A Ziula rzekła.
— Panu Stanisławowi Rymszy kazano zapłacić 300 rubli za karę, ale się nie zgodził.
— Będzie siedział w kozie.
— Co pan mówi?
— No, naturalnie.
— Już lepiej siedzieć w kozie, niż się za taką rzecz wykupywać — rzekła Ira.
— Co kto woli... To pokój stołowy; styl Ludwika XIV, a tam gabinet mój, same antyki; palisander z inkrustacjami, wytłaczana skóra, gobeliny, rzeźby. To moja pracownia.
— Cóż pan tu robi? Pisuje listy do Dorci, układa wiersze? — dopytywała Ziula.
— Piszę pamiętniki. A oto tam są pokoje mojej Dulcynei, mojej przyszłej pani. Buduar w stylu francuskiego renesansu, dalej sypialnia rococo.
— Gdzież jest ten klęcznik po matce i obraz Rafaelowskiej Madonny?
— Tu proszę pani, w sypialni.
Panny weszły nieśmiało, obejrzały stary klęcznik, podziwiały obraz i śpiesznie wyszły.
— Ten klęcznik z obrazem jest najcenniejszą rzeczą należącą do mnie — rzekł Denhoff z uczuciem. Na nim moja matka modliła się zawsze w Pniewie, tu mnie uczyła pacierza. Chciałbym patrzeć na ten klęcznik w godzinie skonu, tak bardzo jest mi drogim.
Ira i Ziula serdecznie spojrzały na Ryszarda.
— Czy pan dobrze pamięta matkę? Kochał ją pan bardzo?.
— O, tak panno Iro, kochałem ją bez granic, mając zaledwie sześć lat gdy umarła. Pamiętam ją pomimo tak wczesnego wieku, i czczę jej pamięć. Ojciec mi umarł, gdy byłem w szkołach, odtąd już opiekował się mną Rosoławski.
— On tylko panu zaszkodził.
— No, tak, bo mi na wszystko pozwalał, zresztą, co ja sobie robiłem z tej opieki! Nic! A Rosoławskiego też nie wiele obchodziło, co ze mną będzie.
— Słyszałam, że to... że on jest... — jąkała się Ziula.
— Że jest trochę mętny — dokończyła Ira.
— I to możliwe.
Karol zaprosił na czekoladę, podaną jeszcze na tarasie, z powodu pięknej pogody. Tu oczekiwał Wroński. Denhoff rzekł na wstępie.
— Kuzynki moje zadowolone z urządzeń wodzewskich, mówią, że i pannie Dorze wszystko tak samo przypadnie do gustu.
— Spodziewam się — odrzekł sucho Wroński.
Panny zmatowiały, Denhoff przeszył wzrokiem swego rządcę.
— Chcę, żeby u mnie przedewszystkiem panowała... miękkość w otoczeniu i w domu — rzekł Ryszard znacząco.
— Musi być miękko, gdzie tyle dywanów, gobelinów, otoman. Panna Dora narzekać nie będzie, bo i miękko i ciepło i ozdobnie; u nas wszystko wygodne i bogate, księżniczka by nie zgrymasiła nawet.
Denhoffowi po twarzy latały skórcze nerwowe, z pod binokli rzucał na Wrońskiego złe spojrzenia.
Ale Irena, choć niemile tknięta, zaśmiała się.
— To też pan w tym przepychu używa jak książę.
— No, dla mnie to nie nowina, ja inaczej nie umiem. Wodzewo to była buda, dopiero teraz ma europejską pozłotę.
— Ee! Jednakże co jest szorstkiem, to i zostanie tem samem — rzekła Irena i skierowała rozmowę na inny przedmiot.
Wroński sponsowiał, Denhoff natomiast rozweselił się niesłychanie i gdy tylko zauważył, że Wroński skończył podwieczorek, wysłał go grzecznie pod jakimś pozorem.
— Ten pana ubóstwiany Oksfordczyk jest pospolitym gburem, dziwię się, że go pan tak wytrwale adoruje.
— Już zaczyna mi brzydnąć, bo jest — jak pani słusznie zauważyła — szorstki, nazbyt despotyczny. Ja zaś tego nie znoszę.
Po podwieczorku obejrzano ogród kwiatowy, obecnie pusty i smutny, oglądano budynek z centryfugą, park, poczem przez parów zeszli na okopy szwedzkie.
— Pokażę paniom alejkę Dorydy.
— Cóż to nowego?
— Dawniejsza alejka marzeń, teraz tak przezwana od mojej Dulcy... od Dorci. W alejce Dorydy postawiłem ławeczkę, stolik, tam rozmyślam, marzę, fantazjuję... Tam będziemy kiedyś razem z Dorcią budowali...
— Zamki na lodzie — śmiała się Ziula.
— Nie! będziemy budowali naszą cudną przyszłość, naszą baśń tęczową.
— Eh! pobierzcie się najpierw, nie uprzedzajcie faktów.
— Zobaczą panie, jak będziemy szczęśliwi! Za tydzień znowu jadę do swej...
— Dulcynei, albo Dorydy. Gdybym była Dorcią, tobym się obraziła — rzekła Ziula. Wymyśla pan jakieś Dorydy, kiedy ona jest Dorą, a już najwyżej Dorotą.
— To za mało romantyczne.
— Och jakiż z pana trubadur!
Denhoff nagle krzyknął głośno.
— Kto kocha Stasiulka?
— Ziulka... — odpowiedziało echo z parowów skalnych.
Ira Wybuchnęła śmiechem, Ziula poczerwieniała jak purpura.
— Nieznośny pan jest! Nie cierpię pana za to.
— Niech pani słucha jeszcze:
— Jaka najlepsza kobita!?
...Obita... — odpowiedziało echo.
— Winszuję! Alę Dorci nie zazdroszczę takich poglądów u męża.
Pan widocznie w alejce Dorydy układa takie rozmowy z echem, prawda panie Dziudziu? — zażartowała Irena.
— Niech panie patrzą!
Panny spojrzały we wskazanym kierunku i obie wydały okrzyk zdumienia. Właśnie zachodziło słońce. Wielka, złotoczerwona kula rozogniona aż do gorąca, spływała wolno za najwyższy cypel wałów. Rozsypały się dokoła złociste, parzące iskry, okopy zanurzone były jakby w oceanie płomieni. Fale krwiste, żółte zalewy słoneczne płynęły wskroś nasypów, co w tej ognistej powodzi miały wygląd i grozę bałwanów. Ze szczytów jednej z takich potężnych wydm zjeżdżał jeździec. Koń ogromny i czerwony, jakby zbroczony krwią, rozwiana grzywa i ogon odstawiony, gorzały purpurą, nozdrza paliły się ogniem. Na grzbiecie niósł olbrzyma. Czarna postać jeźdźca była nieprawdopodobnie wielką, koń rozmiarami swemi przypomniał legendowe smoki, albo bestje apokaliptyczne, cała grupa, jak baśń o dziwotworach, mogła przerażać. Światła ak się układały, że grupa wisiała w powietrzu. Każde podniesienie kopyt jak tarany, było widoczne, każdy rzut głowy końskiej, każde strząśnięcie purpurowej grzywy. Nad tą grupą wielkoluda płynęła krwista rzeka zachodu i pod kopytami szły ogniste smugi. Widziadło stało się pięknie bajecznie, ale groźne, straszne przez swą potęgę.
— To wódz skandynawski, który zginął w tych okopach — szepnął Denhoff zbladłemi wargami. — On się tu ukazuje we krwi... pogromca... straszny wojownik... może potępieniec? Ile krwi!... sama krew!...
— Panie! Co pan mówi?
Ira uległa wrażeniu, czemuś nadprzyrodzonemu; lekko drżała, Ziula trzęsła się z podniecenia, a Denhoff zawsze wrażliwy, tym razem doznawał rozkoszy prawie, pod wpływem dziwnej wizji obłędnie dygotał. Zapatrzony bez tchu w piersiach, szeptał jak w malignie.
— O! o, jak płynie po krwi... wielki czarny... piekielny! To jego pokuta, tu zginął i tu ukazuje się ludziom, potworny rzezak!... Może o wybawienie, o modlitwy prosi? O! jaki krwawy!... jaki...
Nagle wielkolud uniósł ramię w górę i potrząsnął jakiemś narzędziem, trzymanem w dłoni.
— Grozi nam maczugą! — krzyknęła Ziula.
Zamilkli ze zgrozy. Aż w tem Irena zawołała głosem nabrzmiałym rozczarowaniem.
— To Maryś! Kłania się nam pejczem.
— Ach! Rozwiała pani taki urok!
— Cóż zrobić! I ja żałuję, ale jednak to naprawdę Maryś.
— Skądże znowu on tu?
— Skądkolwiek, ale niech będzie błogosławiony, wolę, że to skandynawskie straszydło nie istnieje, — wołała Ziula ucieszona.
Młody Turski podjechał w szalonym pędzie i osadził konia na miejscu. Nastąpiły powitania i opowiadania, za kogo został poczytanym w słonecznym pożarze.
Maryś rzekł.
— Ha! Może to dla mnie zła wróżba. Zapewne wyjadę z Turowa nie dobrowolnie.
— Dokąd?
— Skąd ten projekt?
— To wcale nie projekt, to tylko rozporządzenie władzy. Odmówiłem zapłacenia 500 rubli kary za swą ułańską banderję, więc nolens volens mam „bumagę“ z powiatu.
— Oj-joj! To i mnie to samo czeka? — zakrzyknął Ryszard.
— Marysiu, czy to już napewno! Boże mój, co ojciec na to powie?!
— Moja droga, to trudno! Ja za taką rzecz płacić nie będę, bo to wstyd.
— A ojciec?
— Ojca pewno nie zaczepią, bo ma różne stosunki i ma mir wśród owych sfer. Ja jestem uznany za niespokojnego ducha.
— A Korzycki, a Perzyński, Tulicka, czy także wolni od kary?
— Tulicka przecie — senatorska córka, za jakieś tam zasługi ojca, który ma pomnik na... wiadomym placu, jest bardzo uważana. Perzyński urządził świetne śniadanie dla wpływowej figury i także wolny, a Korzycki....
Łuna oblała twarz Turskiego.
— ...Korzycki... zapłacił karę, — rzekł przyciszonym głosem.
— To było oczekiwane. Ale czemuż pana nie zaczepiają? — spytała Ira Denhoffa.
— Może ja także grzecznie się sprawiam? Czy ja wiem czemu?
— To pana nie minie.
— Gwałtu! Jadę jutro do Olchowa. Niech mnie szukają.
— Tu i Dulcynea nie pomoże. Wroński zapłaci, jeśli pana nie będzie.
— Wroński? A no to zobaczymy!
Panny chciały wracać. Sprowadzono linijkę, Ira, Ziula i Maryś odjechali, Denhoff został.
Irena powoziła. Siedząca zą nią Ziula smutnie wzdychała, wreszcie rzekła do Marjana żałosnym głosem.
— To i pan Stanisław będzie siedział napewno, bo i on nie zapłacił.
Maryś nie odpowiedział nic, jakby niesłysząc. Jechał zamyślony, z głęboką troską na twarzy, z takim skurczem w rysach, że zaniepokoił Irenę. Bardzo rzadko widywała u niego ten bolesny cień; zmieniony miał cały wyraz oblicza. Ira, znająca brata doskonale, odgadła, że mu dolega poważne ciepienie, różne od grożącej kary. Podniosła na niego oczy, i spytała serdecznie, jak siostra.
— Co ci jest Maryśku? Takiś smutny.
Młodzieniec ściął wargi i gwałtownie trącił konia; odjechał skutkiem tego spory kawał naprzód. Ale, wreszcie stanął i gdy linijka zrównała się z nim, rzekł do siostry matowym głosem.
— Maryla zaręczona z baronem Poszyngierem.
— Nie może być?! Skąd wiesz?
— Pisał do mnie Skórski.
— Jakiż niedelikatny!
— Nie, owszem, on pisał w innej formie, ostrzgającej i jakby zachęcając do... walki. Bo ona nie z własnej inicjatywy.
— Zmuszono ją?...
— No, nie zmuszono, jest wszakże dorosłą, ale skłoniono. Poszyngier to miljoner, wmówili w nią: papo, mama, Gutek, to wystarczy. Skórscy są za mną, przynajmniej on. Wzywa mię, abym przyjechał do Warszawy.
— Pojedziesz?...
— Nie.
Zaległo milczenie.
— Dlaczego, Marysiu? — odezwała się Ziula. Więc ją poświęcisz?...
— Ja... ją? Mój Boże miły! Ale poco pojadę, na urągowisko? Przecie ja z sobą przywiozę tylko moją miłość, nawet zgody ani przychylności rodziny swej nie mogę jej złożyć w darze. A z Poszyngierem rywalizować jako partja, nie dla mnie.
— Ona cię kocha, ona może również pragnie byś przyjechał.
— Nie, nie! Maryla gdy pragnie, to działa. Ona nie jest pionkiem. Ja ją znam. To już stracone!
Uderzył konia szpicrutą nerwowym ruchem ręki i popędził z kopyta naprzód.
— Biedny Maryś, ubolewała Ziula.
A Ira zamyśliła się poważnie. Jechały już w zmroku wieczornym; chłód wilgotny przejmował ciało aż do kości. Surowy zapach ziemi przemoczonej, zgniłych liści mieszał się z czadem końskiego oparu, co chmurą biało-siwą otoczył klacz idącą, kłusa i linijkę ze skulonemi od zimna panienkami. Ciszę przerwał stanowczy głos Iry.
— A jednak on ją zdobędzie! Nad nimi jest moc przeznaczenia.
— Skąd ty to możesz wiedzieć. I zresztą — przeznaczenie, kto tam w nie wierzy? Mówią, że to zabobon.
— Ja wierzę!




XXIII.

Denhoff znowu wyjechał do Olchowa, tym razem amerykanem, zaprzężonym w cztery cugowe angliki. Dziwiono się powszechnie, że październikowe, rozkwaszone drogi, nie zraziły odważnego młodzieńca. Ale on mówił tajemniczo, że w obecnym stanie rzeczy, woli mieć z sobą własne konie. Ponieważ oczekiwano wypadków ważnych, więc przedsiębiorczość Denhoffa była dość zrozumiała. W Olchowie Ryszard zastał Osinowskiego, który występował już wyraźnie jako konkurent Ani. Ona nie okazywała wcale zachwytu, lecz będąc z natury bardzo szczerą, bez odrobiny obłudy lub przebiegłości, postanowiła nie trzymać Bolesława w szachu, ale odrazu przeciąć jego nadzieję, nie narażając na odmowę kategoryczną. Wprawdzie starsze panny, dyplomatki życiowe, radziły Ani, aby nie zrażała go, niech bywa i stara się, bo cóż to szkodzi? jeden konkurent więcej, to tylko chluba dla panny... Jednakże takie metternichowskie postawienie kwestji nie trafiało dziewczęciu do przekonania, wolała inne wyjście, zgodniejsze z jej szlachetną naturą; na wszelkie tego rodzaju machinacje Ania patrzała ze wstrętem i była na to za młodą. W sprawie tej użyła za pośrednika Denhoffa, który w jej imieniu uświadomił Osinowskiego, że niema szans. Rozmowa, wielce drażliwa dla obu stron, odbyła się wieczorem. Denhoff, jako przyszły szwagierek Ani, spełnił jej polecenie skwapliwie, bo nie był zwolennikiem Bolesława, lecz delikatnie. Na drugi dzień rano Osinowski wyjechał z Olchowa. Pomimo głębokiego żalu, gdyż prawdziwie kochał Anię, przed odjazdem powiedział jej szczerze.
— Żegnam panią... na zawsze, ale... dziękuję... za pani szlachetność w postępowaniu ze mną; jestem wdzięcznym, że mię pani nie trzymała w rezerwie, jak to teraz czynią panny przeważnie. Potrafi pani ocenić osobistą ambicję i godność człowieka, i nie lekceważy tych. którzy...
Nie dokończył, bo mu wzruszenie zatamowało głos.
Odjechał, a w Olchowie wybuchła burza wśród pozostałych; wywołał ją Denhoff. Gdy bowiem wolant uwożący Osinowskiego znikł za bramą, Ryszard zawołał swobodnie.
— No, więc już jedna para z wakacyjnych wczasów rozbita. Teraz kolej na następne.
Słowa te zrobiły przykre wrażenie, Dora zmieniła się na twarzy, a pani Zborska rzekła.
— Czy i sobie i Dorci pan to również przepowiada?
— A czemóż by nie? — atakował Ryszard — ten roki jest burzliwy, same awantury — afhykańskie, jak mówi Skórski. Ja przepowiadam, że ani jedna z par, które w Worczynie w tym roku rozpoczynały miłosną żeglugę nie dopłynie do portu. Taki już feralny rok! Narobi się mnóstwo Robinsonów Cruzoych, Cruzoowych, bo będą same katastrofy na owym erotycznym oceanie. Jeden Cruzoe już jest rozbitkiem.
Dora niespodziewanie rozpłakała się i uciekła z ganku, za nią podążyły siostry, ale Denhoff został. Twarz mu drgała nerwowo, rzekł z lekkiem odcieniem sarkazmu.
— Jest! Voilá. Sans rime et sans raison. Pierwsze wzburzenie fal! Jeśli tak pójdzie dalej to przeczuwam, że rychło wyrzuconym zostanę na bezludną wyspę... swego Wodzewa. Czy jestem złym wróżbitą, proszę pani? — zwrócił się do pani Zborskiej.
— Jest pan tylko nieciekawym narzeczonym i nie kocha pan Dorci.
— Ja nie kocham Dorci? To oryginalne! Takiego zarzutu niespodziewałem się usłyszeć.
— Ale postępowaniem swojem stale pan stwierdza mój wniosek.
— O! do moich postępków, różnych, proszę się przygotować, nam ich zapas duży; jestem nie obliczalny w skutkach.
— To znaczy?!..
— Ha! Niech sobie każdy rozumie jak chce, zostawiam co do tego zupełną swobodę.
— Panie Ryszardzie, pan chyba sam nie pojmuje jak jego słowa dziwnie brzmią. Więc cóż pan myśli, że Dorcia zniesie pańskie kaprysy i będzie im powolną?
— Sądzę, że tak, dla utrzymania harmonji jest to niezbędnem.
— Ależ pan sam mąci ją, tę harmonję. Pan wywołuje zawsze jakieś dysonanse. Czem się to skończy?
— Rozlecimy się na dwie strony świata; i już! Taka kombinacja wcale nie jest rzeczą trudną do spełnienia.
— Pan to mówi tak lekko?!
— Bo przedmiot sam jest lekki. Cóż tam narzeczeństwo? Puch, wiatr! Ciężkiem jest dopiero małżeństwo, proszę pani i dlatego, chcąc je dźwigać trzeba się uzbroić w Herkulesową siłę. A ja przypominam raczej Zefira, niż topornego Herkulesa. Prawda? — uśmiechnął się zabawnie.
— Teraz pan siebie bardzo trafnie określił, jest pan rzeczywiście zefirowy, pod każdym względem, nie... normalnie ludzki.
— Brawo! Powinienem być cenniejszym, bo łatwiej... frunę w przestrzenie gdy...
— Niech pan skończy...
Postawa pani Zborskiej była surową. Ale Denhoff osadził mocno binokle na nosie i z miną najswobodniejszą zapytał.
— Jak pani przypuszcza, czy Osinowski łupnie sobie w łeb, czy też z punktu zakocha się w pannie Irze, lub Ziuli w Worczynie?
Matka Dory wstała obrażona i odeszła bez odpowiedzi.
Denhoff zadowolony z siebie poszedł w pole.
Po paru godzinach, Ryszard zastukał do pokoju Dorci. Gdy tam wszedł, zgromadzone panie myślały, że chce załagodzić przykre zajście na ganku. Ale on miał minę rozpromienioną i zawołał na wstępie.
— Ważna nowina! Osinowski ocalony! Myślałem, że z rozpaczy buchnie pod lokomotywę na stacji, tymczasem wrócił stangret z wiadomością, że pan O. wybiera się jechać najętą furmanką, bo... stanęły pociągi. Strejk kolejowy zapowiedziany nadszedł. Wiwat wielki strejk!
Wiadomość ta zelektryzowała wszystkich, wypadki bowiem biegły naprzód, tworząc wielki znak zapytania — co dalej?
Ale Dorcia, ochłonąwszy, chciała się zemścić, rzekła z naciskiem.
— To więc i pan musi wyjeżdżać końmi.
— Naturalnie! Przewidywałem to i teraz drwię sobie ze strejku. Pojadę, kiedy mi się spodoba.
— W takich... przełomowych czasach powinno się być u siebie.
— Pani mię wyprawia?...
Dorcia wyszła do przyległego salonu, Ryszard poszedł za nią, pani Zborska z pannami zostały by nie przeszkadzać narzeczeńskiej scenie, którą przeczuły. Scena zakończyła się gorzkim płaczem Dorci i... Ryszarda. Gdy weszła matka aby ich pogodzić, zastała córkę wciśniętą w róg kanapy i rzewnie szlochającą. Denhoffa zaś zasuniętego w kąt fotela, z twarzą w dłoniach mokrych od łez.
— Oj dzieci, dzieci! Wam się jeszcze bawić w chowanego, ale nie w narzeczeństwo — temi słowami rozpoczęła pani Zborska swą rolę pośredniczą.
Pogodzeni, weseli i znowu szczęśliwi, Dorcia i Denhoff przebyli jeszcze razem cały dzień, poczem Ryszard wyjechał. Jadąc śnił o Dorze, marzył o niej aż do pierwszego popasu. Potem zajęły go sprawy publiczne. Strejk ogólny trwał i przestraszał siłą swych następstw. Ryszard po drodze widział wzburzenie wśród ludu, musiał się często legitymować spotykanym władzom, lub luźnym oddziałom wojsk grasujących po wsiach. Podejrzanych indywiduów włóczyło się mnóstwo. Przejeżdżając przez małą, żydowską mieścinę, Denhoff gonionym był przez rozjuszony, cuchnący tłum miejscowych socjałów. Ciskano za nim kamieniami, wrzaski ohydne bundystów huczały dokoła i tylko szybkonogie angliki, wypuszczone cwałem, uratowały Denhoffa od gorszej przygody.
W Wodzewie zastał przerażenie. Wroński opowiadał mu, że służba widuje w parku obcych ludzi, którzy tak się zachowują, jakby chcieli dobrze zapamiętać miejscowość, że jest obawa napadu, bo te „sobacze mordy“ nie bez ukrytej myśli zakwaterowali się na okopach.
Denhoff był wesół, żartował z Wrońskiego i wieczorem wziąwszy browning w rękę poszedł do parku na owe „sobacze mordy“. Służbę oczarował swym bohaterskim czynem, ale Wroński mniej ufał w odwagę „panicza“ i gdy ten powróciwszy oznajmił z brawurą, że park jest pusty i bezpieczny, rządca rzekł tylko.
— Ba! bo oni spacerują w głębi, nie koło figury Matki Boskiej; tam to: i ja bym ich z okna widział.
Otrzymał na to niechętne spojrzenie zwierzchnika, ale mimiczne bez słów.
W Worczynie panowało także wzburzenie spowodowane oczekiwaniem wypadków. Pan Turski namiętnie wertował dzienniki, cały pochłonięty bieżącą chwilą. Wieczorami czytano gazety głośno w obecności wszystkich. Ira była lektorką. Od kilku dni już przebywał tu Rymsza, zatrzymany kolejowym strejkiem. W tym jednakże wypadku unieruchomienie pociągów, przydało się, bo i Rymszę i Ziulę wcale to nie zmartwiło. Denhoff widząc ich ciągle razem, zapatrzonych w siebie, rzekł do Iry.
— Że też to ludzie tacy są naiwni! kochają się, zaręczają, a potem...
— Potem żałują. Tak?
— No, zaraz żałują! Ale się kłócą... zrywają. Osinowski już uwolniony od tego szablonu.
— Jakto, więc oświadczył się Ani?
Denhoff opowiedział wszystko co zaszło w Olchowie, nawet nie pominął i własnej sprzeczki z Dorą.
— Żal mi Bolesława, lecz Ania postąpiła bardzo ładnie, tak nakazuje prawość — rzekła Ira.
— A co się tu święci? — Denhoff wskazał na Rymszę i Ziulę.
— Ach ci! Ano kochają się chyba poważnie? co zaś z tego wyniknie...
— Ja wiem co! Miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Już to przepowiadałem w Olchowie. Cóż mówi Kocio — Antynous?... Nie przeczuwa, co mu grozi?
— Mówi, że pan Stanisław to tylko fikcja, treścią zaś dla Ziuli jest — on. W dodatku Tulicka psuje Kocia stale i pewno utwierdza w tych jego mniemaniach.
— A panna Ziula co na to?...
Ira wskazała znowu na parę przy fortepianie.
— Niech to będzie dla pana odpowiedzią.
Denhoff spojrzał i zdziwił się. Czy to ta sama wesoła, szczebiotliwa Ziula, zajęta namiętnie fotografją i kodakiem. Teraz oblicze dziewczyny było zamyślone, pełne rozmarzenia w każdym zda się nerwie. Oczy nasiąkły rzewną tęsknotą, jakimś osobliwem śpiewem duszy. Coś melodyjnego, coś z zachwytów nieziemskich tchnęło w całej postaci Ziuli, zasłuchanej w słodki rytm grającej w sercu miłości. Rymsza wyglądał, jakby był w jasnowidzeniu.
Denhoff wzruszył ramionami.
— Skandal! Co też ta miłość z ludźmi wyprawia! Widziała pani coś podobnego? — mówił do Ireny. — Toż oni są niby w anielskich piórach. Toż ci ludzie znają się zaledwo od paru miesięcy.
— Pan i Dora wyglądaliście tak samo, albo może i... silniej, po paru tygodniach znajomości; to było jeszcze dziwniejsze.
— Wie pani, co ja myślę, że oto przez Worczyn przeleciał w tym roku Amor kusiciel, może sam Eros i on to wytwarza te pary — en masse, tu jest jego atmosfera. Że też na panią to wpływu niema.
— A no tak! Ja ze swojem malarstwem jestem najnormalniejszą.
— Och; wcale nie! I pani jest trochę zwarjowana na tym punkcie, przepraszam za wyrażenie.
— Jednak ja was wszystkich przetrwam! — rzekła Ira z mocą — Mój obłęd nie minie, jak te wasze idylle. Zobaczycie!
— Ha! Zaczynam w to wierzyć. Eros zbankrutuje, sztuka zaś pozostanie.




XXIV.

Rozmowa ojca z synem w Worczynie stawała się co raz drażliwszą. Pan Turski, odpowiednio nastrojony, przemawiał tonem, o którym mówiono w okolicy, że jest dyktatorskim. Marjan dowodził porywczo; czasem dźwięczał mu w głosie gniew, starannie ukrywany przez szacunek dla ojca, nie przez bojaźń, często płonął zapał. Obaj dążyli do jednego celu, tylko różnie określonego; ojciec pragnął syna do siebie nagiąć, narzucić mu swą wolę, syn chciał koniecznie przekonać ojca i rzecz załatwić polubownie.
Ale temperatura dysputy była już wysoką.
— Jednakże pomimo tych, „być może“... zbawiennych rad ojca, proszę raz jeszcze, aby ojciec nie płacił za mnie kary i żadnych starań nie robił w celu uwolnienia mnie od odpowiedzialności. Jestem pełnoletnim, samodzielnym i postępuję wedle własnych przekonań — mówił Marjan.
— To rzeczywiście bardzo chwalebne! Te twoje własne przekonania zaprowadzą cię do więzienia. Ogromny zaszczyt! Turski aresztowany! Tego jeszcze w naszej rodzinie nigdy nie bywało; dwór stary w Turowie będzie skompromitowany.
— Ojciec to nazywa kompromitacją? Ach tak? No, więc przed czterdziestu paru laty, dziadek mój dał początek; były nocne najścia na Turów, prowadzenie do więzienia pod sztykami... Zresztą, ja to znam tylko z opowiadań ojca; ojciec widział te rzeczy naocznie. Ja to uważam za chlubę naszej rodziny. Cenię pamięć dziada za to, że takim być potrafił.
— Tamto przebrzmiało. I to co innego! Ogólny prąd, fakt olbrzymi, pociągający całe społeczeństwo. Kto się wyłączył, tego piętnowano, największe rozumy, trzeźwe, stalowe umysły szły, bo inaczej — hańba! Wówczas rozsądek umilkł. Ale to dzisiejsze? Ten owczy pęd rozhulanych urwiszów, pod wpływem lżejszego podmuchu, ten lekkomyślny hałas bezcelowy, to ma wywoływać podobne konkluzje?... A! nigdy się z tem nie zgodzę. I na co, poco?... Czy biskup potrzebuje takich owacji, takich szopek niezgodnych z jego powagą pasterską? Czy te banderje miały mu dodać świętości wobec tłumów, nienaruszalności wobec władzy? Szukaliście guza i jest. Teraz to tyłka ubliżenie dla biskupa, że za entuzjastyczne powitanie go, wszyscy krzykacze będą siedzieli w areszcie. Więc powtarzam, że dla nas to kompromitacja, bośmy skarceni jak dokazujące dzieciaki, a dla biskupa nauczka, aby na drugi raz stanowczo nie pozwalał na urządzanie takich karkołomnych hec.
— Proszę ojca, biskup tego nie wymagał, to tylko zapał nasz rodowy, chęć uczczenia chwili wielce doniosłej, jaką był dla naszej okolicy ingres pasterski. Tu w tym kraju, gdzie każda skiba ziemi krwią zwilżona, gdzie przez tyle lat płynęły gorzkie łzy ludu, tu nagle błyska światło tolerancji. Blask jej olśnił oczy szarych mas, i oczy inteligencji, patrzącej przez szereg pokoleń na mękę tubylców. Czyż to nie mogło pobudzić nawet do szału? Chcieliśmy fakt szczęśliwy możliwie podkreślić, okazać jawnie, jak miłujemy nasze dogmaty, jak nasza religja jest nam drogią i jak potrafimy okazać to, witając na tej nieszczęsnej ziemi dostojnika kościelnego, który samem zjawieniem się tu niesie tłumom otuchę, po tylu pogromach.
— Mój Marysiu, dobre to wszystko co mówisz, ale bezsensowne. Krzyk wznosić z powodu poważnych pobudek, to dzieciństwo. Można było całej ceremonji ingresu nadać ton właściwy.
— To znaczy?! — podchwycił Marjan.
— Bardziej odpowiadający charakterowi uroczystości — rzekł Turski.
— Czyli, że przyjąć biskupa cicho, bez zapału, z lękiem nawet i z oglądaniem się, czy nie stoją gdzie z boku żandarmi — mówił Maryś gorzko.
Nastąpiło milczenie. Pan Turski przybladł, oczy błyszczały mu niecierpliwością. Rzekł bezbarwnie.
— Jesteś krańcowy i nie umiesz traktować rzeczy w oświetleniu normalnem, zapaleńcem być łatwo. Skoro jednak stoisz na stanowisku obywatela kraju i filaru rodu Turskich, toś powinien wyzbyć się niezdrowych poglądów. Trzeba na życie patrzyć trzeźwo, takiem je widzieć, jakiem ono jest, nie zaś spoglądać nań z punktu widzenia egoistycznego, by dogadzać każdej fantazji, wylęgłej we własnej lub cudzej.... szałapuckiej głowie.
— Za pozwoleniem, ojcze! Egoizm jest wtedy, gdy ktoś dla własnej wygody wyzbywa się zapału, nie podlega żadnym porywom, tylko spokojnie wegetuje. To bezpieczniejsze, bez kwestji! Skoro okna pozamykane, znosić duszność, bez własnego impulsu, aby te okna poroztwierać i wchłonąć świeżego powietrza. Gnić w stęchliźnie, nie tęsknić za światłem, za nowym prądem. Tego ja nie potrafię. Uważam sobie za zaszczyt, że mam pragnienia nowe i że do nich dążę.
— Daleko na nich zajdziesz! Trzeba umieć zastosowywać pragnienia do okoliczności. Nie marzyć w zimie o niezapominajkach.
— A jeśli blizką jest już wiosna? — spytał Maryś, z akcentem.
Pan Turski zadrżał. Przeszył syna badawczym wzrokiem.
— Co przez to rozumiesz? Czy może drugi szus? Chcesz być jednym z wskrzesicieli nowej epoki?
— A jeśli ona już ku nam idzie?... Niesiona nie na barkach możnych, o nie! bo ci śpią snem sprawiedliwych, ale na zgiętych plecach tych najniższych pracowników ziemi.
— Marjanie!...
Zmierzyli się wzrokiem, jak sztyletami.
— Byłżebyś ty?...
— Tak, ojcze! Ja należę do nowych, myślą, poglądami i... chciałbym czynem.
— Tego tylko brakowało — rzekł Turski załamując ręce. Teraz rozumiem, dlaczego ciebie głównie napastują o tę karę za banderję. Bo masz opinję niespokojnego ducha. Stawiasz w Turowie szkoły, urządzasz wiece, przyjmujesz u siebie chłopów na jakieś z nimi pogadanki, czy narady. Wiem o tem i myślałem, żeś tylko demokratą do czasu, aż się przekonasz, że chłopi nie są tak idealni i godni miłości, jaką ty ich obdarzasz. Ale dziś widzę, żeś niebezpieczniejszy, niż sądziłem.
— Dla kogo ojcze?... Dla kogo jestem tak niebezpieczny?
— Dla siebie samego nawet, dla naszej rodziny, dla kraju! — wybuchnął Turski wzburzony.
— Ale proszę niech się ojciec nie drażni. Ja nie popełniam zbrodni, będąc takim, jak jestem. Innym być nie potrafię. Co mi to w życiu przyniesie, nie wiem? lecz lojalnie myśleć i żyć „po ukazu“ nie będę!
— Tak! Wyłamujesz się ze wszystkich tradycji rodowych, idziesz za własnym instynktem... na manowce! Chcesz być czerwieńcem! Ty młody Turski! Ty mój syn jedyny!
— Ojcze, proszę o spokój! Nic się jeszcze nie stało. O jakich manowcach ojciec mówi?
— Mówię o Korzyckiej, o tem, że postępujesz wbrew mej woli, że kalasz przez to zasady nasze, że je... hańbisz... że....
Maryś blady spojrzał na ojca strasznym wzrokiem.
— Ze co jeszcze? — spytał głucho. Jaką jeszcze obelgę ojciec dla niej obmyśli? Słucham? Co dalej?...
Turski przestał nad sobą panować.
— Milcz! — krzyknął drżącym głosem. Nie masz prawa przemawiać tak do ojca! Rozumiesz?!...
Marjan wstał, miał twarz nieboszczyka.
— Ojciec również nie powinien mi bronić szczęścia dla jakichś urojonych przesądów. Żonę ja sam sobie wybiorę, już wybrałem, i nikt, nikt, nawet rodzony ojciec, nie wzbroni mi tego.
— Nie jesteś wybredny! Ja zabronię zawsze, skoro zechcę, ale... nie jesteś wybredny! Córka Korzyckiego z Zapędów miałaby być moją synową? Parantela iście godna zazdrości. Papo... wiadomy, o którym nikt w okolicy dalszej i bliższej dobrze nigdy nie powiedział, braciszek jeszcze ponętniejszy: siedzi pod kluczem, delikatnie się wyrażając i za co?... Oto za sfałszowanie weksli, co już przybrało takie rozmiary, że został napiętnowany w pismach, a w końcu prawo go dosięgło i umiejscowiło. Powtarzam, śliczna parantela!
Maryś stał, jakby pod batami. Doznał chwilowego wrażenia, że Gustaw jest jego bratem i że on za niego cierpi. Straszliwe upokorzenie, gryzący wstyd owładnął nim z tyraniczną siłą. Uczuł żal do ojca, do siebie, sam nie wiedząc zz co, i żal do Maryli. Ale głównie żałosną skargę swą wysłał do obu Korzyckich, skargę bolesną, ale aż naiwną, bo przemawiał do nich z wyrzutem:
— Pocoście to zrobili? Poco mię unieszczęśliwiacie?...
Turski mówił dalej.
— Z Korzycką nie pozwolę żenić się synowi, za nic! To sobie wytłomacz raz na zawsze i ona niech o tem nie myśli. To wykluczone! To nie jest żona dla Turskiego.
Maryś otrzeźwiał. Zaczął mówić wolno, ciągnąć wyrazy, ale z mocą.
— Ona również o ten... wielki honor, nie dba zupełnie. Może ojciec być spokojnym, niebezpieczeństwo minęło. Panna Korzycka zaręczyła się z baronem Poszyngierem, nie będzie panią na Turowie, tylko miljonerką kurlandzką.
Zaległa cisza. Turski był ogłuszony niespodziewaną wieścią, myślał na razie, że syn żartuje. Ale młodzieniec zawołał szyderczo.
— Szczęsna nowina! Ha ha!
Ostry turkot przed gankiem zadudnił gwałtownie. Spojrzeli w okno.
— Przyjechał Denhoff! — rzekł Turski, — ale do kogo tak wymachuje rękoma i coś woła?...
Jeszcze chwila i wpadł do pokoju Denhoff, za nim Ira i Ziula. „ Panicz“ był jak w obłędzie.
— Wolność! Równość! Niepodległość! — wrzasnął dzikim głosem.
— Co panu jest?!
— To państwo jeszcze nie wiedzą?!...
Wbiegła przerażona pani Turska, obecni pomyśleli na razie, że Denhoff zwarjował. Ale on nagle spoważniał. Wyjął z kieszeni gazetę, rozwinął i przeczytał głośno słowa, rozbrzmiewające w tej chwili po całym kraju, wszędzie z jednakiem wzruszeniem przyjmowane: „Konstytucja! Wczoraj została ogłoszoną“.
Głos młodzieńca drżał z wrażenia. Wrażenie to udzieliło się zebranym. A Ryszard wzniósł ręce w górę i krzyknął.
— Wiwat konstytucja! Wiwaat!
Wszyscy doznali jakby słonecznego porażenia. Pan Turski wyrwał dziennik z rąk Denhoffa i drugi raz przeczytał też same, ważne słowa.

— Konstytucja! A więc nowa epoka. Może to nowa wiosna?!

Koniec części pierwszej.
Część II
I.

Konstytucja! Słowo to runęło na ludzi szalonym, radosnym orkanem. Rozwarły się zakratowane okna bytu, potok słonecznych promieni lunął rzęsiście rozświetlając zmroki, prostując zgięte przygniębieniem barki. Jakiś zew szczęścia rozbrzmiewał dokoła, ciepły nadziei strumień grzał zziębniętych, kiełki wiosenne wydobywając ze skrzepłych dusz. Roztocz błękitna olśniewała zapatrzone w nią źrenice. Bo to był wielki fakt, bo to szła nowa era, więc jej zwiastunkę witano niby jutrzenkę po mglistej nocy. Piersi oddychały szeroko, wzrok jaśniał, i szedł zwycięski głos wyzwolonych. Świat zdawał się rosnąć w olbrzyma stokrotnie większego niż jest, bo z natchnienia w wielkim sercu. Wieść leciała jaskółczym lotem przez wsie i dwory. Lud wieśniaczy chłonął cudowną nowinę i huczał jak pszczoły, które obsiądą rozkwitłe drzewo lipy. Bo jak pszczołom pachnie miód, tak tym prostym chłopskim sercom pachnęła kwiecista przyszłość różna od przebytych listopadów istnienia.
Gdy z dworu worczyńskiego „panienki“, „młodszy pan“ i Denhoff rozgłosili po wsi szczęsną wiadomość, zaroiło się tam od świątecznie nastrojonych tłumów. Wszędzie stały gwarne grupy ludzi rozprawiających o fakcie. Młody Turski i Ryszard tłómaczyli całym gromadom co to jest konstytucja, czego należy się po niej spodziewać, jakie daje przywileje. A gdy młodzi panowie w miarę słów własnych wpadali w zapał, gdy z ust ich gorących płynął zachwyt i obietnice jaśniejszej doli, wówczas wybuchały szlochy wśród gromady, płacz szczęścia, płacz radosnego wzruszenia porywał lud mocą nową, a silną. Kilku starców, pamiętających jeszcze wielki okres narodowych walk, którzy byli świadkami wszystkich łez niedoli, którzy myśleli, że słońce zaszło już raz na zawsze, padli na kolana i wznosząc ręce do góry wysyłali głośno do Boga słowa dziękczynne, jakby hejnał patryjarchów wieśniaczych za spłyniętą łaskę niebios. Zdarzyły się chwile wielce wzniosłe, przejmujące głęboko prostotą swych odczuć. Chwile, rzec można, historyczne. Takie momenty nie często błyskają w narodzie, są one jak kwiaty pewnych gatunków kaktusów, których rozkwit raz na pół wieku, stanowi epokę dla rodzin, posiadających ową rzadką roślinę. Gdy kielich tego kwiatu pęka, to uroczystość wielka, to glorja dla żyjących pokoleń.
Parę dni przebiegło w szalonym wirze umysłów niesionych siłą ekstazy, aż tę pogodę przejasną zaćmiła gwałtownie świeża, straszna wieść. Jakby na sępich skrzydłach nadleciał z Warszawy groźny pomruk... plac Teatralny! Uderzenie gromu w słoneczne południe! Zmartwiały zapalne myśli, szarość powróciła tem straszniejsza, że bezpośrednio po blaskach. Wyło w ludzkich duszach, ale nie była to już agonja, może przesilenie?... Może to tylko zemsta wypędzonej zmory?... uchodząc na zawsze, raz jeszcze wyszczerzyła kły, ale to już odruch ostatni. Jasność wschodząca obchodzić będzie swe zmartwychwstanie.
Słowami temi nadzieja śpiewała hymn.
Denhoff oszalały więcej od innych, żył w ciągłem podnieceniu. Pomimo szerokiej atmosfery nie mógł wytrzymać na wsi, pojechał do stolicy; za nim Maryś Turski. Bawili tam przez tydzień, powróciwszy przypominali wodzów; przywieźli z sobą horoskopy prześcigające bujnością najśmielszą możliwość. W świetlicy u Szczepańskiego urządzono zebranie, Denhoff opowiadał o pochodzie narodowym wśród głuchego milczenia, mówiąc donośnie.
— Bracia moi! pękły oto lody skuwające nas, przepłynęła kra przełomowa i oto płynie potężna rzeka, a na swych falach niesie kolebkę przyszłej szczęśliwości narodu, niesie gałązkę oliwną, niesie laur dla nowych pokoleń. Bracia taka rzeka płynęła 5 listopada przez ulice naszej stolicy i ja tam byłem. Byliśmy obaj z sąsiadem Turskim, my jak dwie krople z podlaskiej rzeki, jak dopływ z naszej okolicy do olbrzymiej arterji narodowej, ożywionej szczytną ideą, pulsującej szczęściem. My przynosimy wam tchnienie tych mas, co ze śpiewem na ustach waliły środkiem Warszawy. Niezliczone tłumy, pochód narodów, potężny, możnowładczy tytan patrjotyzmu, apoteoza chwały!...
— Mów pan przystępniej, bo nie zrozumieją — szepnął Maryś.
— ...A nad nim, bracia drodzy, wicher, szumny wicher sztandarów... nasze orły ubóstwiane w krwawem polu, lecą, zda się, z łopotem piór; to chorągwie, naród myślał, że chrzęst skrzydeł, że zakwiliły orły. Śpiewaliśmy bracia nasze pieśni, intonowali księża, starzy weterani minionych lat nieśli drzewca sztandarów, widzieliśmy zbratanych z sobą panów i robotników, szli obok siebie magnaci z mieszczaństwem, młodzież ogólnie polska, bez kastowości była w kordonach, zespół serc i dusz ku jednemu dążący pragnieniu. Znikły partje, znikły stany, byli tylko... Polacy! Szliśmy tak od pomnika Mickiewicza, hen, przez środek ulic głównych i tętniał, huczał nasz chód! Słyszeliśmy płacz nietylko starców i kobiet, ale płacz mężów poważnych, których rozczulił wielki, pomnikowy dzień. I my z panem Turskim mieliśmy łzy szczęścia na powiekach; takie chwile są w życiu jedyne. Radujmy się, bracia, że żyjemy w epoce jasnej, bo słońce raz na zawsze rozdarło chmury...
W tem jakiś trwożny przyciszony głos odezwał się z gromady.
— Ktoś słucha pod oknem, widzę cień okrągłej czapki przy blasku z chałupy.
Nieprzyjemne uczucie owładnęło wszystkimi, może nawet wpełznął lęk, czający się w tych węgłach od lat wielu, jeszcze nie wypleniony. Ale pierwszy wystąpił Turski odważnie na spotkanie tej hydry.
— Nie trwóżcie się, niech... i... on słucha o naszem świętym dniu, on tu dziś nie wejdzie.
Denhoff opanowawszy chwilowe wrażenie dość niemiłe, wpadł znowu w inny zapał.
— Bracia! — krzyknął — zrobimy sami pochód narodowy tu, po wsiach! My będziemy w kraju pierwsi — co rozniesiemy pieśń naszą i łopot białych skrzydeł pośród zagród wieśniaczych, pośród pój i niw polskim ludem obsiadłych. Bracia! ja przywiozę ze stolicy sztandary, pójdą obywatele i włościanie, pójdą rzemieślnicy, wszystkich nas zgromadzi jedność serc, wspólna miłość, sojusz braterski! Czy zgadzacie się?!...
Szmer panujący od kilku minut w gromadzie buchnął teraz rozgłośną — wrzawą.
— Zgadzamy się! Zgoda! Tak, tak! A juści! Niech nas jasny pan dziedzic prowadzi! Pójdziemy z pochodem bez wsie i pola nasze ukochane!
— O la Boga! Ady już w okno zagląda! Cichajcie! — wrzasnął ten sam głos, co poprzednio, tylko przerażony.
Wszyscy mimowoli zdrętwieli, lecz Denhoff zły, że przerwano mu triumf, grzmiał dalej.
— Wyrzućcie tego trusia za to okno w którem strachy widzi, a my bracia bądźmy bez obaw, dokonamy wiekopomnego dzieła, przeprowadzim pochód nasz przez kraj, pieśnią naszą ukołyszem zbolałe dusze, łany zrosim łzami szczęścia. Hej bracia do czynu!
— Prowadź jasny panie, prowadź nas! — Ty nasz wódz!
— O tak mi mówcie „ty nasz wódz!“ nie żaden — jasny pan — nie ma jasnych panów; równość, wolność i braterstwo!!..
Turski trącił go w bok i rzekł trzeźwiąco.
— Panie, spokojnie! Nie wytrwa pan w tych ideach, więc lepiej o nich nie mówić.
— Jakto pan wątpi? Jestem duszą i sercem ich bratem.
— Ależ wierzę, tylko...
Denhoff, nie pozwolił mu skończyć. Wołał do ludu.
— Najprzód pochód, a potem zrobimy zebranie w gminie i... i tam zaprowadzimy ład na nasz sposób. Gmina dla gromady, gromada dla gminy! co nasze to nasze! więc i system nasz i obsada.
Odpowiedział mu poklask ogólny. Tłum otoczył Denhoffa szczęśliwy; upojony ważnością przyszłych czynów. Starzy gospodarze ściskali serdecznie dłoń młodego pana, młodzież na rękach wyniosła go z świetlicy. Ryszarda ogarnęło upojenie jakie daje sława, krew gorąca w war się zmieniła, ukropy te waliły mu do mózgu jak ekstrakty win. Czuł się tu wodzem, trybunem, którego imię i czyny zanotują kroniki. — Szedł wielki, jak Cezar, na czele zwycięskich legji. Pogromione hordy uciekały przed nim w imaginacji. Ale do Turskiego podsunął się Szczepański i rzekł:
— Panie dziedzicu, czy to ino nie za gorąco z tym pochodem? Co Warszawa to nie nasze wioski, a pan Denhoff bardzo młody; może nawarzyć takiego piwa, że i sam się struje i nas...
— Wątpię, czy nawet będzie warzył — pomyślał Maryś, głośno zaś odrzekł:
— Pan Denhoff nikogo nie narazi, niech Jakób będzie spokojny.
— A bo i o tym porządku we gminie tak jakoś gadał, Boże broń! A pod oknem to wie dziedzic kto stał?...
— No kto? Stróż nocny — zażartował Maryś bez przekonania.
— Ale gdzietam! Sam pisorz, Oreszek, widzieli go jak wracał.
— No to się przynajmniej nasłuchał pięknych rzeczy i... w razie czego, jest uprzedzony.
Szczepański szepnął jeszcze, znacznie spokojniej.
— A te kary, co to dziedzic wie, za banderje, to pono już przepadły, bez tę konstytucję. Dobre i to, pokąd będzie co lepszego.
Zanim szerokie plany Denhoffa weszły w czyn, ksiądz Janusz z Paszowskim przygotowali nową uroczystość.
W niedzielę 12 listopada mnóstwo ludu zebrało się w Okorowie, prawie cała parafja. Niezliczone ciżby narodu dążyły pod dach nowej świątyni, która tak prędko po konsekracji stała się widownią wznowionej zorzy. Obywatelstwo zjechało gwarnie, brakło tylko Korzyckich. Zdziwienie ogólne wywołał widok udekorowanej nawy kościelnej. Z pod sklepień opadały wieńce z jedliny i świerków, całe sosenki stroiły ołtarz główny. Oczekiwano czegoś, ale nikt nie wiedział co będzie. Denhoff poszedł do zakrystji i wrócił promienny, na pytający ruch brwiami Ireny, odpowiedział położeniem palca na ustach.
Po nabożeństwie i kazaniu proboszcz stanął przed ołtarzem, organy zagrały wstępne akordy. Nerwy zaczęły dygotać. Zrozumiano! Odrazu buchnął płomień do serc obecnych, rósł szał! Paszowski, Denhoff i służba kościelna rozdali wśród ludu drukowane karty, z tekstem hymnu. I runęła pieśń wielka, rozlała się grzmotem upojonych głosów, niosła cudowne, wielkoduszne tony i słowa porywów pełne. Pieśń narodowa, co prowadziła pochód w Warszawie, pieśń już nie skrępowana, bez okowów, tragiczna dawniej, dziś potężniejsza jeszcze i słodka... z hukiem organów, przy odgłosie warczących bębnów na chórze, w obecności dwóch białych sztandarów rwała się burzliwie pod sklepienia świątyni, rozsadzając je, lecąc w zwyż, w przestrzeń! Hymn wzniesiony całym zespołem głosów drżał i cichł, to łzy rozrzewnienia tamowały rozrost pieśni. Były chwile, tylko organowych dźwięków, wibracja głosów wpadała niekiedy w tak niepohamowane tremolando, że pieśń cichła, śpiewana jedynie szeptem gorącym i znowu wstępował w nią mocniejszy duch, znowu parła naprzód, bujna jak niwy złotopszeniczne, radosna, wspaniała jak szeroki kraj miodną potoką płynący. Płakali panowie i włościanie; Turski ojciec ścisnął szczęki, oczy podniósł w górę, ale wysiłek nie pomógł i potok łez zbiegł po jego policzkach. Paszowski ryczał bez ceremonji, obole niego chlipał Teoś. Denhoff, Marjan Turski, Irena i Ziula nawet Kocio Leśniewski mieli łzawe źrenice i promienie na twarzach. Osinowski blady, drżał nerwowo. Jeden tylko Perzyński, chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej niż zwykle, przypominając ognipiór w rozkwicie, słuchał pieśni spokojnie, bez wzruszeń, jak zawsze zajęty pracowitem układaniem żółtych wąsów. Od czasu do czasu podnosząc głowę patrzał na tłum niby w zwierciadło, lub pytając czy mu dobrze tak — à la lion writeé? Na jego pompatyczność nikt nie zwracał uwagi, wszyscy mieli wzrok utkwiony w jakieś gwiezdne szlaki, melodję uroczą na ustach, czar w duszach. Przez szeroko otwarte podwoje kościelne widać było blanki murowanej bramy osypane śniegiem. Pierwszy śnieg, niby błamem gronostajów okrył ziemię, puszysty, biały pachnący rozkoszą zimową. Czerwone gile krzątały się żwawo nad białemi murami, biły wielkie, krwawe skrzydła w kościelne drzwi i kwilenie głośne wpadło w rozhuśtany podzwon pieśni. Wrażenia górne, przez swą olbrzymiość aż bolesne, targały ludźmi. Naród śpiewał i słuchał pieśni.
W natchnieniu pieśń się rodziła.
Zachwyt niósł ją na swych skrzydłach.
To rozwarte upusty niebios. To potok wzburzony, twórczy pęd życiodajnych źródeł ze szczytów na szare niziny.
Przebrzmiała! A ludzie ją słyszeli jeszcze, grały ją teraz sklepienia.
Echo łka melodją.
Ludzie jak zaczadzeni wyszli z kościoła, blask śnieżny lunął w oczy. Biały, szeroki, radosny.
Stanisław Rymsza idzie obok Ziuli, oboje są natchnieni.
— Gdyby to wszystko powróciło — westchnęła ona — nasze „urodzajne lata“, wówczas życie byłoby, pasmem szczęścia.
— A obecnie? — spytał on.
— Teraz szczęście skąpo błyska i... wybranym.
— Pani siebie do nich nie zalicza?...
— Niezupełnie. A pan?
— Ja tembardziej, zorze naszych dusz powinne zapłonąć razem. Panno Ziulo droga, czy ta pieśń odśpiewana, ta wielka pieśń, nie będzie dla nas hymnem narzeczeńskim?... To nasze zaręczynowe Veni-Creator, a ślubne... panno Ziulo...
Spłoniona, lecz szczęśliwa, podała mu obie ręce. Gasnące echo w sklepieniach, zlało na nich ostatnie drganie tonów. Nie prędko spostrzegli, że zostali sami w kościele. Przyklękli na stopniach ołtarza i spłynęły razem ich głosy w krótkiej modlitwie.
Poszli na wiec do starego kościoła, już narzeczonymi. Przemawiał tu Osinowski. Tłómaczył istotność konstytucji, charakteryzował obecne położenie kraju, warunki polityczne i konieczność żądania autonomji, oraz jej znaczenie. Mówił nieźle, tylko będąc poruszonym jąkał się, dobierał przytem wyrazów nazbyt zwartych. Paszowski zniecierpliwiony wstąpił na ławkę i sam kontynuował, przemawiając dobitnie, jak do chłopów.
Osinowski rad nie rad ustąpił, był zły, wkrótce jednak zrozumiał to, co i wszyscy, że mówiąc do ludu nie można używać krasomówczych zwrotów. Im potrzebna plastyka, żeby niemal oczyma widzieli przedmiot, o którym mowa, wszelkie upiększenia to dla chłopów abstrakcja bez realnego oparcia.
Paszowski wykładał im, teorje zadań rządowych i przyszłych czynów, tak, jakby pokazywał barana i jego składniki anatomiczne. W gromadzie widziało się rozjaśnione twarze, palące oczy, gęby szeroko rozdziawione. Słuchali słów pana Wojciecha z natężoną uwagą. Zadawano mu pytania, ciekawość rosła.
Gdy zadzwoniono na nieszpory, tłumy szły do kościoła gwarne, dysputujące. Możnaby myśleć, że teren do nowych reform przygotowany. Ale Paszowski ochrypły i spocony rzekł do swoich.
— To jeszcze surowy materjał, panie mój! reformy dla nich to to samo, co dla mnie Konfucjusz ze swoją filozofją.




II.

W okolicy wrzało. Działalność Denhoffa jednych niepokoiła, drugich zachwycała. Oczekiwano wyników ze drżeniem. Pan Turski wpływał uspakająco na Ryszarda, ale za to Wroński dolewał paliwa do zapału Denhoffa i on wygrał. Odbyło się drugie zebranie włościan w gminie worczyńskiej. Dziedzic Wodzewa gardłował tam bardzo swobodnie, przesadzał w treści i sposobach zaprowadzenia nowych porządków. Ułożono cały plan pochodu narodowego, który po nabożeństwie w Okorowie, miał wyruszyć przez Worczyn, Połowice, Zapędy, Wodzewo, inne wsie i majątki do Ciągini. Denhoff przywiózł z Warszawy sztandary polskie, dla siebie zaś polskie stroje, w których miał wystąpić w dniu pochodu. On i Marjan Turski ciągle z sobą konszachtowali, tylko Marysia częściej widywano pośród chłopów siejącego gorące, słowa patrjotyczne, ale rozsądniejsze,. Denhoffa zaś na czele wszelkich wieców z płomieniami w ustach szerzącemi niepotrzebne wzburzenie. Turski pragnął dobra i spokoju na długo, uświadamiał i ustalał chłopów w szerokich programach, z podstawą bynajmniej nie ugodową, ale trzeźwiejszą. Ryszard przeciwnie, szerzył bunt nagły, wybuchowy jak proch, lecz gasnący szybko, bo przytłoczony nawałem niemożebności. W tem się zasadniczo różnili.
Paszowski brał czynny udział w ruchach okolicznych, on był na stanowisku pośrednim pomiędzy Marysiem i Denhoffem. Perzyński wolał konkurować o Marylę w Warszawie, z tem przekonaniem, że ją odbije Poszyngierowi. Gdy już wszystko prawie przygotowano do pochodu, tylko niewiadomo dlaczego Denhoff ociągał, nikt zaś nie naglił, pewnego dnia Ryszard otrzymał list od Paszowskiego. Wręczono mu go w chwili gdy przymierzał swój kosztowny ubiór okolicznościowy. Stał przed lustrem i patrzał na swą postać w aksamitach, atłasach i w słuckim pasie. Denhoff myślał.
— Wszystko to piękne, ale mnie w tem... nieszczególnie. Buty żółte palone ujdą, przypominają angielskie sztylpy, pas związany typowo, hm! dobry ale coś nie zupełnie dodatnio w nim wyglądam. Karabela wspaniała, kołpak sobolowy z piórem i egretą prześliczny, ale także coś, tego, jak dla mnie, hm! maskarada! Najgorsze te wyloty, ciągle myślę, że mi ktoś rękawy poszarpał. Och! Qu‘en dira-t-on?! to nie dla mnie! cały strój raczej dla Marjana Turskiego, nawet dla Kocia z Połowic. Miecio, Paszowski, oto typy, ale ja w tem? C’est ridicule. Wątpię!
Istotnie wyglądał dziwnie w stroju polskim na swej postaci nowożytno brytańskiej. Nawet maskarada wymaga zgodniejszego kostjumu z oryginałem osoby.
Podano mu list. Lokaj Karol badawczo studjował swego pana i doszedł do wniosku, że szczupła twarz i binokle Denhoffa tak harmonizują z futrzanym kołpakiem i z całością sutego stroju, jakby naprzykład źrebię roczne zaprzężone do karety. Tak określił Karol metamorfozę Ryszarda. Ze zaś był dosyć śmiałym wobec pana, chciał mu oględnie wyrazić swą uwagę, ale Denhoff przeczytawszy list zbladł, zmieszał się wyraźnie i bez słowa, gorączkowo zdzierał z siebie niefortunny strój.
Na drugi dzień w Worczynie do pana Turskiego przyszedł Szczepański, miał bardzo tragiczną minę. Chłop rozejrzał się dokoła, zamknął drzwi i szepnął coś do ucha Turskiego, ten zaś drgnął.
— Nie może być?! Kiedy się to stało? czy to prawda?...
— Prawda święta, panie dziedzicu, a stało się wczoraj wieczorem. Nocowali we dworze, dziś rano przewaliło się ich tyla przez Worczyn, że no! o mnie też pytali, ale ja... ja nocuję teraz już kilka nocy w olszynie, nad rzeką, choć zimno, ale w chałupie bezemnie bezpieczniej, mnie takoż na śniegu.
— To i wam co grozi?
— Abo nie? Dyć ostrzegali znajomki, to się i bronię.
— A pan Denhoff?...
— Niema go w Wodzewie..
Turski zbladł.
— Gdzież jest? Co Szczepański prawi.
A to, wielmożny dziedzicu, pewno wzieni go ze sobą po rewizji.
— Przecieście ich widzieli, nie było Denhoffa?
— Z tymi co tędy szli to nie, ale gadają, że druga sotnia poszła na Sotów a stamtąd koleją prędko... to i Boże strzeż, gdzie on może teraz być.
— A Turów? Co w Turowie?!
— Młody pan jest, tam spokojnie, to tylko Wodzewo zajęte było, widno ktoś wskazał. Bo jeszcze i ta czerwona szmata na topoli.
— Jaka szmata?
— A to dziedzic nie wie? Pan Denhoff kazał zawiesić na samym czubku tej wielkiej topoli, kole dworu, czerwoną chorągiew. A jakże! To tak ci tam wiewa, jak pogoda to słońce na niej gra i z daleka ją widać.
— Narwaniec jest ten Denhoff!
Szczepański pobłażliwie machnął ręką.
— Ii... młody ino jeszcze, to i szumi, kiej słodowe piwo. Ustatkuje się potem.
— Ale co teraz będzie? — spytał Turski.
— Ano trza go ratować! Toć nic nie zrobił złego, ino to, że krzyczał.
— Trzeba się naprzód dowiedzieć szczegółowo, co zaszło w Wodzewie.
Obywatel z chłopem naradzali się długo.
Minął tydzień bez wieści. Niepokój rósł, plotki kursowały. Wroński będący nieobecnym w Wodzewie podczas krytycznej nocy, nic nie wiedział. Służba twierdziła rozmaicie. Karol i Anulka mówili, że „jaśnie pan“ otrzymał list z Tylemego i że zaraz wyjechał, zabrawszy dużą walizę, którą sam zapakował. Inni dowodzili, że ogarnięto Denhoffa w drodze do Sokołowa. Stangret mówił, że dziedzic jechał sam amerykanem i że amerykan odesłał ze stacji w Sołowie, przez dorożkarza. Paszowski przyznał, że listownie ostrzegł Ryszarda o niebezpieczeństwie, ale co się z nim stało, nie wie. Maryś Turski zapomniał o swych zgryzotach, przejęty zniknięciem Denhoffa, szukał go wytrwale, jeździł do Warszawy, poruszał wszelkie sprężyny, bezskutecznie.
„Panicz“ jak w wodę wpadł.
Niepokój i przygnębienie ogarnęło wszystkich. Tu i tam widywano niespodziewanie oddziały wojskowe; wznowiono ostrożność. Mrok niemiły padł na okolicę, powarzył umysły. Spalił się sztuczny ogień nadziei. Zrozumiano fikcyjność wspaniałych darów, które wywołały szał radosny, zahuczały w mózgach, odświeżyły atmosferę, niby burza po upale, lecz zanim słońce rozjaśniło się w oczekiwaną złotą tarczę, już zapada ciemna, ciężka noc. Kiedyż nastąpi istotny świt?
Po kilku jeszcze dniach niepokoju o Denhoffa, Maryś przyjechał do Worczyna. Zastał liczne towarzystwo zebrane przy kolacji. Po przywitaniu młody Turski rzekł tajemniczo.
— Mam wiadomość o Ryszardzie.
— Co się stało. Gdzie jest? Niech pan mówi! Mów Marysiu! — zabrzmiały pytania.
Ojciec Marjana wpił w syna niespokojne, badawcze oczy.
A Maryś rzekł.
— Denhoff jest u swej... Dulcynei w Olchowie.
Wszyscy zaniemówili na chwilę ze zdumienia.
— To chyba nowa bajka, skąd wiesz?
— Byłem tam i stamtąd wracam. Dorcia odpowiedziała umyślnie na mój list, że niepokoi się o Ryszarda i że go u nich niema, bo jak wiecie zachodziła obawa kontrolowania listów. Tymczasem Denhoff odrazu zemknął do Olchowa, zastałem go w doskonałym humorze, śpiewającego...
— Lach tam ti dy ry bum — podchwycił Paszowski, — tak?
— Nie, śpiewa teraz „Góralu, czy ci nie żal“, jest pewny, że mu Wodzewo skonfiskują i że będzie musiał „odchodzić ze stron ojczystych“.
— Gotów sobie to wyśpiewać, dalibóg! — rzekł Paszowski. — Wprawdzie nie zaraz i nie z powodu obecnych zawikłań, ale.. panie mój... z nim kiepsko. Wroński pomyśli o tem, że nasz „Dziudzio“, jak go nazywają panny, może wyjść z Wodzewa tak jaki i ten góral „z grabkamii i kosą, w podartej guńceli boso“... do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich.
— Co też pan przepowiada — oburzyła się Irena. — Czy jest tak źle?...
— Jest coraz gorzej. Wodzewo ginie na galopujące suchoty. Jeżeli ten Wroński długo jeszcze pobędzie, krach nastąpi prędko.
— Ja napiszę o tem do Dorci, niech ona wpływa na Denhoffa — rzekła Irena.
— To na nic. On przekona się sami i Wtedy przejrzy. Kiedy to nastąpi, nie wiem, ale jedynie taki argument może wywrzeć reakcję. Ryszard jest ślepy i nikt niema na nim wpływu pod tym względem.
— A cóż będzie z pochodem narodowym? — spytał Turski.
— Siłą faktów zaniechany, przytem Denhoff mówił, że chciał wystąpić w kontuszu, ale mu w nim nie do twarzy. Ciągle się o to sprzeczają z Dorą, ona stawia poważne powody niemożliwości pochodu, on... jedynie kontusz. Naturalnie szarżuje po swojemu — mówił Maryś.
— Czy byłeś tylko w Olchowie? — spytał starszy Turski.
— Nie, byłem jeszcze w Warszawie.
— W sprawie Denhoffa?...
— W osobistej, po Olchowie.
Turski patrzał na syna surowo, nie ujrzał na jego twarzy gniewu, ani skruchy, lecz głęboko tajony, żałosny smutek.
Nie pytał o nic więcej.




III.

Nastał dzień święty, odczuty nietylko przez ludzi, ale jakby i przez całą naturę. Dzień wigilji Bożego Narodzenia. Biało i roźno. Pola zawalone śniegiem, że tylko szarzeją na widnokręgu ciemne zarysy chałup wiejskich, zanurzonych w białych mgławicach. Alabastrowa, chrupka masa śniegu pokryła słomiane strzechy, jak torty lukrem, drzewa oblepiła mroźna, kryształowa sadź tak szczelnie, że każda gałązka wyglądała jak by umaczana w miałkim cukrze. Przepych bieli ustroił świat suto, dziewiczo a chłodno, pachniało świeżością i lodem w powietrzu. Niebo nabrało jasnych refleksów, perłowo błękitnych z odcieniem seledynu, tak delikatnych, jak bywa cień na śniegu od przelatującego ptaka.
Mętność atmosfery, oraz pływające chwilami śnieżne tumany, nadają krajobrazom smętnej charakterystyki zimowej.
Las turowski szumiał cicho, jednostajnie pod mroźną sadzią, sosny dźwigały na sobie wielkie płachty śniegowe, które czasem ciężarem swym opadając sprawiały lekki, miękki szelest. Tutaj lekkie mgły śnieżne z pól nie miały wstępu, natomiast drzewa porozumiewały się z sobą błyskającemi wśród nich iskierkami drobnych kryształów. Gdy bór mocniej zaszumi, gdy następuje górna rozmowa czubów drzewnych, wówczas w lesie pada obfity, suchy śnieg niby siany przez olbrzymie sito, czasem ptak trzepocący się w koronach sosen wywołuje nagłą sypką lawinę. Zresztą cisza panuje tu uroczysta, jakby las oczekiwał zabłysnięcia na niebie pierwszej gwiazdki, by chrzęstem swym wznieść kolendę wigilijną. Tę modlitewną, nabożnie skupioną ciszę zmącił nagle hałas jakiś, idący z głębin leśnych czeluści, przykry trajkot kołatek i w ślad za tem wrzaski ludzkich, podnieconych głosów.
Marjan Turski ścisnął mocniej strzelbę i przygotowany do strzału, czekał. Zbliża się naganka. Baczność!
Turski patrzy przed siebie z zimną krwią, groźny, ale spokojny, jak potrzeba dla pomyślnego mordu.
Zahuczały na linji gęste strzały, jednocześnie Maryś ujrzał pomykającego wśród pni drzewnych lisa. Leśny zbój sunął jak ruda linja, śmigając zwinnie, wlókł kitę, nosem ostrym węszył niebezpieczeństwo. Turski opanował myśliwską gorączkę, pozwolił zwierzęciu zbliżyć się dostatecznie. Buchnął strzał. Lis majdnął parę razy w konwulsyjnym skoku i zarysował się rudą plamą na śniegu, rozciągniętą w martwym spokoju. Tuż za lisem, wbrew naturze, sadził sprężyście bury szarak, Maryś położył go dubletem. Poczem ucieszony trofeami pospiesznie nabijał strzelbę, gdy nagle zabrzęczało coś na drodze, poza nim. Zły za niespodziewany hałas odwrócił się gwałtownie i... skamieniał. Wszystka krew spłynęła szybko do serca, które zaczęło bić nienaturalnie. Na gładkiej, leśnej dróżce jechał strojny zaprzęg. Sanki małe, jak cacko, w nich jakiś obcy mężczyzna i... Maryla Korzycka. Ona, cała w białych, puszystych futrach, różowa i uśmiechnięta, żywo coś mówiła do stangreta, hamującego rozbiegane konie. Ujrzawszy Marysia tuż obok drogi, zbladła i zatrzęsła się jakby z przerażenia. Jej towarzysz zauważył to, badawczo spojrzał na Turskiego. Mijali go właśnie. Wtem Maryla widocznie już otrzeźwiona, skłoniła się głową młodzieńcowi, ale zawołała prawie ostro:
— Pańskie strzały spłoszyły nam konie!
Mignęły Marysiowi w oczach rozhukane cuganty, zdobne w bogate pióropusze, ponsowa wspaniała siatka, dźwięknęły głośne jańczary i sanki popędziły naprzód, ginąc w mętnej perspektywie leśnej. Turski stał bez ruchu, tylko w uszach kołatał mu groźny głos Maryli: „pańskie strzały spłoszyły nam konie“ — co to za wyrażenie „nam “? więc jej i temu zgarbionemu mamutowi, co przy niej siedział? Ach tak! to jej narzeczony baron Poszyngier, miljoner, a ja... ja spłoszyłem im konie.
Maryś zaśmiał się, ale był to śmiech zdławiony, zgoła nienaturalny. Oprzytomniał, bo otoczyli go myśliwi, winszując zdobyczy. Zaczerniało od ruchliwego mrowia naganiaczów.
Paszowski wołał tubalnie.
— Osobliwość, panie mój! Zając na lisie leży, śmierć ich pogodziła. Ale sadzili na pana jak po drucie, dobre strzały, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. A ja zabiłem jakieś stworzenie przedpotopowe, które już chciało mnie pożreć.
— Tato zabił kunę — odezwał się Teoś — duza, bo juz starla.
— Ot, milczałbyś, jak nie masz czegoś mądrego do powiedzenia! Ale za to widziałem Djanę we własnej osobie, wprawdzie w najprzykładniejszej zgodzie z Akteonem, co jednak nie dowodzi, że z czasem go przemieni w jelenia...
— I psyprlawi mu rlogi, ha, ha ha! Śmiał się Teoś.
Denhoff trącił Paszowskiego bez ceremonji.
— Niech pan uważa... Turski. — rzekł z naciskiem.
Paszowski sapnął gniewnie.
— Więc niech ją sobie raz wyperswaduje. Dalibóg! co mu po niej, kiedy tam już inny na kwaterze i wstyd nawet, panie mój!
Maryś udał, że nie słyszał, Denhoff zagadywał, aż rozeszli się na nowe stanowiska.
Turski nic już nie zabił, nie uważał na śmigające szaraki, nawet w zakładzie, gdzie były sarny, nie pozbył się swej apatji. Stawał na stanowisku biernie, patrzał na śnieżną przestrzeń, na sosny obłożone śnieżnemi runami i myślał, że są tak samo białe, jak Maryla w swych futrach i tak samo chłodne. Przyszły mu do głowy dziwaczne refleksje nad życiem i wynikami jego. Dlaczego Maryla samą siłą uczuć i pragnień olbrzymich, jakie on dla niej żywi, nie należy do niego? bo i on jest dla niej tym jednym wybranym, ku któremu dąży jej cała istota, to się odczuwa, a ona idzie w inną stronę. Gna ją tam jakaś moc niepojęta, może wola rodziny, ale czyżby Maryla!... nie, prędzej tożsamość środowiska. Urosła, żyje ciągle w zatęchłej atmosferze przesądów niezdrowych i niezwalczanych. Jej rodzina, będąca tylko szlachecką z rodowodu; ale plutokratyczną ze stanowiska społecznego, uchodzi we własnem przekonaniu za arystokrację i nasiąka zakaźnemi dla się miazmatami. Z tego powodu Maryla, którą natura stworzyła inną, ale wychowanie spaczyło, poszła oto w kierunku przeciwnym od swych marzeń, lecz odpowiedniejszym dla istnienia. Pchana siłą nawyknień wytrwa całe życie w tej samej uperfumowanej nicości, tylko będzie zawsze łaknęła czegoś innego, co przeczuwa instynktownie w związku z człowiekiem kochanym. Powinien panować inny ustrój świata, naprzykład w dobieraniu się małżeństw niechby decydowały nie same kobiety, lecz i mężczyźni, którzy obecnie mają tylko rolę inicjatorów; oświadczywszy się są przygotowani na przyjęcie lub odmowę, zatem czekają wyroku, samoistnie nic działać nie mogą. Ale gdyby prawa pod tym względem były równe, wówczas można walczyć o zdobycie kobiety najdroższej, bo pragnąc, jej i odczuwając jej skłonność dla siebie, przezwycięża się wszystkie przeszkody. Bierze się kobietę jak swoją, bez skrupułów. Byłyby nadużycia, to rzecz zwykła, ale w wielu wypadkach ułatwiłoby się szczęście ludziom. Dawniejsze porywanie kobiet na żony nazywają barbarzyństwem, dzikością obyczajów, jednak wtedy mężczyźni mając większe praw w tej kwestji bywali szczęśliwsi, bo nie było konwenansów często uciążliwych, ani dzisiejszych obwarowań. Może i kobiety były szczęśliwsze?
Maryś zastanowił się.
— Czyby jednak kobiety nie przechylały się raczej do praw dzisiejszych, gdzie wybór męża całkowicie im pozostawiony? Napewno tak, zawsze któraś strona jest pokrzywdzoną. Teraz muszę patrzeć, jak Maryla jest zaręczoną z drugim, potem usłyszę o jej ślubie i muszę cierpieć w milczeniu. A ona?... Czemu jednak ona jest tak obojętną?... Nie kocha Poszyngiera, to fakt, więc czemu?...
Po skończonem polowaniu myśliwi zeszli się koło sań, wiozących zdobycz. Denhoff przestrzelał wszystkich i najwięcej zabił, Paszowski ogłosił go królem. Stanisław Rymsza miał również dużo na rozkładzie, nawet Perzyński, tylko Teoś Paszowski ani jednej sztuki, Maryś zaś prócz ostatniego lisa i zająca, dwa jeszcze poprzednie szaraki.
— Na pana szły sarny, kozioł był godny podziwu. Czemu pan nie strzelał — pytał Rymsza. — Dziwiłem się i posądzałem, że się pan chyba zdrzemnął pod tą sosną, bo żeby takie sztuki puścić...
— Co też pan mówi?! — oburzył się Paszowski — zawołany myśliwy, jak pan Marjan, spałby na stanowisku, to się jeszcze największej fujarze nie zdarzyło, nawet mojemu Teofilowi....
— Już tato zacyna krlotochwile...
— Panu Marjanowi baba, panie mój, przejechała drogę i stracił szczęście.
— Tss! Ale to była panna Korzycka, dla takiego widoku można z polowania zrezygnować — wycedził Perzyński.
A Paszowski spytał.
— Cóż pańska eskapada do Warszawy, w celach matrymonialnych? Nie udała się, hę!
— Tss! Za dużo pan posiada wiadomości.
— Ho, ho! ja wiem wszystko, nawet jak rośnie łozina, panie, na koszyki.
Perzyński zmieszany spojrzał na pana Wojciecha ponuro. Zaczęto się żegnć. Brewicz, Leśniewski, Perzyński, rozjechali się, każdy osobno, duże zaś sanie worczyńskie zabrały obu Paszowskich, Denhoffa, Rymszę i Turskiego.
— Spieszmy się do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, bo rychło błyśnie gwiazdka, pani matka będzie burczyć.
— Obiecaliśmy mamie być na piątą, więc zdążymy. Kto to jedzie naprzeciw? — spytał Turski.
Stangret odwrócił się z kozła.
— To starszy panicz z Zapędów, jedzie pewno znowu do Okorowa, do tej narzeczonej, Anielki Ratynianki.
Sanki zrównały się. Gustaw wychylony zawołał pierwszy, zatrzymując sanie.
— Panowie z polowania?
— Tak jest, a pan... na polowanie? — huknął Paszowski.
Trafione! Jadę sobie przy księżycu na... upatrzonego.
— Eee! Chyba już na konsumowanego, w ciepłej chałupie w Okorowie.
Gustaw zaśmiał się cyniczne.
— Nie, bez żartów, jadę na wilję do tej starej purchawki, panny Balbiny Tulickiej.
Winszuję! Przyjmie pana stuletnim majonezem, ale popić da miesięcznym cienkuszem, niby to senatorskiego miodu, bo taka tam proporcja w potrawach. Życzymy, aby się pan nie udławił struclą, z przeszłorocznych świąt, lub....
Lecz Denhoff przerwał Paszowskiemu.
— Ależ widzę po minie pana Gustawa, że jedzie na świeżutką sardynkę w Okorowie, przy której wszelkie archaiczne smakołyki Tulickiej idą w kąt.
Zniecierpliwiony Maryś, kazał jechać stangretowi dalej, Gustaw zawołał jeszcze.
— Nie zatrzymuję, bo już o tej porze wszyscy porządni ludzie siadają do stołu, na sianie, ha, ha! Ja się wywinąłem z tego szablonu i umykam.
— I będę spożywał rybkę na surowo, także... na sianie, zatem powodzenia — wołał już za nim. Paszowski, do towarzyszów zaś rzekł:
To, panie mój, ananas, z pod ciemnej gwiazdy. Dopust Boży mieć takiego synala..
— Psecie tato, znalazł kogoś gorlsego niz ja — ucieszył się Teoś.
— A już wolę ciebie, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, boś niezbyt mądry, ale spokojny.
— Tyz nie barldzo wielki komplement.
W Worczynie panowie tylko się przebrali i zaraz nastąpiła wieczerza. W domu państwa Turskich wszelkie uroczystości odbywano bardzo patryjarchalnie. Więc i teraz rodzice Marysia łamali się opłatkiem, naprzód ze wszystkimi przy stole, potem w garderobie ze służbą. Całując syna, pan Turski rzekł.
— Bądź szczęśliwy, ale pamiętaj, że jesteś jedynakiem spadkobiercą Turskich i ich tradycji.
Marjan odrzekł ze smutnym uśmiechem.
— Trudne zadanie, ojcze, pogodzić moje szczęście... z twoją wolą.
— Z tra...dy...cją, powtarzam.
— To martwe słowo i... źle obecnie zastosowane. Ty ojcze nadajesz mu ważność i wysuwasz na pierwszy plan dla osiągnięcia celu. Tradycja? Ach ona tu nie odgrywa roli, tu tylko ojcze twój...
— No, dosyć Marysiu, nie mówmy o tem.
Zasiedli do stołu. Zaczęły się opowiadania myśliwskie, w których Paszowski najgłośniej krzyczał i najbezczelniej kłamał. Zaczął opowiadać o spotkaniu Maryli, lecz Maryś powstrzymał go jednem spojrzeniem.
Pan Wojciech skręcił na miejscu.
— Miałem mówić o sarnach w lesie turowskim, ale już wolę sięgnąć w przeszłość, kiedy to na pewnem polowaniu, goniąc za sarnami, powiesiłem się na drzewie razem z koniem. Ale wyborny ten majonez, pani mateczko. Dalibóg!
— Szczególne sarny, za któremi goni się konno — rzekł Denhoff.
— No, zapewne, pan ich nie mógł widzieć, bo to były sarny z mojej młodej epoki, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Otóż, panie mój, jestem ja na wielkich łowach w lasach radziwiłłowskich na Wołyniu. Cały miesiąc trwały obławy, na różne sposoby, pańskie i chłopskie. Oho! jedzie barszczyk z uszkami! Delicje! Aż razu jednego na polowaniu par force z chartami, zapędziłem się za szarakiem tak gorliwie, że zająca charty dawno rozerwały, a ja gnałem na przepadłe wciąż naprzód. Pędem wpadliśmy z koniem do lasu, nawinęła nam się sarna, my za nią, panie mój, bałem się, że łeb sobie roztrzaskam, ale koń taki był jucha mądry, że w najszybszym biegu zginał się pod gałęźmi i przesuwał prawie na brzuchu. Więc tedy sarna umyka w gąszcze, my za nią, sarna w leszczynę, my w leszczynę, aż tu raptem sarna hyc! na drzewo wskoczyła, dalibóg! za nim obejrzałem się i mój koń był na drzewie, na sosnę wkroczył, prawda, że niska była i rosochata, aleć zawsze to sztuka. Tymczasem sarna, panie mój, tak zgłupiała na ten ekstraordynaryjny widok, że już się nawet nie broniła i takeśmy się sobie przyglądali wzajemnie, bo jej nie mordowałem. Cóż za barszcz! a uszka? ajaj! jak młodej panienki, język mi ucieka!
— Jakże się zakończył ten flirt myśliwego konno, z sarną na drzewie — spytał Rymsza ubawiony.
— A tak panie mój, że i sarna bała się zeskoczyć z sosny i mój koń, zawieszony na dwóch konarach pod brzuchem, jak na popręgach, ani drgnął. Więcem zeskoczył sam i zwołałem wszystkich myśliwych na widowisko, to ci się zbiegli jak do cyrku, panowie i dojeżdżacze, a co było śmiechu, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, to i nie wypowiem. Dopieroż ja wpadłem na koncept i zawołałem głośno „hop, hop! Hallali!“ a dojeżdżacz panie ryknął w trąbkę sygnałową. A wtedy mój koń jak nie hopnie odrazu z drzewa na ziemię, jak nie runie naprzód, sarna panie w ślad za nim, bo już nabrała odwagi, wyprzedziła konia, ten znowu za nią i zdeptał pod kopytami nieboraczkę.
— Tylko tyle? ja myślałem, że razem wskoczyli na książęcy zamek w Ołyce i że ich tam można do dziś dnia oglądać, jaka curiosum — rzekł Denhoff.
— E! panie mój, zamek w Ołyce, to za wysokie progi na sarnie nogi. Co innego, gdyby się to zdarzyło w Wodzewie, na pański... pałac łatwo kozie wskoczyć, bo niski, panie mój, zresztą tam już tylko menażerji brakuje, nawet dyrektor już jest, w osobie Wrońskiego.
— Kto skończył uniwersytet w Oxford, ten nie zasługuje na takie żarty — rozgniewał się Denhoff.
A pewnie; O Oxfordczyku nie powiedziałbym tego, ale kto skończył Pacanów, ten w sam raz majster do kóz. Że zaś Wroński Oxfordu nie oglądał, za to ręczę; on trąci pacanowczykiem.
— Co nas Wroński obchodzi — przerwała kłótnię Ira — niech pan lepiej opowie, jak pan żywcem jadł dzika, panie Wojciechu.
— To nic osobliwego, panie mój...
— Tak, to rzecz zwykła, dzika zawsze się je żywcem; i na surowo — ironizował Denhoff z komicznemi giestami.
— Właśnie, że jadłem nie surowego, lecz pieczonego, jeździłem sobie na bestji cały tydzień, taki był zażarty odyniec! głód mi dokuczył, więc wyrzynałem słoninę z karku dzika i piekłem ją...
— Na jego czaszce, tak? — podchwycił Rymsza.
— Ale gdzietam! Słoninę zasadzałem na kordelas i opiekałem nad palącą się głownią, w powietrzu, odyniec zaś wciąż biegał jak wściekły. Cóż za sztuka jedzie! Karp w szarym sosie. Teoś jedz... bo to z rodzynkami.
— Że też temu odyńcowi nie zechciało się położyć? to dziwne! — odezwała się Ziula.
— Hę! dziw? Nie bardzo; jego przecie trochę bolał kark, więc biegał.
— Zresztą pan pewno po zjedzeniu karku i do szynek się zabrał — prawda? — spytał Maryś.
Wybuchnął śmiech.
— Do szynek? Hm! Znakomity karp! a jakże panie mój, jadłem i szynki, przez tydzień tom go tak objadł, że tylko szkielet świecił.
— I jeździł pan jeszcze na szkielecie, może wysysając mózg z czaszki?
— Nie, szacowny „Paniczu“, mózg z dzika zostawiam dla tych, co swego nie mają, przeto szwankują na dowcipie i umyśle, mnie on nie potrzebny.
— To pewno dla mnie ten mózg, to pod moim adresem docinek rzekł Teoś.
— Owszem, tobie także by się przydał, innym również. Mózgu nie ssałem, alem dla jejmość żony przywiózł niezgorszy woreczek sierści z dzika i jego kły.
— Myślałem, że pan jadł dzika razem z sierścią, to by tłómaczyło pańską szorstkość.
— Oho! Denhoff obosieczny, „zubastaja szczuka!“ Lepiej panie zaniechajmy kłótni, bo nową rybę wnoszą, aż w nozdrzach wierci od cudnego zapachu sosów. Szkoda czasu na gadanie, taką wilję, jak w Worczynie, to się je w skupieniu. A miodek panie... kasztelański, to nie cienkusz panny Balbiny.
— Ona ma również dobre miody i wina, ale tylko dla siebie — rzekła Ira. — Słyszałem, że w Połowicach są takie zwyczaje; praktykantom i inżynierowi, który tam prowadzi roboty, dają liche piwo i obiad na ceracie, nawet tańsze potrawy, podczas gdy Tulicka z rodziną je na obrusie, wybredniejsze ma menu i dobre trunki, ale wszystko to razem, na jednym stole.
— Tam się jeszcze lepsze rzeczy dzieją — dodał Maryś — bo często, jak się rodzina pokłóci, to każde z nich przychodzi do stołowego pokoju, ze swoim cukrem i herbatą, a także każde osobno przyjmuje gości, głównie księdza Janusza. Jak on jest w salonie Balbiny, ona go buntuje by do nikogo z jej rodziny nie szedł więcej, w tem uchylają się drzwi, wyłazi czyjaś głowa ze szpary i woła księdza do siebie, tam ponawia się historja, więc, więc biedak idzie do trzeciej, osoby, aż w końcu nasłuchawszy się rodzinnych skargi i żalów, jednych na drugich, wychodzi z pałacu, jak z kąpieli, spocony.
— Osobliwy to dom, panie mój! Teoś jedz, bo to z makiem, znasz przysłowie. Pyszne łamańce, pani dobrodziko. A będzie szuszenina i kisiel żurawinowy?...
— Będzie, będzie, jak zwyczaj każe, dziewięć potraw. Nawet będzie kutia.
— To rozumiem! I dla zagórskich gości nakryte, a jakże!
— Wracając do Tulickiej — rzekł Rymsza — czy to ona kiedyś posłała na stację po nauczycielkę takim wózkiem w deskach od wożenia nawozu?
— Ach nie, ona przecież stara panna. To Korzycki z Zapędów, pokłóciwszy się z żoną o poprzednią nauczycielkę, posłał tak po nową — rzekł Turski ojciec. Ale wózek powrócił z dworca pusty, tylko nauczycielka poleciła fornalowi powiedzieć swemu panu, że jeśli on jeździ takiemi ekwipażami, to ona niema poco jechać do Zapędów, bo przywykła do innych. Kazała mu przytem nawymyślać i tym samym pociągiem odjechała.
Paszowski zaśmiał się.
— Jeżeli Gutek spełni swą solenną obietnicę daną starej Ratyniowej, w Okorowie, że się ożeni z jej córką, to Korzycki poszle taki ekwipaż po synową, może z lepszym skutkiem.
— Czy to już do tego dochodzi?
— O! Gutek nie próżnuje — rzekł Denhoff. — Codziennie o północy, stangret Gustawa wyprowadza cicho konie za bramę folwarku, wytacza tarantas, i jazda w konkury. Rano konie są w pianach, więc gdy Korzycki pyta, co to znaczy, nauczony stangret odpowiada, że to „zmora“ w nocy konie tak zajeżdża, i tak dotąd udaje się sztuka. Opowiadał mi to Skórski.
— Korzycki jest sprytny — mówił ojciec Ireny, on zaczai się kiedy na tę zmorę i złapie ją w osobie synka. Wtedy będą łozy, jak już raz podobno były. Ale Gucio rezolut, ledwo się wydostał z pod śledztwa, już znowu inaczej bryka.
— Siedział podobno w ulu, teraz się odświeża.
Pan Turski westchnął, jakby pod ciężarem wielkiego brzemienia. Rzekł poważnie.
Smutne to, że w naszej okolicy tak mało jest ludzi godnych wysokiego stanowiska obywatela kraju. Wielcy obszarnicy, jak Tulicka i Korzyccy, są jedynie przedmiotem żartów i krytyki, bo na nic więcej nie zasługują. Z tego powodu mamy duże szkody, kultura powinna iść z górę a tymczasem stamtąd idzie tylko zgorszenie. Taki Korzycki, nie potrafi sprzedać kupcowi w próbce czoło pszenicy, potem zaś oddaje mu prawie plewy i kłóci się, procesuje, czyż nie zatraca wiary i zaufania do obywateli? Ależ on robi. gorsze szantaże, mówić się o nich nie chce. I to jest obywatel, to polak?
— Wroński zagrał z nim w jego dudkę i o dziwo! prześcignął Korzyckego w sprycie — zawołał Denhoff. — Kupował u niego torf. Korzycki ściągnął po pięć rubli za furę z naszą odstawą, więc Wroński wet za wet kazał wozy podwyższyć drugie tyle, tak, że każdy wóz zawierał w sobie dwa; fury te zaprzężone w czwórki wyglądały jak... okopy wodzewskie. Ale trzeba było widzieć minę Korzyckiego.
— Krzyczał pewno „jak niewiem co! oszukaniec jesteś“, prawda?
— Przeciwnie! wpadł w doskonały humor, zawołał wprawdzie, jak nie wiem co, ale bardzo wesoło i zapewnił, że mu się okrutnie Wroński podobał z tego postępku, że się dorobię ogromnej fortuny, bo mam sprytnego rządcę.
— A co! To właśnie charakterystyka Korzyckiego, tylko o tej fortunie źle trafił, pan i dorobienie się majątku, szczególnie z Wrońskim, to dwie rzeczy całkiem różne.
— Słusznie! zresztą jedynie z Korzyckim postąpił wedle jego systemu. Ja gdy mam w kieszeni 500 rubli czuję, że żyję jako tako, ale gdy mam tylko 100, wegetuję.
— A to się już pewno zdarza co raz częściej — rzekł stary Turski.
— Skąd pan wie?
— Domyślam się.
Denhoff posmutniał, twarz zaczęła mu drgać nerwowo. Ale prędko powrócił do równowagi, z komiczną miną zawołał.
Ha! Jeśli w kieszeni zostanie mi tylko płótno, będę naśladował Gucia, wekselki, różne tam lichwiarskie, zakulisowe interesa. Ca ira!
— Ach dosyć o Korzyckich! — wstrząsnął się pan Turski, — pragnąłbym, aby nie tylko podczas takich uroczystości jak dzisiejsza, lecz wogóle, raz na zawsze nazwisko to wymazanem było z naszego słownika. By śladu nie zostało obrazu szalbierstwa...
— Kto jedzie na pasterkę — spytała nagle Irena, przerywając ojcu niemiłą dla Marysia przemowę.
Otrzymała wzamian niechętne spojrzenie pana Turskiego i wzrok Marysia wzburzony a pełen wdzięczności. Denhoff patrzał również na Irę z uznaniem. Po chwilowej ciszy powtórzyła swe pytanie.
— Jedźcie wszyscy młodzi, noc śliczna — rzekła pani Turska. — My z ojcem zostaniemy.
W tem Paszowski, od dłuższego już czasu zamyślony, jakby nie uważający na to, co mówiono, rzekł nagle.
— Obywatele, panie mój, obywatele! Dalibóg, że to pusty dźwięk! Polak, to co innego, najwięcej zaś znaczy określenie — człowiek. Jak jestem dobrym człowiekiem, to jestem dobrym obywatelem świata całego, bez względu na mój fach, czy ziemiański, czy szewski, czy kupiecki, czy jakikolwiek. To tylko u nas utarło się, że jak podlega krytyce obywatel-ziemianin, to panie mój, wielki gwałt! jeśli zaś naprzykład, szewc, to się mówi „no, nic dziwnego“. Tymczasem to jest stronne. Cóż to, czy obywatela Bóg ulepił z innej gliny? Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, to absurd panie mój! Wśród obywateli znam takie jednostki, że porządny, uczciwy szewc mógłby i powinien ręki mu nie podać. Jak ktoś jest tylko rządcą, dzierżawcą, lub dajmy na to aptekarzem, przemysłowcem i tak dalej i dalej, to się uważa go za coś niższego niż obywatel ziemski, obywatel jest jakby w aureoli. Z jakiej racji? Niech będzie skończony pasorzyt, nicpoń, nawet łotr, ale obywatel-ziemianin, to mi dopiero zasługa! Nie przeczę, że jest to najniezależniejsze stanowisko, lecz nie jedyne dla osiągnięcia chwały.
Pan Turski był trochę zirytowany, Denhoff również. Pierwszy uczuł się urażony ze swego stanowiska poważnego obywatela, któremu zaprzeczają prawa trzymania batuty społecznej, drugi z widzenia arystokratycznego, bo uważał, że prym na święcie mają tylko obywatele-ziemianie. Odezwał się Turski:
— Przyzna, pan jednak, panie Wojciechu, że obywatel, wogóle ziemianin, jest to karmiciel całego społeczeństwa, zatem to jednostka wybitna. Widziałem kiedyś obraz przedstawiający oracza, do którego wybiega z pobliskiego miasta cała zgraja ludzi z łyżkami w rękach, błagając go o chleb powszedni. W tej gromadzie widać kupców, lekarzy, prawników, rzemieślników, klasę robotniczą, wszystko to na ziemian patrzy, na ich pracę i produkta. Nie zaprzeczy pan, że obywatelstwo ma głos miarodajny w kraju, że my jesteśmy osią i wszystko się koło nas kręci, wszystkie szprychy społecznego koła.
— Kraj nasz jest osią, my zaś obywatele jesteśmy jedną z wielu szprych społecznego koła.
— W każdym społeczeństwie zawsze być musi uprzywilejowana klasa ludzi, taki układ świata, tą klasą jesteśmy my, — dodał Denhoff.
— Jeszcze nie pan — w każdym razie — odciął Paszowski. — Tu może stanowić i przeważać szalą czyn jakiś intensywny i szlachetny, nigdy sam tytuł obywatela. Powtarzam, że to pusty dźwięk, dzwon w który wiele warstw nauczyło się uderzać na chwałę obywatelom, bez uwagi na to, z jakiego jest metalu i czy ma serce. Tymczasem ten dzwon bywa często, ach! panie mój jakże często trąbą, zwykłą trąbą miedzianą, nawet zardzewiałą. Ale dmie w nią sam i dmą inni, ci co ich olśniewa tytuł obywatela, najczęściej drugi obywatel, naiwny a biedniejszy. W naszej okolicy człowiekiem solidnym zatem i poważnym reprezentantem ziemiańskiego obywatelstwa jest pan Turski, nasz gospodarz, Brewicz, bardzo szanowna osobistość, no, Korski hrabia, gdyby nie pewne jego poglądy, mniej patrjotyczne i jeszcze paru. Że jednak na miedzianych rurach mam nie zbywa, exemplum panna Balbina i... ale mniejsza, o to, o tem każdy wie.
— Czy to może mnie pan nie dopowiedział? — zaśmiał się Denhoff.
— Pan wie o kim chciałem rzec. Pan zaś mógłby się stać obywatelem ziemskim pod każdym względem — non plus ultra — ale chcąc to sięgnąć trzeba pracy i woli.
— I floty niech pan doda.
— To też to jedno, co jest, jak dotąd, pańskim udziałem.
— Czy pan myśli, że ja się także wszystkim podobam? — rzekł Turski. — Jestem przekonany, że mię obgadują, aż miło.
— Ajej! Czemu nie. Przedewszystkiem robią to miedziane trąby. Zresztą ja, panie mój, doszedłem do przekonania, że ludzie stale się obgadują wzajemnie, to im widocznie potrzebne do trawienia. Niema się czem martwić. Na pana mówią, że pan jest dumny i nazbyt arbitralny, ale tylko tyle, nic więcej nigdy nie słyszałem, bo i niczego się ponadto nie doszukają. Ale naprzykład Gucio K. pewno mówi na mego Teosia, że jest osłem, Teoś zaś na niego, że jest cymbałem. Stosunkowo bywa tak ze wszystkiemi. Teoś słyszysz?
Ale Teoś razem z Ziulą i Rymszą, w salonie, zapalali już świeczki na choince.
Pani Turska powstała, za nią wszyscy i życząc sobie szczęśliwego „za rok“ przeszli do drzewka. Tu zabawa, obdarowywanie się prezentami, niespodzianki różne, drobne lecz miłe. Poczem Ira siadła do fortepianu, pan Turski zaintonował pieśń „Anioł pasterzom mówił“. Zgodny chór głosów z dominującym basem Paszowskiego, rozpłynął się po starym dworze, budząc uśpione po kątach od wielu, wielu lat toż samo echo.
Pieśń natchnęła wszystkich dziwnie, uroczyście, jakby przedwieczna noc betleemska powracała dorocznie, by jedynym powiewem swym rzucić czar.




IV.

Dwoje sań sunęło szybko po gładkiej, zaśnieżonej drodze, dążąc do Okorowa. Naprzód pędziły strojne saneczki worczyńskie, w nich Ziula z narzeczonym i Paszowski, jako „plaster przyzwoitości**, w drugich jechała Irena z bratem, Denhoff i Teoś Paszowski.
Poprzedzał ich ochoczy dźwięk janczarów, konie prychały raźnie, że aż skry rozkoszne biegły po ciele od tei nocnej szlichtady. Księżyc nie świecił; noc była matowa, sinawo-biała, przypruszona rozwianą mgiełką padającego śniegu. Gwiazdy zasnute chmurami błyskały rzadko, ale więcej niż zwykle mrugające, jasne. Dokoła zaś topiel śnieżna; szeroko, swobodnie! Pola zdają się stepem niezmierzonym, — noc krainą polarnych snów. Paszowski śpiewał „Bóg się rodzi“, narzeczeni, nie uważając na niego, szeptali z sobą nigdy nie wyczerpane wyznania. Ira i Denhoff zagadali się z wiejskimi chłopakami, których stało kilku za siedzeniem i po obu bokach sań. Byli to. uczniowie Iry i Ziuli, zawsze w ten sposób towarzyszyli panienkom do kościoła. Maryś żartował z Teosia, obawiającego się, że spadnie, w końcu wziął go na kolana, wywołało to wybuch śmiechu wśród chłopaków ze wsi i zgorszenie Teosia.
— Co ze mną jus wyprlawiają, to zgrloza. Wodę ważyć, woda będzie! pan Marljan jest nie dobrly i twarlde ma kolana.
Na drodze było gwarno. Mnóstwo sań chłopskich sunęło razem z dworskiemi, różnemi drogami płynęły wiejskie zaprzęgi, lub szły piesze tłumy ludzi. Rozmowy, śmiechy, śpiewy biegły na pola wesołą, świąteczną nutą. Czasem z chłopskich sań, zawołał jaki męski lub kobiecy głos zwrócony do „panów ze dwora“ a pełen życzliwości i sympatji. „Panienki i panicze na pasterkę jadom, pochwalony Chrystus!“ albo: Musi smakowała wilija, kiej tak wesoło się jedzie“. Starzy gospodarze wołali: „Znowu chłopcy na saniach? Panienki rozbałamuciły tych hultajów, tera to już piechotą nie ruszą się, ino. czekają na panienki“.
Paszowski zawołał do jednych sań, pełnych dziewcząt.
— Hu! Ładne panny! Pyski każda ma jak burakiem malowane, aż ciary idą.
— Ale juści! Przewidziało się panu. Hi! Hi!
Wesoło z szumem dojechali do Okorowa. Na szaro białem tle wyniosłego wzgórka czarna masa kościoła odbijała wypukło, wieże bodły ciemne sklepienie granatowego nieba ze złotemi ćwiekami tu i ówdzie lśniących gwiazd. Okna świątyni pałały blaskiem, środkowa rozeta miała wygląd olbrzymiego księżyca. Z góry, smugi te czerwono żółte oświecały plac dokoła gmachu, jak reflektory. Tłok był już wielki. Sanie ozdobne i proste, zwane „gryndzżołami“, pełne grochowin skupiły się w jedną nieprzebitą gąszcz. Towarzystwo z Worczyna weszło do kościoła. Gorąca para buchnęła jak z pieca, głowa stała tu przy głowie. Maryś i Delnhoff z trudem przeprowadzili panny do stalli worczyńskiej, usiadł z niemi Paszowski i Teoś. Denhoff nie marzył nawet o przedostaniu się do swej stalli, razem z Turskim i Stanisławem Rymszą stanęli obok ołtarza. Maryś najdalej na progu kruchty.
Ksiądz Janusz miał kazanie. W głębi siedzieli w swych ławkach Brewiczowie, obok nich świeciły oczy pani Lubockiej wypatrującej Marysia i spocona niedołężna twarz jej męża. Przy ławce z Zapędów, stał uroczysty Perzyński, jak zwykle zakręcał żółte wąsy i pomidorową twarz dumnie wznosił do góry.
— Czatuje na pannę Mary — szepnął Denhoff do Turskiego.
W tem przesunął się koło nich Leśniewski. Skłonił głowę z tak rozkosznym uśmiechem, jakby co najmniej na widok Ziuli.
— Gdzież pańska dziedziczka? — spytał Denhoff.
— Została w pałacu, gdzieżby na taki tłok. Słowo daję! Pan to zawsze...
— Słusznie! niech ją pan oszczędza, mogliby tu babkę rozdusić, jak starego muchomora.
— Słowo daję! Ach jakże można mówić tak o dziedziczce? Czy i panie są z Worczyna?
— Jest panna Ira i narzeczeni.
— O! Już zaraz narzeczeni! Ha! Ha! — zaśmiał się Kocio.
— Radzę nie wyrywać się z taką wątpliwością przed panną Ziulą lub przed panem Rymszą. Oboje pełni temperamentu, że zaś są zakochani, więc niebezpieczni. Mogłaby nie pomódz nawet protekcja, dziedziczki.
Kocio odszedł rozgoryczony lecz pewny, że zawsze na końcu wygra.
Ludzi jeszcze napływało, przepychali się z trudem, wałkując w tłoku stojących panów. Nagle Maryś usłyszał za sobą obcy głos mówiący po francusku.
— Impossible!
— Kto to być może? — zadrżał.
Ujrzał tuż obok barczystą postać nieznajomego mężczyzny, z brzydką wygoloną, twarzą i obwisłą dolną wargą.
Przejął go instynktowny wstręt.
— Poszyngier!
Baron rozpychał ludzi i mruczał coś tłustym językiem, torował drogę komuś, kogo Maryś przeczuł, lecz bał się prawdy. Przeszła koło niego pani Korzycka.
— Niema jej...
Wionął lekki zapach perfum „Ideal“, koło Turskiego stanęła Maryla. Białe futra jej kołpaczka i kołnierza błysnęły mu w oczach. Spotkały się ich spojrzenia i wnet rozbiegły spłoszone. Panna Korzycka nie postąpiła naprzód ani kroku; blada z gorącemi łunami w oczach, z krwawą purpurą na twarzy miała w sobie niezłomność i wolę stanowczą. Maryś zobaczył jeszcze cieńką. postać Skórskiego, szedł do ławek.
— Marylo, idź za Arturem — rzekł za nią Mieczysław Korzycki.
— Ja... tu zostanę.
Miecio zdumiał, lecz ukłoniwszy się Marjanowi bez słowa, poszedł do Denhoffa i Rymszy. Wciąż falujący tłum przysunął Marylę do Turskiego, oparła się mocno całem ramieniem o pierś młodzieńca. Widział jej profil, śliczną linję nosa i śmiałe, piękne oko z bujną, czarną rzęsą. Z pod białego kołpaka wymykały się ciemne włosy; wychylony z szalowego kołnierza pełny, młody kark opinał biały tiul ze złotą tasiemką obszycia. Ciepło biło od niej i zapach. Tonęło się w ponętach tej panny, które uderzały do głowy mocnym prądem. Stała przy Marysiu świadomie, pewna swego uroku i sama pod jego urokiem, jakby dziwną siłą przykuta do tego miejsca, nawet z sobą nie walczyła by odejść.
Podszedł zdziwiony Poszyngier.
Przejście swobodne, proszę panią do ławki — rzekł dość surowym tonem.
— Zostanę tu.
— Ależ co znowu? W tym tłoku? Quelle idée! Nigdy na to nie pozwolę.
Korzycka ściągnęła gniewnie brwi.
— Proszę mi nie przeszkadzać i iść tam, do mamy, ja tu pozostanę. Proszę!
Baron wytrzeszczył duże wypukłe oczy, z wyrazem bezmiernego zdumienia, grube wargi zadrgały gniewem. Ale odrazu ułożył twarz odpowiednio i rzekł po francusku, z fałszywie uprzejmym uśmiechem:
— Dziwny kaprys! zatem moje miejsce przy pani.
— O nie! proszę iść do mamy nieodwołalnie! Chcę być samą.
Poszyngier, już wściekły, zawrócił jakby na pięcie swą potężną figurę i odszedł w głąb kościoła.
Turski podczas tej sceny był oszołomiony, nie wiedział co z sobą robić. Stali teraz z nią ramię w ramię, słysząc wzajemnie idące pulsa we krwi. Maryś dygotał wewnętrznie. Żary upalne idące od niej dusiły go, czuł, że to jakiś przełom, że stanie się zaraz coś niesłychanego, że sklepienie świątyni runie na nich i zmiażdży, że dla tego stanęli razem by razem zginąć. Na myśl, że nabożeństwo skończy się i Maryla odjedzie ogarnęła go rozpacz. Chciał porwać ją wsadzić na sanki i uciekać w tę noc śnieżną, uwozić na koniec świata, by nikt jej nie dogonił i nie odebrał. Zostanie jego, bo on ją siłą zdobędzie. Czemuż jednak przyjechała dziś do jego lasu wiedząc o polowaniu; czyż to jedynie traf? Czemu teraz nie poszła za matką do ławki, lecz stoi przytulona ramieniem do jego piersi. Nie pomogły prośby narzeczonego, odprawiła go i została. Ona mnie kocha, mnie tylko, to zależy odemnie by ją mieć. Ona pragnie szału, nie cierpi bierności. Więc brać ją! brać tę rozkosz, to wcielenie upojeń, tę kobietę własną, oddawaną mu przez miłość. Zawiozę ją do Turowa, do siebie, raz już zakończę nieznośną mękę — mówił sobie w duszy rozszalały Maryś. Czy ona się zgodzi? Czy da się porwać ta słodka Maryla, nie ta kobieta stanowcza, samowolna. Co by się stało gdybym...
Oczy Turskiego zaszły mgłą, bezwiednie pochylił głowę, spragnione usta musnęły futro jej kołpaczka, jeszcze zniżył płonącą twarz i uczuł na wargach bliskość jej karku, ciepło wonne, pociągające. Jeszcze sekunda, jeszcze jeszcze...
Maryś tracił przytomność. Wtem uderzono we wszystkie dzwony; zagrało w kościele od dźwięku. Ogromne basy dzwonów wieżowych runęły z zewnątrz olbrzymią potęgą minorowych tonów; dzwonki ministrantów, dzwon przy zakrystji wtórowały śpiewnie górnej, melodji śpiżów. Hejnał płynął hucznie, jakby zawierał w sobie głosy całego kraju, jakby lud wszystek wznosił błagalny chór. Maryla usunęła się na kolana, Turski za nią, twarze ich były niemal złączone, obie buchające żarem, oddechy spłynęły w jeden ogień wyładowywany z ich piersi. Straszna, żywiołowa namiętność porwała ich w swój wir bezpamiętny.
— Teraz, teraz czas! Podczas tego dzwonienia, teraz!... — rzęził Maryś, tłocząc w ustach słowa.
Ona spojrzała mu w oczy. Rzuciło nią, zaczęła silnie drżeć, nie potrafiła utrzymać szczękających zębów. Nerwy obojga podniecone kołataniem dzwonów, szarpanych z pasją wytworzyły nastrój zupełnie nowy, już nie liczący się z niczem, wyzwolony z pod panowania umysłu, z pod wszelkiej władzy. Unosił ich szał.
— Boże!... Boże! teraz czas.
Słowa jego zdławione, zatargały nią ostatecznie, chwyciła konwulsyjnie jego rękę. Mięśnie ich dłoni przylgnęły do siebie, zlepiły się mocą niebywałą. I wówczas już jakby pod wspólnym rozkazem, oboje nagle powstali, nie rozrywając splecionych rąk, przeszli ponad klęczącym, schylonym nisko tłumem, do drzwi, on pchnął je, i razem wybiegli na pusty, śnieżny plac. Uderzył w nich zimny powiew, dzwony wieżowe huczały basem nad ich głowami. Oni szli prędko, zdyszani, zupełnie bez pamięci. Turski ściskał dłoń Maryli, nie czując, że pęka jej rękawiczka, szli stuleni ramionami z oczyma w oczach. Słyszeli tylko dzwony i stukanie własnych serc. Usta im drżą, wiszą na nich gorące słowa.
Ale, nie mówcie, bo pryśnie czar.
Niosły ich nerwy wzburzone do bezkresu. Niosła ich egzaltacja bezmierna i potężna, która bywa genjalną.
Niosła ich namiętność tak wielka, jak ta obecna chwila, tak czarująca, jak tajemnica ich dusz otchłannie miłujących się.
Niósł ich wszechświat zawarty w ogromie ich pragnień i pożądań aż okrutnych.
Niósł ich pęd temperamentów, szałów, przeczuć rozkosznych. A nad nimi hejnał spiżowy dzwonów rozkolebanych, noc zimowa, gwiezdna, i śnieżny pył.
Przed nimi biała przestrzeń. W nią! W nią! Dalej od ludzi, do siebie, do rozkoszy!
Doszli do muru okalającego plac kościelny.
Stanęli bezradni. Ale Maryś jak warjat szarpnął nią i zawołał namiętnie.
— Tam brama, na lewo, tam! Chodźmy! Prędzej na Boga!
— Dokąd? — spytała sennie.
— Nie pytaj! Nie pytaj! Spieszmy się bo.. nas... zatrzymają.
— Kto?
— Kto? Ależ uciekajmy! Twoi cię zatrzymają a tyś moja, do siebie cię zawiozę, dokąd chcesz, bylebyś... była moją... Marylo!... Ach Boże! cóż my... robimy! — zawołał nagle przytomniejąc.
Maryla wysunęła rękę z jego dłoni. I ona oprzytomniała.
Dzwony umilkły. Czar unoszący się nad nimi, czar być może skupiony w sercach dzwonów, prysnął brutalnie oblewając ich lodowym podmuchem rzeczywistości. Pozostała tylko noc zimowa, borealną osnuta powłoką i stał gmach kościelny rzucając szybami okien żółte refleksy światła. Dochodziła zewnątrz pieśń nabożna, śpiewana przez wrzaskliwy tłum, słychać było poważne akordy organów.
Oni stali jakby zbudzeni z halucynacji, oboje weczerpani, bladzi z przerażenia, które nadleciało do nich, niby złowrogi ptak z czarnych, przestrzennych czeluści. Płomień ich zgasł, rozwiała się ułuda roskosznych mamideł, pokusa znikła tak szybko, jak szybko wzięła ich w swą władzę. Chłodny rozum położył ciężką dłoń nielitościwą na wrzących sercach. Wyrafinowany tyran! Lubi gasić zapał w najwyższym zenicie.
— Co to... było? Co się... stało — spytała Maryla trwożnym szeptem.
Turski milczał.
— Ach! Myśmy oszaleli, tak... nie można... Panie Marjanie... oboje winniśmy, ale na szczęście w porę... tak w porę umilkły te dzwony, bo ten szał... nasz...
Turski milczał.
Maryla stała jeszcze chwilę przecierając oczy niby po śnie, spojrzała na niego długo, z naciskiem i odeszła w stronę kościoła.
Maryś został sam, przyparty do muru patrzał tępo za znikającą postacią w białych futrach.




V.

Minęły święta. Marjan Turski nie otrząsł się z dziwnego stanu apatji nurtującej go od pamiętnej pasterki. Nie był w Zapędach i już więcej Maryli nie widział, umyślnie jej unikając. Gdy wszyscy młodzi z Worczyna, Denhoff i nawet Paszowscy pojechali do Olchowa na święta starego stylu, Maryś został w Turowie. Przygnębienie jego rosło, nigdzie z domu nie wyjeżdżał, nawet rodziców odwiedzał rzadko. Państwo Turscy dowiedziawszy się o bytności Korzyckich na pasterce, a nawet i o tem, że Maryla stała w kruchcie przy Marysiu, odgadywali, że coś między nimi zaszło, jednak postawa młodzieńca nie upoważniała do pytań wręcz, wszelkie zaś dyplomatyczne zaczepki Maryś zręcznie odbijał. Stan jego niepokoił rodziców, zaczęli spiskować z Olchowem i wreszcie po długich namowach państwa Turskich, po kilku gorących listach Iry, Denhoffa i wszystkich kuzynek udało się skłonić Marysia, aby pojechał na bal ziemiański do Warszawy. Dora, Ziula i Ania miały ukazać się publicznie po raz pierwszy, towarzyszyła im Irena, panie Turska i Zborska matkowały pannom.
Nastąpiła wreszcie chwila wyjazdu z mieszkania rodziców Ziuli do Resursy. Gdy Ryszard Denhoff, Rymsza i młody Turski przyszli w strojnych frakach do saloniku pań, by je zabrać, obaj narzeczeni wydali okrzyk zachwytu. Dora była prześliczna w blado kremowej sukni, ozdobionej fijołkami, warkocze miała spuszczone, nad czołem przepaska z fijołków. Ziula i Ania w różowych gazach z białym bzem przypominały motyle lekkością i świeżością swą. Ira wystąpiła w białej, stylowej tualecie ze złotemi szlakami haftowanych greków. Złoty sznur opinał jej bujne kasztanowate włosy. Narzeczeni cieszyli się z sobą. Paszowski, który miał być również na balu, komplementował Irę.
— Pychowa z pani kobieta, żebym tak był młodszy, to już by mię pani wzięła. Osobliwość, panie mój! jak te stroje ozdabiają kobiety! frontowo pani wygląda! Jakiś obywatel, co ma dobry gust, już pewny, jak w kieszeni, panie mój! Niech mu tylko pani odrazu nie zawraca głowy malarstwem, to już gorsze; wszelkich malarek, literatek, poetek, mężczyźni boją się instynktownie; nie nada się do niańczenia dzieci i warzenia krup, w ogóle do kądzieli.
Obrzydliwy pan jesteś! Tembardziej teraz, po tem, co pan powiedział, wolę odrazu odstraszyć, niż żeby po tem, odemnie uciekali, szczególnie tacy, co w kobiecie widzą tylko kądziel.
Maryś Turski patrzał na siostry i myślał.
— Jak też wygląda Maryla?
Wiedział, że będzie na balu i doznawał zupełnej co do tego obojętności.
Pojechali.
Sale w Resursie były już gwarne, bal rozpoczęty. Walc wirował w marzącem tempie unosząc roskosznie oddane sobie, strojne pary. W pośrodku sali stała żywa barykada mężczyzn, wyfraczonych, zawodowych tancerzy, z minami przeważnie mniej mądremi, ale stanowisko ich samo przez się usprawiedliwiało najgłupszą minę. Stojąc tak, niby najmici do tańca, wyszukiwali w rzędach tancerek, siedzących wśród zieleni pod ścianami, piękniejsze i posażniejsze partnerki. Wnet któryś amator opuszczał barykadę, szedł sprężyście do upatrzonej, następował szablonowy uśmiech jego i jej, objęcie damskiej figurki i krąg walca naokoło grupy mężczyzn, jeden lub dwa, zależnie od zgodzenia się z sobą i temperamentu tańczących. Potem znowu uśmiech, tancerz odprowadza damę na jej krzesło, sam zaś powraca do środkowego stanowiska, by rychło znowu ruszyć w inną stronę. Panie siedzą jak na wystawie, wyczekujące, często błagające o tancerzy, panowie jak eksperci badają damski towar i taksują. Słychać w gromadzie czarnych fraków i białych gorsów gęste oceny tańczących panien.
— Widzi pan tę niebieską z różami, podobno sta tysięcy?
— Tak, ale mówią, że papa skąpy, renta roczna nie duża, a gotówki narazie nie daje.
— Tamta w brylantach to gratka! cały miljon.
— Może obiecany jako przynęta? w rzeczywistości rozćwiartowany.
— Śliczna ta w konwaljach! — unosi się któryś.
Ale uświadomiony sąsiad mrozi go jednem słowem.
— Ach to nie warte zachodu! tylko dwadzieścia tysiączków. Głupstwo! Szkoda czasu i atłasu.
— No, jak tak?... Nie wiedziałem.
Denhoffa znajomi zaciągnęli do koła tancerzy, stał niepewnie, jak na cenzurowanem, z niesmakiem, z którym sobie nie mógł dać rady. Słyszał do koła rozmowy o posagach i jątrzył się. Za dużo miał w sobie etyki oraz idealizmu, za wiele delikatności, by go takie uwagi mogły nie przejmować wstrętem.
— Targ, zupełny jarmark na panny, quelle cochonnerie! — szepnął do siebie i już chciał opuścić obserwatorjum męskie, ale usłyszał mowę o Maryli i przystanął.
— Ta piękna panna w bieli ze srebrem, co ma pełne włosy tuberoz, to Korzycka z Podlasia, bardzo bogata, ale już zaręczona. Złapał Poszyngier, baron z Kurlandji.
— Jeśli bardzo bogata, warto zagrać w odbijanego. Mnie się więcej podoba — ta jagódka z warkoczami w fijołkach; to cukierek!
— Tylko tyle, cukierek bez bombonierki.
— Taak! biedna?
— Ma jedynie niewinność i urodę do zbycia, zresztą nic. Ach prawda! słyszałem, że już znalazł się amator, zaręczona.
— Czyżby?! A to naiwniutki!
Denhoff wyszedł pospiesznie z grona panów, przetańczył z Dorą i spotkał Marysia w pokoju męskim.
— Pan nie stoi w szeregu tancerzy obserwatorów?
— Nie, podziwiałem pańską odwagę w tym kierunku, odrzekł Turski.
— Rzeczywiście byłem tam, ale już nie wrócę. Tam jedynie słychać informacje o posagach z pannami, bo nawet nie vice versa. Znają na wylot wszystkich papów i renty, jakie oni dają za córki. Istny handel...
— Delikatesów — dodał Maryś.
— Ii, nie zawsze. Są na sali panniska zaawansowane w łatką i wcale nie ponętne, ale pieniążki tam brzęczą, więc powodzenie jest.
— Rola takich panien nieciekawa, szczególniej po kilku karnawałach — rzekł Turski.
— Uważa pan na nasze panny? Dórcia przechodzi z rąk do rąk, aż mnie to złości, a panna Ziula jak wiruje po sali; ślicznie wygląda w tych różowościach i bzach, żeby ją ujrzał Kocio teraz... Co?... Ale nie dla kota sperka. Albo nasza malarka?... przeszła samą siebie, kręci się koło niej jakiś obywatel i patrzy, niby w słońce. Paszowski wywróżył. Pannę Korzycką pan widział?...
— Widziałem.
— Pytała o pana — skłamał Ryszard — niech pan z nią tańczy, panna wspaniała! Powodzenie ma szalone.
Denhoff odszedł. Maryś wypatrzył Marylę po raz setny dzisiaj i łowił ją wzrokiem. Srebrzyła się pa sali w nieustannym wirze, promieniowała jak piękna gwiazda, lśniąc bogactwem wdzięków kobiecych, jej usta grały życiem, muzyka szła od niej i urok. Turski porównywał ją ze swemi siostrami. Tylko Dora mogła z nią rywalizować, lecz różnił je odrębny czar, jakby z odmiennych planet sfrunięty. Dora była błękitna, z idealnej mgły, dziecko gwiezdnych sfer. Maryla przeciwnie, ziemski, może wulkaniczny płomień, gorąca fala czysto ludzkich roskoszy. Tamta śliczny, tajemniczy błędny ognik, trochę bajkowy, jak legenda o aniołach, ta bujny, wrzący ogień, co przepala, parzy, a ciągnie.
— Ofelja i Kleopatra — pomyślał Maryś.
Ira przystojna i postawna, elegancka w ruchach zwracała uwagę, Ziula i Ania ładne kwiaty polne nęciły świeżością i swobodą szczerą, różną od wykrygowanych panien. Ale do konkursu z Marylą stawała tylko Dora. Która wygra?...
— U mnie jedynie — ona... ta moja kobieta — płomień! — zmełł w ustach i z nagłem postanowieniem poszedł do Maryli.
— Raz jeden chociaż trzymać ją przy sobie tak jak ci wszyscy.
Idąc przez całą długość sali uspakajał się, był sztywny, pewny siebie.
— Denhoff ujrzawszy go, szepnął do narzeczonej.
— Pan Marjan idzie jak wódz; cóż za pyszna postać! jednak to... nienaturalne.
— On idzie jakby zahypnotyzowany, może jest nieprzytomny? Do Maryli dąży — rzekła Dora.
Turski skłonił się pannie Korzyckiej. Drgnęła, podniosła na niego szeroko otwarte oczy i powstała.
— Nareszcie! — usłyszał szept jej ust.
Przycisnął ją gorączkowo do siebie. Zaczęli walcować.
Maryla nie odchylała twarzy na ramię tancerza, nie robiła bachancko rozkosznych uśmiechów, jak inne panny, ona tańczyła z wdziękiem naturalnym pełnym wytworności. Maryś czuł jej młode piersi na swoich, czuł zdrowe toczone ramię, oparte na nim mocno, i pomimo to był zadziwiająco spokojny.
— Poco pan przyjechał na bal, skoro nie tańczy?
— Ja? Ja wszakże tańczę.
Ach! Zaledwo teraz... ze mną... Siedzi pan w foyer, jak mruk, zamiast bawić się, flirtować... Czy... czy nie ma na balu... pani Amy?
— Nie...
— To szkoda, trzeba ją było namówić, miałaby tu... duże pole...
— Do czego pani zmierza?
— Panu byłoby weselej przy tej... kokietce...
— Czy i pani również wolałaby widzieć mnie z panią Amą?
— Wszystko mi jedno, jestem narzeczoną.
Słowo te ukłuło Marysia, ale jeszcze się przemógł.
— Wiem... nie złożyłem dotąd... życzeń — rzekł z udaną obojętnością.
Ona milczała, tylko zbladła. Podniosła głowę by zajrzeć w jego oczy, ujrzała błyszczące ciemne szparki zasnute powieką.
Turski posadził swą tancerkę, odszedł. Jakieś usta czerwone przywabiły go do siebie, wziął kogoś w ramiona, i tańczył, tańczył zapamiętale. Potem z drugą nieznajomą to samo, z trzeciA z czwartą. Ktoś mówił do niego, nie słyszał, ujrzał w przelocie tańca rozbawioną twarz Dory i Denhoffa, mignęły mu w oczach białe tuberozy, to znowu niespokojne oczy Iry wpite w niego badawczo. Cóż to jest, że tak dobrze tańczyć? pyta siebie Maryś i wiruje namiętnie uniesiony walcem.
Po raz drugi ujrzał białe tuberozy na ciemnych włosach. Jakie to ładne! potrafi się ubrać... dla Poszyngiera — rzekł głośno.
— Co pan mówi?
Popatrzał na swą nową tancerkę i zaśmiał się. Widział jej zdumione oczy, ale nic go to nie obchodziło.
— Czego się pani dziwi?...
— Niech mnie pan posadzi, proszę — usłyszał odpowiedź.
— Aha! Dobrze, jeszcze do pani krzesełka daleko, trzeba poczekać. Czy źle tańczę?
— Jest pan chyba... nieprzytomny... zresztą... zmęczyłam się.
— Okropnie dużo piłem szampana, mnóstwo koniaków...
Posadził damę, która zaczęła zaraz szeptać do swej towarzyszki, wskazując za oddalającym się.
Walc umilkł.
Do Marysia podeszła Irena, patrzała na niego serdecznie.
— Czy dobrze się bawisz?
— Wybornie! jak widzisz — rzekł bezdźwięcznie.
— Teraz będzie kontredans, czy masz tancerkę?
— Nie, wszystko mi jedno, znajdę. Alboż mało tego tu?... — wskazał na salę.
— Marysiu!
— No cóż takiego? Wezmę pierwszą, która mi się nawinie. Oto nie trudno.
Nagle zmienił ton.
— Wiesz Iro? Bal to strasznie głupia rzecz! Patrz na te kobiety, na te ich stroje pretensjonalne, na obnażone ramiona, głowy pełne loków fryzjerskich, na te zalotne miny, na te sztuczne czary. Ach jakaż blaga! Wszystko to zwrócone do nas, to nas tak wabią, mężczyzn, który bogatszy, tym dla niego słodsze uśmiechy, wytworniejsza kokieterja. To samo dzieje się wśród mężczyzn. Panny z „flotą“ są otoczone, poszukiwane, mówi się tylko o posagach! Fe! brud! U nas na wsi jeszcze ta zaraza nie rozpanoszyła się tak brutalnie.
Wskazał znowu brwiami na szumiącą salę.
— Co to jest? Wszak to handel, wystawa ludzkiego inwentarza. Czy to są kobiety z uczuciem? czy ci mężczyźni mają etykę? Pieniądz, pieniądz tylko figuruje, materjalizm!
— Ciszej, mów Marysiu, może kto usłyszeć.
— Więc cóż? zrzucą mnie ze schodów?...
Zbliżył się Denhoff i Dora. On widząc wzburzenie Marysia ujął go za ramię.
— Słyszałem co pan mówił do siostry i potwierdzam to samo.
— Że zlecę ze schodów? Ha, ha!
— Podzielam tylko pańskie poglądy. Opowiem panu bajkę.
Tu na sali? naprzykład?
— Spacerujemy razem, więc mogę. O! jest i pan Paszowski. Brawo! Pan mi dopomoże do tej bajki. Otóż pan Marjan narzeka na zmaterjalizowanie świata i jego obłudę. Ależ nie może być na świecie szczerości, ponieważ nie zrodziła się dotąd — Prawda. Teraz świat jest, ot taką salą balową, na której w pierwszą parę tańcują pan Kłamstwo, z panią Blagą. W drugiej wiruje stary i już łysy Fałsz z silnie podtatusiałą, lecz zawsze wyfiokowaną Obłudą. Są w tłumie jeszcze inne pary: pan Intrygant z panną Przewrotnościówną, młode małżeństwo Delikatnostwa Oszukańców; pani pochodzi z modernistycznego rodu Dyskrecjów. Dalej ożywiona para — młodzieniec Machiawelizm z dziewicą Hipokryzją. Panna Zazdrościówna z panem Ogadywaczem. Archaiczne stadło pana Chciwościa i pani Interesowności. Tylko Szczerość jest zaledwo dzieweczką niedorosłą, zaś przeznaczony jej za męża pan Prawość jest równie pacholęciem.
— Podobała mi się pańska bajka — zawołał ożywiony Maryś.
— Czekajcie ja ją dopełnię — rzekł Paszowski. Otóż, panie mój, Szczerość i Prawość mają z czasem wydać na świat błogosławioną — Prawdę, ale na to poczekamy. Dalibóg! Zanim ta para dojrzeje, dojdzie do porozumienia z sobą zanim się połączy. Ho, ho! A będzie coraz gorzej bo i tę parkę będą wyśmiewali, karcili, ale! będą na nią plwali, durniami nazwą. Więc zanim przetrawią gorycz w sobie i nabiorą siły, twórczej, by zrodzić Prawdę — długie lata miną, setki lat! Zanim Prawda rozjaśni mroki, przepędziwszy przez rozhulane pary na sali światowej i sama weźmie berło, świat musi bytować po dzisiejszemu, z pierwszą parą świetnych mazurzystów Kłamstwa z Blagą. Tak, panie mój!
— Grają kontredansa. Czy państwo nie słyszą? — spytał Rymsza podbiegając.
— Idziemy.
— Pan tak okrutnie przedstawił świat. Czyż jest taki naprawdę... — mówiła Dorcia.
— Dudusiu złoty, tyś jest anioł, świat to co innego. Zresztą wiesz co? ty jesteś szczerością, ja zaś twoim narzeczonym. Ale... w takim razie świat... byłby prędzej zbawiony — szeptał Ryszard płomiennemi wargami.
Dora poczerwieniała.
— Stawajmy na miejscach, gdzie nasze vis a vis?... — rzekła prędko.
Turski znowu podszedł do Maryli.
— Pani tańczy?
Parsknęła śmiechem.
— Zdaje się! A to w porę?!
— Z kim pani tańczy?
— Z narzeczonym.
Kłamstwo i Blaga — przemknęła mu myśl.
— Ach z baronem Poszyngierem — rzekł głośno.
— Tak z moim narzeczonym — powtórzyła dobitnie.
Turski zaciął silnie szczęki, spytał jeszcze prawie sycząc przez zęby.
— Czy mogę prosić o mazura?
— Zajęty.
— A drugi mazur, kotyljon, następne kontredanse...
— Zajęte wszystko, karnet mam zapisany doszczętnie.
Obok zabrzmiał ironiczny głos barona.
— Spóźnił się pan, widzę?...
Maryś drgnął jak ukąszony, spojrzał na Poszyngiera okropnym wzrokiem. Jeden moment i byłby skandal, wtem Denhoff ścisnął Turskiego za ramię, niemal odszarpnął go od Maryli.
— Panna Irena prosi pana...
Odeszli.
— Co pan znowu? Skąd mnie Ira?... Co to jest.
— Pan tańczy z panną Ireną, odmówiła komuś tam; na pana czeka.
Turski zrozumiał. Ścisnął rękę Ryszarda mówiąc jakimś żałosnym zgnębieniem.
— Dziękuję panu, tyś mój dobry przyjaciel.
— Spokoju panie! przecie to bal, to światowe lach tam ti... dy ry... bum! Śmiać się do rozpuku i hasać, szaleć.
Irena wzięła brata pod rękę.
— Tańczymy Maryśku, dobrze?... — spytała słodko.
— Jak chcesz.
Pochylił się i pocałował siostrę w rękę. Czuł, że ona z Denhoffem uratowali go od awantury.
Po kontredansie Maryś palił w foyer, gdy podsunął się do niego Skórski.
Eeee! te... te... panie Mahjanie, czy pan wie o naszem szczęściu hodzinnem?
— O jakiem szczęściu?
Hrabia ogarnął ucho dłonią.
— Aa! Hee!... Co takiego?
— Jakie szczęście? — huknął Maryś.
— Eee... te... nasze, hodzinne. Ma foi! Żona mi ee... te... te... p... phezent zhobiła.
— Pewno kupiła trąbę do ucha — rzekł Maryś trochę ciszej.
— Mamy... ee... te... potomka.
— A winszuję! Syna.
— Eeee... tee... cóhkę, tylko cóhkę, ee... infantka tak... te... Ma foi!... Infantka. Ale ee... piękność powiadam panu.
— No, naturalnie i genjusz!
Hrabia śmiał się.
— Eee... te... bahdzo, bahdzo miłe dziecko. Jestem wzohowym papą... Ha! ha! kocham się we własnej cóhce. Eee... A phopos.. czemu pan nie zatrzymał się w Warszawie dłużej wówczas po tych awantuhach... a... afhykańskich, w jesieni... po tej... tej konstytucji. Ja ee.. te... te pisałem, phosiłem, jeszcze wtedy... e... z Mahylą... był czas... Tehaz...
— Teraz za późno. Wiem! Do widzenia hrabiemu, idę tańczyć.
— Ee... pa... pahdon, pahdon, phoszę bahdzo.
— A to... ee... nahwaniec afhykański — rzekł hrabia po odejściu Marysia.
Mazura Turski znowu tańczył z Ireną, która bojąc się o niego wolała z nim być. Widząc przed sobą pannę Korzycką z Poszyngierem Maryś szalał. Ulubiony zawsze taniec teraz opętał go. Razem z Irą, tańczącą bardzo dobrze, tworzyli wyborną parę. Marjan odznaczał się brawurą i zapałem, był klasycznym mazurzystą. Czasem szarżował i wówczas stawał się dziarskim, rozhukanym chłopcem, widzącym szał w tańcu, unoszonym wichrowatą, stepową jakby naturą. Częściej płynął po sali tempem eleganckim, niesłychanie wytwornem, czyniąc półobroty do tancerki spokojne a wykwintnie kokieteryjne, lub wyprzedzając ją patrzał w jej oczy z przejmującą magnetyczną siłą.
— On chyba zapomina, że to ja, myśli, że tamta... rzekła Ira do Ziuli podczas ogólnego koła.
Turski z — Ireną i Denhoff tańczący niezrównanie z Dorcią, zainteresowali wiele osób. Dowiadywano się kto to, ale nikt nie chciał wierzyć, że Turski tańczy z siostrą.
— Chyba jakaś nowoczesna miłość łączy to rodzeństwo — ktoś szepnął.
Maryla widziała taniec Turskiego. Przy ociężałych ruchach Poszyngiera, drażnił ją swym artyzmem.
— Ostatniego mazura muszę tańczyć z nim — postanowiła.
Lecz gdy zapowiedziała już o tem Poszyngierowi i w czasie przerwy balowej poleciła Skórskiemu, by prosił do niej Marysia, hrabia wrócił skonfundowany.
— Eee... te... te... Tuhski już wyjechał z Hesuhsy. Ma foi! Zahaz po mazurze.
Panna Korzycka uczuła dziwny, przykry żal. Sala stała się dla niej pustą nagle i bezbrzeżnie płytką. Poszyngier wstrętnym.
— Ukarał mnie, mam nauczkę! Pojechał... a ja z tą... kreaturą.
Rozkaprysiła się i wyjechała również natychmiast.




VI.

W parę tygodni po balu warszawskim Denhoff przyjechał wczesnym rankiem do Turowa. Zastał Marysia spożywającego śniadanie. Młodzieniec zdawał się być w ciągłej gorączce, źrenice świeciły mu fosforycznie. Na zapytanie Ryszarda co porabia, że go nigdzie nie widać, odpowiedział krótko.
— Łajdaczę się.
— To najgorszy sposób zabijania w sobie bólu — odrzekł Denhoff. Czemu u licha nie wyrwiesz swego szczęścia z tych kurlandzkich zakusów, przecie to zależy jedynie od ciebie Marysiu.
Denhoff z Turskim mówili już sobie po imieniu.
— A ty zrobiłbyś tak będąc w moich warunkach...
— Wszak ona cię kocha.
— Trudno w to uwierzyć. Styl panny Korzyckiej dawniej był wyraźny, teraz... niezrozumiały.
— Czy tylko się z tem liczysz?
— Ty wiesz Ryszardzie, jakie jest moje położenie. Mój ojciec za nic niepozwala na związek z Korzycką. Gdybyż ona inne nosiła nazwisko! zaś Korzyccy mnie uważają za mezaljans dla córki. Jak z tego wybrnąć.
— Ojca przekonać, Korzyckich puścić w trąbę, Marylę zaś odebrać temu mamutowi. Ja takbym zrobił.
I ja do tego dążyłem, lecz teraz gdy ona zaręczyła się z innym, ręce mi opadły. Intruzem nie będę, nie mogę, nie potrafię.
— Ależ człowieku, zastanów się, nie ty, lecz tamten jest de fakto intruzem, ona Poszyngiera nie cierpi.
— Więc biorą go jego miljony i tytuł? to tem gorzej.
— Ubliżasz pannie Maryli. Tylko Perzyński dostawszy w jesieni kosza od niej, posądza ją o materjalizm. Ale to co innego, Perzyński mści się na niej, bo nie przypuszczał, aby on mógł być odrzuconym konkurentem. Więc Perzyńskiemu wolno, tobie nie.
— Maryla lubi blichtr, tytuły, bogactwo... lubi, to lubi.
— Szczęścia swego dla złota nie poświęci, tembardziej, żeA jest sama bogatą. Ona ma zbyt szczerą naturę, to nie aktorka. Ale, ale, czy pojedziesz dziś do Sołowa na przedstawienie trupy prowincjonalnej, która zjechała tam? Dają podobno sztukę Fredry. Odegrane to będzie ohydnie, wyobrażam sobie, ale zabawimy się. Są fertyczne aktoreczki. Była u ciebie z biletami taka w kapeluszu — kukuryku wielka trzpiotka.
— Była. Zmarznięta jak nieboskie stworzenie.
— Więceś ją rozgrzewał?
— Tak, koniakiem.
— Ii, to na nic! powiem ci teraz pod sekretem, że Gucio K. już ją zaangażował, ale da się to zrobić. Zatem dziś jedziemy, postanowione!
Denhoff został w Turowie na obiedzie, pod wieczór obaj młodzieńcy wyjechali do Sołowa.
Przygodna, wielka buda, zwana teatrem mieściła w sobie mnóstwo osób z miasteczka i okolicy.
Pierwsze rzędy krzeseł zajęło obywatelstwo ziemiańskie, przeważnie młodzież męska. Nie było pań z Worczyna, ani z Woli Wierzchlejskiej, tylko pani Ama Lubocka z jakąś wystrojoną panną, rzucającą oczyma na prawo i lewo, którą Denhoff nazwał od razu „koczkodanikiem“. Sala improwizowanej widowni, przystrojona gałązkami sosenek, przedstawiała się mętnie z powodu kopcących lamp. Panował tu chłód i jakaś woń stęchlizny, zmieszana z zapachem paczuli. Turskiemu pani Ama wskazała krzesło przy sobie, pragnąc Denhoffa ulokować obok „Koczkodanika“ ale on zręcznie wykręcił się, na ofiarowane zaś sobie miejsce przyprowadził Teosia.
Przedstawienie rozpoczęło się. Sztukę Fredry parodjowano tak okropnie, że Denhoff i Turski przestali uważać na scenę. Ryszard pociągnięty przez Gucia Korzyckiego przesiadywał za kulisami, Marjana bawiła jego sąsiadka. Paszowski złości! się; po każdym silniejszym efekcie na scenie, który aż po nerwach zgrzytał niezgrabnością wykonania, pan Wojciech mruczał dość głośno.
— Brawo, brawo! Żeby tak obskurnie grać, trzeba i na to artyzmu, panie mój. Wolałbym co prawda, żebyście koziołki fikali, niż smażyli taką sztukę, bo to już herezja, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Żeby autor żył i zobaczył coś podobnego, toby uszy wam oberwał, ponawlekał na sznuri zawiesił na posągu sztuki, jako zemsta za sprofanowanie jej. Dalibóg!
Ama szepnęła do Turskiego.
— Słyszałam, że pan się bawił w Warszawie. Cóż, miłe. wspomnienia?
— Bardzo. Żałowałem, że pani nie było.
— Do... prawdy?
Spojrzała na niego zalotnie, jedną z tych min, które odrazu mężczyzn uświadamiają, czego się mogą spodziewać.
— Ależ tak — brnął Maryś. Byłoby pani do twarzy w atmosferze balowej... w dużym dekolciku.
— O, już zaczyna swoje. Ciszej, bo kto usłyszy. Niepoprawny!
— Czyż dekolt to rzecz nieprzyzwoita? Wszak panie pokazują to wszystko, bez skrupułów.
— Zależy od tonu powiedzenia — uśmiechnęła się pani Ama.
— A negliż to także nieprzyzwoite?
— Coraz dalej pan idzie.
— Bo lubię wszelkie... podspody, to u niewiast najciekawsze.
— Nie można tak rozbierać kobiet. Pan się zepsuł, panie Marysiu. Ha, ha!
— Czy dawniej byłem dyskretniejszy!
— O... tak.
— Eej, chyba nie! Zawsze wolałem i umiałem.... rozbierać.
— Ciszej! Pan zapomina, żeśmy nie sami. Jesteś nieostrożny — szepnęła mu do ucha.
— To ma większy urok, czaić się nie lubię. I kobiety wolą odwagę w mężczyźnie. Czy nie tak?
— Kobiety lubią być... energicznie brane, lecz z pewną tajemniczością — cedziła pani Ama przez grymaśnie ułożone usta. Jak się panu podoba moja kuzynka?
— Nie znam jej.
— Przecież jest ze mną, widzi pan.
— Ach tak! w tylu szmatkach, nie można osądzić.
— A jakżebyś chciał??
— Pragnień nie mam żadnych co do niej, ale znam dopiero wówczas... kobietę, gdy ją... rozbiorę.
— Ależ nieznośny jesteś, zbliża się Perzyński, cicho.
— Czy się go obawiasz?? Może mi zrobić scenę o ciebie. Co?...
— Panie Marjanie... pan się zapomina.
Turski wybuchnął śmiechem.
— Ha, ha! to paradne!
Nachylił się do niej i rzekł ciszej.
— Chcę ci się właśnie... przypomnieć.
Podszedł Perzyński.
— Tss! Czy bawi pana ta sztuka, że tak wesoło? — spytał.
— Owszem! Jestem oczarowany. Jakże tam za kulisami? zabawniej niż na scenie?
— Tss? tak sobie, średnio, jest kilka ładnych okazów żeńskich.
— Jak się pan wyraża? — oburzyła się pani Ama.
Perzyński już pracowicie układał wąsy. Podniósł różową twarz, i patrzał na Amę z pod jasnych rzęs, miał minę zwycięską.
— A jakto trzeba wyrażać się o kobietach?
— Nieco grzeczniej.
— Tss! ja jestem dla kobiet bardzo... tego... grzeczny, ale one wolą inaczej, więc, dogadzam życzeniom pań. Nic więcej.
— Gdzie Denhoff — spytał Maryś.
— Częstuje tam czemś, razem z Korzyckim, tę najładniejszą aktoreczkę, wcale wesoło u nich. Pan tam nie zaglądał?
— Nie, mnie tu wesoło.
— Bardzo wierzę. Żałuję, że już dla mnie miejsca brak, chyba, które z państwa weźmie mnie na kolana.
Pani Lubocka. trzepnęła go chusteczką po ręku, ale bez wielkiej obrazy.
— Czy on to ma uważać za zachętę, czy przeciwnie? — spytał Maryś.
— Niech pan już idzie sobie do owych okazów żeńskich, za kulisy — zawołała, piękna. Ama.
— Rozumiem! Nie jestem na dziś w programie. Tsss! idę zatem szukać lepszych sukcesów, może mój dzień powróci.
— Co pan bredzi?...
— Nic, tylko to, że mnie pani dziś okrutnie tyranizuje, smutny jestem i tss... ubolewam nad swym losem. Adieu!
Perzyński skłonił się bardzo swobodnie.
— Nienawidzę tego albinosa, tak mnie drażni...
— Ale bywa. czasem zabawniejszy. Co?...
— Kiedy będziesz u nas w Zawierciu?...
— Poco liczba mnoga? Ja bywam u ciebie, doskonale to rozumiesz.
— Zawsze jesteśmy sami z Kamilkiem, przyjedź kiedy do nas. Prosimy.
— Przestań Ama na Boga, bo parsknę śmiechem. Sami? O mój Boże! Taka para gołąbków: Kamilek i Amcia. Ty umiesz wybornie udawać kochającą, żonę, dbałą o swego Kamilcia, Kamilunia. Takie z was dobre małżeństwo, że aż potrzeba kogoś trzeciego dla harmonji. Ja jednak zastrzegam sobie, że za Kamilciem nie tęsknię, mam nadzieję, że mi go nie każesz bawić.
— Więc przyjedziesz?...
— Hm! Może. To nie wykluczone.
Ama pochyliła się lekko do Marysia i szepnęła.
— Kamil wyjeżdża za parę dni do Warszawy. Zatem...
— Dobrze. Skorzystam.
Tymczasem Denhoff, Gucio i Konstanty Leśniewski bawili się wybornie w garderobie, z aktorkami. Był już szampąn i koniaki. Gustaw najwięcej dokazywał; kradł szminki różne z tualety artystek i dekorował niemi wszystkie, napotykane za kulisami dziewczyny. Kocio pod dobrą, datą, trunków pomagał mu w zabawie, tylko Ryszard nie wtrącał się do nich, ale za to pił bez miary szampana. Perzyński obcałowywał aktoreczki i jak reżyser wypuszczał je na scenę. Pod koniec przedstawienia przyszedł Turski z Paszowskim. Temperatura wzmogła się. Maryś miał oczy świecące i jakiś szczególny wyraz na twarzy. Poznały się na nim zakulisowe damy, bo zaraz go otoczyły. Denhoff częstował przyjaciela szampanem. Pijany Gucio krzyczał bez ceremonji, żeby już skończyli te „brednie na scenie“, bo to przeszkadza lepszej zabawie.
Aktorzy częstowani hojnie przez obywatelską młodzież zgadzali się z ich życzeniem. Sztukę grano już „na pytel“, byle prędzej, wreszcie zasłonę szarpnięto energicznie; ku ogólnej radości prowincjonalna muza zasłoniła swe oblicze, umilkł jej, rozdzierający nerwy, patos. Zabrzmiały krótkie brawa, dla zwyczaju, potem ukłony artystów...
Sala zaczęła się wyludniać. Pani Lubocka daremnie chciała czekać na Marysia, by ją odprowadził do powozu. Rolę tę spełnił młody Paszowski z galanterją. Zapewnił „koczkodanika“, że „barldzo się wesoło bawił i psyjemniejszego wiecorlu nie pamięta“. Otrzymawszy zato, rozrzucone na cztery wiatry spojrzenie, oraz serdeczny uścisk dłoni pani Amy powrócił do teatru, szukając towarzyszów. Teoś był w doskonałym humorze, spotkawszy ojca pochwalił mu się, że „wytrlwał do końca przy damach, jako kawaljerio serlwanto i urlatował honorl młodzieży, bo tamci, to tylko w aktorki wieżą“, zanim jednak wszystka publika opuściła widownię, wbiegli panowie z artystami i artystkami, i zaczęło się wielce hałaśliwe porządkowanie sali. Krzesła i ławki wyrzucano z impetem za drzwi, powstał krzyk wychodzących, pisk aktorek. Muzyka na scenie zagrała szalonego oberka. Gustaw wrzeszczał na służbę, klął po francusku i po polsku. Denhoff wołał na muzykantów, by grali cakewalka. Maryś krzyknął.
— Hej! mattchicha rznąć.
— Do djabła z mattchichem! Kankana! — ryczał Gucio..
Wszyscy mu przyklasnęli. Runął grzmot okrzyków. Orkiestra żydowska grała kankana, młodzieńcy porywali aktorki i zaczął się taniec pijacki, przy odgłosie wyrzucanych krzeseł i tłuczonych lamp. Paszowski dostarczał butelek, walił w kark kelnera, by je prędzej odkorkowywał, śpiewając przytem kabaretowe kuplety.
Staremu panu dymiło z czupryny, trzęsły się nogi, ale nie ustąpił i wychylał co raz nowe kielichy. Wznosił toasty bardzo ekscentryczne, na które odpowiadano wybuchami cynizmu. Dowcipy Paszowskiego i Gucia dominowały. Leśniewski taczał się ze śmiechu, tylko biedny Teoś z miną, jak półtora nieszczęścia, stał przytulony w kącie, patrząc ze zgrozą na to, co się dzieje. Pierwszy raz widział taką bachanalję, myślał, że wszyscy dostali pomieszania zmysłów. Najprędzej oprzytomniał Turski, potem Denhoff. Popatrzyli na siebie trochę błędnie, wstręt osiadł im na twarzach, wzdrygnęli się jak przed obrzydliwością, lecz nie potrafili usunąć jej. Porwał ich ogólny, bachiczny szał.
Do rana trwały tańce i pijatyka.




ViI.

Wieść o awanturniczej nocy w Sołowie, rozbiegła się szybko po okolicy. Pierwsza panna Balbina Tulicka, wielce zgorszona, uderzyła jak w dzwon alarmowy. Napisała list do Worczyna do pana Turskiego, że jego syn źle się sprawia i, że wciąga jej praktykanta w bezwstydne zabawy, że gorszy skromnego chłopca. Drugą epistołę, stokroć zjadliwszą, otrzymał Paszowski. Ale tu stara panna sparzyła się. Pan Wojciech bowiem odpisał jej, że niańką Leśniewskiego nigdy nie obiecywał być, natomiast zdumiewa go fakt, iż opieka takiej bogobojnej niewiasty wpływa na Kocia zupełnie przeciwnie; tu wymienił parę jego erotycznych awanturek, znanych w Połowicach na wsi i w Wodzewie, gdzie nie obyło się bez rezultatów plastycznych. Senatorówna zadraśnięta w swej skromności, dała spokój Paszowskiemu, ale i do Denhoffa wysłała sążniste morały, na które odpowiedział jednem słowem „Merci“, i położył swój podpis; wszystko to na papierze z rysunkiem przedstawiającym orszak Bachusa. Panna Balbina, wyrzekłszy „paśkudźtwo“, oburzona i zła zaniechała swego apostołowania.
W kilka dni potem, w jednym z najpoczytniejszych dzienników warszawskich, ukazało się sprawozdanie z zabawy w Sołowie krótkie, lecz bardzo zjadliwe. Nazwiska i miejscowość nie były wymienione, ale młodzież obywatelską skrytykowano bez litości. Wszyscy odgadli, że satyrę pisała Tulicka.
Gdy Paszowski przyjechał do Worczyna zastał tam atmosferę okropną. Pan Turski lekko lecz dobitnie podkreślił swe zdumienie, co do bytności pana Wojciecha, na birbantce w Sołowie, ale rozwodził się długo z oburzeniem nad postępkami jedynaka. Paszowski, skruszony wymówką, bronił jak umiał Marysia i Ryszarda, lecz to nie pomogło. Zgnębiony Turski na wszelkie argumenty broniące młodzieńców odpowiadał stale.
— To nie tłómaczy takiego wybryku. Wolno Guciowi, bo on jest Korzyckim i ma ustaloną opinję skończonego łobuza, można darować nawet Denhoffowi, zważywszy na jego wychowanie bardzo swobodne, zagraniczne, na wczesne opuszczenie domu rodzicielskiego i na poprzedni sposób jego życią pod wpływem hulackiej młodzieży. Ale Marjaria i Perzyńskiego nic nie usprawiedliwia. Wszak to są już ludzie na odpowiedzialnych stanowiskach, obywatele-ziemianie. Na nich patrzą, oczekują po nich działań społecznych. Teraz, kiedy przeżywamy tak poważne chwile w przededniu wyborów do dumy, kiedy cały świat zainteresowany tem co się u nas robi, oni, polska młodzież obywatelska, organizują taką bachanalję... z wędrownemi aktorkami. To wstyd!
Paszowski przekonywał, że nic znowu nie zaszło tak bardzo hańbiącego młodzieńców, że Maryś i Denhoff zachowywali się najestetyczniej, ale obaj będąc młodymi łatwo podlegają zapałom. Co zaś do Marysia, Paszowski zapewnił, że nurtuje go miłość do panny Korzyckiej, że żal i rozpacz mogą go pchnąć na gorsze, tory. Takie zręczne obrócenie kwestji odniosło skutek. Pan Turski przeraził się, ale nie okazał tego Paszowskiemu. Na drugi dzień sam pojechał do Turowa chcąc syna wybadać.
W modrzewiowym dworze przyjął go radośnie stary sługa Ksawery, lecz oznajmił, że młodego pana niema w domu. Pojechał do Zawiercia.
Pan Turski, niemile dotknięty, spytał, czy syn jego często tam bywa, gdy usłyszał odpowiedź „codziennie“, doznał wrażenia, że wstyd i gniew spalą go chyba.
Stary wiarus i oryginał odczuł pana, rzekł ze smutkiem, dobierając ulubionych wyrazów.
— Oj tak, wielmożny dziedzicu, z naszym „kasztelanem“ coś się robi złego. Całkiem jest gnuśny teraz; siedzi w domu, kombinacjuje, debatuje, albo chodzi po polach bez żadnej konwersacji. Zły się zrobił, mrukliwy, po nocach nie sypia, o gospodarstwo turbacji nie ma. A teraz...
— Co teraz? — podchwycił Turski, wbrew swej zasadzie nie wypytywania służby.
— A teraz, od tej Warszawy, co to jeździł na bal, — kaputeus! choć i od godów świątecznych fortunnie już nie było. Ale ten tyatrum do reszty, panicza skonfuzjował. Oj szkoda!
Ksawery podrapał się w łysinę i szepnął zgorszony.
— Wszystkie, dziedzicu, determinacje przez te kobity.
— Jakto? Czyżby panicz?
— Boże uchowaj! dziedzic może suponuje, że nasz kasztelan tak sobie poczyna, jak pan Gustaw Korzycki? co to, byle podwika już ją sobie proteguje? Nie, takiej Sodomy u nas nie dopatrzysz. Tylko, ot... nie śmiem mówić.
— Proszę mówić, pozwalam.
— Pewno, bo to idzie o latorośl nobilitacyjnego rodu, trzeba ratować od złych parcelacji młodego dziedzica, który...
— Niech Ksawery mówi prędko i zwyczajnie bez wyrazów obcych, bo ich nie rozumie.
— A dobrze, tylko nie bardzo, bo popełniam niekonkordję w swoim obowiązku; winienem subordynację panu dziedzicowi, ale i rewerencję swemu panu, żeby go nie denuncjować, to już suplikuję pana dziedzica o zachowanie mojej formalności dla siebie, proszę o dyplomację...
Pan Turski wzruszył ramionami i chciał odejść, Ksawery chwycił go za rękę.
— Skończę dziedzicowi o kasztelanie. Ta... ta pani z Zawiercia, to jest matrona bez żadnej klasyfikacji, ambicji i konwenansji. Ciągnie panicza do siebie, korespondencję przysyła a panicz..., panicz chudnie — rzekł zniżając głos, prawie do ucha Turskiemu.
Obywatel nic nie odrzekł. Poszedł do pokoju syna, i tam się zamknął. Gdy po godzinie wyszedł, był blady, z widocznem wzruszeniem na twarzy. Myślał z goryczą.
— Wszędzie Maryla, wszędzie ta Korzycka, fotografje, odbitki amatorskie, jej tchnienie w całym pokoju. Kocha się jak żak. A ta Ama pisze listy, które leżą poszarpane, więc tu jedynie szał, zawrót głowy. Może Paszowski ma słuszność?
Turski szedł do swego powozu, gdy Ksawery zastąpił mu drogę.
— Co pan dziedzic raczy mnie dysponować in nomine kasztelana?
— Niech mi Ksawery da pokój! Zresztą... powiedzcie paniczowi, że byłem i... że, bardzo jestem nim zgorszony! i zmartwiony.
— Oj to będzie już inkwizycja. Ale mu to powiem, wedle rozkazu.
Powróciwszy do domu, pan Turski długo rozmawiał z żoną.
Irena nie mogła doczekać się wiadomości z Turowa; stangret mówił wprawdzie, że młodego pana w domu nie było, ale Ira poznała po twarzy ojca, że coś zaszło. Zjawiła się wkrótce pani Turska; pytana przez córkę rzekła smutnym głosem.
— Maryś gubi się ostatecznie, ale tem niewiele zdobędzie, bo ojciec się zaciął.
W Worczynie zapanowała głucha, przykra cisza.
Denhoff wyjechał do Olchowa. Młody Turski codziennie przesiadywał w Zawierciu, zanurzony w erotycznych podnietach z panią Amą. Dawny stosunek ich powrócił ze zdwojoną siłą; ona była stęskniona do jego zmysłowych szaleństw, on trwał jakby w odrętwieniu myśli i uczuć, żył tylko nerwami i jak ślepy szedł tam, gdzie one go chwilowo niosły. Pani Ama znowu potrafiła go ujarzmić, używając do tej gry całego zasobu swych pseudo uroków. Przestała uważać na opinję, ironizując wszelkie względy. Dawniej troskliwie dbała o pozory, gdyż zależało jej na tem, by uśpić czujność okolicy. Teraz wszystko lekceważyła, rzucając wyzwanie światu i mężowi. Ale niedołężny Lubocki udawał, że nic nie widzi. Pani Ama była jak ozdobna bombonjerka, napełniona lichym gatunkiem cukierków, poowijanych w papierki konwenansów.
Pod jednym względem stosowała się do praw Likurga w Sparcie, że można kraść, byle sprytnie i żeby nikt nie złapał na gorącym uczynku. W ten sposób oszukiwała opinję, lecz tylko do czasu. Za wielu miała wspólników — jak mówił Maryś — by wreszcie prawda nie wyszła na jaw. Teraz sama rzuciła ją ludziom, dając Marysiowi głuszące jego ból zapomnienie. Robiła wszystko, by zatrzymać go przy sobie jak najdłużej. Wiedziona instynktem samozachowawczym, nie pragnęła nawet pochłaniać go inaczej jak zmysłami. Była tylko lwicą, haremową kobietą, na którą padł wybór padyszacha, ona zaś, świadoma swych obowiązków, spełnia je z wyłącznym artyzmem. Urządzenie buduaru i sypialni, światła jaskrawe, lub mgliste, stroje obmyślone drobiazgowo do każdej sytuacji, wszystko miało na celu odurzenie kochanka i wzięcie go raz na zawsze pod swój wpływ. Wytrawna kokietka, umiejętnie grała na nerwach młodzieńca, jej ranne ubrania, bardzo swobodne, jej miny, sposób patrzenia, kaprysy lekkie, słodkie pieszczoty nawet odpowiednie trunki, opanowywały Turskiego z zawrotną siłą, rzucając go w otchłań rozpusty. Trawiła go żądza namiętna, głód coraz nowych rozkoszy pożerał jego młodą, zapalną krew. Turski dławił w płomiennych uściskach wężowe ciało Amy, rzucał się na nią wściekle, gryzł w pocałunkach, przeistaczał się w zwierzę bezpamiętne, porwane wirem miłosnych pożądań. Ama znając wytworność kochanka, nawet w krańcowym bezwstydzie nie przestawała dbać o estetykę, była wyuzdaną heterą, wymagającą i nienasyconą, lecz zawsze z pewną estetyką zastosowaną do chwili. Turski widział w niej tylko samicę, jednakże odczuwając jej starania względem siebie, był wdzięcznym kochance za jej przenikliwość. Lubił taką formę i półcień dyskretny, którym Ama otaczała najszaleńszą nawet lubieżność pieszczot. Zapadli oboje w odmęt drażniący, w rozgrzany do kipiątka nurt cielesnych żądz. Poniósł ich żywiołowy krzyk temperamentów, niczem już nieokiełznanych.




VIII.

Tak to, panie mój, każdy ma swego mola co go gryzie, a ja mam molicę, mógłby rzec młody Turski. Tylko niewiadomo teraz, kto jest dlań jego molicą: Korzycka czy ta rozromansowana Ama? — mówił Paszowski do Bronisława Perzyńskiego, który go odwiedził.
— Tss.. w takim razie pan Marjan ma dwie molice. Ale ja nie wierzę, aby Korzycka kochała go, to tylko jej kaprys; posiada ich mnóstwo, co godzina inny. Zresztą już zaręczona.
— Także w chwili kaprysu. Nie trwałe są te zaręczyny z Poszyngierem, przy pierwszej sposobności baron dostanie, odprawę i kwita. Będzie z nich taka para, jak Denhoffa z Dorą Zborską.
— Czy i tamtych pan już rozdziela? Zakochani, w sobie niemiłosiernie.
— Tak, tak zakochani, ale, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, oni całkiem dla siebie nie odpowiadają usposobieniem, poglądami, dalibóg niczem. Ona poważna choć ma ośmnaście lat, on zacny chłop, ale istna zawierucha. Już się między nimi zaczynają różne preludja, nie wróżące nic dobrego. To także molica Denhoffa. Każdy z was ma jakąś... Dulcyneę, wedle słów Ryszarda. Najlepiej zrobił Osinowski, przeczuwszy czy też dowiedziawszy się od kogoś, że Ania go nie przyjmie, zaniechał starań o nią i, wyruszył za granicę, do uniwersytetu. Żal mi go było, bo zawsze mizerny, ale już teraz wygląda jakby z krwią nigdy nie miał znajomości. Istny śledź z octu. To zdolny chłopak, dobra głowa, szkoda go. Pisał dla Ani jakieś pamiętniki, na pergaminie, z jej fotografją i tytułem: „Z nią w myśli“. Panna Ira album ozdobiła malarstwem, aż tu pęc! i po idylli. Kruche stworzenia te panny.
— Tss... Leśniewskiemu również niezbyt udało się, rachował na pannę Kazimierę z największą pewnością, tymczasem Rymsza zastąpił drogę z powodzeniem. Konstantego pusowała panna Balbina.
— Najwięcej własna jego mamunia, bawiąc w Połowicach podczas lata. Ale wszystkie zapędy bezskuteczne, Ziulka ma lepszy gust. Lubiła dosyć tego Kocia, jak naprzykład mego Tofka, tylko, że tamten zarozumiały więc inaczej to skombinował.
— Kocio jest bardzo pewny siebie, mówią, że on i o pannie Korzyckiej myślał. Ha! Ha!... Tss...
— Et! do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, co mnie to obchodzi? Jak ktoś jest amatorem koszów, zawsze zdobędzie pewną ich kolekcję. A cóż u pana słychać z dziedziny afektów? bo to panie mój, epidemja panuje w tej okolicy romansowa.
— U mnie, hm! Ja żenię się.
— Co?! panie mój! Z kim?
Perzyński zakręcał wąsy starannie i patrzał na końce żółtych kosmyków, sterczących po bokach nosa. Miał na ustach dumny uśmiech.
— Tsss... właściwie mam zamiar dopiero.
— Ależ z kim?
— Z księżniczką Wirską z Wołynia — rzekł tryumfalnie, wznosząc przeróżowioną twarz o maślanem owłosieniu, wysoko i butnie.
— Ha! ha! ha! Dalibóg! Pyszna krotochwila! Pyszna panie mój. Ha, ha, ha! Pęknę ze śmiechu! Ha, ha, ha!
— Czegóż się pan tak śmieje? Cóż w tem jest tak bardzo śmiesznego? — pytał Bronisław zły, lecz zmieszany.
— Ha, ha ha! Jakaż jest ta pańska księżniczka, stara panna, krzywa, garbata, może ślepa? Mów pan, bom ciekawy. Panie mój!
— Co pan wygaduje! Jakże można! Księżniczka Wirska jest młodziutka, ma siedemnaście lat, w tym roku skończyła Sacré—Coeur, bardzo piękna i bogata jedynaczka.
— A to chyba ma kiepsko w głowie. Dalibóg!
— Panie Wojciechu, co to znaczy?...
— Panie łaskawy, nie bierz mnie za durnia. Boć przecie, młoda, piękna, bogata i w dodatku utytułowana arystokratka nie wyszłaby za zwykłego, panie mój, obywatela, i... te... do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich... ta... panie mój! jąkał się pan Wojciech.
— Więc panu powiem, że ona się we mnie kocha... szalenie! — wybuchnął Perzyński.
Paszowski zrobił wielkie oczy.
— Kocha... szalenie?
— Do tego stopnia, że tylko czeka chwili oświadczyn. Jej rodzice, oboje księstwo są taksamo dla mnie usposobieni bardzo pragną i czekają tylko... żebym...
— Żeby pan kiwnął palcem? Hę! Osobliwi księstwo!
Perzyński oburzył się.
— Pan niedowierza widzę! Myśli pan, że to już nie dla mnie? Wszystkie moje wielbicielki były z tytułami tylko gołe, pierwsza Wirska jest bardzo posażną.
Przewróciło mu się we łbie, nic innego — pomyślał Paszowski, głośno zaś rzekł.
— Hajda panie! Nie wiedziałem, że pan miewa wielbicielki. Jeśli tak, to winszuję! Same tytuły, tylko gołe, no, no! a teraz i tytuł i nie goły. Ależ panie mój, korzystaj, oświadczaj się, łap... tę... zakochaną, ha, ha, ha, księżniczkę, hi, hi, hi! i żeń się, zrób łaskę Wirskim. Dalibóg!
— Ja panu mówiłem w zaufaniu, a pan obraca w żart moje zwierzenia — zawołał Bronisław obrażony.
— Panie mój, owszem, cały zamieniam się w słuch. A to dopiero splendorem nielada ozdobi pan swoją rodzinę, Perzyńscy teraz wyrosną jak na drożdżach... ho! ho!
Pan Wojciech mówił ciągle ironicznie, lecz Bronisław uniesiony zapałem nie odczuwał tonu.
— Tak istotnie, ród Perzyńskich przyoblękę w blask, bo aż w mitrę książęcą...
— Mea culpa! narzekam na Teosia, ale on mądrzejszy niż ten rydz — mruczał Paszowski.
— Co pan mówi?
— Podziwiam! Podziwiam. Więc w mitrę. Ho! Ho! I kiedyż to umitrowanie się nastąpi?
— Tsss... już wkrótce, pojadę na Wołyń zaraz po wyborach.
— A może pana wybiorą na posła do Dumy?...
— Tss... pan żartuje, za młody jestem na taki zaszczyt. Z czasem, kiedyś...
— Jako zięć księcia Wirskiego... To pięknie brzmi! Ale pańskie, takie niby głębokie uczucie dla panny Maryli, widocznie zgasło... Hę?
— Panna Maryla jest materjalistką.
— Pan zaś nie?...
— Ja się różnię i od niej pod tym względem i od Turskiego. Oboje skazili sanktuarjum rodzinne.
— Jakie sanktuarjum? Człowieku co gadasz? Panie mój! Korzyccy mają sanktuarjum rodzinne? Ha, ha! Ile członków rodziny, tyle dróg, każde w inną stronę, a ten, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, o sanktuarjach gada! Albo co znowu Turski zawinił panu?
— Turski? bo zaniechał Korzycką i poszedł do Amy. Ale pan nie pozwoli mi skończyć. Panna Maryla pomimo, że Turski rozsypał przed nią szklane paciorki swej duszy...
— Turski, panie mój, w duszy ma perły, nie jakieś tam szklane paciorki, to może ktoś inny i o nim pan mówi.
— Znowu pan przerwał. Otóż on, powtarzam...
— Już słyszałem, rozsypał paciorki. Co dalej?...
— Ona zaś nie odczuła tego. Kobieta bez finezji. Ja, naprzykład, nie postąpiłbym tak. Ja wogóle mam w sobie dwie dusze, jedną od wielkiego dzwonu, drugą od małego.
— Panie łaskawy, czy pan czasem nie chory? Dalibóg, może gorączka, czy niestrawność?
— Nie. Albo co? Coś pan może zauważył na mnie?
— Et! nic... czerwony pan jest.
— Bo tu gorąco. Otóż, gdybym... będąc panną Marylą miał dla mnie... tsss... dla Turskiego...
— Aha! Wylazła ryba z matni — pomyślał Paszowski.
— ...Tylko duszę mniejszą...
— Od małego dzwonu.
— Tak właśnie, to jeszczebym...
— Tej większej od dużego dzwonu — podchwycił pan Wojciech.
— Ależ nie, pan ciągle przeszkadza. To jeszczebym nie zlekceważył tak mnie... tsss... hm... Turskiego, jak panna Maryla.
— A czy pan przypadkiem nie zbadał, panie mój, ile ma dusz owa księżniczka Wirska; i jakie? Hę!
— Z panem nie można rozmawiać!
— Ha, ha! Bo ja, panie mój, mam tylko jedną duszyczkę, ona mi służy nieboraczka do wszystkich dzwonów, wielkich i małych. Więc jestem skromny homo wobec pana.
— Czy to prawda, że panna Irena maluje obraz na wystawę? — zwrócił rozmowę Perzyński.
— A tak! maluje, nawet już ma go na wykończeniu. Możeby pan do niej ruszył w konkury! Hę? — spytał Paszowski z takim sarkazmem, że Bronisław go zauważył.
— Tss... panna Ira gwałtownie chce wyjść za mąż, tambym trudności nie miał.
Teraz Paszowski rozgniewał się.
— Oj, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, zadaleko waćpan idziesz ze swemi przechwałkami. Panie mój, tego za wiele! Panna Ira chce gwałtem wyjść za mąż?! Patrzcie się! Cóż to nie miała dotąd konkurentów? na pana tylko czeka? Śmiechu godne! Gdzież to ona jeździ, gdzie szuka tego męża? Raz jeden była na balu publicznym, robiąc to głównie dla sióstr swoich. Przecie siedzi w Worczynie jak zaklęta i pracuje; sztuka, malarstwo, to jej cel i ideał, jeśli trafi, na kogoś, który zdoła wzbudzić w niej uczucia i sam ją pokocha, wówczas wyjdzie za mąż, ale nigdy za pierwszego lepszego dudka. Nie będzie szukała męża, bo on ją sam znajdzie.
— Tsss... podobno kochała się w Denhoffie i on w niej. Mówił mi nawet ktoś, że mieli się zaręczyć, tylko właśnie wtedy przyjechała panna Dora.
— To panu ktoś głupstw naopowiadał. Panna Ira uważa Denhoffa jak brata, nic więcej. Może się trochę w sobie durzyli? Co nic dziwnego. Ale zresztą taka plotka jak i o Ziuli, że była po słowie z Kociem. Panna Ira prędko już poszle swój obraz do Zachęty sztuk pięknych w Warszawie.
— Tsss... czyżby Zachęta upadła aż tak nisko, żeby zawieszać na swych ścianach utwory panny Turskiej?
— A! panie mój, owszem! proszę ubolewać nad Zachętą. Widzi pan jednak, że są ludzie głupsi, niż pan. Ha, ha! Prace panny Ireny oglądali artyści, malarze warszawscy i orzekli, że przyjmą jej obraz do Zachęty. Będzie się jeszcze kształciła w tym kierunku, pracowała dalej, ale początek doda jej bodźca. Takie powodzenie powinno cieszyć jej znajomych, jak raduje mnie, Denhoffa, Brewiczów, którzy jej sprzyjamy. Ale pan, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, jest inny. Człowiek o podwójnej duszy. To rarytas!
— Panna Ira będzie myślała, że jest wielką, a jest tylko tsss... zero, okrągłe zero w malarstwie.
— Dalibóg! A to złośliwość! Pan się dziś uwziął na pannę Irę. Co znowu, panie mój! Już tam zarozumiałości to w pannie Irze nie doszukasz. Zawsze o sobie wątpi. Muszę jej spytać, co ona panu zrobiła złego, że pan tak obie swe dusze na niej ostrzy, Ale ona nie dba o plotki i czyjąś niechęć nieuzasadnioną.
Gdy Perzyński zrozumiawszy, iż źle trafił, żegnał Paszowskiego, stary pan rzekł mu jeszcze.
— Przekonałem się, że ta mitra, zanim ozdobiła pańską głowę, już sprowadziła porażenie od blasku. Proszę się strzedz; najlepiej wziąć prysznic, bo to chłodzi rozpaloną mózgownicę..
Perzyński zły okropnie odjechał.
Pan Wojciech dokończył za nim.
— ...która i w zwykłych warunkach napchana jest zarozumiałością. A to, panie mój, pyszałek!




IX.

Denhoff przebywał stale z narzeczoną w Olchowie. Karnawał płynął tu wesoło. Ryszard poruszył całą okolicę, że zaś był ogólnie lubianym, więc wszelkie jego projekty i organizacje zabaw podzielano chętnie. On urządził wielki bal motyli, na którym wszystkie panny wystąpiły w kostjumach odpowiednich, co tworzyło całość niesłychanie malowniczą. Kwiaty dla Dory Ryszard sprowadził z Nicei. Drugi bal urządzony pomysłem i gustem Denhoffa, był nazwany Mickiewiczowskim. Kobiety i mężczyźni mieli kostjumy i charakteryzację osób przeważnie z „Pana Tadeusza“. Dora, jako Zosia w dniu zaręczyn, wyglądała prześlicznie. Ale Denhoff, przebrany za Tadeusza, psuł świetną całość obrazu. Odpowiedniejszym byłby na hrabiego z rodu Horeszków. Żałowano, że nie udało się sprowadzić Marysia Turskiego do roli młodego Soplicy, pani Lubockiej zaś na Telimenę.
Denhoff zawsze sypał pieniędzmi bez miary, jak miljoner. Tłomaczenia Dorci i pani Zborskiej nie wywierały na nim wpływu, przeciwnie, podniecały go do co raz oryginalniejszych pomysłów. W ostatki, urządził w klubie miejskim, w Stoku, blisko Olchowa, kawalerski piknik. Adaś Zborski, kuzyn Dory, student, był gospodarzem tej zabawy, na której wypito mnóstwo drogich trunków, zjedzono olbrzymie zapasy wykwintnych potraw, różnych delikatesów i zakąsek najwybredniejszych, sprowadzonych z Warszawy na zamówienie „panicza“. Uczta zakończyła się o czwartej rano, już w popielec, co spowodowało okrutny krzyk bigotek stockich, a nawet, pośród kobiet innej kategorji, wielkie obniżenie opinji na niekorzyść Denhoffa. Pani Zborska nie mogła mu tego darować, głównie za Adasia, bo chłopak tak się uraczył szampanem, że przywieziono go do Olchowa bez przytomności. Dorcię Ryszard przebłagał z niemałym trudem. Poważna dziewczyna ubolewała nad postępowaniem narzeczonego, tembardziej, że niepodobieństwem było wykorzenić zeń utracjuszowskiej żyłki. Jego poglądy, często krańcowo niedorzeczne, przerażały Dorę. Sprzeczki wybuchające z lada powodu, co dzień drażliwsze, gnębiły ją. Denhoff to czuł i cierpiał, lecz zmienić się nie potrafił, nawet nie próbował, mówiąc, że w „kostjumie cnoty“ byłoby mu tak samo nie do twarzy, jak w kontuszu. O Wodzewie znowu zapomniał, sprawy społeczne wypaliły się w jego mózgu, niby ogień bengalski. Nie myślał już o reformach, ani o narodowych pochodach. Nowy pomysł nadleciał z obszernych krain jego fantazji i opanował całkowicie. Denhoff postanowił jechać do Rosji, aby tam fotografować spustoszone majątki podczas rewolucji. Gdy oznajmił o tem narzeczonej, spojrzała na niego bezmiernie zdumiona.
— Co pan jeszcze wymyśli ekscentryezniejszego, bo i to już dziwaczny projekt. Ciekawam!
— Świetny projekt! Piszą o zniszczeniach rezydencji, ale nikt tego nie widział, nędzne zaś ilustracje w dziennikach nie dają chyba wyobrażenia? Ja porobię duże, szczegółowe zdjęcia dewastowanych majątków, z pewną wzmianką o każdym z nich i datą dewastacji, nawet z barwnym, groźnym opisem katastrofy. Utworzę z tego materjału wspaniałe album, raczej dokument historyczny, pięknym drukiem na ozdobnym papierze, w oprawie en luxe i rozrzucę po kraju. Zdobędę popularność.
— Wątpię! Fotografowanie dewastowanych majątków rosyjskich, prócz kosztów i straty czasu, korzyści innych panu nie przyniesie. W dodatku będą się z pana śmiali, a ja tego nie chcę — rzekła Dora.
— Właściwie jak mam postępować, żeby pani była zadowoloną z narzeczonego? — spytał kwaśnym tonem.
— Pragnęłabym, żeby pan poważniej myślał o życiu i jego obowiązkach. Są rzeczy pilniejsze do zrobienia, niż podróż w głąb Rosji dla dogodzenia fantazji.
— O tak! są rzeczy pilniejsze, naprzykład nasz ślub, ale pani się na to nie zgadza. Cóż poradzę?
— Jest pan obywatelem, ma pan duży kawał ziemi, wytknięty teren do pracy, ogromne zadanie, lekceważyć go nie można. Ktoś inny na pana miejscu czuł by się szczęśliwym, pracowałby z zapałem i pożytkiem dla kraju.
— Dudusiu, przez litość! znowu morały? Żebyś wiedziała, najdroższa, jak ci w nich nie do twarzy.
— Ja pana nie chcę moralizować, wiem, że to na nic, tylko odpowiadam na pańskie pytanie, jakim chciałabym widzieć narzeczonego. Mógłby się pan stać poważnym, gdyby chciał.
— Ależ chcę, marzę o tem, żeby się tobie, Doruchna, podobać, tylko cóż ja w Wodzewie mogę? to zbyt ciasny teren dla mnie. Ja mam szeroką naturę, potrzebuję dużo przestrzeni, rozległych projektów! i coraz nowych.
— Niech pan zajmie się szczerze Wodzewem, tam jest mnóstwo roboty.
— Wodzewo jest już jak cacko.
— To też więcej nie upiększać, lecz ulepszać majątek, zamiast zostawić go na łasce i niełasce Wrońskiego.
— Już i pani mi go wypomina? To mój największy przyjaciel.
— Daj Boże, aby się pan nie rozczarował, zapóźno.
— Panno Doro, Duduśku złota, nie wpadajmy w taki nastrój minorowy. Mówmy lepiej o naszym ślubie.
— To jeszcze bardzo odległy projekt.
— Więc jak długo mam czekać? spytał zdenerwowany.
— Czekamy wspólnie, nastąpi zaś to w każdym razie nieprędko.
— No, ale mniej więcej.
— Za dwa lata.
— Pani chyba żartuje. Panno Doro?
— Mówię serjo, pan jeszcze za młody na męża, ja na żonę. Jak skończę dwadzieścia lat, wówczas, o ile...
— Niech pani skończy.
— O ile pan będzie poważniejszymi i nie zmieni się w uczuciach dla mnie.
— Voilà! Dużo warunków, termin bardzo nęcący, można rzeczywiście dostać obłędu przez ten czas. Czy to lekarz poradził pani owe dwa lata zwłoki?
Dora obraziła się.
— Ja sama tak postanowiłam, pan jest niedelikatny i... nie wzbudzający zaufania, bałabym się teraz wiązać życie pana i sobie. Mamy czas, możemy czekać.
— A jeśli ja nie ustąpię i będę żądał prędkiego ślubu.
— To pańskie żądania nie odniosą skutku.
— Stanowczo?...
— Nieodwołalnie!
— Ha! Zatem w celu skrócenia tego terminu jadę w podróż. Naprzód do dewastowanych majątków, potem do Japonji i naokoło świata.
— Życzę powodzenia.
— Doruchna!
Dziewczę miało oczy pełne łez.
— Pan jest... bardzo, bardzo niedobry. Ale do Rosji pan nie pojedzie.
— Owszem pojadę. Nikt mi nie zabroni.
— Nie pojedzie pan! bo... ja nie chcę tego.
— Proszę o prędki ślub, pani się nie zgadza, mogę więc i ja mieć swoje kaprysy. Pojadę bezwarunkowo na cały rok.
Dora się rozpłakała. Ryszard wybiegł z pokoju i przez parę godzin błądził po rozmiękłych, marcowych polach. Gdy powrócił, był wzruszony, przepraszał narzeczoną tak serdecznie, że znowu oboje się rozrzewnili. Ale zgoda nie długo trwała. Uparty Denhoff nie chciał ustąpić i wybierał się koniecznie do Rosji. Dora postanowiła zwalczyć go, żartowała z projektów Ryszarda, lecz to go ubodło. Po nowej, dość ostrej sprzeczce wyjechał z Olchowa do Warszawy, skąd miał wyruszyć dalej. W stolicy zastał państwa Turskich, Marysia, Irę i Ziulę, którą od balu rodzice jej zatrzymali u siebie. Denhoff domyślał się, że jest i pani Ama, tylko incognito, po wszystkiem bowiem co zaszło pomiędzy nią i młodym Turskim, nie mogła być w towarzystwie jego rodziny. Irena żyła jak w gorączce, bo właśnie w tym czasie umieszczono jej dwa obrazy w Zachęcie sztuk pięknych.
Na drugi dzień po tym ważnym dla Ireny fakcie, całe towarzystwo z Worczyna i okolicy poszło na wystawę. Był nieodłączny Paszowski z synem i Perzyński. Dwa płótna Ireny zawieszone w dobrem świetle wyglądały efektownie. Obraz większych rozmiarów wyobrażał obszerne pole dojrzałej pszenicy, obfitej i bujnej, jaskrawo przetykanej purpurowemi makami. Z boku łanu stała wiejska dziewczyną, sama jak mak i w wieńcu z maków na lnianych włosach. Trzymała w ręku sierp, bezradnie, z takim wyrazem na prostej, ładnej twarzy, jakby żałowała niszczyć pięknego kobierca ze złota i purpury. W głębi energicznie rzucona postać starego chłopa, także z sierpem, który z groźną miną odrzucał precz maki; jakby zły na chwast przepełniający mu zboże. Kontrast wyrazów tych dwojga wieśniaków był plastyczny, całość zręcznie uchwycona i malownicza. Drugi, nie duży obrazek, przedstawiał kwitnące irysy na grzędzie.
Irena nerwowała się; niepewność pierwszego występu przed publiką rozstroiła ją niesłychanie. Miała wrażenie, że wszyscy patrzą na jej obrazy z ironją, że wyszydzają, jej utwory, że cała nadzieja runęła. Siedząc na sofce z matką i ojcem, przejęta chwilą, mieniła się na twarzy. Tymczasem powodzenie było, płótno oglądano ciekawie, krytyki bardzo różne, czasem pochlebne brzmiały dokoła. Denhoff zachwycony przybiegł do niej z rozpromienioną twarzą.
— Winszuję pani! Wspaniałe prace! Te maki żyją, one mają odrębną psychologję, ta wiejska Małgośka zaraz przemówi „tato nie ciskajta maćków“, chłop zaraz będzie klął „wcierności kwieciska!“ O! wybornie! Koloryt pyszny, to słońce parzy poprostu.
— Niech mi pan nie robi tak głośnej reklamy, panie Ryszardzie — prosiła Ira. — Jestem panu nieskończenie wdzięczna za pochwały, ale ciszej, na Boga! bo mnie pan zdradza.
— Ależ będę głośno krzyczał, że to są pani płótna.
Podeszła do nich szeleszcząca, wytworna postać kobieca.
— Panna Maryla! — zawołała. Irena podnosząc się. Państwo Turscy powstali również, i Denhoff.
— Przyszłam pani powinszować — rzekła dźwięcznie Korzycka, podając rękę wszystkim. Ma pani talent wyraźny, powodzenie jest, słychać pochwały. Ten pszeniczny łan pachnie, przypomniały mi się wakacje, moje wycieczki...
Przez czas gdy mówiła, pan Turski patrzał na nią dyplomatycznie, bo nieznacznie a badawczo. Wyglądała jak wiosna, w popielatym kostjumie z fokowem przybraniem, z fijołkami na fokowym rembrandtowskim kapeluszu i na mufce. Oczy jej błyszczały, usta paliły gorącem barwy i temperamentu.
Pani Turska, Ira i Denhoff rozmawiali z Marylą, Turski zaś myślał.
— Piekielnie ładna... i lękał się, żeby Maryś nie nadszedł. Odetchnął, gdy Maryla pożegnawszy ich uprzejmie, odeszła w głąb sali. Spotkał ją Perzyński, skłonił się i chciał minąć, ale zatrzymała go sama.
— Podziwia pan płótna panny Turskiej?
— Tsss... względnie, bardzo względnie, a pani?
— Ja jestem zachwycona.
— Taak? Tsss... pani, mając gust tak wyrobiony w zagranicznych galerjach? Tsss...
— Cóż z tego? Tam są rzeczy przepiękne, ale można; i u nas coś pochwalić. Nie artystyczne są jeszcze te obrazy, ale ładne, talent widoczny.
— Tsss... pani bardzo łaskawa.
Spojrzała na niego przelotnie i prędko kiwnąwszy mu głową, poszła dalej.
— Ee... co ci zawhacał głowę ten... ee... e Perzyński? — pytał hrabia Artur.
— Ach! ta wielka maślnica! Zarozumiałość tego albinosa jest obrzydliwą.
— Pahadne okheślenie jego uhody! Ma foi. Eee... e... te te pahadne! — Bahdzo thafne! Ale on głosi, że będzie się żenił z księżniczką Wihską. C‘est dhole!
— Z księżniczką? A to chyba z taką samą cacaną, jak! on?
— Eee... te... te... Phawdopodobnie! Bahdzo thafne... ta... maślnica.
W ostatniej sali, w tej chwili nieco pustej, przed obrazem Siemiradzkiego, siedział Maryś. Skrył się tu umyślnie, ale Maryla znalazła go. Podeszła niby obojętnie, stanęło bardzo blisko i żywo podała mu rękę.
— Dzień dobry! Czego pan taki blady? Wygląda pan jak ta zmarła Dirce chrześcijańska na rogach bawoła, w którą się pan wpatrywał.
— W takim razie pani jest dla mnie... Neronem — odpalił Maryś bez wahania.
Maryla silnie zbladła, spuściła oczy i rzekła cicho, łagodnie, ze smutkiem w drżącym głosie.
— Może właśnie pan... jest moim Neronem... ja zaś tą... dziewicą.
Obróciła się gwałtownie i odeszła.
— Marylo! zawołał za nią zdławiony organ młodzieńca.
Ale panna Korzycka znikła już w drzwiach przyległej sali.
Turski ruszył za nią odruchowo, i wstrzymał się. Powrócił na sofkę, siadł, zanurzył głowę w dłoniach.
— Co ona powiedziała? Ja jestem jej Neronem... Więc ona... ona mnie?... — Strasznie, strasznie ją kocham — szeptał namiętnie.
Hrabia Skórski winszował Irenie.
— Bhawo pani! Piehwszy występ... ee... te... te, na fohum publiczne... ee... zupełnie pocieszające. Hozmawiałem z osobami ee... te... kompetentnemi w sztuce, ee... tak, tak, w sztuce, w malahstwie i dają niezłą opinję. Ma foi! Ee!... tak... tak... bhawo!
— Wdzięczna jestem hrabiemu za te miłe słowa. Ciekawam, co powie krytyka. Pewno mnie zrąbią należycie.
— Ee... Hee?... Ha?...
— Obawiam się krytyki, która mi pewno dokuczy — głośno rzekła Ira, wstrzymując śmiech na widok skrzywionej twarzy hrabiego.
— Eee... Khytyki? O zapewne, będą pióha zghzytały, ee... tak... tak, ale to nic, ma foi! Im więcej khzyku tem... ee... lepiej, byle był. Ta dziewczyna thochę za topohna, a... a ten chłop stosunkowo do niej, za mały. Ale ihysy bahdzo dobhe, thochę modehn, oui, thès bien obsehvés.
Od Ireny hrabia poszedł do Paszowskiego i złapał go za ramię.
— Panie... ee... szanowny, jedno słówko.
— Słucham hrabiego.
— Eee... te... te, czy Tuhski młody jeszcze się te... awantuhuje z tą... madame Lubocką, Eee?...
— Poco hrabiemu ta wiadomość?
— Eee... uważa pan chcę wiedzieć te... te... co go tam ciągnie, bo chyba nie wdzięki tej pani, zdahte już z khetesem? Jaki powód tych awantuh... a... a...
— Afrykańskich — podchwycił stary pan.
— Ha, ha! tak... afhykańskich. Mnie się zdaje, że on, pan Mahjan, nurza się tak... ee... te, z hozpaczy.
— To hrabia dobrze zgadł.
— Eee... phawda?
— Tak, Turski kocha pannę Marylę szalenie, że zaś ona zaręczyła się z tym baronem, jakże on się nazywa?
— Eee... Poszyngieh. Małpa Poszyngieh, oui.
Paszowski spojrzał zdumiony.
— A to panie, ładny epitet dostał! Ha, ha! To hrabia go nie lubi widocznie. Hę?!
— Eee... pahdon, pahdon. Ja go nie ciehpię i Mahyla też. Ona kocha pana Mahjana, pahole d’honneuh, Ma foi!
— Więc pocóż się zaręczyła?
— Eee... te... te, to jakaś inthyga, może tej samej madame Amy? Ja hęczę, że to inthyga.
— A cóż mówi pan Korzycki.
— Phagnie Poszyngieha jak zbawienia, tam się skandale... e... ee... te... odphawiają, stahy chce phędkiego ślubu z bahonem, ale Mahyla i ja ociągamy.
— I hrabia również?
— Eee! He!...
— Czy i hrabia sprzyja Marjanowi?
— Eee... te... te natuhalnie! To bahdzo miły i dobhy młodzieniec, dom zacny, hodzina sympatyczna. Tylko tehaz ta Ama, ee... te... te intehmezzo bahdzo nie thafne. Mahy o tem wie.
— Więc, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, proszę, niech hrabia powie szwagierce jak sprawa stoi.
— E... bien, bien, a pan panu Mahjanowi to samo. Adieu!
Podali sobie ręce i hrabia kołyszącym się truchcikiem pośpieszył za Korzyckimi, którzy już opuszczali wystawę.
— Jednakże Skórski, panie mój, może prawdę rzekł o intrydze tej obskurnej Amy — myślał pan Wojciech... Jak się trafi taka, to na wszystko gotowa, byle złapać dla siebie upatrzonego chłopca.
Paszowski schodził ze schodów, nucąc półgłosem kuplet z pięknej Heleny.
„ Evohe! Jak te boginie na sposoby biorą się...




X.

Święta Wielkanocne zgromadziły znowu mnóstwo osób w Worczynie. Przyjechały panie Zborskia i Turscy z Warszawy z córkami. Denhoff i Paszowski z Teosiem przebywali tu codziennie. O wschodzie słońca kilka powozów i bryczek wyruszyło do Okorowa na rezurekcję. Wszystkim rosły serca na widok łanów otoczonych już wyłączną atmosferą wiosenną. — Chłód rzeźwy, jakby młody pocałunek ust natury, muskał twarze barwiąc je rumieńcem. Wiaterki poranne igrały wśród niw, płynęły wesoło nad seledynową runią ozimin, ponad drzewami w drobnych pękach i lecąc w górę unosiły na sobie skowronki wyżej, wyżej pod niebiosa. Bociany spacerowały po łąkach jeszcze szarych, błyszczących powłoką wodną. Pełne powietrze życia, i barwy, pełne melodji budzących się na nowo pól, ziemi rodnej, zawsze ochoczej i ślicznej.
Rezurekcja to nabożeństwo, które dziwnie podnieca, które do duszy wprowadza nadzieje, gasi smutki, do ramion skrzydła przypina, kto zaś je ma złamane prostuje. Gdy podczas procesji, wielka kula słońca wyjrzała z po za lasu i cisnęła na ludzi ogromną masą złota, gdy świat odrazu stanął jakby w glorji świetlistej, co spłynąwszy z góry, ziemię w bajkę zamieniła, ludzie nie mogli zmieścić w piersiach szczytnych wzruszeń i dobrych, słodkich uczuć.
Alleluja! Alleluja! — buchnęła pieśń z tłumu poważną nutą a wesołą, bo z radości poczętą.
Po nabożeństwie sporo osób poszło na plebanję, do księdza Janusza. Gościnny proboszcz, krzątał się około stołu zastawionego mięsiwem, i ciastkami. Dzielono się jajkiem, płynęły życzenia i nalewki różne, rozlewane przez księdza i Paszowskiego. Mówiono o krytykach obrazów Ireny, już drukowanych w paru pismach, były dobre, zachęcające i gorsze. Ira przyznała się, że ktoś jej radzi, aby lepiej cerowała skarpetki niż malowała obrazy i że odsyła ją do kądzieli. Na to rzekł pan Brewicz z Woli Wierzchlejskiej.
— To już krytyka stronna, niech mnie obuchem, panie szacowny! Jak ktoś przytacza istotne błędy dzieła, choćby ganiąc je najostrzej, to słusznie, bo od tego krytyka; autor wie co mu zarzucają i czego powinien się wyzbyć w swych utworach, malarskich czy innych. Ale początkujący talent bezwzględnie odsyłać do kądzieli, potrafią tylko tacy, którzy sami nic nie zbudują, bo można być inteligentnym lecz bez żadnego talentu, nikt niema o to pretensji, tylko po co zaraz taka złośliwość! Ja sądzę, że krytykę ową pisała kobieta, może sama tylko do kądzieli i do cerowania skarpetek najzdatniejsza. Mężczyźni są zawsze sprawiedliwsi, oraz mniej złośliwi. Męskie pióro w krytyce odrazu można poznać. Prawda panowie?
— Słusznie! Tak, przyznajemy! — rozległy się głosy. — Górą mężczyźni.
— Jakaś baba... pardon, dama zazdroszcząca pani powodzenia, nasmarowała tę krytykę — wołał Denhoff, — kobiety wszystkiego zazdroszczą drugim kobietom, mężczyźni rozumniej rzecz traktują.
— Zdrowie męzcyzn! — huknął Teoś!
— Ach ty profanie jeden, panie mój! Jak można? pierwsze powinno być zdrowie dam, pomimo ich błędów i słabostek.
— Zdrowie panien! — krzyczał Denhoff.
— Zdrowie mojej parafjalnej pszeniczki! — wołał ksiądz. W pani ręce, panno Iro, niech tam pani przy obrazkach i o proboszczu niezapomina. Stuła czeka. Niema tu jeszcze jednej dobrej pszeniczki, panny Maryli Korzyckiej. Zdrowie nieobecnej!
Maryś zmieszał się.
— Panna Ania, Joasia i Dora, niestety, nie moja pszenica, ale panna Ziula obiecała ślub brać w Okorowie. Zdrowie narzeczonych! Wiwat!
Z wesołym gwarem wracano do Worczyna. Panowie, po licznych kieliszkach wypitych u księdza, mieli nadzwyczajne humory. Ira jadąca z Ziulą i Rymszą lekkim wolantem, ścigała się z Denhoffem, Dorą i Marysiem, którzy jechali amerykanem wodzewskim. Denhoff rozpuścił gniadą czwórkę i walił z kopyta, aż grudy ziemi sypały się po bokach. Rymsza powożący czterema karoszami przy wolancie, pędził jak szalony. Ira i Ziula rozbawione, pomagały mu szarpiąc lejcami i wołając na konie. Paszowski na swej dryndulce z Tylemego, zaprzężonej w mizerne „kirgizy“, nie myślał nawet o współubieganiu się z powozem państwa Turskich i zawołał głośno z komiczną miną.
— Widzicie dobrodzieje, jak się tamtym święconego chce, osobliwie pewno prosiaka z chrzanem? aż wyścigi urządzili.
Pani Turska śmiała się, mąż jej pobłażliwie kiwał głową.
— Zmęczą mi karosze, ale to pewno dla zwyczaju tak pędzą, bo i wszyscy chłopi tak samo — tłumaczył pan Turski, nie chcąc uznać, że wesołość młodzieży trochę go raziła.
Paszowski wołał.
— A to, panie mój zabobon, kto po rezurekcji pierwszy dopadnie do domu, będzie miał najładniejsze urodzaje w tym roku. Dalibóg!
W Worczynie spędzono święta gwarnie i wesoło, lecz nie brakło rozdźwięków w tej pozornej harmonji. Maryś był ciągle zgnębiony, małomówny, unikał wszystkich; gdy zaś wciągnęły go siostry da jakiej rozmowy, lub zabawy stawał się przykrym, odpowiadał szorstko i uciekał czemprędzej. Samotnie przebywał całe godziny. Denhoff i Dorcia, tak samo jak Maryś, tworzyli dysonans w towarzystwie. Niezgodność ich wzrastała przerażająco, oboje rozdrażniali się rozmowami, które zawsze kończyła mniej lub więcej ostra sprzeczka. On chodził nadęty, zły i mrukliwy, ona zamknięta w panieńskim pokoju płakała, lub, przechadzając się po ogrodzie, zamyślona była, tęskna, niemal bolesna. Denhoff odnowił nielubionego przez Dorę majufesa i śpiewał z zapałem Lachtamtidyry-bum! robiąc najkomiczniejsze miny. Czasem udawał żyda bankiera, albo lorda, wyciągając do tej maskarady skórę z twarzy na dół, co imitowało cienkie bokobrody szpecąc go karykaturalnie. Dora wychodziła wówczas z pokoju. Ryszard nagle wpadał w tragizm, śpiewał bezmiernie smutne pieśni, grał marsze pogrzebowe, opowiadał, że już bankrutuje i że się zastrzeli. Stosunek z Dorą był naprężony, nie mogli z sobą rozmawiać pół godziny, żeby zaraz nie nastąpiła zamiana przykrych słów, potem wspólne wymówki, wreszcie rozejście się gwałtowne, czasem płacz dziewczyny. Stanowcza natura Dorci, nie mogła ulegać jego chwiejności, jej subtelność nie harmonizowała z umyślnem jakby brakiem odczucia u Denhoffa. Czasem przeczulony nerwowiec, czasem obojętny po angielsku, ironizujący wszystko wielki pan, często kapryśny dzieciak, lub rozbawiony salonowy dowcipniś, męczył Dorę i krańcowo osłabiał wiarę w niego. Nie była to już ta sama para, z czasów wakacyjnych w Worczynie, zakochana, promieniująca szczęściem, do której świat cały uśmiechał się; piękno wyrastało im z pod stóp, oni zaś chwytali je w powietrzu, jakby dla nich rozsiane wskroś natury. Obecnie zapanowały mgły, nieprzyjazna pomroka otoczyła ich dusze młode i tuląc je przejmowała dreszczem. Niemiłe wstrząśnienia targały ich uczuciami, niosąc serca, już zalane goryczą, na bezdroża zwątpień ostatecznych. Czuli swój rozłam i ogarniał ich żałosny smutek, tęsknota za światłością zagasłą, za jasnym, pięknym obłokiem, bo oto już powleczony chmurą zwykłych, lecz dla nich pierwszych rozczarowań. Sen błękitny, poczęty w lesie turowskim, na majówce, gdy on ją zdobił w świętojańskie robaczki, ona zaś stała jak wieszczka lasu, w blaskach księżyca i świetlików, sen błędnych czarów, kwiat paproci, który w owej minucie zakwitnął dla obojga, którego wizja w osobie Dory rozpłomieniła im dusze, pozostał tylko słodką legendą, zawsze i znowu legendą.
Promienne chwile nie trwają długo, miłość zbyt pięknym pachnąca kwiatem więdnie łatwo, za byle ostrzejszem podmuchem surowej rzeczywistości. I ginie bezbrzeżny urok, tak szybko, jak się rozwinął, matowieje barwa kwietnego kielicha, zanika woń. Pozostaje żal i tęsknota za tem co się unicestwiło i co już nie dozna wskrzeszenia. Gdy pryśnie pierwszy, wiosenny zachwyt, gdy umilkną słowicze pieśni, świat przestaje być młodym: trawią go żary namiętne, łkają nad nim wichry, szarpią burze, nawet urok nie gaśnie, lecz już niema swej mocy władczej co bierze, zniewala, pochłania i złoci. Gdy pierwszy czar uczucia rozpłynie się w ludzkich sercach, gdy nastąpi przelot gołębich białych piór, niosących zarzewie miłości, gdy jutrznia melodyjna przebrzmi, wówczas idą upalne prądy, a za niemi w ślad rozważania chłodne, myśli realne, wyłącznie życiowe. Już nie zorza, tylko odblask zorzy, nie muzyka upojeń pełna, lecz echo jej, odbicie baśniowego dźwięku strun zaczarowanych na zwykłej tafli metalu. Taka pospolita, bezbrzeżnie jałowa nicość w porównaniu z dawną świetnością i pełnią. Ubóstwo po przepychu. Doznaje się uczucia, że zdarto nam cenne, drogie szaty i zastąpiono je obcym łachmanem, że z duszy coś wyfrunęło, sprawiając ból. Więc się za tem płacze, lecz się tego nie goni. Znikło we wszechświecie co było drogiem, co dawało szczęście, znikło i trzeba bez tego żyć.
Denhoff i Dorcia przeczuli, że skrzydlaty duch miłości zwinął swe pióra szumiące, że chrzęst ich słodki już przyciszony. Odleci duch w błękity, skąd niespełna przed rokiem nastąpił jego błogosławiony zlot. Bronili się jeszcze pragnąc zatrzymać tę błyskawicę pierwszych uczuć, patrzyli na siebie błagająco, jakby żebrząc o harmonję wspólną, ostatni ratunek zdolny zatrzymać ulatującego ptaka młodzieńczych marzeń. Często dławił ich niepokój, co się stanie i kiedy, trwożna obawa, paraliżując im serca, psuła swobodę. Truli się systematycznie i brnęli w niebezpieczne trzęsawiska rozmyślań, dobiegających spodziewanego końca. Oni jeszcze mrużyli przed nim oczy. Irena chciała zbadać główną przyczynę rozterki duchowej narzeczonych, ale Dorcia była przed nią skryta, cierpiała milcząc, bojąc się nawet pośrednictwa osób trzecich. Denhoff przeciwnie, wynurzył przed Irą żale swe z właściwą sobie szczerością.
Któregoś dnia podczas świąt, całe towarzystwo urządziło pieszy spacer do sośniny worczyńskiej i zagajników. Dora szła z Marysiem, bo jego smutek najwięcej obecnie zespalał się z jej usposobieniem, Irenie towarzyszył Denhoff. Mówili o projekcie wyjazdu Iry za granicę na studja malarskie.
— Jest to mój cel od dawna wymarzony, pragnienie tej nauki przyniosłam widocznie z sobą na świat. Odwiedzi mnie pan kiedy w Krakowie?
— Naturalnie, ale ja sobie pani nie wyobrażam, w pokoiku jak naparstek, gdzieś na czwartaku, przy kopcącej lampce. Pan Turski chyba na to nie pozwoli.
— Przedewszystkiem rodzaj mej pracy nie pozwoli mi na to. Pokoik będę miała mały, ale przy lampie nie można wszakże malować, tylko pod szklanym dachem w pracowni, w szkole. Chcę bardzo kształcie się, więc potrzebuję dużo pieniędzy i dlatego osobiste mieszkanie, życie, ograniczę do minimum. Reszta na podróże.
— A ja w to nie wierzę! Pani potrzebuje mnóstwo przestrzeni, pani jest tak samo bujna w rozmachu, jak i ja naprzykład. Ciasnota warunków nie dla nas panno Iro. dla nas szeroki lot podgwiezdny. Voila!
— Ach! panie Dziudziu i pan zmniejszy się gdy zajdzie potrzeba, lub gdy go jakiś ideał pobudzi, zapalając wielki stos pragnień.
— No, mogę zbankrutować, już nawet bankrutuję. Pani się dziwi?.... Ależ tak, agonja majątku rozpoczęta. Więc horyzont materjalny zacieśnia się, ideały zaś moje nikną; nie mam już ideałów.
Powiedział to z takim smutkiem, że Ira zadrżała. Po długiej chwili milczenia ona rzekła pierwsza.
— Ideały można zatrzymać, gdy się ich pragnie i gdy są drogie. Człowiek posiada taką władzę.
— Nie zawsze, proszę pani. Cóż pomogą wysiłki lekarskie, nawet bezgraniczna władza nauki, gdy następuje skon? Śmierć przyjdzie i triumfuje; wywleka duszę z ciała zostawiając nędzną materję. Ideał, wszak to jest natchnienie duszy, ideał nazywam duszą duszy ludzkiej; gdy on ginie wówczas i człowiek zamiera, dusza jego pozbawiona ideału, jest już podatną do przyjmowania w siebie wszelkiego zła, nasiąka życiowym brudem, toczy ją robak najwstrętniejszych żądz. To już rozkład zupełny. Ten którego ideał opuścił, to mierzwa, to wielki moralny bankrut, można się już po nim spodziewać wszystkiego.
— Czy ideałem płatującym od pana jest Dorcia?
— Więc i pani przyznaje, że... ulatuje? — rzekł bezdźwięcznie.
— Widzę wszystko i żal mi. Wasze promienne szczęście blednie, coś się rwie, ale można to naprawić, sądzę.
— Nie pani, niesie nas przeznaczenie; pędzimy na falach tej mary, aż nas rzuci w otchłanną przepaść. Taki nasz los.
— Więc brońcie się, sami wiosłujcie, wszak ideały was wspierają! Przy was moc, miejcie odwagę i wolę.
Denhoff szeroko rozłożył ramiona.
— Nie potrafimy.
— I niechcemy zapewne. Oboje słabi jesteście, żal was zgryzie... po niewczasie.
— Panno Iro, pani zna uczucie nasze od ich poczęcia. Co w nich było znamiennego?
— Przedewszystkiem gwałtowność.
— To nie jest wypadek sporadyczny, to się zdarza.
— Lecz nie w takiej sile. Pan odrazu wpadł w obłęd.
— A Dorcia?
— Ona była odporniejszą.
— Nieprawda. Zakochała się odrazu.
— Może być, ale walczyła z poczynającym się uczuciem, analizowała je.
— Siedemnastoletnia dziewczynka nie analizuje, proszę pani.
— Każda inna, zapewne, Dora jest wyjątkowo poważną, i dlatego początek jej uczuć robił wrażenie solidniejsze niż pański zapał. Pana odruchowo olśniła jej uroda, to był pierwszy poryw.
— Wie pani, że nawet nie to. Gdyby Dora miała brzydszą postać, no, rzecz prosta, mniejby mię zainteresowała, ale wziął mnie od razu szczególny nimb, który ją otacza. Ja jednak nie poleciałem tylko na ładną buzię.
— Robi wrażenie, że właśnie tak — odrzekła Irena. — Uczucia powstałe od pierwszego spotkania, nawet bez rozmowy, tylko się tem tłómaczą. Zachwyci uroda, wdzięk, duszę poznaje się dopiero potem. Dora właśnie chciała pana zbadać, choć nie przeczę, że i pan porwał ją odrazu. Dziewczynce prosto z ławy pensjonarskiej zaszumiało trochę w główce; odrazu konkurent młody, przystojny, odrębny...
— Co to znaczy?
— Ach Boże, więc nieprzeciętny, trochę nawet egzotyczny, bo wszakże w porównaniu z Kociem Leśniewskim, z Perzyńskim, z Gutkiem K. pan jest eukalyptus przy podlaskich sosnach takich sobie, wie pan, bardzo średnich. Niech pan nie uważa tych słów za komplement, mówię prawdę. Otóż Dorcię trochę odurzyły pańskie starania o nią. Zresztą i oprawa coś znaczy, był pan zawsze wytworny, miał piękne konie, powozy, to pomimo wszelkich zaprzeczeń jest stroną dodatnią, nie ujemną. To nie wpływa na powstanie miłości, lecz interesuje, mile zachęca, głaszcze i podnieca wyobraźnię, ona zaś jest pierwszym stopniem czaru. Dorę owiał taki właśnie wykwintny czar, pana zaś wyobraźnię podnieciła jej uroda i dziewczęcość.
— Może to słuszne rozumowanie. Ale to wszystko było; teraz Dora straciła dawny urok, bo mnie tylko moralizuje. Nie lubię tego.
— I pan w jej oczach przestał być snem, rzeczywistość otrzeźwiła ją i nasuwa refleksje.
— Smutny będzie koniec tych rozważań. Ja się do analizy nie nadaję.
— Trafnie powiedziane! — zadecydowała Ira.
— Mnie trzeba brać takim jak jestem, bez wyszukiwania niespodzianek.
— Których w charakterze pana zawsze pełno.
— Więc trzeba je kochać.
— Nawet jeśli są niedorzeczne?
— Tak, nawet wtedy. To właśnie charakteryzuje nasz stosunek, niemal od samego początku, że Dorcia zawsze widziała we mnie i widzi Same wady. To znamienność szczególna w tak młodziutkiem dziewczęciu, ale denerwująca. Ja pragnę, by mię kochano dlą mnie samego, a découvert! bez ubierania mnie w cudze piórka wymarzonych zalet, bez zabezpieczenia mnie od moich osobistych dążeń i myśli, ciągłemi morałami. Chcę miłości bezwzględnej, bezkrytycznej, oddanej mi z zaufaniem. Wówczas, i ja nie będę szarżował i przedstawiał się za gorszego niż jestem. Niech mnie Dorcia kocha W ten sposób, na ślepo!
— Dora tego nie potrafi. Może, kiedyś, ale nie względem pana. Czy pan serjo wyjeżdża do Rosji, do zdewastowanych rezydencji?
— Jadę za tydzień.
— Czy pan zwarjował?
— Och! Kategoryczne postanowienie kwestji. To pani cecha wybitna.
— Dorę drażni taki wybryk, niech pan zaniecha projektu.
— Za nic! Nie jestem pantoflem.
— Ależ to dziecinny upór tylko.
— Jednak niezmienny.
Zbliżył się do nich Maryś z Dorcią.
— Prawda, jak pachnie wiosną? — rzekła Dora. — Na jeziorku, w olszynie są już liście kaczeńców i mnóstwo pączków kwiatowych.
— Trzeba powiedzieć Paszowskiemu, będzie je zbierał na kapary — rzekł Denhoff i wysunął się naprzód z narzeczoną.
— Czy rozmawiałeś z Dorcią? — spytała Irena Marysia.
— Owszem, ale mało. Zerwanie jest tam już kwestją krótkiego czasu, oto mój wniosek.
— Tak, to nastąpi wkrótce?. Szkoda.
— Kogo żałujesz? Czego?...
— Niedokończonych... błękitnych snów — szepnęła Ira ze smutkiem.
Maryś zaśmiał się gorzko.
— Moja kochana! Oni przynajmniej mieli początek takich snów, zakosztowali ich, pili nektar szczęścia dużym haustem. Niektórzy i tego nie zaznają nigdy, dla wielu osobników błękitny sen... miłości, to jedynie... bajka.
— Nie mów — tak Marysiu.
— Ale, bo wy wszyscy wierzycie w długotrwałe miraże i utopje. Kto zdobył chociaż rąbek szczęścia, ma już wspomnienie i jest... magnatem.
Oboje zamyślili się tęsknie.




XI.

Wodzewo chyliło się do upadku. Gospodarstwo prowadzono niedbale i bez rachunkowości. Wroński rządził po swojemu, z wielkim nakładem kosztów, obiecywanych dochodów jednakże nie dawał. Sąsiedzi spoglądali ze zgrozą na wodzewskie porządki, nikt już nie wątpił, że ruina zbliża się wolno, ale stale. Denhoff przekonywany przez Turskiego, ojca, zgadzał się z nim co do koniecznego rozstania z Wrońskim, często wracał z Worczyna z zamiarem ostatecznej rozprawy ze swym rządzcą i zawsze poprzestał tylko na zamiarach. Wroński potrafił przeczuć co Denhoff myśli i umiał jednem słowem zniweczyć cały plan swego chlebodawcy, skierowując jego uwagę w inną stronę. W kasie były groźne niedobory, ale wydatki mimo to rosły. Denhoff zaczął robić długi. Nie przerażało go to, gdyż nie zdawał sobie jasno sprawy ze swego położenia; majątkowe interesa lekceważył, ufając, że Wroński podniesie dochody do niesłychanych sum. Rządzca na zasadzie tejże samej ufności w kapitały Denhoffa, których nie było, robił nadużycia bez myśli o wynikach ostatecznych, te zaś przewidywały osoby bezstronne, patrzące z boku.
Po wyjeździe Dory z Worczyna, Ryszard korespondował z nią coraz drażliwiej, listy obojga zawierały w sobie żale, wymówki wspólne, jakby tajoną jeszcze niechęć.
W maju Denhoff pojechał do Olchowa w celu pożegnania się z Dorą, przed wycieczką do Rosji. Po kilku niemiłych scenach Dorcia rozchorowała się. Ciągłe walki z sobą, rozważania przykre, doprowadziły dziewczynę do nerwowych ataków. Dostała anemji. Lekarze wysłali ją do Krynicy. O ślubie nie mogło być mowy, chociaż Denhoff nalegał. P. Zborska oparła się stanowczo i wyczerpaną córkę wywiozła na kurację, w końcu maja. Denhoff odprowadził je do granicy, sam zaś zamiast do Rosji, wyruszył do Ciechocinka. Tu znowu udawał bogacza, intrygował sobą miejscowe towarzystwa, urządzał spacery, majówki, zabawy kwiatowe. Bywał na tygodniowych wieczorach, zachwycając kobiety tańcem swym i elegancją, oraz wykwintnym flirtem.
Z Dorą zamieniali listy rzadziej niż dawniej, naciągając strunę coraz gwałtowniej. Wreszcie nastąpiła katastrofa. Dora zerwała, zwracając mu słowo, i pierścionek, oraz wszystkie jego upominki. Denhoffa mimo, że spodziewał się takiego zakończenia ich idylli, jednak kategoryczny list Dory zgnębił bardzo poważnie. Cios wprawdzie, jakby wywołany, ale niemniej bolesny, wywarł potężny wpływ na jego usposobienie. Opuścił Ciechocinek, wrócił do Wodzewa i zamknął się w nim. Śliczne czerwcowe dnie spędzał albo na koniu, jeżdżąc po lasach i polach wonnych, albo całe godziny przesiadując na okopach wodzewskich, na ukochanym cyplu wśród zarośli, lub też w „alejce Dorydy“, gdzie czytał swe całoroczne pamiętniki i listy od Dory, których pomimo jej nalegań nie odesłał. Przypomniał sobie minione wakacje, poznanie Dorci, jej urodę gdy stała w krzewie paproci, w blaskach ze świetlików. Wspomnienia jasne i ukochane tłoczyły mu się do mózgu natrętnie, odpychał je, bo spowodowały ból serca, ale jednocześnie garnął je do siebie z czułością.
Złote, dobre wspomnienia!
W jednym ze swych pamiętników znalazł słowa pisane jeszcze przed kupieniem Wodzewa, gdy bawił się zagranicą i był już nieco przesycony jałową gonitwą za ideałami, nie spotykanemi w środowiskach jego życia. Słowa te jakby wykrzyk duszy, rzucony na papier, odczytał teraz z goryczą:

„Gdybym mógł stać się ptakiem, mieć szeroki lot.
Gdybym miał krasę kwiatu...
Gdybym miał laur na głowie.
Gdybym miał czar, urok i wszelkie ponęty.

Wszystko, wszystko oddałbym na całopalenie w zamian chciałbym mieć tylko drugie serce podobne memu“.
Pragnienie spełniło się; znalazł serce dziewczęce, młode, wiośniane, bardzo gorące i oddane jemu pierwszemu z dziewiczą świeżością. Znalazł i postradał je. Już znowu ma w duszy dawną pustkę, dawny chłód, bo to, co się w niej żarzyło, co piekło ogniem uczuć, on sam zagasił bezwzględnie. Uleciało od niego to serce czyste, bo je zmarnował, bo zrodził w niem nieufność dla siebie, zgnębił swym uporem, swą sprzecznością charakteru. To jego marzenie, za którem tęsknił i które już dosięgną, rozwiało się z przecudnego snu, o rzeczywistych i jakby realnych podstawach, w migotliwy pył wspomnień. Nie zdoła już z tych atomów stworzyć minionej tęczy, znikła jak złuda, chociaż była jawą.
— Co teraz?... — zapytał siebie z bezbrzeżnym smutkiem i lękiem zarazem.
— Teraz będę spadał głębiej i głębiej. W otchłań, którą przedemną otwiera... mój własny czyn. Moje Fatum, moje przeznaczenie. Tego pędu tragicznego w odmęcie mej słabości, na dno, już nie zahamuję. Będę czuł, że spadam, ale ratunku nie obmyślę. Stać mię na wszystko, lecz nie na ocalenie samego siebie. Cóż mię teraz powstrzyma od zatraty, jaka zbawcza moc? Oto mój ideał uleciał, jestem moralny nędzarz, moja dusza pozbawiona swego natchnienia, moja dusza już niema duszy. Ha, ha! to dziwacznie brzmi! A wszak i ja już mam tylko włókno, nie zaś duszę. Zniszczyłem dogmat swój, był dzielny, wzniosły i taki śliczny. Oparty na nim szedłbym w głąb życia pewnym krokiem, bo takie miał słodkie, ale silne ramionka. Usunęły mi się, podtrzymywać będą w życiu kogoś innego. Trzeba to znieść, skoro nie potrafiłem być egoistą w tym wypadku i zatrzymać dla siebie ten czar, ten zachwyt mój, tę duszę mej duszy.
Denhoff rozmawiał ze swem sumieniem, niekiedy nawet głośne wypowiadając słowa. Tęsknota za Dorą budziła się w nim gwałtownie, im głębiej odczuwał ją, tem większy żal za utraconą dziewczyną łkał mu w piersiach. Zanurzony w zaroślach wśród okopów, chodził jak błędny, wsuwał się cichaczem w głębiny parku w obawie by go kto nie spotkał. Ale park był również nastrojony na nutę swego pana. Cisza taka, że ani gałązka nie drgnęła, nie słychać nawet lekkiego szmeru drzew. Bujne korony brzóz, lip, grabów, ciemnych i butnych dębów, strojne w mnóstwo listowia zwieszały swe zielone baldachimy nad głową Denhoffa z przyjaznem wachlowaniem powietrza, tak lekkiem, że zaledwo odczutem. Gdy Ryszard wznosił tęskne oczy w górę, widział nad sobą, na tle błękitu nieba przepyszne pióropusze zieleni, drobne gałązki tworzyły niby siatkę spojoną grubszemi wiązaniami, zdobną w haft wypukły i piękny. Cisza i milczenie tak wielkie, że słychać bicie serca i szept własnej duszy. W chwilach takich zdaje się, że jesteśmy większymi niż świat, potężniejemy dziwnie, słysząc tylko to, co się w nas odbywa; nasze myśli brzmią jak słowa, uczucia są prawie dotykalne, możemy je jakby wziąć w ręce, wyjąć z duszy. Każde cierpienie i ból idzie za nami jak coś żywego, na stępuje nerwowy strach, że dosięgnie nas i położy nam na ramieniu swe ciężkie jarzmo.
Denhoff doznał nagle wrażenia, jakby jego niedola szła za nim w postaci okropnej mary, trzeba uciec od niej, bo skoro już chwyci w swe ostre szpony, nie puści nigdy ofiary z drapieżnych uścisków; nie pomoże najzawziętsza walka, trzeba będzie mieć ją już nierozłącznie za towarzyszkę życia. Ryszard czuł, że żyje, ale martwota okrutna rozpanoszyła się w nim. Wtem błysnęła w jego umyśle jasna chwila wspomnień jesiennych, spacer na linijce z Irą i Ziulą, w jego parku, tym samym, tylko zatrzęsionym żółtemi zwłokami liści. Odgadywano wówczas co będzie gdy park na nowo zasnuje się zielenią. Co im przyniesie nowy maj? Ziula przepowiadała mu Dorcię. A teraz? Dorcia już nie jest jego, odeszła jak realny cud, zostało tylko jej tchnienie, jej wizja w rozżalonej duszy. „Chi va piano va sano“ mówi włoskie przysłowie. Czy to prawda? Kto idzie wolno — idzie pewno? oni biegli szybko do siebie, dążyli w swe ramiona z gorączkowem pragnieniem, padli w nie z zachłannością, pili haszysz ukryty w uścisku niewinnym swych ust rozpalonych, śnili o przyszłości i... stanęli w swym locie do szczęścia. Są już bezradni. Jego tęsknota obecna to rzeka wezbrana, lecz otoczona wałem niemożebności, nie wsiąknie w ten wał i nie rozleje się ponad nim. W miarę wzrastania jego tęsknot i żalów wznosi się również i zapora dzieląca go od Dory. On zna Dorcię, jej silę woli i stanowczość, gdy raz postanowiła zerwać z nim, nie zachwieje się, nie powróci dawna zorza do jej duszy, już zbladła na zawsze. Ale gasnąc i mnie zgasiła — myślał młodzieniec, zatopiony w młodej zieleni parkowej i w swych ponurych rozmyślaniach.
Stanął przed sosną — głowonogiem, oczy skierował na obrazek święty i chłonął do duszy nikłe atomy rodzącego się spokoju. Wizerunek Bogarodzicy zawieszony tu przed rokiem nasunął mu tysiące myśli różnorodnych, złączonych ściśle z jego przyjazdem do Wodzewa. Zrobił krótki rachunek sumienia. Co ja tu stworzyłem przez ubiegły rok? — pytał sam siebie. Przesuwał w pamięci wszelkie reformy i pomysły, wytworzyły one wielkie koszta bez rezultatów. Upiększył tylko dom, park, budynki, nie, nawet już nie to, pola? no tak trochę, postawił murowany budynek na centryfugę, urządził ją prawie zbytkownie i teraz chce ją sprzedać, bo Wroński się skarży, że mleczarnia jest dla nich ciężarem. Ach teraz wszystko jest ciężarem, co dawniej, przed rokiem było koniecznem. Wozownia zapełniona drogiemi powozami, stajnia końmi, ale to jeszcze mało, mało.
— Ja mam tu mnóstwo roboty, mam cel wytknięty, warsztat pracy duży... Zastanowił się. — To samo Dorcia mówiła, to są jej słowa.
Więc iść za echem jej głosu, wypełnić jej wolę i marzenie, które pragnęła wszczepić w niego. Niech ona teraz będzie gwiazdą przewodnią jego czynów, jego działań obywatelskich, niech jej duch rozdwoi się i służy mu za bodźca do pracy, niech się stanie dźwignią jego ducha, niech popycha go do zmiany życia na lepsze. Denhoff doznał jakby olśnienia, wstrząsnął nim gwałtowny rzut nowej podniety, zawsze bardzo cenny wówczas, gdy wpadnie sokolim lotem w apatyczne kręgi myśli. Otrzeźwił się. Zrozumiał istność swego bytu, swych zadań społecznych i uznał, że są one tak szczytne, iż przewyższają ból dzisiejszy i powinny go zużytkować jako motor do dalszej pracy, do rozleglejszych celów.
Szczęście odrodzenia było w tem nagłem poczuciu się Denhoffa. Wyprostował smukłą postać swą, oczy mu zajaśniały żarem gorącym. Spojrzał dokoła wzrokiem, pełnym tryumfu, — na pola atłasem zielonych zbóż powleczone, na dumny bór czerniejący zdaleka, na całą tę ziemię umajoną, jak panna dziewiczą, pogiętą w faliste załomy, w pagórki malownicze powzdymaną, a dziwnie słodką i drogą. Spojrzał, uśmiechnął się do szerokiej przestrzeni łanów i z ust jego wybiegł młody, zapalny krzyk.
— Tyś mi została, ziemio moja! ja cię utrzymam! To mój cel, mój czyn i... marzenie.




XII.

Korzycki chodził po swym gabinecie krokiem rozgniewanego tygrysa, ciskał się z kąta w kąt pokoju i klął.
— Psiakrew! Jak nie wiem co! takie dzieci jak moje tylko... jak nie wiem co, to tylko...
— Na szubienicę — dokończył Gustaw.
— A tak, a tak zgadłeś nicponiu! Czworo was mam i każde, jak niewiem co, do niczego. Skórska była najlepszą, ale już ją hrabia zbuntował, ciągle mi razem z mężem do kieszeni zaglądają. A w niej płótno, jak niewiem co! Płótno same, bo kto ma takiego zięcia od paru lat, może zostać żebrakiem. Dawaj i dawaj! cóż to ja mennicą jestem? jak niewiem co! Ty huncfocie także mi kieszenie płuczesz, że aż jęczą — zwrócił się z pasją do syna.
— Niech się kieszenie papy zastękają, abym ja miał pieniądze, jeśli nie, to potrafię sobie poradzić.
— Znam już twoje sztuczki, wstyd przynosisz rodzinie, jak niewiem co! Hultaj jesteś! nicpoń!
— Prowadzimy interes do spółki z papą: Vieux Korzycki et fils. Nie słyszałem jeszcze, żeby kto pluł na własną firmę i zbeszczeszczał ją.
— Widzieliście takiego gałgana? Jak niewiem co? Ha! to imaginacją przechodzi!
Korzycki wykrzykiwał dalej, pieniąc się ze złości. Maryla, która siedziała dotąd pod oknem pogrążona w tępem zamyśleniu, wstała idąc wolno w stronę drzwi. Ojciec zastąpił jej drogę.
— A to gdzie?! Niech panna siada, jeszcze się nie rozmówiłem.
— Nic więcej do powiedzenia nie mam, nadto, co powiedziałam — rzekła niecierpliwie. Z baronem Poszyngierem zerwę stanowczo.
— Widzieliście państwo dziewkę? jak niewiem co, zwaijowała!
— Nie byłoby to wcale dziwnem w naszym domu, ale jestem przytomną i mówię nieodwołalnie.
— Jak nie wiem co! Komedja! Zapatrujesz się na Denhoffa, bo i, on podobno zerwał, słyszałem.
— Zerwała panna Zborska, nie on.
— Te, te, te, jak niewiem co, wolno wszystko mówić, ale nie wewszystko wierzyć. A tyś się na tę Zborską zapatrzyła. Co? Ha!
— Ojciec wie o tem dobrze, że Poszyngiera, zawsze niecierpiałam. Zaręczyliście mnie sami wówczas, gdy byłam bierną i było mi wszystko jedno, co się ze mną robi. Ale dłużej tej komedji nie chcę.
— Znowu jej pewno zaświtał w głowie Turski, za niego się wybiera — sarknął Gustaw.
Maryla z płonącemi oczyma wskazała mu drzwi.
— Proszę cię wyjdź! ja sama z ojcem rozmawiam! — zawołała groźnie.
Gucio zgrzytnął zębami, w tej zaś chwili wszedł hrabia Skórski.
— Eee... te... te znowu awantuha?...
— Maryla zrywa z Poszyngierem! — wybuchnął Korzycki.
— Eee...te... bahdzo thafne. Ma foi!
— Idź że hrabia do licha! Tfu! Jak niewiem co! Dziewce się w głowie przewróciło, a on potakuje. Czemu nie chcesz Poszyngiera? mów prawdę — krzyknął do Maryli.
— Eee... te... te ohdynahnie bahdzo pan z cóhką postępuje. Ooo Fi donc!
— Czemu nie chcesz Poszyngiera?
Maryla stała sztywna, zimna, tylko z płomieniami w oczach, jak posąg przeczenia i silnej woli.
— Nie chcę barona, bo jest mi wstrętnym, bo jego miljony nic mnie nie czarują, bo go... nie kocham!!
— Tere fere, jak niewiem co! Nie kocham! — argument najważniejszy.
— Ee... te... pahdon, bahdzo ważny, natuhalnie.
— Ona kocha innego! — zawołał Gucio przewracając oczyma i załamując ręce ruchem melodramatycznym.
— Co? co? Jak niewiem co! Kogo ona kocha?...
— Nazwiska jego... nie powiem — deklamował znowu Gustaw.
— Kocham Marjana Turskiego i tylko on będzie moim mężem — rzekła Maryla z siłą w głosie.
— Bhawo! ee... te... te... Thès bien!
— Kogo ona powiedziała? Turskiego? Co?! Ha! Jak nie wiem co.
— Wyjdę tylko za Turskiego, proszę to uważać za ostatnie słowo w kwestji mego zamążpójścia, ostatnie i niezmienne — rzekła Maryla i wyszła z gabinetu.
— Quelle bhave filie! ce... te... tfe... to mi się bahdzo podobało.
— Ale mnie się nie podobało! — huknął Korzycki. Za nic na to nie pozwolę.
— Eee... te... właściwie dlaczego?...
— Bo... bo... jak nie wiem co, bo nie chcę i już.
— Eee... ach... to... tylko kaphys, ale nie... ee... te ważny powód. Tuhski jest bahdzo porządnym człowiekiem z wybohnej polskiej szlachty, nieposzlakowanej... ee... te... opinji, tak, znakomitej heputacji, przystojny, dzielny i ee... te... bogaty. Dostanie z czasem Wohczyn. Tuhów już ma ee... te... te piękny majątek, panna Ihena będzie miała tylko posag.
— Poco mi hrabia wylicza to wszystko, jak nie wiem co?
— Eee... te... bo phagnę się dowiedzieć, co pan zarzuca Tuhskiemu, że go nie chce za zięcia?
— Jak nie wiem co, zaraz zarzucam! nic nie zarzucam. Psiakrew, cisną mnie do muru. Czemu Turscy naprzykład nie bywają u nas. Co? Ha!
— Ee... to... to tylko ich osobista sphawa... zhesztą oni będąc bahdzo solidnymi ludźmi ee... te... te...
— Nie chcą należeć do naszej firmy. Vieux Korzycki et fils — wtrącił Gustaw złośliwie, zakładając palce za kamizelkę.
Zaczęła się nowa kłótnia pomiędzy ojcem a synem. Hrabia Artur krzywił się, denerwował, ale przecierpiał całą litanję wymysłów teścia, sarkazmów Gustawa i z uporem, godnym sprawy, bronił Marjana Turskiego. Nieszczędził przytem różnych domyślników, z których Korzycki wywnioskował wyraźnie, że Turscy nie chcą małżeństwa syna z jego córką, ale że to małżeństwo rehabilitowało by poniekąd rodzinę Korzyckich mocno w opinji zaszarganą. Hrabia mówił o tem delikatnie, półsłówkami, palnął tylko bez żadnych obsłon, że ojciec Poszyngiera, kurlandczyk i miljoner, z początku był kotlarzem, syn zaś został już baronem, czyli, że Turski nawet bez tytułu i miljonów jest partją świetną w porównaniu z tamtym dorobkiewiczem. Hrabia nie omieszkał również zaznaczyć, że i Korzyccy do wielkich rodów nie mogą mieć pretensji, ponieważ są także dorobkiewiczami, ale już o pochodzeniach i stanowiskach dziadów swego teścia, Skórski grzecznie zamilczał. Przemowa ta spowodowała najpierw gniew Korzyckiego i klątwy, potem głęboką zadumę, wyglądającą na szczere wpatrzenie się w istotność słów hrabiego i przyznanie mu słuszności.
Skórski z gabinetu teścia poszedł do Maryli. Rozmawiali z sobą bardzo długo. Panna Korzycka napisała do Poszyngiera list, o tyle krótki i suchy o ile kategoryczny i niweczący wszelkie jego nadzieje. Przez kilka dni usposobienie całej rodziny w Zapędach było nie do zniesienia. Maryla chmurna, unikała rodziców, przebywając tylko ze Skórskimi, gdy Miecio powrócił z uniwersytetu, stał się gorącym sojusznikiem siostry i szwagra. Hrabia Artur działał. Jeździł do Tylemego i z Paszowskim knuli coś tajemniczo. Wynikiem tych spisków były znowu jazdy pana Wojciecha do Worczyna i Turowa, zamykanie się na długie godziny z panem Turskim, dla wyczerpujących i drażliwych rozmów, po których jednakże ojciec Ireny miękł widocznie. Najwięcej ujęła go delikatność Maryli, wzbraniającej się od przywabienia do siebie Marysia z powodu niechęci jego rodziców. Paszowski i Skórski przygotowali grunt, ale Marjana niczem nie zdołano przekonać, że Maryla odmówiła Poszyngierowi, ponieważ kocha jego i, że zaręczyny z baronem, nie będąc projektem jej samoistnym, przyczyniały się do jej zgnębienia i wywołały zerwanie. Młody Turski nie słuchał Paszowskiego, odpowiadał mu krótko na wszelkie tłumaczenia.
— Maryla gdy pragnie to działa, zmusić jej nie można. Znęciły ją miljony Poszyngiera, może jego osoba? zerwała zaś dla kaprysu.
Młodzieniec cierpiał, walczył z sobą, jednak nie wątpił, że Paszowski ze Skórskim chcą go nakłonić do Maryli jedynie tylko na podstawie faktu zerwania z baronem, bez jakichkolwiek danych ze strony panny Korzyckiej. I odgadywał trafnie. Maryla nie upoważniała szwagra, tembardziej pana Wojciecha do prowadzenia knowań z Marysiem, oraz jego ojcem na jej korzyść. Paszowski i hrabia agitowali w tajemnicy przed nią, działając na własną rękę. Skoro jednak Turski nie odzywał się do niej, Marylę ogarnął niepokój. Spotkała go raz w kościele. Jego zmieniona twarz, ociężałość i zgnębienie w młodzieńczej postaci, różne od dawnego wyglądu, wzruszyło ją. Odczuła go całem sercem. Nie wahając się dłużej, napisała do niego bilecik tej treści.
„Chcę się z panem zobaczyć, proszę być jutro na podwieczorku u pana Wojciecha. Maryla“.
Młody Turski nie oczekiwał tego, gdy mu wręczono kopertę z dobrze znajomym adresem, w pierwszej chwili prawie przeraził się. Rozrywał papier z uczuciem jakiego się doznaje otwierając złowrogi telegram. Słowa skreślone i nadewszystko podpis ubezwładniły go, nadmiar wrażenia był tak olbrzymi, że Marjan uczuł się zdruzgotanym duchowo, jakby pod wpływem nieszczęścia. Użył całej władzy swej, by oprzytomnieć.
— Spokoju, przecie to tylko parę słów, nic nie znaczących to jeszcze nic... Spokoju.
Odczytał bilecik powtórnie.
— Nie, to już jakiś wyrok. Podpisała tylko imieniem, tak miękko Maryla. Marylo moja!
Porwało go szalone uniesienie, przycisnął bilet do ust, Wyobraźnia nasunęła mu aż do obłędu upajającą wizję. Błąkał się w domysłach, niecierpliwiło go oczekiwanie następnego dnia. Chciał dziś, zaraz jechać do Zapędów aby ją, zobaczyć, aby usłyszeć jej głos. Godziny dłużyły mu się niebywałe. Gdy nadszedł czas wyjazdu do Tylemego, Turski siadł do wolantu tak jak stał, w codziennem ubraniu i długich butach, nawet bez czapki. Ale stary sługa, Ksawery uważał na formy światowe i był zupełnie przytomny. Zawołał przeto ze zgrozą.
— Boże uchowaj! A toż pan z jakowejś wielkiej alteracji, zapomniał o przyobleczeniu ciała w godowe szaty. Nie można tak! trzeba skrupulatnie specjalizować obywatelskie stanowisko. Tymczasem, elegancja w wolancie, w koniach, w szorach, w liberji, a pan, z przeproszeniem, bez żadnej ostentacji.
Maryś nie słuchał, tylko się ubierał, prędko, jak zmuszony koniecznością. W duchu myślał.
— Przeklęte są te etykiety, spóźnię się i ona odjedzie.
Gdy stanął przed gankiem w Tylemego, serce kurczył mu przestrach, że już jej nie spotka.
Na schody wyszedł pan Paszowski. Roztworzył ramiona gościnnie.
— Ach! panie mój, zjawił się meteor, nareszcie! Z pana to teraz rara avis w sąsiedztwie. Proszę do komnat. Teoś mi wyjechał na Podole, do wuja i jestem samotny niby stara wiecha. Jaki hebes jest, to jest, ale mi bez niego tęskno.
— Kiedyż syn powróci? — spytał Turski, byle coś rzec, w duszy zaś jego niepokój szeptał:
Niema Maryli.
— Teoś obiecał przyjechać na ślub Ziuli, który ma być podobno w sierpniu, o ile znowu nie zerwą, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, bo to modne w tym roku. Zeszłych wakacji zaręczali się, teraz zrywają.
Maryś nie mógł wywnioskować, czy Paszowski wie o schadzce z Marylą, czy jest nieświadomy celu jego wizyty.
Ale starego pana Skórski uprzedził o umówionym podwieczorku. Pan Wojciech nic jednak o tem nie wspomniał.
W dziesięć, minut po przyjeździe Turskiego, wykwintny zaprząg Maryli, zatrzymał się przed filarami dworku. Powoziła sama parą wspaniałych szpaków, mocno trzymając na lejcach spienione konie. Obok niej siedział Skórski, za nimi zaś, na małem siedzeńku, chłopak stajenny w stroju krakowskim.
Maryś zdrętwiał na jej widok, ale wyszedł na ganek. Panna Korzycka w płaszczu z surowego jedwabiu, w małym kapeluszu niknącym w zwojach białego welonu, uśmiechała się serdecznie, niby obrazek w gazowej ramce. Paszowski wysadził ją z amerykana niemal z czułością.
— Wenero moja, okrutniem rad, ale rączki się zmęczyły, bo koniska ostre, panie mój. Cóż to Ismail-pasza dostał dymisję?
— Artur nie chciał jechać konno, boi się Ismaila nawet na odległość paru kroków.
— Eee... te... te obgaduje mnie Mahyla, ale to phawda, że ten koń mię przesthasza. A! pan Mahjan! Bonjouh!
Maryla żywym ruchem podała rękę Turskiemu, kłoniąc się do niego całą figurą. Schylił nisko głowę i dotknął ustami jej palców. Wyraz twarzy ich obojga był dziwnie uroczysty, milczenie również, jednakże dla obecnych kłopotliwe. Hrabia chrząkał i kołysał na nogach swą cienką figurę. Paszowski, nie wiedząc od czego zacząć, wpatrzył się badawczo w duże, jasne guziki zdobiące płaszcz Maryli.
— Czy to labrador, czy imitacja? — spytał tak ciekawie, jakby mu tylko na tem zależało.
— Labhadoh, ee... te... te... a może tylko koncha pehłowa? Oui!
Maryla nic nie mówiąc weszła do przedpokoju. Turski poszedł za nią. Zdejmował jej płaszcz, ręce mu drżały, krew zalewała mózg kipiącą falą. Ona położyła obie dłonie na jego piersiach.
— Chcę z panem mówić ale... nie tu.
— Może... w ogrodzie? — bąknął.
Weszli panowie z ganku. Maryla zawołała śmiało.
— Zostawiamy panów, politykujcie tu sobie lub obmawiajcie sąsiedztwo, my idziemy na przechadzkę.
— A podwieczorek, panie mój?
— Powrócimy za godzinę.
Wyszli. Hrabia Artur zatarł ręce.
— Eee... te... te bahdzo thafny pomysł Mahyli, wybhanie tehenu u pana ee... te... tu najswobodniej.
I Paszowski odwrócił się i przeżegnał idącą parę.
— Niech ich Bóg nareszcie złączy, takbym pragnął.
— Eeee... te... te... oni to i sami zhobią. Ma foi!
Turski szedł milcząc, ona również, gdy doszli do grupy brzóz nad wielkim stawem, Maryla zatrzymała się. On przemówił pierwszy. Głos mu wibrował nienaturalnie.
— Czy mogę odgadnąć... treść dzisiejszego spotkania?
— Powinien pan — szepnęła.
— A jeśli mój domysł będzie... zbyt... śmiałym, zbyt ryzykownym?
Podniosła na niego zdumione oczy.
— Nie poznaję pana. Czy to pani mówi? Przemawiał pan dawniej inaczej.
— Dawniej. Dużo się zmieniło od tej pory. Rok ostatni przyniósł mi same rozczarowania.
— Czy nie miał wcale jaśniejszych błysków?
— Nie.
— A pasterka?
— Ach to... tylko złuda, wybuch uczuć!
— A bal w Warszawie?
— Pani żartuje. Bal był dla mnie przesileniem, to mój kryzys.
— Jakto przesileniem? co pan mówi?
— Tak, to był mój przełom na gorsze. Pozbawiła mię pani wówczas nawet cienia nadzieji. Och ten bal! Dziwię się, że go przeżyłem.
— Miał pan ratunek i ukojenie, w ramionach... pani Amy.
Wiem o tem. Wiem! — krzyknęła z wybuchem.
Turski zawstydzony spuścił głowę. Bladość i płomień krwawy mieniły się na jego twarzy.
— Kto... pani o tem... mówił? — wyjąkał jak skazaniec.
— Mówił ojciec, Gutek, wszyscy! Wszak pan się nie ukrywał.
— Tak, nie ukrywałem nic, nawet podłości, jeśli można tak nazwać mój rozpaczliwy, wstrętny wybryk. Przyznaję, że to było wykroczenie przeciw etyce, przeciw uczuciom... dla pani. Czy pani mnie za to potępia? Czy pani nie uznaje pobudek popychających ludzi do niskich czynów, nawet wbrew ich sumieniu. Czy to mnie zgubiło w oczach pani? Panno Marylo.
— Potem, po balu wszystko mogę łatwiej wybaczyć, ale przed?... Dlaczego ta... pani Ama tak pana trzyma tyranicznie?
Turski zdumiewał się.
— Co pani mówi? Jakto trzyma? Czyż pani myśli, że... jeszcze teraz.
— Ach nie! Ale całą zimę, przed Bożem Narodzeniem, przed balem. Już sądziłem, że tylko ona dla pana istnieje.
Turski zadrżał.
— To jakaś intryga! Przysięgam pani, że ten mój... upadek z panią Amą trwał parę tygodni po balu, tylko po balu.
— Jakto? A przedtem?
— Tak, ale nie w zimie i nie w ciągu minionego roku.
Panna Korzycka zamyśliła się.
— Więc to kłamstwo, to intryga tej pani.
Nagle podała mu obie dłonie, jej spojrzenie wyrażało smutek.
— Czy pan wie, że... to było powodem mej bierności i mych zaręczyn? Rywalizować z taką Amą brzydziłam się. Ta ohyda ukradła nam całą zimę.
— Co to jest? Czy pani otrzymała anonim?
— Nie.
— Więc skądże taka plotka?
— Kto chce ją zrobić, sposoby zawsze znajdzie. Powtarzam panu, że moje zaręczyny z baronem były rekoszetem tej intrygi, zrobionej sprytnie. Dowiedziawszy się, że pan przebywa stale w objęciach Amy, zobojętniałam na wszystko. Perzyńskiemu jeszcze potrafiłam odmówić, dwa razy, przed zaręczynami i po nich, kiedy chciał mnie odbić baronowi, ale męczona uparcie przez rodziców, aby przyjąć Poszyngiera, straciłam ochotę i cel do walki. Tyle smutnych dni, tyle bólu! — szepnęła żałośnie.
Maryś trzymał jej ręce mocno, tuląc je do siebie, otaczał Marylę ogniem swych źrenic palących. Spytał cicho, pochylając twarz nad jej czołem.
— Czy wierzysz mi... droga pani?
— Teraz tak, ale przez całą zimę wątpiłam. Czemu mnie pan nie przekonał? czemu zostawił mnie zupełnie na pastwę moich katów?
— Boże mój! Wszakże ja o niczem nie wiedziałem, ona ukryła przedemną tę zbrodnię. Pojąć nie mogłem co się stało, ale być intruzem... nie, za nic! Tego nie potrafię!
— Pan mnie posądzał o materjalizm, o ubieganie się za bogactwem?
— Tak, nawet to przychodziło mi do głowy.
Zamilkli. Patrzyli sobie w oczy długo, bez zmrużenia powiek, jakby przelewając wspólnie do głębin duszy myśli swe i uczucia. On zniżył usta, dotknął niemi jej włosów.
— Marylo... moja... więc ty...?
Gwałtownym rzutem całej postaci otoczyła ramionami szyję Turskiego.
— Kochałam cię zawsze, ale nigdy tak... jak teraz.
— Dziecko ty moje!
Czuł ją całą na swych piersiach, dyszącą żarem oddechu, ponętną aż do zawrotu głowy. Odchylił jej twarz ku sobie i spojrzał w źrenice lśniące fijoletem. Zmrużyły się pod wolą jego wzroku. Gorące usta jej, lekko otwarte, mokre, oddawały swój czar łaknącym wargom męskim, które wzięły je w posiadanie.
Maryla krzyknęła. Pocałunek ukochanego żywiołowo potężny, namiętny, a łaskocący słodką pieszczotą, przeniósł ją od razu jakby w odmienny świat piękna i szału. Przeniósł ich oboje, wichrem trzepocąc się w krwi. Turski odczuł różnicę uścisków, choćby namiętnych, ale wynikłych z uczucia, z uściskami tylko zwierzęco zmysłowemi. Marylę całował ciałem i duszą i jakby jeszcze natchnieniem wzniosłem, bo była umiłowaniem jego serca. Ona zaś zrozumiała wyraźnie, że usta swe dziewicze, dla takiej rozkoszy mogła oddać tylko jemu. On je posiadł, bo jedynie on miał do nich prawo. On jeden!




XIII.

Ksawery nie poznał swego pana gdy ten powrócił z Tylemego. Młodzieniec przeistoczył się odrazu, doznał jakby duchowego chrztu. W nocy nie spał, nawet nie próbował spać, tylko obłożony fotografjami Maryli rozmawiał z nią, pieścił w swej wyobraźni jej wdzięczną postać. Chwilami rozmyślał o ojcu i o tem jak przeprowadzić całą sprawę, nie dopuszczając do wybuchów z obu stron. Ale wszelkie plany ułożone w nocy prysły, gdy nazajutrz Marjan stanął przed panem Turskim. Obywatel odgadł natychmiast co sprowadziło doń Marysia o tak wczesnej godzinie. Starli się wzrokiem. Oczy ojca były groźne, wejrzenie syna błagające. Młodzieniec nie czekał na słowa zachęty, wiedział, że ich nie będzie. Poszedł do otomany, na której siedział Turski, zgiął się przed ojcem! i ręce jego przycisnął do ust.
— Marjanie co to znaczy? — usłyszał nad swą głową trwożny szept.
— Ty mnie ojcze rozumiesz, przyszedłem błagać cię o pozwolenie... aby osięgnąć moje szczęście.
Turski wstał wzburzony.
— Znasz mój pogląd na tę sprawę, nie zmieniłem go.
— Ojcze, ja ją kocham nad życie własne! Ona zerwała z Poszyngierem, bo Korzyccy zaręczyli ją bez jej woli. Maryla stała się ofiarą niecnej intrygi, ale ona mnie kocha, kocha od dawna, a ja... ty wiesz ojcze, ja za nią szaleję. Sądząc, że ją tracę, łajdaczyłem się, postępowałem niezgodnie z sumieniem. Ale już ocalenie przyszło. Ona mi je przyniosła, jej miłość.
Pan Turski słysząc szczere słowa młodzieńca, widząc niezłomny wyraz twarzy, zrozumiał, że to ostatni atak syna. Niechęć buchnęła w nim z gwałtownością, pragnienie zabicia woli młodzieńca stało się przemożnem.
Zawołał surowym tonem.
— Zadajesz mi okrutną mękę, jak możesz nalegać na ojca, skoro wiesz, że jestem przeciwny twemu małżeństwu z Korzycką? Dobry syn nie popełnia takich ekscesów niezgodnych z żądaniem ojca. To jest wykroczenie z obowiązków względem rodziców. Ty Marysiu nadużywasz mej cierpliwości.
Młodzieniec załamał ręce.
— Ojcze mój drogi, ja cię błagam! Nie odmawiaj mi szczęścia! Ona musi być moją i będzie moją!
— Więc ojciec dla ciebie nie istnieje? Nie dbasz o niego?...
— Ja błagam! Ojcze, błagam o twoje słowo, o twe błogosławieństwo, o... Marylę.
Maryś jęknął głucho i ze straszną rozpaczą w twarzy runął do nóg ojca. Leżał na podłodze tuląc głowę do jego stóp.
— Marjanie! Synu mój!
Pan Turski wstrząsnął się nieznanym dreszczem, bardzo zbladł, doznał wrażenia, jakby mu zapłakało serce. Rękoma przysłonił zroszone oczy, oddychał ciężko, zmagał się już nie z własnym uporem, lecz ze wzruszeniem, które owładnęło nim potężnie. Na odgłos padającego ciała wbiegła do pokoju pani Turska, za nią Irena i Ziula. Stanęły przerażone na widok Marysia leżącego u nóg ojca. Pannom łzy spłynęły z oczu gęstym gradem. Turski nagle schylił się i dźwignął syna. Pomógł mu powstać z podłogi.
— Marysiu, dziecko moje, bądź spokojny, nie nerwuj się, bo to... zdrowiu... szkodzi.
Mówił urywanie, z czułością położył rękę na ramieniu jedynaka, patrząc w jego rysy zmienione, opłynięte kroplistym potem. Młodzieniec trochę nieprzytomnie tarł ręką mokre czoło, przymknął powieki, był niesłychanie wyczerpanym. Ojciec wziął go w ramiona, rzekł głosem pełnem uczucia.
— Rozbroiłeś mnie Marysiu. Potrafisz kochać i walczyć o zdobycie szczęścia, ale nie przypuszczałem nigdy, że będziesz umiał błagać... tak błagać.
— Dla niej ojcze... wszystko zdołam zrobić... byle... była moją.
— Powtarzam, że skruszyłeś mą niechęć, masz teraz we mnie ojca i sojusznika w swej sprawie, jestem przyjacielem twoim. Takie uczucia w dzisiejszych czasach są rzadkością, umiem to ocenić. Bądź szczęśliwy.
Uściskali się z wielkim napływem najlepszych wzruszeń do pałających serc. Pani Turska, Ira i Ziula ucałowały Marysia i ojca, rozczulone i przejęte powagą chwili. Zapanował nastrój bardzo uroczysty.
— Teraz trzeba być u Korzyckich — rzekła pani Turska.
Marjan opowiedział widzenie się z Marylą u Paszowskiego. Uradzono więc, że najpierw on sam pojedzie do Zapędów i urzędownie oświadczy się Korzyckim, potem dopiero pojadą rodzice jego podziękować za przyjęcie syna.
— Podziękowanie złożę tylko... twojej Maryli, nie zaś tym... tym...
Uparty obywatel nie dopowiedział czegoś, ze względu na syna.
Irena i Ziula chciały koniecznie towarzyszyć Marysiowi do Zapędów, ale ojciec nie pozwolił. Panny umilkły. Skoro veto pana Turskiego zostało wypowiedziane, nikt już z zasady nie oponował. Jedynie Maryś przełamał prawo ogólne, ale w wyjątkowych warunkach.
W rodzinie Turskich powróciła dawno przekwitła zgoda. Inny duch powiał. Ojciec, zupełnie ułagodzony, nie mógł nacieszyć się jedynakiem. Przyczynił on mu wiele zmartwień i nawet usunął się czasowo, z urazą w duszy. Pan Turski zawsze z systematyczną stanowczością przeprowadzał swe programy życiowe, niekiedy traktując je zbyt despotycznie. Skoro jednak jakiś wypadek, szczególniej uczuciowej natury, przeszkodził jego zamiarom, bronił się jeszcze, ale w końcu ulegał i, o ile przedtem był trudny, o tyle potem bardzo skłonny do ustępstw, i szczerej harmonji. Dzieci kochał miłością bezmierną, ale nie pobłażał im, przeciwnie, wymagał od nich dla siebie i świata więcej, niż należało. W żonie widział wzór doskonałości kobiecej i pragnął mieć to samo w dzieciach. One jednakże raziły go wielokrotnie. Pan Turski spoglądał nieufnie na „peckielstwa“ Ireny, tak nazywając jej malarstwo. Ale gdy rzeczoznawcy orzekli, że jego córka posiada talent i trzeba go kształcić, gdy pracę jej przyjęto do Zachęty, nadspodziewanie, krytyki zaś były niezłe i rokujące przyszłość młodej malarce, Turski zaczął tę sprawę traktować poważnie, czuł się już dumnym z powodzenia i talentu Ireny. Gniewał go Marjan, zakochany w Korzyckiej. Ambitny ojciec nie miał nic przeciw osobie Maryli, owszem uznawał jej piękność i dar jednania sobie ludzi, ale będąc sam człowiekiem wielkiej szlachetności o bardzo prawych poglądach, nie chciał zgodzić się na wprowadzenie do swej rodziny jednostki, pochodzącej z domu Korzyckich, i tęm samem wejść z nimi w tak bliskie pokrewieństwo. Walka trwała parę lat, zmogło ją uczucie. Wybuch syna świadczący o potędze jego miłości przełamał zaporę w sercu ojca, ale tylko dla przyszłej synowej. Pan Turski zapanował nad sobą, by nie okazać Marysiowi, że ma instynktowną odrazę do jej rodziców i brata i, że konieczna bytność w Zapędach będzie dla niego przejściem bardzo ciężkiem. Gdy Maryś uszczęśliwiony odjechał z Worczyna, Turski wynurzał się przed żoną i córką, gorycz swą wyrzucał z duszy, czując potrzebę tego, chociażby w najpoufniejszym kółku. Mówił smętnie, aż tragicznie.
— Wszystko już teraz zrobię dla Marysia, ale to straszna ofiara, rodzice muszą wiele znieść dla szczęścia swych dzieci. Gdybyż przynajmniej była pewność, że szczęścia tych dwojga nie zmącą kiedy rodzinne stosunki Korzyckich? Maryla go kocha, jednakże pochodzi z nich. Faktem jest, że o pannę Korzyką starał się znany i zamożny obywatel z Litwy, ceniony po wszechnie, z wybornej rodziny. Wyszłaby napewno za niego, ale konkurent, przejrzawszy papę i braciszka czmychnął na Litwę w wilję oświadczyn, zląkł się poprostu takiej rodziny i tych stosunków. A potem znowu...
— Maryla kocha Marysia od dawna, nie wyszłaby za innego — rzekła Irena. — Dowód na baronie, zerwała z nimi pomimo jego miljonów.
— Cóż tam baron! Poszyngier nie jest partją, gdyż same pieniądze tu nie zaważą. Bogaty parwenjusz zostanie zawsze tylko parwenjuszem, chociażby miał miljony, partją zaś może być jedynie dla drugiego dorobkiewicza. Panna Maryla miała poważniejszych konkurentów, obywateli ziemian z pierwszorzędnemi nazwiskami, ale wszyscy cofnęli się w porę przed taką koligacją. Skórski porządny człowiek, czy tytuł jego istotny, tego nie wiem, ale rodzina dobra, ożenił się z Korzycką dla pieniędzy i podobno umiejętnie ssie kieszeń teścia. Przytem postać ma trochę karykaturalną, partją nie był.
Pani Turska przypomniała fakt, kiedy Gustaw Korzycki przyjechał do Worczyna z pierwszą wizytą i jak był przez nią potraktowany. Irena śmiała się.
— Pamiętam doskonale! było to przy gościach, służąca wniosła jego bilet i podała mamie, mama zaś cisnęła go na stół i rzekła „prosić“, ale takim tonem, że brr... gdy wszedł, mama podała mu rękę jak lód i bez słowa.
— Bardzo dobrze — potakiwał Turski — podobnych Gutków nie należy inaczej przyjmować. Ale teraz... on będzie bratem naszej synowej, szwagrem Marysia... okropność! Smutny zbieg okoliczności. Wiem ja dobrze, co Korzycki zawsze na Worczyn wygadywał, krytykował, wyśmiewał wszystkie moje urządzenia. Ależ nawet nie wahał się głosić, że Irę wydajemy za mąż za jakiegoś zagonowca, szlachetkę, który mógłby być u mnie ekonomem.
— Ach! za Powalskiego, przypominam sobie — rzekła Irena.
— Korzycki ośmielił się rozgłaszać coś podobnego na zasadzie, że ten Powalski bywał u nas czasowo, bo trudno komuś wymówić dom, zwłaszcza, że młodemu Powalskiemu nic nie można zarzucić; chłopak gładki, gdyby nie jego pochodzenie i rodzina, ci wszyscy Trawkowscy, Sałacińscy i inni „dziedzice“ okoliczni. Ale przez usta Korzyckiego przemawiała zawiść, że dom nasz cieszy się nieskazitelną opinją, za to chciał nas koniecznie zdyskredytować. Tylko nikt w te plotki nie wierzył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Irena powróciwszy do swego pokoju, po rozmowie z ojcem zastała Ziulę zapłakaną.
— Co ci jest?
Ziula twarz, zalaną łzami, ukryła na piersiach Ireny.
— Ziulka! Czego płaczesz?
A ona zaczęła szeptać.
— Tak mię okropnie wzruszyła ta scena z Marysiem. Widzisz Iruś, to jest dopiero miłość, wielka głęboka miłość. Czy Denhoff kochał tak samo Dorcię? Nie. Czy Stanisław kocha mnie aż tak silnie? także nie Iruś... a... ja... wiesz... ja go tak potężnie również nie kocham.
Zaległo milczenie.
— Czy ty to mówisz poważnie, Ziulu?
— Najzupełniej. Widzisz Iro, gdyśmy się zaręczyli i gdy mnie moi rodzice spytali, czy bardzo kocham Stacha, mówiłam tak, i miałam dla niego miłość serdeczną. Ale teraz widzę, że nasze idealne uczucia są niczem w porównaniu do miłości Marysia dla Maryli. To Iruś... to co innego. Maryś to siła, on potrafi walczyć o szczęście, nie tylko marzyć.
— A twój Stach? czy wątpisz o nim?
Ziula westchnęła.
— Tak — rzekła cichutko — Stach tylko potrafi latać ze mną w obłokach, marzy, tęskni za urojeniami i mnie z sobą nosi po gwiazdach, ale głębokie to nie jest.
Irena była zdumiona.
— Więc już i ty Ziulka zaczynasz analizować? Już wkradły się wątpliwości, które cię nurtują? To źle. Masz przykład na Dorci, ona również bardzo kochała Ryszarda, ale z chwilą gdy uczucia swe i jego istotę wzięła pod rozbiór szczegółowy, bezwzględny, wiesz co nastąpiło.
— Lepiej, że stało się to teraz, niżby takie myśli miały nawiedzać ją... za późno.
Irę i Ziulę pochłonęły szczere, poufne zwierzenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Maryś Turski oświadczył się państwu Korzyckim o rękę Maryli i został przyjęty. Ten niezbędny akt form światowych wszyscy partnerzy odegrali klasycznie. Mama była jak należało uroczysta i poświęcająca córkę, papo typowo etykietalny i łaskawy dla przyszłego zięcia, którego „musiał tolerować“. Maryś sztywny, nawet nieco surowy, zachował powagę z pewną nienaruszalnością, broniącą od wszelkich nadprogramowych występów. Inni członkowie rodziny osłodzili Marysiowi przykrą chwilę, nie licząc narzeczonej; oczy i usta jej, oddane ukochanemu, były mu najmilszą nagrodą. Gustaw pogodzony już z „wybrykiem“ siostry nie darował dobrej okazji i tego samego dnia wieczorem w wielkim sekrecie poprosił Marysia o pożyczkę. Otrzymał ją wprawdzie, lecz w mniejszej o połowę sumie, niż żądał.
Jeszcze charakterystyczniej odbyła się wizyta rodziców Turskich w Zapędach. Ojciec Marysia spełnił to co postanowił, dziękując dyplomatycznie tylko Maryli za przyjęcie syna, nawet bez użycia właściwych słów. Przycisnął jej rękę do ust z poważną dystynkcją i rzekł prawie szeptem.
— Małżeństwo przeznaczonem jest od Boga, zatem winienem już tylko życzyć pani szczęścia w związku z moim synem. Niech was Bóg błogosławi.
Maryla zagryzła wargi, dotknęły ją te ostrożne słowa ojca narzeczonego, ale zwalczyła obrazę i nawet pochyliła lekko głowę do ramienia Turskiego, lecz go nie pocałowała.
Panowie Turski i Korzycki powitali się obojętnie, ale grzecznie. Pierwszy z dobrze udaną uprzejmością rzekł tylko.
— Witam pana!
— A! moje... uszanowanie, jak niewiem co... bardzo mi przyjemnie... Ha! — odpowiedział Korzycki.
Kłopotliwe zamilknięcie obydwóch uratował hrabia Artur. On w salonie Korzyckich stał się niejako pośrednikiem pomiędzy sąsiadami, krzywo na siebie spoglądającymi.
Obie panie więcej po kobiecemu i łatwiej zgodziły się z sobą. Turska ujętą została przez niezwykłą słodycz Maryli, okazywaną matce narzeczonego z gorącą szczerością; Korzycka zaś zauważywszy bardzo cenną, czarną koronkową suknię pani Turskiej i staroświecką djamentową broszę, o wybitnej tradycji, uczuła się znacznie pokrzepioną w swej próżności. Wizyta trwająca względnie długo, jedynie zawdzięczając młodzieży, zebranej w Zapędach, ze Skórskim na czele, nie miała przykrych dla obu stron niespodzianek. Pan Turski myślał w duchu.
Ot sobie, ludzie jakich wiele, plutokracja, gdyby nie taka opinja?... Można zresztą niezbyt się z nimi zadawać.
Korzycki zaś rzekł do żony po odjeździe gości.
— Jak niewiem co, wolałbym żeby Turscy byli przynajmniej baronami, ale ujdą, prezencję mają; on z miny przypomina arystokratę.
Matka Maryli dokończyła oceny.
— Turska była wspaniale ubraną, miała piękną i drogą tualetę.




XIV.

Denhoff zajął się gorliwie pracą na roli. Zadziwił wszystkich prócz Wrońskiego. Sprytny rządca zrozumiał, że to tylko nowy kaprys „panicza“, do czasu trzeba go popierać. Ryszard wstawał raniutko i ubrany w skórzaną, elegancką kurtę, cienką jak jedwab, biegał po folwarku, stał nad robotnikami, w polu przy żniwach przepędzał długie godziny letnich skwarów. Wieczorem sam załatwiał bieżące rachunki, urządzał wypłaty. Wszędzie go było pełno. W gabinecie nad biurkiem zawiesił białą kartę w ozdobnej ramie z wielkim napisem: „Ora et labora“, sam powtarzał przy lada okazji, że „pańskie oko konia tuczy“. Stał się nagle gorliwym gospodarzem, pieniądze jednakże płynęły szczodrą strugą, jak zawsze. Denhoff nie umiał się powstrzymać od rozdawania różnych datków robotnikom, którzy w jego obecności okazywali pilność nadzwyczajną. W upały posyłał żniwiarzom na pole stągwie z limoniadą, lub antałki zimnego piwa, woził kosze owoców i rozdawał je dziewczętom. Witały go twarze rozjaśnione, pochlebiano mu i wynoszono go pod niebiosa. Ale starsi gospodarze wiejscy szeptali do siebie: „Dobry dziedzic, litościwy, serce ma jak stodoła, ino je wróg dla siebie samego, już pono cienko przędzie“.
Chłopi rozumieli stan interesów Denhoffa, ale mimo to, każdy ciągnął na własną rękę, wyzyskując jego dobroć i wielką niepraktyczność. „Panicz“ zapragnął pewnego dnia ogrodzić murem cały park. Nawet Wroński, pochwalający zwykle wszelkie pomysły Ryszarda, tym razem zdziwił się i zaczął odradzać, tłumacząc mu, że koszt byłby zbyt uciążliwy na obecny stan ich kasy. Ale nic nie wskórał; zaczęła się budowa wedle rysunku, zrobionego przez Denhoffa. Miejscowi mularze cmokali z zachwytem patrząc na model pełen wieżyczek, przezroczystych krat z cegły mających ozdabiać ten wykwintny, niemal pałacowy mur. Tymczasem na wypłaty dla służby i czeladzi, dwór wodzewski co raz częściej pożyczał pieniędzy. Zboże sprzedawano kupcom za byle jakie ceny, nadużycia działy się przytem niesłychane, lecz Denhoff tego nie widział, Wroński na wszystka już zamykał oczy. Ale Turski z Worczyna nie wytrzymał, najpierw ostrzegał Ryszarda, że żydzi go okradają, potem wezwał do siebie kupca zbożowegq, i zaczął go moralizować. Kudłaty, czarny Aron wysłuchał spokojnie przemowy obywatela, wreszcie rzekł z typową flegmą i z akceptem.
— Wielmożny dżedżycu, jak sze kto chce zabiiicz to poco jemu przeszkadzaaacz? Un zawsze znajdże sposób, jak sze nie utopi, to sobie zarznie, abo sze powieszy. Uu, ten pan Denhoff to un chce sze zabicz, un już sze zabija. Nu, jaj pana dżedżyca przepraszam, ale un ma... zając.
— Kto taki?
— No un, pan Denhoff.
Turski oburzył się, Aron niezrażony tem mówił dalej.
— Wielmożny dżedżyc myśli, co tylko Denhoff? Ajaj, żebym ja tak zdrów był, ile obywatelów... ma zając.
— To i ja także?
— No, przepraszam, pan dżedżyc to je co innego, a fain solidny puryc.
— A mój syn?
Aron wzniósł brwi i oczy w górę.
— Pan z Turowa? Nu, on je całkiem porządny pan, ale un żydków nie lubi. Un także troszkie młody.
— A pan Perzyński z Chodzynia?
— Uuun? Un to ma dobry zając. Ajaj!
— Czy i pani Tulicka? — pytał Turski rozbawiony.
— Tyż ma zając.
Turski zawahał się, jednak spytał jeszcze.
— A Pan Korzycki?
Żyd zrobił chytrą minę.
— Ma zając! Nuuu, ja przepraszam pana dżedżyca, ja troszkie coś słyszał, aleee... Przepraszam bardzo.
— Więc któż jest wedle Arona bez zająca? prędko podchwycił Turski chcąc zagadać żyda.
— Ktoo? Pan dżedżyc, pan z Turowa, pan Brewicz; to bardzo porządny pan ten z Woli.
— A pan Paszowski?
— Tyż ma zając, Ajaj. On je stary, ale zającowaty.
— Więc i Lubocki z Zawiercia?
— Un to i tego nima, un je taki sobie, jak Pan Bóg dał. Jemu z przeproszeniem żona zamknęła oczyyy, zamknęła uszyyy. Un sobie szedży w domu i robi firanki szydełkiem. Ta jego tak widżał.
Gdy w krotce po tej rozmowie, Denhoff przyjechał do Worczyna, Turski starał się go przekonać, że go Aron okpiewa, ale „Dziudzio“ zaprzeczył.
— Oho! ja się nie dam, proszę pana, nawet ten sam Aron kupując u mnie pszenicę przed tygodniem, przyznał mi, że mam wyborną głowę do interesów. Powiedział tak: „jasznie wielmożny dżedżyc to ma fain kepełe, ja jeszcze nie widżał, coby taki młody jasznie pan był już taki mądry“.
Turski porozumiał się z żoną uśmiechem, ale nic nie powiedział.
Denhoff w Worczynie był zawsze częstym gościem i stałym towarzyszem Ireny. Ona żyła teraz myślą wyjazdu swego na studja malarskie, miało to nastąpić niezwłocznie po ślubie Marysia, który postanowiono na koniec sierpnia.
Wakacje worczyńskie już inny miały charakter, niż przed rokiem. Z panien, prócz Iry, była tylko Ziula, Maryla zjawiała się tu często zjednując sobie co raz więcej rodziców Marysia. Młodzież jeździła do Zapędów i do Turowa, gdzie panował ruch organizacyjny, spowodowany prędkim ślubem właściciela. Młoda pani rządziła już w Turowie po swojemu. Odnawiano stary dwór, nie zmieniając jednakże jego charakterystyki. Wszystko tam było poważne, staroświeckie, pozbawione nowoczesnego zbytku, ale piękne. Maryla trochę, kaprysiła, przywykła do jaskrawego stylu w Zapędach, gniewała się na spokojny i ciężki typ turowskiej rezydencji. Maryś przekonywał narzeczoną pragnąc ją nakłonić do własnych upodobań, lecz w tajemnicy przed nią umeblował pokój, przeznaczony na jej buduar, w najnowszym guście, lżejszym i bardzo efektownym. Termin ślubu zbliżał się. Irę i Ziulę Maryla zaprosiła na drużki, Ziula przebywając w Worczynie z rodzicami, analizowała stale swego narzeczonego, nie mogąc zgłębić jego uczuć. Początkowo projektowano nawet, aby wesela odbyły się jednocześnie. Stanisław Rymsza gorąco zamiar ten popierał, lecz spotkał się z niespodziewanym oporem narzeczonej. Wesoła dawniej Ziula zmieniła się poważniejąc niesłychanie. Zbudzone w jej duszy refleksje zaczęły ją toczyć, niby robak rozwinięty kwiat. Rozmyślała nad początkiem miłości swojej dla Stanisława i rodzajem ich wspólnych uczuć. Jakiś zły duch życiowy podszepnął jej, że Rymsza żeni się z nią dla pieniędzy. Ponieważ Ziula miała duży posag, więc żądło ją dosięgło i ukłuło. Spokój i szczęście dziewczyny prysło.
Fakt odłożenia ślubu panny Turskiej z Rymszą spowodował plotki w okolicy, kierowane przez senatorównę z Połowic i jej adjutanta. Oni oboje głosili, że Ziula zerwie z Rymszą, gdyż to była tylko omyłka i intryga Ireny, i że Kocio Leśniewski jest chwilowo zaniechanym, lecz jedynym „feblikiem“ Ziuli. Określenie to używane często przez Kocia, zdradziło istotnego autora plotki. Paszowski spotkał się nawet z zapytaniem wręcz, kiedy ślub młodszej Turskiej z Leśniewskim. Stary pan bardzo rozgniewany zaprzeczył stanowczo. Na drugi dzień spotkał pannę Balbinę jadącą w karecie z czeredą psów różnych gatunków. Stara panna zatrzymała powóz, prosząc pana Wojciecha, aby wysiadł z bryczki, bo chce z nim pomówić. Paszowski domyślił się o co chodzi. Jakoż przeczucie go nie omyliło, senatorówna najpierw, uspokoiła rozszczekane psy, poczem rzekła bez wstępu.
— Czy to prawda, że Kazimiera Turska zerwała z Rymszą?
— Nie pani, to mylna informacja.
— A to powinna zerwać i wyjść za Konstantego Leśniewkiego, to bardzo dobry chłopiec, ja go wam polecam.
— Niech więc pani wyswata go najlepiej z kimś z własnej rodziny.
— Czy pan żartuje? Leśniewski dla naszej rodziny? Kto słyszał coś podobnego. To było ordynarne co pan powiedział.
— A pocóż taki cenny skarb oddawać w obce ręce? — ironizował Paszowski.
Rozmowa skończyła się prędko; po kilku jeszcze wymianach zdań Tulicka, silnie rozjątrzona, odjechała do domu, pasję swą wywierając na nieszczęsnych foksterjerach i pinczerkach.Paszowski jechał w przeciwną stronę wielce rozbawiony.
No teraz przeciąłem arterję plotek o Ziuli — myślał — jeszcze się to należy temu gagatkowi, biorę i to na siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ślub Turskiego odbył się wieczorem bardzo uroczyście, w kościele okorowskim, tonącym w zieleni i w mnóstwie świateł. Droga z Zapędów do Okorowa gorzała od ognisk porozkładanych po obu jej stronach. Państwo młodzi jechali razem w karecie turowskiej, zaprzężonej w cztery jasne kasztany. Tak sobie życzyła Maryla. Do ołtarza szli także sami, drużbowie zaś za nimi, Irena z Denhoffem, Ziula z Mieciem Korzyckim, oraz kilka innych par. Maryla szła śmiałym krokiem, pewna siebie i swego szczęścia, wyniosła, promienna w białej sukni opływającej ją malowniczo. Głowa jej strojna w kwiat pomarańczy, na tle przezroczych iluzji, rysowała się wybitnie, wdzięczna i bogata w typową charakterystykę, oczy tchnące dużym wyrazem patrzały słodko, chociaż trochę dumnie, niby wyzywając obecnych słowami.
— Idę z nim,... w szczęście.
Turski był jak zwycięzca, który zawojował cały świat. Przewyższając ją o głowę szedł naprzód energicznie, pyszny w swym eleganckim fraku, znakomity w typie młodego polaka-ziemianina. Postać jego wzbudzała zaufanie i podziw, mimowoli przychodziła myśl, że ręka kobiety oparta i jego ramię nie zachwieje się.
Gdy oni oboje stanęli przed ołtarzem, w orszaku zapanowało lekkie poruszenie, poczem Irena, Ziula, Denhoff i Miecio niepostrzeżenie wyszli z prezbiterjum. Pan Turski ściął wargi, ręką przykrył oczy. Czoło, sfałdowane strasznie, powlokło się potem, nabrało grubemi strąkami żył. Pasował się z sobą, ale nie zmógł wzruszenia i łzy zdradliwie wytrysnęły z pod zaciśniętych powiek. W tem na chórze zabrzmiało „Veni Creator“ śpiewane przez zgodny, harmonijny kwartet. Poznano w nim głosy dwuch par drużbów i to dopełniło miary wzruszeń już ogólnych, była to niespodzianka dla państwa młodych i dla całego zgromadzenia. Alt Ireny, sopran Ziuli, tenor Miecia i piękny baryton Denhoffa zlewały się z sobą wybornie, pokrewność i siła były w tej pieśni wznoszonej nie przez obowiązkowych śpiewaków, lecz odczutej sercem śpiewających. Hymn nagle ucichł, jakiś szloch kobiecy na chórze, czyjś głos cichy, napominający i pieśń buchnęła znowu wspaniałą gammą.
Zamilkła.
Przy ołtarzu rozległy się słowa przysięgi, wymawiane, dobitnie, z wielką mocą ducha. Ziula uklękła przed parapetem na chórze, twarz schowała w dłoniach. Łkanie zatargało jej dziewiczą postacią. Irena spojrzała na Denhoffa. Blady, oczy łzawe, podniecone skierował na ołtarz, na dwie postacie stojące przed nim, i usta Ryszarda wyszeptały żałośnie.
— Czemu to nie ja... z Dorcią?
Ziula zaszlochała mocniej, bo i jej żal ścisnął serce, że przysięgając tak swemu Stachowi, nie miałaby odwagi — tamtych.
Widok tych dojga, z których jedno czuło się już złamane, drugie wolno chłonęło truciznę życiowych rozczarowań przykro dotknął Irenę. Zapiekły ją źrenice, łzy wypełzły z pod rzęs. Ale trzeba prześpiewać jeszcze parę hymnów weselnych. Irena otrzeźwiała i ocuciła swych partnerów. Wstrząśnięci do głębin duszy po ostatniej pieśni opuścili chór.
Ceremonja skończona. Nowozaślubieni odeszli od ołtarza jakby tchnieniem Boga owiani. Idących dzielnie przez nawę zatrzymywano składaniem życzeń. Zebrali się prawie wszyscy z okolicy prócz Lubockich. Gospodarze wiejscy, sąsiedzi, kobiety, młodzież wieśniacza podchodziła ze czcią do ucałowania rąk nowożeńcom, podejmowano ich pod nogi, jedna z dziewczyn ucałowała Marylę w twarz, jakby koleżankę. Szczepański bez ceremonji porwał pana młodego w swe potężne bary i uściskał jak syna. Przy odgłosie muzyki, życzeń, błogosławieństw, orszak wypłynął z murów świątyni, kareta turowska znikła w cieniach nocy sierpniowej, przejaskrawionej stosami ognisk przydrożnych. Jechali jak monarchowie wsi, w iluminacji, pośród okrzyków głośnych, zdarzały się nawet strzały z rewolwerów i strzelb na wiwat państwu młodym. Nad nimi ciemny szafir nieba zaróżowiony łunami, krwawe dymy przysłaniały gwiazdy, które spadając kreśliły długie, złote rysy na nocnym stropie nieba. Turski trzymał młodą żonę przy swej piersi, pił krasę jej ust buchających płomieniem, widział jej oczy tuż przy swoich pożądliwych źrenicach, jej oczy poddańcze, tęskne, jej postać tulił do siebie, oddaną mu z rozkoszą na życie dozgonne; na wspólny, wymarzony byt.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wesele w Zapędach trwało całą noc i dzień następny. Głównym mistrzem ceremonji był pan Wojciech Paszowski i zarazem wskrzesicielem archaicznych tradycyj. Głosował za tygodniowemu festynami, dowodząc, że wesele jednodniowe to tylko parodja. Nikt go nie słuchał, zwłaszcza młodzi Turscy, pan Wojciech skarżył się nawet z komiczną miną, że Maryś zburczał go za to. Ale i przez tę jedną dobę Paszowski z rozochoconym Korzyckim wyprawiali różne staroświeckie dziwa. Wytaczano z gorzelni beczułki ze spirytusem i zapalano je na dziedzińcu przed pałacem, w parku ustawiano stół olbrzymi dla ludu, na nim zaś konwie z piwem i miodem oraz kilka pieczonych baranów w całej okazałości, z pozłacanemi rogami. Podczas cukrowej kolacji Paszowski wzniósł toast na cześć panny młodej, jako obywatelki kraju i przyszłej matki rodu Turskich. Powstała niesłychana wrzawa. Stary pan podniósł Marylę bez wysiłku i posadził ją sobie na prawem ramieniu. Górując nad wszystkimi, wesoła jak maj, przyjmowała życzenia, stukając się kielichem z podchodzącymi do niej biesiadnikami. Młody mąż zniósł ją z ramion pana Wojciecha i wobec całej sali przycisnął do piersi. To wywołało istną burzę wiwatów i jeszcze płomienniejsze mowy starego wygi. Hrabia Artur, który brał ślub w Warszawie, pierwszy raz widział takie wesele na wsi, dziwił się niezmiernie i ciągle komuś powierzał swe wrażenia.
— Eee... te... te awantuhy afhykańskie, ale, ee... c‘est beau, c‘est supehbe, zdaje mi się... te... te że jestem przeniesiony w czasy naszych phaszczuhów eee... te... ma foi!
Następnego dnia wieczorem, po okazałej i szumnej uczcie młodzi małżonkowie odjechali do siebie. Turów witał ich serdecznie. Dwór i ogród oświetlono ogniami, latarniami, czem kto mógł. Przed bramą wjazdową fornale utworzyli szpaler, trzymając pochodnie wzniesione wysoko. Na ganku tłum ludu z czworaków i ze wsi oczekiwał rozradowany. Gdy kareta podjechała, gospodarze wiejscy z Turowa odsunęli lokaja i sami wyprowadzili nowożeńców z powozu, otaczając ich kołem. Dziewczęta opasały Marysia i jego żonę wieńcem zbóż i kwiatów. Maryla wzruszona niebywale, pozdrowiła tłum imieniem Bożem, co wzmocniło tylko szał powitania. W progu spotkał ją stary kucharz, ofiarował na tacy chleb i sól, długo i wyszukanie paplał coś Ksawery, ktoś mówił mowę, ktoś przeraźliwie krzyczał — wiwat — ale Maryla słuchała już tego, jak we śnie. Zbyt wielki natłok wrażeń oszołomił ją. Wreszcie wszystko ucichło, podano im wytworną kolację, nie tknęli jej nawet, poszli w głąb domu, znajdując upragnioną ciszę. Zegary tylko tykały poważnie czasem wpadł do buduaru odgłos na zewnątrz, bawiącej się w oficynie służby. Mnóstwo białych kwiatów zdobiących pokój, rozpylało w nim woń delikatną, tworząc atmosferę tmelodji i pokus pełną.
Maryś wziął żonę na kolana, przygarnął mocno, ona lgnęła do niego, jak serce kwiatu drżące i spragnione, nad którem zamyka się powoli — kielich rozkoszy.
— Taka jestem dziwnie spokojna... taka szczęśliwa... — Marysiu... szepnęła słodko.
— Moja dziecino, mój uroku, moja ty... kobieto jedyna!




XV.

W połowie września Irena Turska wyjechała do Krakowa zabierając z sobą Ziulę. Dziewczyna nie zrywała z Rymszą, ale postanowiła uczęszczać w Krakowie na kursa Baranieckiego.Rodzice jej nie chcieli tego z początku, lecz dziwne wahanie się Ziuli co do małżeństwa ze Stanisławem, utwierdziło ich w przekonaniu, że tak będzie najlepiej.
Worczyn opustoszał. Młodzi Turscy pojechali w podróż poślubną do południowych Włoch i Grecji. Denhoffa znudziło gospodarstwo, sprzedał całą krescencję, wziął pieniądze i ruszył do Warszawy, na jesienne wyścigi. Mieszkał w Bristolu, tam spotkał się z Perzyńskim; i on również udawał miljonera. Mówił dużo o tem, że chce kupić wspaniałą czwórkę koni, bo się żeni z księżniczką. Denhoff wątpił w możliwość tych zamiarów, w które zresztą nikt nie wierzył, gdyż były to tylko fantazje Bronisława. Denhoffa bawiła butna mina chodzyńskiego dziedzica, słuchał jego przechwałek z lekceważącym uśmieszkiem.
Perzyński chodził do ujeżdżalni, oglądał konie, wszystkie ganił, odgrywając rolę wielkiego znawcy. Codziennie w popołudniowych godzinach stawał koło hotelu jakiś nowy zaprząg z tatersalu, najczęściej brek lub amerykan i ślicznie sprzęgnięta czwórka anglików, arabów, koni różnych ras i maści. Perzyński długo nie wychodził, potem zjawił się w postawie wielkiego pana po paroksyzmie spleenu, wolno zapinał rękawiczki, patrząc z góry ale sennie na ulicę, jakby badał czy przechodnie dosyć mu się przyglądają. Rozkazującem kiwnięciem ręki wskazywał stangretowi tylne siedzenie; sam siadał na przodzie, zgarniał lejce, wszystko z obmyślonemi ruchami jak aktor, i jechał w Aleje Ujazdowskie. Po godzinie bardzo z siebie dumny ale z kwaśnym wyrazem na twarzy, wracał do hotelu i rzucając furmanowi duży napiwek, mówił niechętnie, trochę przez nos:!
— Nie kupię.
Nazajutrz powtarzało się to samo z inną czwórką, i tak przez tydzień zyskał ogromną popularność służby hotelowej, ulicznej gawiedzi, i wśród gości wysiadujących na werandzie cukierni Loursa.
Denhoff bawił się inaczej, samochodem jeździł do Wilanowa, w dalsze okolice miasta i tam marzył, czasem tęsknił za Dorą, często gonił ideały, co raz mniej dościgłe a jeszcze kuszące. Zebrał wszystkie fotografje amatorskie, na których głównie uwieczniał Dorę i siebie w różnych fazach, grupy wakacyjne z Worczyna i Olchowa, widoki Wodzewa własnych zdjęć i robił z tego materjału przepyszne albumy. Każdą fotografję podpisywał odpowiednio, czasem symbolicznie. Inne powiększał w duże formaty, oprawiając je w bogate ramy. Nowy ten ładunek wysłał do Wodzewa, gdzie już ściany w gabinecie, palarni, sali stołowej, nawet w przedpokoju pełne były jego zdjęć. Wieczory w Warszawie spędzał w teatrze, chodził na dramaty, rozdrażniał się, tak jakby sam wykonywał najtrudniejszą rolę. Lubił koncerty w Filharmonji, zwiedzał wystawy obrazów, nawet przez parę tygodni był wolnym słuchaczem na jakichś kursach. Wszystko go nudziło, nie umiał określić stanu swej duszy wiecznie, łaknącej czegoś i niezaspokojonej.
W październiku Perzyński przeniósł się z Brystolu do pensjonatu. namówił i Denhoffa. Mieli teraz wesołe i liczne towarzystwo, wyborne obiady i uprzejmą gospodynię dbałą o wygody swych gości pod wszystkiemi względami, przytem dużo młodych i pięknych pań. O każdej mówiono, że jest niezmiernie bogatą dziedziczką z Ukrainy albo z Litwy, lub że posiada posag miljonowy. Panny pragnęły przedewszystkiem mężów, również bogatych, ale zdarzały się i mężatki szukające wrażeń. Gospodyni potrafiła lawirować zręcznie wśród gości scenizując towarzystwo umiejętnie. Tak znakomitej reżyserce nie zbywało na owacjach wdzięcznych panów i zabawy szły. Denhoff i Perzyński przedstawieni zebranym z wyłączną starannością, prócz tego każdej z pań dyskretnie zarekomendowani jako świetne partje, „jeunesse dorée“, mieli powodzenie, aż za wielkie. Spotykały ich same uśmiechy, te najcenniejsze, nie dla byle kogo, często spojrzenia powłóczyste, obiecujące nieznane jeszcze sezamy. Korzystał z nich Perzyński skwapliwie, zdobywając wkrótce pokaźną liczbę wrażeń, mniej lub więcej romantycznych, przy sporych pakietach listów i bilecików.
Denhoff zachowywał się wstrzemięźliwiej, etyką swą przewyższając Perzyńskiego nieskończenie. Patrzał z odrazą na jego nurzanie się w erotyce i w tanich efektach miłosnych. Kobiety zaczął lekceważyć, widząc jak głównym celem wielu z nich jest złapanie bogatego męża, lub kochanka, jeśli się jest’ mężatką. Ogarniało go obrzydzenie do ludzi w ogóle, do kobiet w szczególności. Pewnego wieczoru Bronisław zaczął przed nim zwierzać swe tryumfy miłosne. Mówiąc o jednej z panien, ładnej, ale naiwnej jedynaczce z puszcz litewskich, rzekł tajemniczo:
— Była u mnie w pokoju, nawet przy zamkniętych drzwiach. Tssss!
Denhoff zaprzeczył energicznie i bronił skromnej litwineczki z szlachetnym zapałem. Perzyński spytał.
— Czy pan się w niej kocha?
— Nie kocham się, jest mi zupełnie obojętną, lecz szarpać jej opinji nie pozwolę. Gdybym ją kochał, to potem co teraz usłyszałem palnąłbym panu w łeb.
— Tsss! niech pan nie będzie takim gentlemanem, bo to się nie opłaci. Najpierw panna niema osiemnastu lat, jak mówią, tylko dużo więcej, przyjechała z litewskich mateczników to pewno, ale czy ze swych wielkich dóbr to już kwestja, no i tęskni, tsss... za czemś nowem a nieznanem. Trafiam się ja, jestem w guście panienki, więc oczekiwanie, uśmieszki, naiwne minki, które są taką samą blagą jak i... majątek na Litwie. Czyta przytem romanse francuskie, nasze erotyki, naturalnie po cichu tsss... nawet na gorszących sztukach nie bywa, ale je doskonale zna. Ja wszystko to węszę ze ścisłością detektywa i rozpoczynam oblężenie. Zaciekawiam panienkę książką czy tam czemś innem... ale to znajduje się w moim pokoju, tu zaś w salonie brak swobody. Wahanie, certacje, ja trwam w roli gentlemana, w prawdzie innego niż pan wreszcie próg przekroczony, doskonale! Żeby panny nie skompromitować, zamykam drzwi, znowu jest po gentlemańsku. Tsss... podaję ową książkę, czy obrazek, panienka wzruszona, zadyszana. Pomału dochodzę do całusa, buch!... zemdlała. Wyobraź pan sobie, naprawdę zemdlała, no, więc naturalnie cuciłem. Tsss... To się nazywa panie, pierwszy akt, następne idą łatwiej, akcja postępuje żywo naprzód.
— Jakże ja pana w obec tego mam nazwać? — wybuchnął Denhoff.
— Licząc się bardzo ze słowami w każdym razie — odrzekł Perzyński cedząc przez zęby.
— Ależ to oburzające to... to...
— Tsss... Mężatki same przychodzą do mnie, nawet czasem nie proszone. Wczoraj była u mnie jedna, piękna bardzo, tę musiałem trochę oblegać, no, to zwykłe ulubione passez dla wybredniejszych. Zresztą taka uwerturka mocniej podnieca.
— Ależ to są zabiegi samcze, to ohydne! Czyż kobiety mają tylko zmysły?...
— Tsss... niekoniecznie, czasem i majątek.
Denhoff wybiegł z pokoju, wyszedł na ulicę, błąkał się do późnej nocy bezsilny wobec wstrętu i goryczy, zaszczepionej przez Perzyńskiego. „Panicz“ znał życie, tajemnic ono już dla niego nie miało, mimo to, cynizm życiowy jeszcze odkrywał przed nim nowe karty wielkiego tomu zepsucia i brudu. Ryszard posiadał kobiety, ale pochodzące z klasy łatwej, jakby uprzywilejowanej, tam nie trzeba zdobywać, wystarczy mieć pieniądze. O takich jednakże zdobyczach jak mówił Perzyński, Denhoff nie ośmielał się myśleć, bo to byłoby skażeniem jego ideałów, piętnowaniem kobiet, on zaś miał dla nich cześć wrodzoną. I tę sferę kobiet, kobiet z jego środowiska, które otaczał jakby nimbem anielskości, uważał za istoty nietykalne, tę sferę Perzyński tak okrutnie zohydził, tak zbrukał?
— Wstrętny, wstrętny cynik! I on się jeszcze chce nazywać gentlemanem? Choćby istotnie tak było, nie powinien zdradzać! — myślał „Dziudzio“ i zastanowił się, czyby nie wyzwać Bronisława na pojedynek za uchybienie kobietom.
Przezorność go ostrzegła, że może lepiej zbadać tę sprawę, zamiast brać ją tak na gorąco. Przez parę następnych dni Denhoff flirtował zapamiętale, ale po kilku dwuznacznikach jednej mężatki i na widok cielęco poddańczej miny litwineczki, patrzącej niby samemi zmysłami na Perzyńskiego, Ryszard odczuł, że tamten mówił prawdę. Przejęło go to takim niesmakiem, że czemprędzej uciekł z Warszawy do Wodzewa.
W ślad za nim podążył i Perzyński, gdyż miały się odbyć nowe wybory. Najpoważniejszymi kandydatami na wyborców byli Turski z Worczyna i Brewicz z Woli-Wierzchlejskiej, z włościan zaś Szczepański. Korzycki marzył o zdobyciu głosów dla siebie, agitował gorliwie wśród obywateli i chłopów. Mówiono nawet, że Gustaw, sojusznik swego papy, jeździł po wsiach, namawiając chłopów, aby głosowali za jego ojcem. Turski nie uwierzył w pogłoskę, lecz potwierdził ją Szczepański.
— Kaptuje, wielmożny dziedzicu, kaptuje nas i stary i młody. A jakże! Taka agitacja, że aż strach.
W dniu wyborów gwarno było w Sołowie, odbywały się przytem i prywatne sprawy. Kilku obywateli z Paszowskim na czele, wzięli w opały Wrońskiego za samodzielne podniesienie cen najmu i pensji służby. Rządca wodzewski bronił się jak umiał, składał winę na Denhoffa, lecz on ściął go krótko.
— Ja się w te sprawy nie wtrącam, panu je powierzyłem.
Paszowski tak nacierał, Korzycki krzyczał, Perzyński sykał, że Wroński opadnięty bez ratunku, cofał się w stronę drzwi, odparowując ataki z właściwą mu brutalnością. Prawie wypchnięto go za próg sali wyborów. Rządca zaklął i pojechał do domu. Korzycki kręcił się jakby parzony ukropem. Lawirował wśród chłopów, odprowadzał całe gromady na bok i tam coś im szeptał roznamiętniony; agitował widocznie. Miał płomienną mowę charakteryzując własne poglądy podkreślał je liberalnym tuszem. Wiedząc, że Brewicz należy do narodowej demokracji krytykował ideje tej partji, tłumacząc szkodliwość jej dla kraju. Słyszał to Turski i zdumiewał się, oczekując kiedy Korzycki zacznie ganić bezpartyjność, do której on należał. Podczas składania kartek do urny i głosowania, właściciel Zapędów mienił się na twarzy jak panna przy oświadczynach, ze drżeniem oczekiwał rezultatu swych knowań. Wynik wyborów zadowolił go tylko w jednym, szczególe, oto Brewicz nie dostał żadnego głosu z włościan, prócz paru obywateli. Wybrany był Turski, ksiądz Janusz z Okorowa i dwuch dalszych obywateli, oraz Szczepański i jeszcze drugi gospodarz, chłop z Wodzewa. Korzycki miał jeden jedyny głos.
Wśród obywateli zapanowało niesłychane zdziwienie. Brewicz najprawdopodobniejszy kandydat na posła do Dumy nie otrzymał wcale głosów na wyborcę? Co to jest? Wiedziano powszechnie, że Turski z wielu przyczyn, głównie z powodu wątłego zdrowia kandydatem takim nie jest i że sam by się wycofał od zaszczytu. Przygnębienie ogarnęło zebranych, ponieważ prócz Brewicza nie było w okolicznym rejonie odpowiedniejszego na posła. Muszą go dać inne powiaty. Brewicz zmieszany, nie pojmował co zaszło, wyraźna przykrość odmalowała się na jego twarzy.
— Niech mnie obuchem, panie szacowny, nic nie rozumiem — rzekł do Turskiego.
Ten odpowiedział.
— Jest to dla wszystkich dziwne i nieoczekiwane, ja czuję w tem jakieś szelmostwo.
Nie chciał wyrazić swej myśli, że posądza Korzyckiego.
W pewien czas po wyborach, Paszowski i Denhoff wykryli sprawcę intrygi, lecz nie mówili o tem nikomu, rzecz była zbyt drażliwa i sama przez się wstrętna. Korzycki agitując za sobą, miał nadzieje bardzo naiwne, że przejdzie na posła z tej gubernji, ponieważ zaś Brewicz był poważnym kandydatem, nawet już ogólnie uznanym za jedynego, przeto Korzycki przez zazdrość rozgłosił wśród ludu sekretnie potwarz, oczywiście fałszywą, że właściciel Woli-Wierzchlejskiej jest na żołdzie rządowym. Oszczerstwo to motywował na zasadzie jakichś przedsiębiorstw Brewicza w głębi Rosji. Potrafił podniecić umysły, podatne do intryg, zwłaszcza na punkcie patrjotyzmu. Pan Wojciech jednakże nie wytrzymał i w poufnej rozmowie powiedział o tem Turskiemu. Obywatel załamał ręce rozpaczliwie. Nie chciał wierzyć, lecz upewniony słowem honoru, jął smutnie ubolewać nad krajem mającym takich ziemian, jak Korzycki. Mówił żałośnie:
— Jakże mało mamy już prawdziwych obywateli polaków. Takich jak Brewicz spycha Korzycki, wyrzutek społeczeństwa, karykatura ziemiaństwa. Gdzież są te prawdziwe filary kraju, chociażby w naszej okolicy? Hrabia Korski piastuje wysokie dostojeństwa, przesiąkł nawskroś ich tendencyjnością i stęchlizną moralną. To już nie polak, nie patrjota. Korzycki wiadomy, Perzyński podobno będzie parcelował majątek. Obszar polskiej ziemi rozcząstkuje i odda w ręce kilkudziesięciu rodzin... rusińskich czy burłackich, bo nawet podobno nie naszym chłopom. Robi to dla pieniędzy, na interes. Czy to jest po obywatelsku? Czy to polak? To wielkie nic, nawet gorzej, to człowiek szkodliwy dla kraju. Ha! może się jeszcze zawstydzi, upamięta i nie zrobi tego. Denhoff? Najlepszy chłopak z gruntu, ale wiatr. On majątku nie rozparceluje, lecz mu go sprzedadzą, albo zlicytują i to już prędko.
— Niech pan tak czarno na obywatelstwo nasze nie patrzy, są jeszcze starzy, są nowe nadzieje, exemplum syn pański, panie mój! — zawołał Paszowski.
Turski machnął ręką.
— Ożeniony z Korzycką, to nie rekomendacja, zaćmiewa nieco przyszłe nadzieje. Ja wierzę w dziedziczność i dręczą mnie obawy, by kiedyś syn Marysia, a mój wnuk nie przypominał ojca, lub też starszego brata Maryli.
— O! do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, nie daj Boże, ale to będzie zuch, my go tu sami wychowamy.
Turski nie zniósł obelgi rzuconej na Brewicza. Zawołał do siebie Szczepańskiego i zaczął mu tłumaczyć bezzasadność potwornej plotki. Chłop bardzo prędko dał się przekonać.
— Ja tak i myślał panie dziedzicu, że to ino złość. Gdzieżby taki pan, jak dziedzic z Woli-Wierzchlejskiej miał być podejrzanym. To zacny pan! On dla prostego narodu jest sprawiedliwy i rozumny, i dobry polak. On dla nas wypisuje gazety polskie, takie różne zagranicne, co to dziedzic wie. O, on je hojny i politycny pan.
— Jednakże usłuchaliście co mówił Korzycki — rzekł Turski z goryczą. — Gdybyście nie uwierzyli, pan Brewicz byłby wybrany. Teraz już lista wyborców poszła do gubernji — bez niego.
— Abo to panie dziedzicu raz się głupstwo zrobi przez ludzkie gadanie? Ale żeby pan z Zapędów taki był, no, no! To nie po pańsku.
Przez twarz Turskiego przeleciał rumieniec.




XVI.

Zima upływała Denhoffowi na ciągłych rozjazdach, w domu był już tylko rzadkim gościem. Czasem wpadł na wieś na parę dni: odwiedził Worczyn, Tylemego, zatrzymał się dłużej w Turowie, gdyż lubił towarzystwo Marysia i jego żony. Ale patrząc na szczęście tych dwojga, na ich zapał nie blednący, doznawał smutnych wzruszeń, jakby żalu, czy zazdrości. Zapowiedział starszymi i młodym Turskim, że rzuci wszelkie ideały i ożeni się z bogatą parwenjuszką, może żydówką? Projektując tak, wpadł w znakomity humor, było to u niego zawsze następstwem tragicznych rozmyślań. Robił pyszne miny; duże palce rąk zakładał za kieszonki u kamizelki, ruchem eleganckiego salonowca, gogusia z „naszych“, podnosił w górę swą szczupłą twarz o wybitnych rysach i błyskając binoklami, mówił semickim akcentem.
— Tak, ożenię się z jaką baronówną Salcze, lub bankierówną Rachel i wtedy będę panem całą gębą. Zakupię wszystkie majątki okoliczne, Turów, Worczyn, Zapędy, Połowice, ale! powiatu będzie mi za mało! Wówczas pojedziemy z żoną na spacer w karecie, ona wysunie palec przez okno, i pokazując pola, łąki, lasy, dwory będzie mówiła do mnie z dumą, abym dobrze zapamiętał „i to moje... i to moje... i to także moje!“ ja zaś za każdym razem będę pokornie przytakiwał głową z nosem zwieszonym.
Mówiąc to, Denhoff przejął się przyszłą sytuacją, zgiął dłoń przy samej obsadzie, wyprostował palec cienki i długi, i wskazując nim w różne strony, powtarzał z zacięciem charakterystycznem.
— I to moje... i to moje... i to też moje.
Wyglądał tak zabawnie, że pan Turski nie mógł utrzymać zwykłej swej powagi, śmiał się z innymi. W takich razach „Dziudzio“ zaczynał dokazywać, sam urządzał przedstawienia, przebierając się coraz inaczej, zawsze komicznie. Odtwarzał karykaturalnie postacie swych profesorów z zagranicznej szkoły, poważne sylwetki znanych osób cieniował niesłychanie zręcznie. Posiadał istotnie zdolności aktorskie i mówił, że na tem skończy.
— Jak mnie i bankierówka zawiedzie, wstępuję do teatru.
Jednocześnie, Denhoff mając w majątku same deficyty, uprosił Turskiego ojca, aby kupił centryfugę wodzewską, gdyż prowadzenie mleczarni już mu się nie opłacało. Turski kupił, głównie dlatego, aby wyratować z kłopotu Ryszarda. Ale to było zbyt małą zapomogą, na wydatki konieczne nie cierpiące zwłoki. Ponadto Denhoff sprzedał fortepjan mahoniowy Blüthnera za 400 rubli, kosztował go tysiąc dwieście, sprzedał amerykan także za bezcen i parę koni. Wziąwszy pieniądze pojechał do Krakowa. Długi ścigały go niby skazańca, ale on z tego żartował. Odganiał od siebie czarne myśli, chłostał je fałszywem humorem, aż pocichły. W Krakowie odwiedził Irenę i Ziulę. Ira była szczęśliwa, ożywiona pracą, która dawała jej dawno wytknięty cel i wielkie zadowolenie. Z Ziulą działo się przeciwnie. Nauka i koleżeństwo, przytem zupełnie odmienne środowisko życia zachwyciły ją, jednakże odczuwała jakąś pustkę w duszy. Stanisław Rymsza, dotknięty jej wyjazdem na kursa, nie pisywał do niej, usunął się umyślnie, aby zostawić ją w spokoju, aby nie wywierać nacisku na jej uczucia. Młodzieniec cierpiał w milczeniu, Ziula myślała, że o niej zapomniał i ból nieznośny kurczył jej serce. Rodzice dziewczęcia nalegali, aby zerwała z Rymszą, skoro nie jest pewna swych uczuć.
Ania, mieszkając u rodziców w Warszawie pisywała do siostry obszerne wywody swych poglądów na tę sprawę. Ale Ziula nie umiała się zdecydować, trawiona niepewnością i tęsknotą, żyła w ciągłej rozterce.
Irena powiedziała Denhoffowi, że Dora opuściła Olchów, jest w Szwajcarji, mianowicie w Genewie, jako wolna słuchaczka w uniwersytecie, na wydziale historji i literatury, ale że wkrótce zapisze się na studentkę.
— Więc panna Dora w uniwersytecie, panna Ania w Warszawie uczęszcza na jakieś wykłady, panna Ira malarstwo, panna Ziula w Baraneum... Skandal! same mądrości! A cóż robi panna Joasia — Kula?
— W tym roku kończy pensję, potem...
— Na filozofję I tak?...
— Nie, ma projekt wstąpienia do Chyliczek, na kursa gospodarskie — rzekła Irena.
— Voilà! Pięknie! Przepowiadam jej, że najprędzej wyjdzie za mąż ze wszystkich sióstr. Co zaś ja wróżę, zawsze się sprawdza. Mówiłem, że zbankrutuję, a oto już mój statek rozbity, płynę na desce, ale ta bardzo krucha... właściwie już tonę.
— I pan to mówi tak... swobodnie? — zdziwiła się Ira.
— Proszę pani, gdybym dojrzał w perspektywie jakiś żagiel ratunkowy, jakąś tratwę, to jeszcze... może... na pewien czas byłbym ocalony, lecz ja widzę dokoła tylko czarne przepaści, w dodatku pełne rekinów — wierzycieli. Już mnie otchłań ciągnie w siebie, ale... mniejsza oto. Wracam do moich wróżb: więc bankructwo spełnia się, policzone są moje godziny; narzeczeństwo zerwane, powiedziałem to w Olchowie, po odjeździe Osinowskiego, panna Ziula i pan „Stach już niepewni, — słowem wszystko trafnie odgadłem.
Z Krakowa Ryszard chciał jechać do Genewy, ale wkrótce zaniechał projektu. Zwiedził Galicję, Węgry, był w Budapeszcie, w Wiedniu i przez Pragę, Drezno, powrócił do Warszawy. Wrońskiego telegraficznie alarmował o pieniądze, ten zaś pożycza! skąd się dało. W Warszawie Denhoff zamieszkał w pensjonacie, w tym samym co w jesieni. Poznał tu młodą, ładną pannę z Królestwa i zakochał się odrazu. Przez parę tygodni szalał, asystował pannie, pragnąc zyskać jej względy, lecz nagle opuścił Warszawę i przyjechał do Wodzewa. Urządził tu świetne polowanie, zaprosił mnóstwo panów; śniadanie w lesie bardzo wykwintne, obiad wspaniały, trunki, muzyka. Potem opowiadano sobie różne szczegóły z zabawy kawalerskiej w Wodzewie. Panna Balbina wielce zgorszona narzekała na niemoralność młodzieży, ale Paszowski ujmował się za Denhoffem. Mówił głośno, że gdzie jest Gustaw Korzycki i Perzyński, tam nie może być moralności, bo oni nie uznają szampana bez... „żywej zakąski“, Maryś Turski potwierdził to samo, zapewniając, że Denhoff był powolnym, ale etycznym gospodarzem. Na karnawał Ryszard znowu ruszył do stolicy. Wciągnięty przez kogoś do sfery przemysłowej, krążył około jakiejś niezmiernie bogatej panny. Ale papa jej, przezorny fabrykant, dowiedział się o stanie majątkowym Denhoffa. Nie przestraszyła go ruina finansowa konkurenta córki, gdyż to mógł posag jej uratować, lecz przemysłowiec zadrżał o spokój własnej kieszeni, mając w zięciu tak niepoprawnego roztrwaniacza pieniędzy. Jednak nazwisko Denhoffa, jego zaniedbany tytuł, sama postać i wytworność młodzieńca, nęciła silnie mieszczańsko plutokratyczną rodzinę. Gdyby się oświadczył, byłby napewno przyjętym, potem zaś papo ograniczyłby zięcia majątkowo i świetna partja córki, dawałaby firmie znakomitą reklamę.
Tymczasem Denhoff nie miał odwagi. Panna go nie porwała, małżeństwem dla pieniędzy brzydził się, wszelkie zaś namowy i swaty nie odnosiły skutku. „Panicz“ w gronie swych przyjaciół powiedział raz, że stokroć woli nędzę materjalną, niż moralną, bo wtedy pogardzałby sobą.
— „Gdybym się ożenił bez przekonania, tylko dla zdobycia majątku, gorycz z powodu takiego postępku zatrułaby mi życie. Będę biednym, ale w zgodzie z własnym sercem i etyką“.
Słowa te były epilogiem jego zabiegów o posażną fabrykantkę. Mówiono potem, że znowu szalał za miljonową żydówką, Perzyński rozgłosił po okolicy Wodzewa, że Denhoff jest z nią zaręczony. Niektórzy uwierzyli w pogłoskę, tylko pan Wojciech i Turscy uznali to za jedną z licznych plotek krążących o Denhoffie. Paszowski nawet spytał Bronisława.
— Czy to tak samo autentyczne, panie mój, jak i pańskie szanse co do księżniczki Wirskiej? Już, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich przeszły powtórne wybory, ale o zaręczynach pańskich jakoś cicho. Wszakze miał się pan oświadczyć po wyborach. Cóż mitra zawiodła?
— Sprzedaję teraz majątek, nie mogę myśleć o małżeństwie.
— At! żeby to chociaż była sprzedaż! a toż panie mój parcelacja... i jaka jeszcze... Dalibóg!
Perzyński istotnie parcelował Chodzyń chłopom, lecz nie tubylcom. Oburzenie zapanowało w okolicy bliższej i dalszej. Napływ żywiołu obcego do majątku, który od niepamiętnych lat był własnością jednolitą, przygnębił umysły. Spodziewano się przytem i drugiej katastrofy, mianowicie z Wodzewem.
Denhoff na wielki post przyjechał do domu, mówił, że będzie odprawiał rekolekcje. Zamiast nich, jednakże przesiadywał najczęściej w Worczynie, lub Turowie. Robił wrażenie człowieka chorego nerwowo, tonąc, nie ratował się, ale jakby z rozmysłem, brnął dalej. Nawet nie tracił werwy, tylko miał już odmienną niż dawniej. W Worczynie tęsknił za Ireną, brakowało mu rozmów z nią, nie miał komu zwierzać swych myśli i uczuć. Pamiętnik mu nie wystarczał, pragnął czyjegoś serca i zrozumienia. Pisał do Ireny długie, szczere listy i to mu sprawiało ulgę. Ira będąc istotną jego przyjaciółką, bardzo mu życzliwą, odpisywała obszernie. Pojmując doskonale jego duszę, chciała ją łagodzić odczuwaniem wszelkich walić i zwątpień. One były początkiem tragizmu sączącego się już co raz natarczywiej do jaźni Ryszarda. Ginąc materjalnie zapadał głębiej w niepojętą bierność, miewał wrażenie, że leży na stole operacyjnym, gdzie już nie ma czasu na leczenie się, gdzie już trzeba znieść operację. Oto za chwilę włożą mu maskę na twarz, będzie wchłaniał chloroform i zaśnie. Czy ukołyszą go piękne sny? Czy długo taki sen potrwa? Ale nie budźcie mnie, nie budźcie! niech ja nic nie widzę, nic nie słyszę, że mnie krajecie, że wyciskacie mi z serca jedyną już kroplę szczęścia, że tak okrutnie, tak barbarzyńsko znęcacie się nademną! Więc gdy się zbudzę z ostatniej utopji, co ze mną będzie? Serce — włóknem, dusza — nicością, mózg tylko wsiąknie w siebie całą niedolę bytu, którą zostawicie mi, jako łaskę wspaniałomyślną. Gdy się ocknę z mej nirwany, już owieje mnie pustka, już nie błysną nademną jasne promienie utraconych słońc, zimny, blady mat księżyca stanie się mym luksusem, zbytkiem mego istnienia. Ale dobrze, tak chcę! Nie mam sił patrzeć trzeźwo na mój kryzys, na to jak ostatnie moje ukochanie będą mi zabierali. Zasypiać, zdusić nerwy, żeby targania ich nie zabiły mnie. Nic nie czuć, stać się głazem! Czy to możliwe? Czy nie za silny będzie ból? rozmyślał Denhoff. Trwoga zaczynała go dławić.
Wroński zrozumiawszy sytuację, kręcił się niespokojnie, pieniędzy brakowało, pożyczać już nikt nie chciał. „Panicz“ zwrócił się do Gustawa Korzyckiego o pożyczone mu niegdyś dwa tysiące, ale bez skutku; na szczęście Maryś Turski, uwiadomiony o tem, sam oddał ową sumę w zastępstwie szwagra. Mniejsze pożyczki Denhoffa, udzielone w ciągu dwuch lat chłopom i późnym potrzebującym, którzy korzystali z dobrego serca „panicza“, uważał on już za stracone. Jego dłużnicy albo chowali się przed nim, lub też twierdzili, że są już pokwitowani z długu, tylko, że jaśnie pan nie pamięta; brak wszelkich dowodów kończył sprawę. Z wierzycielami działo się inaczej, krążyli niestrudzenie koło Denhoffa i Wrońskiego, rwąc wszystko co się dało, jakby w formie zadatku na zwrot pożyczki.
W kwietniu Denhoff odbył dwuletnią rocznicę kupna oraz swego przyjazdu do Wodzewia i wyjechał, ale tym razem do opiekuna Rosoławskiego na Litwę. Opowiedział mu ciężki swój start majątkowy, prosząc o radę. Rosoławski znalazł ją od razu. Wytłumaczył dawnemu pupilowi, że kupi Wodzewo fikcyjnie, umorzy wierzycieli swymi kapitałami i, że będzie pozornym właścicielem do czasu, aż uporządkuje interesy. Dużo i płynnie mówił, rzecz przedstawiał wybornie, dowodząc, że sprawa jest jasna i że to dla Wodzewa jedyny ratunek. Denhoff, nic złego nie przewidując, dla siebie i swych wierzycieli zgodził się, bo niemiał innego wyjścia, dał Rosoławskiemu pełne upoważnienie do działania, jak będzie uważał najlepiej. Były opiekun wkrótce objął Wodzewo w charakterze właściciela. Pierwszym jego czynem było pożegnanie się z Wrońskim. Po sprawdzeniu ksiąg będących w rozsypce, po zbadaniu wielkich niedoborów, w kasie, nastąpiła rozmowa ostra pomiędzy Rosoławskim i Wrońskim, oraz wyjazd nagły tego ostatniego. Taki początek podobał się okolicy, oczekiwano zmian na lepsze, chociaż nikt nie mógł zrozumieć jakie jest właściwie stanowisko Rosoławskiego w Wodzewie. Pogłoskom najróżnorodniejszym nie było końca, niektóre z nich krzywdziły Denhoffa przedstawiając go w świetle nie korzystnem, jako zbiega przed wierzycielami. Rosoławski regulował długi z początku dosyć ściśle, ale wkrótce wierzyciele otrzymywali sumy własne o połowę zmniejszone. Powstał z tego powodu krzyk i sarkania interesowanych, lecz woleli poprzestać na tem, niż procesować, tembardziej, że niemożna było spodziewać się pomyślnych rezultatów, gdyż długi Wodzewa hipoteczne i prywatne przenosiły wartość majątku. Rosoławski załatwiał wierzycieli polubownie. Sprytny ten człowiek zrozumiał, że od jego popularności! i dobrej opinji również wiele zależy, chciał zjednywać sobie ludzi uprzejmością wyjątkową, niemal słodyczą. Wiedział jak z kim postępować, zgadywał umiejętnie czem kogo potrafi wziąć. Odczuwając ogólną prawie sympatję okolicy dla Denhoffa, pomimo mniej pochlebnych opowiadań o nim, pragnął obniżyć jego dobre imię u sąsiadów. Przytaczał szczegóły niebywale, psując reputację Ryszarda, ale mówił zawsze „w formie pobłażliwej, ubolewając nad „wyrodkiem“ rodu Denhoffów. Oszczerstwo rzucone w ten sposób łatwiej trafiało do przekonania słuchaczom, autora zaś odsuwało od posądzenia, że jest złośliwym kompozytorem.
Składał wizyty sąsiadom i wszędzie dążył do zaszczepienia sympatji dla siebie, niechęci dla Denhoffa. Najpierw był w Worczynie. Panu Turskiemu, który w ludziach cenił bardzo energję, Rosoławski podobał się, potrafił sobie zjednać obywatela, bo usilnie o to zabiegał. Na Denhoffa jednakże mówił oględnie, zaznaczając swą życzliwość dla pupila. Zauważył od razu, że w Worczynie i Turowie ma on wyjątkowych przyjaciół, był zatem ostrożny. U Brewiczów rozgadał się z początku, lecz także źle trafił. Gospodarz domu patrzał na niego długą chwilę badawczo, wreszcie rzekł:
— Widzę panie szacowny, że niezbyt lubisz Denhoffa, a to przecie poniekąd pańska wina, że on jest takim jak jest, trochę próżny i lekki. Trzeba było lepiej opiekować się nim, bardziej ograniczyć młodzieńca. Swoboda, udzielona mu od pacholęctwa zgubiła go teraz, a szkoda!
Rosoławski oczy swe wypukłe postawił w słup i zaczął wyrzekać na Ryszarda, dowodził, że był krnąbrny, że to już taka natura brzydka, niedająca się nakłonić lepszym wpływom. Mówił o tem dużo, trochę po swojemu ubolewał, potem dowcipkował, charakteryzując Denhoffa komicznie, ale ubliżająco. Śmiał się przytem, skakał na kanapie jak odbijana piłka, kręcił głową prędkim ruchem patrząc to na gospodarza domu, to na jego żonę. Chcąc okazać swój dowcip i talent krytyczny, wywołał tylko niesmak. Pan Brewicz milczał, mając minę nie obiecującą, na koniec przemówił.
— Nie znam poprzedniego życia Denhoffa, prócz szczegółów z jego opowiadań, ale te świadczyły, że był zawsze szlachetnym. Przez dwa lata jego bytności w Wodzewie nikt się nie przekonał o żadnym jego czynie mogącym go skompromitować. Nazywali go tu Paniczem i słusznie, on jest właśnie taki „p anicz“ przystojny, elegancki, nawet bardzo dobrze wychowany. To nie pospolity frant, co wsadzi na nos binokle, na nogi lakiery i myśli, że jest wielkim. Denhoff ma rasę, przytem to z gruntu nadzwyczaj dobry chłopak.
— Szanowny pan broni jego tak gorliwie... widzę, że Ryszard ma szczęście... w tej okolicy... zastrzegam — rzekł Rosoławski uprzejmie, ostatnie słowa zaakcentował z sarkazmem.
Brewicz wzruszył ramionami.
— Niech mnie obuchem! dziwi mnie pańska niechęć dla tego chłopca. Wszak mu tego nikt nie zaprzeczy, że ma serce złote, duszę piękną, bujne poloty, fantazję, ale jest spaczony. Brak mu podstawy, tej siły duchowej, która człowieka ratuje od wielu zachcianek. Denhoff ma idee, lecz nie potrafi ich skoncentrować, jest jeszcze rozrzucony w swych myślach i czynach, to powód, że łatwo się zapala i gaśnie. Co on tu wyrabiał po ogłoszeniu tej... niby konstytucji! potem gdy go trochę przypłoszyli zapomniał o sprawach społecznych.
— Hm! istotnie on ma tu przyjaciół — bąknął Rosoławski.
— Tego nie przeczę, lubiany był bardzo — rzekł Brewicz. Krytykowano go tu, bo często popełniał nonsensy, miewał wybryki bardzo młodzieńcze, ani razu jednak nie przekroczył granic etyki, bywał dziecinnym, ale nigdy nikczemnym. Oburzał niektórych swą niepraktycznością i uporem, nikogo nie słuchał prócz swego rządcy, to też go ten i wykierował.
— Ja go od razu uwolniłem, przejrzałem go natychmiast, prześwietliłem niby światłem Roentgena — pysznił się Rosoławski.
— Bardzo słusznie, Denhoff powinien był dawno zrobić to, tylko tamten go opętał. Szkoda, że tacy ludzie jak pan Ryszard, nie mogą stać się pożytecznymi obywatelami kraju, bo — powtarzam — charakter i naturę w gruncie Denhoff ma dobrą, zaszkodziły mu pieniądze zbyt prędko i hojnie oddane do ręki owe sto tysięcy, które machnął przez dwa lata i jeszcze się zadłużył. Zły on nie jest, mamy gorszych w okolicy, przy nich Denhoff to brylant.
Rosoławski nastawił uszy ciekawie.
— O kim pan mówi, wolno wiedzieć?
— A pan już zna wszystkich?
— Prawie, znam Turskich...
— O! Turscy! to ludzie godni najwyższego szacunku, ojciec i syn. Właśnie zawsze się dziwiłem, że ten nasz „panicz“ będąc najbliższym sąsiadem obu Turskich nie brał z nich przykładu, dobrzeby na tem wyszedł.
— Któż są ci... gorsi? — badał Rosoławski z przymilnym uśmiechem.
— Pan ich sam odróżni prędko, skoro pozna lepiej naszą okolicę — rzekł obywatel i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
Rosoławski opuścił Wolę Wierzchlejską niezadowolony z wizyty.
Ciężki jest ten Brewicz, nie można mu niczego wmówić i nic z niego wyciągnąć — myślał po odjeździe.
To jakiś karjerowicz, tęgi numerek, wątpię czy Denhoff dobrze wyjdzie na jego powtórnej opiece — rozważał gospodarz pożegnawszy gościa.




XVII.

Przeszła wiosna, rozpoczęło się lato burzliwe w tym roku i dżdżyste. Worczyn zawrzał nowem życiem. Jak przed dwoma laty, znowu zjechało tu sporo młodzieży, nie było tylko Dory Zborskiej i Denhoffa. Ona przebywała stale w Szwajcarji, spędzając tam wakacje, Ryszard zaś nie ukazywał się w Wodzewie, mieszkał w Warszawie u rodziny, lub podróżował po kraju. Wodzewem rządził Rosoławski, często wyjeżdżał z majątku, nie w sąsiedztwo jednakże. Zrozumiał prędko, że mimo swych starań, sympatji nie zyskał. W Worczynie, w Turowie, w Woli i w Tylemego wspominali serdecznie Denhoffa, żałując go szczerze; na jego zastępcę patrzono bez cienia życzliwości, jak na intruza. W Zapędach nawet odzywali się wszyscy o Ryszardzie bardzo sympatycznie, ksiądz Janusz nie mógł go odżałować, tylko panna Balbina, sama nie wiedząc czemu, cieszyła się z jego bankructw, a i Kocio Leśniewski. Senatorównie największą przyjemność sprawiało odmawianie sąsiadów, oraz ich niepowodzenie, Leśniewski był rad, że „panicz“ nareszcie spadnie w opinji ogółu, przytem zadowolenie Kocia jak zawsze tak i teraz szło śladem wszelkich odczuć „dziedziczki“. Konstanty prócz tego wywierał na Denhoffie zemstę nieuzasadnioną za Ziulę, która przyjechawszy z Krakowa na wakacje do Worczyna, stęskniona za Rymszą, pogodziła się z nim. Ślub ich zapowiedziano na jesień. Tak wyraźna strata nadziei była dla Kocia okrutnym ciosem, nie mógł znieść myśli, że majątek Ziuli dostanie się innemu. Nie odniosło skutku oczernianie Rymszy, jakoby on właśnie liczył tylko na majątek panny Turskiej, widocznie intryga nie trafiła do jej przekonania.
Kocio postanowił zrobić demonstrację i z rozpaczy wyjechać z Połowic. Może wolał w ten sposób uniknąć żartów Paszowskiego. Uzyskał urlop nieograniczony od „dziedziczki“ i... przyjechał do Turskich z pożegnaniem. Trafił na liczne zebranie, lecz to go wcale nie skrępowało. Jedynie bytność Denhoffa w Worczynie nieoczekiwana, zdziwiła go, a nawet przekonał się, że „ten panicz“ chociaż już bez dawnego stanowiska, jest widziany tak samo mile jak i za czasów najświetniejszych. Zarówno starsi i młodzi przyjmowali Denhoffa ze szczerą życzliwością, wyróżniając go widocznie.
Wiedzieli wszyscy, że w ciągu ubiegłego roku Kocio oświadczał się listownie o rękę Ziuli i, że otrzymał odmowę stanowczą, przyjazd więc jego do Worczyna w takich warunkach, wydał się ogólnie nieco naiwnym. Teoś Paszowski znowu przebywający u ojca, zdziwienie swe wypowiedział głośno, przed Ireną i Ziulą.
— Taki brak ambicji dowodzi braku gruntu w clowieku. Jakze można, będąc odpalonym, pchać się jesce, jak przez dziurlkę od kluca. Ale wodę ważyć, woda będzie! Każdy ma swoje zdanie, ja mam swoje, pan Konstanty swoje.
Mówiąc to robił pionowe ruchy dłońmi o rozstawionych palcach.
Leśniewski, nie kontent z siebie, wyjechał z Worczyna, potem z Połowic, głosząc że opuszcza tę okolicę na zawsze, lecz kompetentni wiedzieli co o tem sądzić, panna Balbina nie zniosłaby zbyt długiej nieobecności swego adjutanta.
Denhoff przebył w Wodzewie parę tygodni, ostatnich, nie jako właściciel, bo ten tytuł objął już Rosoławski, lecz jakby syn marnotrawny, z żalem spoglądał na to co stracił. Ryszard łudził się, że za parę lat, może za rok, były opiekun uporządkuje interesy zagmatwane Wodzewa i że on znowu obejmie swe dziedzictwo. Czuł, że ukochał je całą duszą. Ale taką łuskę na oczach miał tylko Denhoff, nie znający zupełnie spraw majątkowych, ani pieniężnych, przytem wierząc bez granic Rosoławskiemu. Sąsiedzi posiadali mniej ufności w przyszłość „panicza“.
Denhoff wynurzał przed Ireną, skargi swe, zawierały one często ból tak głęboki, że zdawało się iż słowa jego płaczą. Mówił o korespondencji swej z Dorą, ale gdy Ira spytała go czy z czasem powrócą do siebie, Ryszard zaprzeczył.
— Och już chyba nie, rozbieżne są nasze drogi. Panna Ziula mogła odnowić nadwątlone uczucia dla pana Rymszy, bo tam tylko było zachwianie, jakieś psychologiczne nieporozumienie, więc znowu są razem, u nas wszystko skończone, pozostał stosunek raczej braterski.
— Ja niewierzę w braterskie uczucia pomiędzy mężczyzną i kobietą.
— A my z panią, panno Iro, co nas łączy?
— Nas?... To co innego, myśmy się nigdy nie zaręczali i uczuć odmiennych niż przyjaźń pomiędzy nami nie było.
— I z Dorą już one nie powrócą, chyba... kiedyś... z czasem.
— A widzi pan.
— Ale pani zachowa dla mnie zawsze przyjaźń i uczucie siostry dla brata, czy tak?
— Niech pan wierzy, nie zmienię się nigdy.
Denhoff wziął jej rękę w swoją dłoń.
— Czy nigdy, droga pani, nigdy? Nawet jeśliby ludzie z tego, jeśliby posądzali panią o wyjątkową słabość dla mnie. Czy i wtedy?
Irena nie spuściła wzroku, patrząc śmiało i serdecznie w jego pytające oczy.
— Zawsze panie Ryszardzie, zawsze ma pan we mnie przyjaciółkę. Pod wpływem ludzkiej złośliwości nigdy się nie zmienię, ale... może chwilowo zamilknę, z innych powodów; pan wie, ja tak bywam teraz zajętą i roztargnioną. Co zaś do plotek, pan myśli, że one mnie już nie ścigały?
Denhoff pocałował ją w rękę.
— Wiem, są ludzie, którzy chcieli zrobić panią złą, próżną, pustą, ach! interesowali się panią niesłychanie, obmawiając przytem ile się dało. Kto by pani nieznał, mógłby mieć o niej wyobrażenie wcale nieszczególne.
— Nazywano mnie pewnie dziwaczką, emancypantką, kokietką, nawet histeryczką, bliską obłędu, albo już w obłędzie.
— Skąd pani wie o tem?
— Wiem, bo znam świat i posiadam trochę sprytu, ale mnie to nic nie obchodzi.
— To słusznie, zresztą kto panią obgadywał? Taki Kocio; bo miał w tem swoje powody, zemstę za pannę Ziulę, tak jakby pani była przyczyną jego odprawy. Tulicka, bo ona nikomu nie daruje. Perzyński, bo jego drażniło to, że pani nie oczarował swą maślaną urodą, przytem, jako człowiek małego ducha, nie mógł strawić powodzenia pani w malarstwie i tego, że krytyki przyznały pani talent.
— No, może i za to, że nietylko mnie, ale nikogo z nas nie czarował, w Worczynie był nielubiany, nie miał popularności w całej okolicy, ostatnim zaś postępkiem, parcelacją Chodzynia, stracił kredyt do reszty i wywędrował w świat, szukać lepszych ludzi, gdyż tu go nie zrozumiano.
— Opinja takich osobników nie mogła zbytnio zaszkodzić pani — kontynuował Ryszard. — Niema się czem przejmować. Gdyby pani była starą, i brzydką, żadne plotki jużby nie kursowały, ponieważ zaś ludzie zajmują się panią bardzo gorliwie, zatem nie widzę powodu do zmartwień.
— Ładnie mnie pan pociesza — śmiała się Ira.
— Więc między nami sojusz i przyjaźń, czy tak?
— Niech pan będzie pewny tego.
Uścisnął jej dłoń gorąco.
— Proszę pani, jeszcze słówko... Czy to prawda, że pan Turski wyrażał radość przed Rosoławskim z powodu mego upadku i, że się cieszył z jego instalacji w Wodzewie?
— Co znowu?! Kto panu opowiadał takie plotki? — pytała Irena zdumiona w najwyższym stopniu.
— Czy prawda że... i pani mówiła mu toż samo? Rosoławski chwalił się przedemną, że pani mię krytykowała, okazując mu wyjątkową życzliwość i zadowolenie z powodu zyskania tak sympatycznego sąsiada.
— Panie Ryszardzie, pan w to wierzył! jak pan może nawet powtarzać coś podobnie potwornego?!
Denhoff ożywił się.
— Widzę pani oburzenie tak szczere, że już mi nie potrzeba słów. Rosoławski skłamał.
Ira podała mu rękę.
— Daję panu słowo honoru, że się zawsze za panem ujmowałam. Ale Rosoławski to zły człowiek, niech mu pan nie ufa.
— Tuż za późno! — jęknął Denhoff.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszło parę miesięcy. „Panicz“ nie wyjeżdżał na Podlasie, mieszkał w majątku byłego opiekuna na Litwie, będąc zupełnie na jego łasce. W sierpniu rozeszła się wieść, że Rosoławski sprzedaje Wodzewo. Wiadomość wywarła przykre wrażenie. Żyd Aron, nawet Paszowski nalegał na Turskiego ojca, aby kupił ten majątek, gdyż inaczej oddadzą go w niepowołane ręce. Turski odmówił. Tłumaczył się, że etyka nie pozwala mu wywłaszczać jakoby Denhoffa z ziemi przez niego umiłowanej. Obywatel sam nie chciał do tego należeć, ale widząc, że Ryszard już w żaden sposób nie zdoła, się utrzymać, pragnął by Wodzewo dostało właściciela godnego, któryby potrafił zachować tradycję majątku. Znany i wpływowy obszarnik z dalszych okolic, Gorlicki, podał Rosoławskiemu kandydaturę swą, bardzo poważną. Turski odetchnął. Widząc się z Rosoławskim radził mu, by koniecznie sprzedał majątek owemu obywatelowi, że to człowiek prawy i można mu ufać. Przytem ojciec Ireny zastrzegł sprzedaż oględną, żeby Denhoffowi jaknajwięcej zostało po spłaceniu wszystkich długów. Rosoławski dziękował za rady, przyrzekał zastosować się do nich i wyjechał do Warszawy, gdzie oczekiwali nań kandydaci. Po kilku dniach wynik sprzedaży był wiadomy. Wodzewo kupił Trawkowski, szlachcic zagonowy z pobliskiej wsi. W okolicznych dworach wrzało oburzeniem. Jaki powód? Dlaczego?
Paszowski zbadał sprawę i opowiedział w Worczynie.
— A to, panie mój, łajdactwo dalibóg! Pan Gorlicki miał przyjechać do Rosoławskiego rano, żeby odrazu skończyć kupno, tymczasem wieczorem podsunął się ten zagonowiec i buch! on kupił. Rosoławski natychmiast czmychnął z hotelu, gdy Gorlicki zjawił się w umówionym terminie, nikogo nie zastał, powiedziano mu tylko, że sprzedaż dokonana.
— Na jakich warunkach sprzedał? — spytał Turski.
— Bardzo tanio i z całym urządzeniem domu.
— Jakto co pan mówi!?
— Prawdę, panie mój. Wszystkie meble, obrazy, stajnia, wozownia, nic nie wyłączone. Denhoff nie dostanie z tego ani szeląga! To jest niebywała rzecz, dalibóg! to rozbój na równej drodze, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich.
Przygnębienie ogarnęło zebranych. Źrenice Ireny zaszkliły się łzami żalu.
— Biedny pan Ryszard — szepnęła drżącym głosem.
Pan Turski smutnie zwiesił głowę.
— O tak! Nieszczęśliwy Denhoff, na jakich on ludzi trafił! Majątki nasze okoliczne giną, jedne parcelują, drugie przechodzą do rąk nie wskazanych. Bolesny objaw!
— Już tera!z i Denhoff zginie — rzekł Paszowski. — On bez pieniędzy to zero. Zmarnuje się.
Ale Marjan Turski zaprzeczył.
— Nie, Denhoff nie zginie i nie upadnie! — rzekł z energją. — On był słabym, ale nie jest małym. Straszny to cios w jego życiu, lecz Ryszard się pod nim nie ugnie, pójdzie z nim w świat i jeszcze wypłynie.
— To prawda! — dodała Irena — Denhoff z tragizmem w duszy znowu pójdzie szukać ideałów...
— By je tracić — ktoś rzekł.
— Nie, by je już przywłaszczać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rosoławski przywiózł do Wodzewa nowych właścicieli na oględziny. Prócz młodego Trawkowskiego, który był istotnym dziedzicem, przyjechało jeszcze dwóch ojców, stary Trawkowski i Powalski, teść młodego. Urządzenie domu w Wodzewie zdumiało ich. Nie spodziewali się podobnych zbytków. Stary Trawkowski podrapał się charakterystycznie w łysinę, mówił przeciągle, akcentem prostym, jakby świeżo z zagrody wiejskiej.
— O! to dobrodzieju, jak z nieba spadło he, he, a toż mój syn to samo by zapłacił za majątek i bez tych parad. Wymawiał sobie umebljowanie, bo kto nie wymawia, każdy na próbę, myślał, że, at sobie pięknie, ale nie takie. He, he! to on teraz jak król!
Zgarbiony szlachcic chodził po salonie ciągając prawie po ziemi długie poły surduta. Dotykał palcami stylowych mebli krytych białym atłasem, wytłaczanym w różowe kwiaty. Kręcił głową, cmokał i znowu mówił.
— He, he! Ot dziwo. Wszystko to dobrze dobrodzieju, ale jak mój syn na tych sajetach siadać będzie, to ja nie wiem. Toż to szkoda, jeszcze się od kapoty zabrudzi, taj co? Albo te tapyty, białe, śliczności, także jak z sajetu, toto zara dzieciska wymażą czemś paskudnem i będzie szopa. Kto ta słyszał takie hatłasy na ścianę kłaść.
— To nie atłasy, tylko taki piękny papier — poprawił Powalski.
— He, he! wiem, aleć to szkoda. I te landszafty na ścianie, wcale dobrodzieju okazałe są.
Rosoławski drgnął. Takie zbeszczeszczenie obrazów znakomitych mistrzów ubodło go.
Powalski pociągnął nosem.
— A skądże to dobrodzieju dym, może z pieca? niby to widyńskie a dlatego dymią.
— To ja zapaliłem cygaro — rzekł Rosoławski. — Może pan pozwoli.
Szlachcic rozstawił szeroko nogi, ręce założył w tył i odrzekł z rezygnacją.
— Dziękuję. W wyzsych klasach się nie bywało, to się cygor nie naucyło palić.
Rosoławski uśmiechnął się i już chował cygarnicę, ale Powalski wysunął rękę.
— Zresztą kiep odmawia, kiedy kiep prosi, a ze to prosi pan to i wezmę... dla zięcia.
— Proszę bardzo.
— He, he, mój syn to teraz wykierował się, wielki dziedzic. Jakie pokoje! Oho! jeden od drugiego ładniejszy.
— Gdzież jest pański syn?
— A chodzi po gospodarstwie, on już taki do tego miłośnik. Ani chybi, że jemu już byczki zafrapowały, abo te trzylatki w stadninie. Piękny inwentarz! On już taki do gospodarstwa od dziecka. Skończył trzy klasy i dalej ani rusz. He, he, pytam się czemu, a on peda tak: „Wolę sochą oraaać, jak do skoły chodzić“, to i na tem stanęło, ale gospodarz to on niezły.
Powalski odprowadził Rosoławskiego do drugiego pokoju i rzekł mu poufnie.
— Uważa pan, jak się stary Trawkowski raduje z dziedzictwa syna? Ale to wszystko w rumel kupione za moje pieniądze.
— Jakim sposobem?
Szlachcic znowu rozstawił nogi.
— A takim, że to wiano mojej córki; Trawkowski młody wzioł za nią całe ośm tysięcy.
— No, ale reszta jego.
— Ii... ot! troszkę stąd, a to stąd, jak to bywa po somsiedzku. Ale i on miał, po sprawiedliwości, miał trochę gieldu.
Rosoławski bawił się pysznie. Powalski zaś mówił dalej.
— Bo to my się już rozsiedli szeroko po naszym Podlasiu, proszę ja pana, a jakże! Ja mam piękny majątek Szufle, a mój syn ma Gruszyce, jeden, zaś zięć kupił tyż majątek bardzo wyborny, a teraz ten zięć, Trawkowski, Wodzewo. A mam ci jeszcze jednego zięcia, bo na córkach to mi Pan Bóg pobłogosławił, Sałaciński się zwie, on wziął tę kształconą bardzo, Emilkę, co była zagranicą.
— Czegóż się tam uczyła? — spytał Rosoławski.
— At! jakto panna, wszystkiego potroszku. Ale co tam po nauce dla niewiasty, dzieciska oblezą zaraz i basta. Sałaciński dostał też ośm tysięcy wiana, szuka teraz majątku. Owszem, a no, niech się dorabia, ja też co mam, tom z roli wydłubał, ale Sałaciński to spryciarz, on takoż zrobi dobry interes, a taki jest dorodny, że aż miło; jak oblany, tęgi, ładny kawaler z niego.
Zbliżył się do nich stary Trawkowski.
— Co panowie tak tu na boczku rajcują? Ja tam he, he, dobrodzieju znalazł jedną zdrożność, w tej kancelaryi.
— W gabinecie? cóż tam takiego.
— Ano, chodźmy dobrodzieju.
Wziął Rosoławskiego za ramię i prowadził przez parę pokoji, ciągle uśmiechając się. Powalski szedł za nimi, jak machina, z głośnym tupotem grubych i długich butów, ręce trzymał głęboko pogrążone w kieszeniach, gwizdał i podśpiewywał.
Stanęli w gabinecie.
Trawkowski wskazał ręką na wielki obraz, przedstawiający kobietę nagą do pasa.
— Co to jest? He, he!
— To? To przecie Żmurko.
— Czy ona Żmurka czy nie Żmurka, ale musi iść precz z pokoju, bo taki landszaft dzieci nam zgorszy. Oho! nie można.
Rosoławski wybuchnął śmiechem.
— Ależ to jest arcydzieło, bardzo cenne. Jeśli się nie podoba panom, to ja zabiorę go sobie.
— A toż na co dobrodzieju? He, he, zresztą sam landszaft można wyrżnąć i niech pan sobie zabiera, ale ramy nasze. Oho! Takie drogie ramy. Abo i tego nagusa z gipsu, to też utopię w sadzawce, boć to bezwstydne jest.
— Ależ to kopja rzeźby Venus Milońskiej, to nie gips lecz alabaster. Panowie się na tem nie znają. Ja to zabiorę.
Powalski zmarszczył krzaczaste brwi.
— Nic pan nie zabierze, bo to wszystko w remanencie Wodzewa — burknął gniewnie.
— Jeśli chcecie utopić, to chyba lepiej żebym ja to zabrał.
— To już nasze, możemy robić co chcemy. To już wszystko nasze.
Trawkowski łagodząco kiwał ręką i głową.
— He, he! Niema czego się swarzyć, postawi się to w spiżarni na półce i zgoda. Aby tam zgorszenia nie było.
— Ja to od panów kupię koniecznie — nalegał Rosoławski, oburzony.
— At! nie trzeba, u nas jest i bez tego dużo pieniądzów — odburknął znowu Powalski.
Rosoławski miał dosyć. Uczuł nagle gorzki wyrzut sumienia, że tak wspaniałe umeblowanie domu oddał razem z majątkiem w ręce tych prostaków. Chciał już odejść, gdy wtem przyszedł młody właściciel. Niepozorny i niezgrabny szlachcic, chodził, wysuwając nogi i kolana naprzód, piersi i głowę w tył. Twarz miał zaspaną, nie inteligentną, mówił przez nos.
Oglądnołem już całe gumno, dobre krowy i byczki ładne a już konie to rozkosz. Ale powozisko nowe też nasze, panie dziedzicu — rzekł do Rosoławskiego.
— Nie, nowy powóz ja sobie wymówiłem, w remanencie został stary.
— He, he! a na co tobie powóz? Ty już, Kleofasku, za wielki pan zrobił się. Nie lepsza to bryczka dobrodzieju?
— At, co to szkodzi? jak dziedzic, to dziedzic! pewno że i nowy powóz zdałby się — poparł zięcia Powalski.
Trawkowski zaś spytał.
— Ja słyszałem, że tu była bryczka, czy wolant, co go nazywali amerykan, gdzie on teraz?
— Amerykan sprzedał jeszcze pan Denhoff — sarknął Rosoławski.
— A fortepiano było, gdzie jest?
— Także Denhoff sprzedał, na szczęście — mruknął zły.
— Coś za dużo ten Denhoff sprzedawał. Co się spytać, wszystko sprzedał.
— Miał rację, i tak się panom za wiele zostało.
Rosoławski wyszedł do parku. Czuł jakiś żal dławiący, niepokój go nie odstępował, przykro mu było w tym zmarnowanym Wodzewie. Szedł w cieniu potężnych drzew, szumiały one żałosną pogwarą, niby skargą, niekiedy głośny huk toczył się po czubach, jak groźba.
— Coś z nami zrobił? Komu nas sprzedałeś? Co z nas teraz będzie? Gdzie jest ten młody? on nas kochał, rozmawiał z nami. Czy i jego zatraciłeś tak jak nas? Niegodziwy! niegodziwy!
Szum splątanych gałęzi rósł potężnie, niosąc wicher, duże krople dżdżu, w twarz Rosoławskiemu; jakby park płakał za Denhoffemi i wypędzał od siebie jego wroga.




XVIII.

Po powrocie Rosoławskiego na Litwę, rozmowa pomiędzy nim i Denhoffem trwała krótko. Ryszard dowiedziawszy się, komu i w jakich warunkach Wodzewo sprzedane wpadł w rozpacz.
— Ja pana nie upoważniłem do takiego czynu — wybuchnął. Pańskie obietnice utrzymania majątku spełzły na niczem, to tylko mrzonka dla mnie, aby mnie zwieść, aby mię łudzić!! Ale stało się! nieszczęście! Trzeba było jednak sprzedać komuś odpowiedniemu, nie tym szlachetkom zagonowym. Boże mój, czego ja dożyłem!
— Nie rozpaczaj, bo jakkolwiek z Wodzewa nie zostało ci prawie nic, gdyż wszystko pochłonęły długi, ale gdybyś ty jeszcze dotąd był właścicielem tego majątku, to już nie chcę domyślać się końca. Ja cię wyratowałem. Trudno przecie, żebym oddawał ci to, co dla mnie zostało ze sprzedaży, musiałem odebrać swój wkład.
Denhoff długo milczał. Głowę o wytwornym profilu, spuścił na piersi, ręce miał załamane kurczowo. Cała postać jego wyrażała ból tragiczny.
Zapytał głucho.
— Kiedy przyszłą mi moje rzeczy? żeby chociaż... dobrze opakowali.
— O jakich rzeczach mówisz? Garderobę wszakże masz z sobą.
Ryszard podniósł błędny wzrok.
— Ale moje pamiątki, meble, obrazy, no, wszystko co w domu zostało.
Rumieniec przemknął przez twarz Rosoławskiego, rzekł ostrym tonem.
— Wodzewo sprzedane z całkowitem umeblowaniem.
— Jezus Marja! Czy, czy to możliwe? — jęknął młodzieniec... Jakto wszystko? Wszystko sprzedane?...
— Wyłączyłem tylko parę koni, tych kasztanów i nowy powóz dla siebie. Przyda się tu, w Osowce.
Denhoff wstał, był straszny, patrzał nieprzytomnie na cyniczny uśmiech Rosoławskiego. Nagle skoczył jak wściekły i porwał byłego opiekuna za ramię.
— Mój klęcznik z obrazem po matce, mój klęcznik! Gdzie on jest? — ryknął ze zdławionej piersi.
— Klęcznik, ten rzeźbiony? Stoi w sypialni, jak stał, to także mebel.
— Więc... Boże mój! więc i to mi zabrano... i to?...
— Nie egzaltuj się mój drogi. Powtarzam, że sprzedane Powalskim... wszystko, nawet jednej serwety nie wyłączysz. Chciałem kupić parę rzeczy, ale nie dają.
Denhoff ścisnął głowę dłońmi, zamknął powieki. Z ust jego wydobywał się chrapliwy szept.
— Boże; Boże! Matko moja... ty na mnie wejrzyj... na moją krzywdę. Nie karz mię tak okrutnie.
Łzy obfite spłynęły mu z oczu.
Stał tak, jakby kontuzjowany, głuchy prawie na słowa Rosoławskiego, który mu opowiadał o Powalskim i Trawkowskim, o tem, że się zgorszyli obrazem Żmurki i posągiem bogini Venus. Mówił dowcipnie, jakby chcąc pupila swego zabawić. Drgania nerwowe wstrząsały ciałem Ryszarda. Gwałtowny ruch! ręce oderwał od bladego czoła, spojrzał nienawistnie i krzyknął.
— Ja to wydobędę od nich, ja to muszę wydobyć! Mój klęcznik po matce... moje pamiątki, muszę, muszę! Dziś, zaraz jadę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Południe było upalne i mgliste, zanosiło się na burzę. Przed ganek dworu wodzewskiego zajechała bryczka, najęta na stacji w Sołowie. Wysiadł z niej „panicz“ blady, zmieniony bardzo, opłacił furmana i wszedł do domu.
W przedpokoju spotkała go jakaś postać kobieca, niebrzydka, lecz pospolita i zakłopotana. Ryszard odgadywał, że to pokojówka, chciał prosić, by mu zdjęła palto, ale zrobił to sam, myśląc o Karolu i Anulce. Czy też oni służą tu jeszcze? Ponieważ kobieta stała milcząc, z rękoma założonemi na piersiach, więc Denhoff skierował się do salonu. Ona weszła za nim.
— Czy mogę zobaczyć pana lub panią Trawkowską? Proszę poprosić — rzekł wyjmując swój bilet.
— Ja właśnie jestem... pani Trawkowska.
Powiedziawszy to, siadła zaraz na krześle.
Denhoff oniemiał, lecz zdumienie jego zwalczył śmiech, załaskotał go tak silnie, że Ryszard z trudem powstrzymał jego wybuch.
— Ach to pani? przepraszam... Jestem Denhoff.
Widząc, że Trawkowska nie prosi go siadać, usiadł sam, krztusząc się od śmiechu.
— Czego pan sobie życzy? Mój mąż i ojciec są w polu.
— Przyjechałem, aby zabrać z Wodzewa niektóre moje rzeczy, co się tu zostały. Pani pozwoli, że ja wskażę.
Kiedy tu już nic panowego niema, to już wszystko nasze, pan Rosoławski wyłączył tylko nowy powóz i parę koni, nie wiem dlaczego, ale z domu nic. Powóz i konie może pan zabrać, bo jeszcze tu są.
— Proszę pani, pan Rosoławski nie wymienił detalicznie w remanencie Wodzewa, co zostawia, co zaś wyłącza, pozatem on nie zna mych pamiątek, które są mi bardzo drogie i które chcę zabrać jako swoją własność.
— Nie, tu już nic panowego niema — powtórzyła uparcie.
Denhoff podniósł się z krzesła.
— Pani pozwoli, że wskażę je naocznie. Najpierw klęcznik z sypialni. Czy jest tam jeszcze?
— Jest, ale dzieci tam śpią, nie można iść, zresztą klęcznika nie oddamy, taki ładny mebel.
— Dla pani on tylko ładny, dla mnie drogi, bo to pamiątka po mojej matce.
— Wszystko jedno, ale teraz on już nasz.
Denhoff tracił cierpliwość.
— Proszę pani, czy pani niema serca? Wszak pani jest matką, ma dzieci, niechże pani mię odczuje. Na tym klęczniku moja matka uczyła mnie pacierza, pierwsze moje modlitwy były skierowane do tego obrazu, przecie to dla mnie skarb, to dla mnie rzecz najdroższa. Te wgniecenia na aksamicie są od kolan mej matki. Ja... ten klęcznik kupię od państwa, jeśli inaczej nie można.
— Nie, panie, my nie sprzedamy. To niema o czem mówić.
Denhoff uczuł, że serce rwie mu się w piersiach. Nic nie powiedział już tylko poszedł w głąb domu, jak lunatyk. Trawkowska szła za nim w ślad w ślad. W palarni Ryszard wskazał na szafkę rzeźbioną z hebanu, zdobną w bronzy stylowe.
— W tej szafce są moje listy prywatne, może mi pani otworzy, chcę je zabrać.
— Nie mam klucza, zresztą nie można.
— Cóż pani zależy na cudzych listach?
— To już moja rzecz, ale ruszać nic nie dam.
— Więc i albumy pełne moich kart pocztowych i album z fotografjami i tego mi pani nie odda? Pani chyba żartuje? Co to jest? — wolał Denhoff zirytowany w najwyższym stopniu.
— Powiedziałam odrazu, że tu już nic do pana nie należy, to wszystko nasze.
Ryszard poszedł dalej, Trawkowska za nim.
— Pilnuje mię... jak złodzieja — szepnął do siebie przez zwarte zęby.
W sali stołowej zauważył już szkody; obdarty kawał pięknej tapety, waza cenna z sewrskiej porcelany nadtłuczona, kredens wspaniały, stylowy miał nacięcia nożykiem nisko nad ziemią, widocznie przez małych Trawkowskich. Na kredensie leżała szeroka, srebrna opaska, z pięknym złotym monogramem. Ryszard wziął bez pytania.
— To jest obrączka na serwetę, służyła mi przez cały czas nauk za granicą. Chyba mi pani tego nie zabroni wziąć?
— Owszem, to także zaliczone do remanentu naczyń stołowych do obrusów i serwet. To już nie pana — rzekła Trawkowska z flegmą, wyjmując obrączkę z rąk Denhoffa.
Spojrzał na nią wzrokiem pobłażliwym, wzrokiem niemal policzkującym, jak na kogoś, nad kim trzeba się litować.
Bez słowa wszedł do gabinetu. Popatrzał na biurko, na fotografję Dory, stojącą na nim, potem na swój napis w ramach „Ora et labora“ i bezwładnie upadł na fotel. Twarz schował w dłoniach.
— Nie, ja się nie rozpłaczę, ja... się tu... przecie... nie rozpłaczę... Boże!
Siedział chwilkę, usłyszał szmer i odkrył oczy. Na otomanie siedziała Trawkowska z założonemi rękoma, nieruchoma, bierna.
Wzruszył lekko ramionami i zaczął przeglądać papiery.
— Tam są rachunki mojego męża, niech pan nie pomiesza.
— Proszę się nie lękać. Czy pani i na tej fotografji także coś zależy? Chciałbym ją zabrać — rzekł wskazując podobiznę Dory.
— Samą fotografję można, ale ramka zostanie, bo tu ja będę włożona.
— Pani się fotografowała? Doprawdy w Sołowie?
— Nie, w Warszawie.
— Ooo!
Trawkowska wyjęła portrecik Zborskiej z ramki ozdobnej i oddała go Ryszardowi, nawet się do niego uśmiechnęła.
— A dlatego coś pan wycyganił. To smoła z pana!
— Zabieram tylko swoją własność, niech pani o tem nie zapomina i... raczy wyrażać się... oględniej. Pozabieram również i te duże fotografję ze ścian, ramy państwu zostawię — dodał sarkastycznie.
— Nie, tamtych nie dam. Tę pannę miałami i sama wyrzucić, więc dlatego oddałam.
— Ależ fotografję w ramach są to zdjęcia amatorskie z Worczyna i innych miejsc, zupełnie dla pani obojętnych, osoby na grupach, moi znajomi i przyjaciele, chyba panią nie obchodzą? fotografję w albumie również, karty, listy, przecież to śmieszne zostawiać dla siebie takie rzeczy.
— Niech pan mówi co chce, ale dlatego zostaną: album byłby pusty bez fotografji, ramy też, co można zamienić na inne, to można, ale jak nie, to nie. Ot, mój mąż i ojciec przyszedł, zaraz ich tu nadeszlę.
Popatrzała na Denhoffa trochę niepewnie i wyszła z gabinetu.
On zaś zaśmiał się gorzko.
— Jeszcze mię gotowi rewidować jak będę wyjeżdżał, czy przez tę chwilę... Ach Boże! takim ludziom sprzedać Wodzewo.
Spostrzegł brak posążka Venus milońskiej. Przypomniał sobie opowiadanie Rosoławskiego słyszane jak we śnie, obraz Żmurki był na miejscu, lecz ciało kobiety aż do szyji opinała teraz różowa bibułka.
— Brawo! Voilá! Moja Venus pewno w spiżarni, ustrojona w wianki cebuli — pomyślał Ryszard, ale już obojętnie. Czuł w sobie znużenie i apatję krańcową.
Weszło do pokoju dwuch mężczyzn, Trawkowski ojciec i syn. Denhoff od pierwszego rzutu oka poznał, czego może się po nich spodziewać, zwłaszcza że poprzednio słyszał w przedpokoju cichą, prędką rozmowę. To Trawkowska uprzedzała męża i ojca o gościu, oraz o celu jego przyjazdu. Młodzieniec powtórzył prośbę o oddanie mu klęcznika, oraz listów z hebanowej szafki, o innych drobiazgach zamilknął, bo i tak już zwalczał siebie! Obiecywał za klęcznik zapłacić, ale nic nie wskórał. Młody szlachcic na wszystko ruszał głową przecząco, stary zaś poklepał Denhoffa po łopatce i rzekł.
— He, he, dobrodzieju, a dy już przestań z tym klęcznikiem, niech już tu zostanie. Pójdźmy napijemy się piwa, bo gorąco i burza idzie.
„Panicz“ skoczył jakby pod dotknięciem bata.
— Wolno panom odmawiać mi tego, o co proszę, lecz nie wolno poufalić się ze mną. Do widzenia!
Wybiegł z domu, wzburzony, drżący. Zawahał się, iść do parku, czy nie? Podszedł do figury Matki Boskiej i oparł czoło o zimny metal jej płaszcza. Mszyste róże kwitły tu obficie, z głębin parku nadlatywały wonie duszne, znajome, ach jak znajome. Szumiały korony drzew, wabiąc młodzieńca do siebie. Już, już chciał ulec tej pokusie przeogromnej, gdy trzasnęły drzwi wchodowe domu.
Denhoff zesztywniał. Rzucił spojrzenie ostatnie, łzawe, rozpaczne spojrzenie na park szumiący i wolnym krokiem przez gęsty tunel grabowy poszedł do budynków. Spotkanemu stangretowi kazał zaprządz kasztany do nowego powozu. Ale spotkała go niespodziewana owacja. Stangret i kilku fornali obrządzających konie na południe, rzuciło się do dawnego dziedzica z powitaniem. Całowano go w ręce, jakiś chłopak podjął go pod nogi. Ludzie ci wyrażali po swojemu żal, po stracie ulubionego pana, kilku z nich miało w oczach łzy. Nagłe z za węgła obory wysunęła się smukła postać Anulki. Ze szlochaniem dopadła do „panicza“, klęknęła i głowę swą jasną jak len przytuliła do jego kolan.
Denhoff wielką siłą woli powstrzymywał płacz. Rozrzewnił go żal całej służby.
— Gdzież teraz jesteś Anulka?
— W domu, jaśnie paniczu, w czworakach u ojców; nie będem służyła u tych ślachciurów — mówiła łkając.
Ryszard sięgnął do kieszeni, pragnął ofiarować im wszystkim jakiś datek, ale odrazu uprzytomnił sobie z przeraźliwą trzeźwością, że... niema na to. On, Denhoff, „panicz“, dziedzic Wodzewa, nie może już teraz dać nawet po rublu tym oto. ludziom, żegnającym go tak serdecznie bo... nie wystarczy mu na wyjazd stąd... Okrutna ironjo losu! Cios mściwy nazbyt i bolesny. Denhoffa oblał war wstydu i okropnego upokorzenia.
Była to dlań chwila jedna z najcięższych w życiu.
Takie momenty kują człowieka w stal albo go łamią.
„Panicz“ uśmiechnął się przychylnie do służby i każdego z nich pocałował w głowę. Za ich serce zapłacił im już tylko sercem.
Tak pożegnał Wodzewo. Goniły za nim żałosne spojrzenia dawnych jego ludzi i gonił szum parku tęskny, podniecony nadlatującą burzą. Zdaleka huczał grom, niebo zaćmiło się ołowianą chmurą, rozdzierały je błyskawice jaskrawo złote.
Denhoff jechał do Worczyna.




XIX.

W Worczynie, podczas obiadu, Paszowski opowiadał zgromadzonej rodzinie o bytności swej w Sołowie, na jarmarku. Poznał tam nowych właścicieli Wodzewa. Pan Wojciech mówił.
— Kilku ich tam było, zięciów, synów, szwagrów, panie mój, każdy czerwony, tęgi, zdrowy chłop, że choć do cepa. Ten Sałaciński, źle się nazywa, za wiotko, powinien być Sadłoski albo Szynkoski, bo tłusty i jędrny jak tur. Opięty w jasno kawowe ubranie, tak szczelnie, że aż na nim pęka, buty z cholewami lakierowanemu świecą z daleka, kurta, panie mój, kapie od szamerunków, ręce trzyma odstawione szeroko w łokciach, pewno dla tego, żeby lepiej widzieć jaką ma figurę. Siedząc, nogi ustawia daleko od siebie, a ręce, tak samo wydęte w ramionach, opiera na udach. To taki, panie mój, zaściankowy szyk, przytem krew tryska prawie z policzków, wąs najeżony pachnie fiksatuarem i dopiero jest z niego „piękna mężczyzna“, wszystkie szlachcianki za nim się oglądają.
— Ależ go pan rysuje! Wybornie! jakbym widział takiego zagonowca z pretensjami — rzekł pan Turski.
— Bardzo niesympatyczny typ — dodał Paszowski. — Był gdzieś ekonomem, teraz ożenił się z Powalską z Szufli i już chce być dziedzicem. Fanfaron wielki.
— Jakaż jest ta Sałacińska, podobno była za granicą? — spytała Ziula.
— Ee! „I w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu“ — mówi przysłowie. Widziałem ją jak szła przez rynek, suknię podniosła aż do pasa, ale halka długa i suta, krzycząca gwałtu swym kolorem, ciągnęła się po piasku, to także taki szufloski nie wykorzeniony szyk, głowa już w modnych lokach, tylko że cała figura zatacza się jakoś nie elegancko. At sobie „pacunelka“, nawet nie brzydka.
Pan Wojciech jął opowiadać, jak stary Trawkowski głosił w Sołowie, że będzie sprzedawał część mebli z Wodzewa i radził się jakby sprzedać... tapety, bo są „piekne a dzieciska pomażą i porobią z nich mapy“.
— Poradziłem mu, żeby kwaczem umaczanym w gorącej wodzie przeciągnął po ścianach, to rolki odwilgną, wtedy się je pozdejmuje, zwinie w trąbki i sprzeda.
— Wyborna rada! — śmiała się Ira.
— Dalibóg! tak z niego zakpiłem, nie wiem, czy się na tem poznał czy nie? Ale z firanek do okien, z których każda kosztowała wyżej stu rubli, Trawkowska porobi sobie balowe suknie, za to ręczę, do potomności przejdą, te tkaniny frankowe!
Paszowski i Turski zaczęli sobie przypominać czasy, kiedy jeszcze Trawkowski był zwykłym szlachcicem mizerakiem we wsi Zaokopowo, położonej obok Wodzewa. Sam wówczas orał i siał, gdy zaś ojciec pana Turskiego, dziadek Marysia, kupił kiedyś woły w Sołowie, Trawkowski sam się ofiarował przypędzić do Worczyna, za co dostał poczęstunek, ale poprosił jeszcze o parę groszy na piwo, uzyskawszy zapłatę, odszedł wielce zadowolony z zarobku.
— Niech tato opowie o tem weselu, na którem był — przypominał Teoś.
— A to, panie mój, w Szuflach u starego Powalskiego. Wychodziła wówczas za mąż, najstarsza córka, Teresa. Kochała się nieboraczka w jakimś tam chłopaku, pewno w takim, co to też jest „piękna mężczyzna“, ale w biednym, ojciec zaś nie uważający na amory córki, wydawał ją za starszego lecz bogatego sąsiada. Mnie zaprosili na to wesele. Więc, do wszystkich aniołów niebieskich! i ziemskich, jak już odbyła się ceremonja błogosławieństwa i wyszli na ganek przed odjazdem do ślubu, panna młoda w bek. Płacze niebożątko, a szlocha, a zanosi się, że litość brała patrzeć na nią. Matka i my wszyscy uspokajamy, jak kto umie, tymczasem ojciec, stary Powalski, pogroził jej pięścią i zawołał: „Cicho! pamiętaj Terecha, bo kozicą“. Groźba wybicia kozicą czyli trzonem od bata, poskutkowała na zahukaną dziewczyninę, zlękła się i ucichła. Pękaliśmy ze śmiechu. Tak było z córką najstarszą, teraz już najmłodszą wysłał za granicę na naukę. Świat postępuje! tylko nie wiem, czego ona się tam uczyła, bo dalibóg nie wygląda na inteligentną. Ale to zdrowa generacja, świeża krew, kulturę wchłoną prędko, właściwie trzebaby ich popierać, lecz jeszcze rażą.
— Tacy ludzie, taka młoda szlachta jak ci Powalscy, Sałacińscy, Trawkowscy, zaleją całą okolicę — rzekł Turski ze smutkiem — stare zaś i znane rody polskie zanikają powoli jeden za drugim, synowie ich opuszczają zagon rodzinny po dziadach i pradziadach. Nie wesołe dla nas horoskopy.
Jestem pewny, że ten Powalski myśli o zagarnięciu z czasem i Worczyna, przez ożenienie się kiedy którego z nich z jaką Turską — mówił Paszowski.
— To się nigdy nie spełni — rzekł twardo ojciec Marysia.
Powstano od stołu. Na dworze zrywała się burza. Wiatr, niby podmuch tytana, szarpał gałęźmi drzew, giął je z wściekłością. Z ziemi podnosił kłęby siwej kurzawy i targał niemi, kręcąc wirem zapamiętałym, lub ciskając na trawniki sypkie fale piasku, mrok gęsty zasnuł świat, chmura szła groźna, wielka i nabrzmiała. Przewalała się ciężarem maglów huczących nieustannie. Zwały szaro-rude niosły w sobie stęk ponury, parły naprzód okropną masą, złowrogie, niemal potworne. Jaskrawe światło buchnęło z cielska chmury błyskawicą... i wnet runęły grzmoty. Wark i łomot toczył się z dala, niby z krańców horyzontu i biegł w górę nieba, coraz hałaśliwszy, ryczący niezwalczoną okropną mocą. Znowu blask, teraz wężyk ognisty śmignął złotą iglicą, ukłuł chmurę zjadliwym gzygzakiem. Uderzył pierwszy grom. Zadrżały szyby w oknach dworu worczyńskiego i już huk nie przestawał wstrząsać światem. Niebo szalało. Chmury czarne kłębiły się w górnych sferach, rozdzierane krwawym ogniem błyskawic i piorunowych pogiętych strzał. Cały świat wyglądał jak w płomieniach. Były chwile, że zdawało się masy ogniste zaleją ziemię, to znów ciemność następowała po oślepiających pożogach, że przerażenie chwytało jeszcze silniej, jak by w obawie kataklizmu przyrody, miażdżącego świat. Ziemia dygotała pod obuchami walącemi z chmur, ryk, skowyt rozigranych żywiołów budził panikę w naturze. Drzewa przycichły trwożnie, nad nimi zaś borykały się spiętrzone wulkany chmur, ziejące potokami żaru. W powietrzu czuć było zapach siarki, a tmosfera duszna gniotła piersi ludzkie, płuca nie mogły swobodnie oddychać. Kanonada niebieska postanowiła jakby zrujnować ziemię i jej twory, wzburzoną potęgą elektryczności.
— Niepamiętam już takiej burzy — zawołał Paszowski. — A słowo stało się ciałem! trzeba wyjrzeć na dziedziniec, bo może się gdzie pali, toż to żywy ogień z nieba leci.
Kobiety klęcząc odmawiały litanję żarliwie, pani Turska chodziła po pokojach dzwoniąc dzwoneczkiem loretańskim. Marjan i jego żona niepokoili się o Turów. Wtem Ziula krzyknęła.
— Ktoś przyjechał! jakiś powóz.
Irena powstała z klęczek i wybiegła do przedpokoju. Obecni usłyszeli nagle jej głośny okrzyk.
— Dziudzio!!
— Dalibóg! A to co, razem z piorunami? — zawtórował bas Paszowskiego.
Wszyscy znaleźli się w sieniach, gdzie już Denhoff witał Irenę. Powstał nieopisany gwar, rodzina Turskich i Paszowscy otoczyli Denhoffa ciepłem, serdecznem powitaniem. Zapomniano o burzy. Każdy pytał „panicza“, skąd jedzie i dlaczego w taką pogodę. Denhoff odczuł w gronie tej rodziny szczerą przychylność dla siebie, w duszy załkał mu żal, że już ich opuści. Wzruszony do głębi, całował kobiety po rękach z uczuciem syna i brata.
— Byłem w Wodzewie, wygnała mię stamtąd burza, pod gromami, w świetle błyskawic przejechałem granicę mej ziemi ostatni raz — rzekł bardzo smutnym głosem.
W salonie Denhoff opowiadał co go spotkało u Trawkowskich, mówił, że nawet pożegnać nie mógł klęcznika matki, że już nigdy nie zobaczy Raffaelowskiej Madonny, tak drogiej pamiątki z Pniewa i z lat dziecinnych. Usta drżały, powieki zaczerwieniły się, nabierając łzami płynącemi z serca. Ale wytrzymał, nie zapłakał nawet wobec najżyczliwszych sobie. Zmógł się, zacisnął szczęki, łkanie wtłoczył przemocą w głąb piersi. Wówczas odetchnął szeroko, jakby z ulgą, że słabość duszy skruszył, może już raz na zawsze. Wszyscy zauważyli walkę jego, lecz udali, że nic nie widzą. Pan Turski pomyślał: „Ira i Maryś znają go dobrze, on nie upadnie”.
Burza ucichła, padał teraz ulewny deszcz, fala wody zaćmiła świat. Szum obfity kaskady dżdżu odświeżył ziemię i powietrze, przestrzeń nabrała mocy rzeźwej pachnącej kąpielą zdrową i młodzieńczym dreszczem, tak jakby chrzest po grzechach, oczyszczenie. Panny pootwierały okna i pomimo odprysków deszczu wychyliły głowy na zewnątrz, by pić ożywczy prąd zroszonych roztoczy. Denhoff stanął obok Iry i chłodził rozpaloną twarz. Gdy strumienie wody powoli zmniejszały się, odsłaniając drzewa skąpane i świeże, trawniki lśniące, jakby usiane szmaragdowym pyłem, Denhoff zawołał radośnie.
— Niech pani patrzy na prawo.
— Tęcza! Jaka piękna i bogata.
— To wróżba dla mnie, panno Iro, to... moja tęcza.
Wpatrzył się z nabożeństwem w strojną w siedmiobarwną szarfę, rzuconą z wielkim rozmachem na mętne obłoki.
— W oczach prawie rośnie, nabiera kolorów co raz cenniejszych, widzicie państwo?!
Ryszard spojrzał po obecnych.
Młodzi Turscy stali przy oknie przytuleni do siebie, zakochani. Oczy Maryli, odbijały w źrenicach wszystkie farby malowniczej wstęgi niebios, Maryś pochłaniał wzrokiem młodą żonę, tworzyli razem grupę uosobienia szczęścia. Ziula i Rymsza byli może mniej idealni, niż w początkach swych uczuć, ale bliżsi siebie, tak jakby odbywszy podróż wśród gwiazd, spadli razem na ziemię, i tu odnaleźli się realnie.
Denhoff wyraził im swą myśl w formie delikatnego zapytania.
Rymsza odrzekł:
— Odgadł pan trafnie. My z panną Ziulą sławni marzyciele, błądziliśmy trochę po sferach nadziemskich, stamtąd moja narzeczona sfrunęła z impetem w duszną sferę analizy, debatów, skąd wiodą dwie drogi, do rozejścia się lub do połączenia.
— U nas przeważyło to drugie, jesteśmy w przededniu szczęścia — dokończyła Ziula.
Ryszard westchnął.
— Tak tu u państwa ciepło, tak miękko i rozkosznie. Gniazdo rodzinne, domowe nie gasnące ognisko, o którem zawsze marzyłem. Miłuję takie życie na wsi, w otoczeniu rodziny, wśród drogich osób, wspólnych myśli i uczuć, kocham podobne istnienia, lecz długo nie zaznam ich jeszcze, bo teren odpowiedni straciłem, ten oto deszcz zalał ostatni płomyk nadziei domowego ogniska, piastowany w mej duszy od dawna. Ze mną jest tak: jak coś ukocham, to mi się rozwieje, jak po co już sięgam, to mi w palcach pryska, na co spojrzę, oczyma rozmiłowanemi to zaczyna mi skakać, drgać, aż runie w przepaść. Cechą mego bytu jest miraż, sam go stwarzam z realności. Prawdę trzymaną w ręku cisną zawsze na odmęty i powstaje z niej fata morgana. Czy to już mój los niezmienny?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ryszard przebył w Worczynie jeden dzień. Państwo Turscy zatrzymywali go na dłużej lecz niechciał. Ziula prosiła, aby był na jej ślubie i tego nie obiecywał, mówiąc, że im prędzej pożegna ukochane miejsca, tem łatwiej otrząśnie się z marzeń i wspomnień, zabójczych już dla niego. Przez ciąg ostatniego dnia pobytu w Worczynie żył wspomnieniami, wszyscy zaś dokładali do nich własne pamiątki, co wytworzyło jakby dziennik odczytywany głośno. Ksiądz Janusz przyjechał umyślnie, aby pożegnać „panicza“, on również przypomniał pierwsze swe poznanie Denhoffa.
— Było to w maju przed dwoma laty — mówił ksiądz. — Słyszałem już wiele o panu, alem go nie znał. Aż tu raz panny Ira i Ziula przyjechały na ranną mszę do Okorowa. Po kościele przyszły do plebanji, raptem... hop! coś ogromnego skoczyło przez sztachety do ogródka. Patrzę, młodzieniec bardzo elegancki na koniu, a tu już panny krzyczą: „pan Denhoff, pan Denhoff“. Wyobraźcie sobie państwo, konno przeskoczył ogrodzenie jak piłka! I co się okazało, oto ktoś mu powiedział w Wodzewie przy śniadaniu, że panny z Worczyna pojechały na mszę i nie darował. Odrazu mi się pan z tego podobał.
Irena śmiała się.
— Bo to wówczas proboszczu, weszło w zwyczaj, że pan Ryszard bywał w Worczynie codziennie, na obiedzie lub kolacji, żartowałyśmy, że nigdy nie był jeszcze na śniadaniu, wtedy zaś po mszy odprowadził nas do domu i pił śniadanie z nami.
— Po drodze zaś pani mi opowiadała o mych szansach u jakichś tam panien w okolicy. Pamięta pani własne słowa, po francusku, w dyskrecji przed stangretem? „Vous avez de la chance, monsieur“, odpowiedziałem pani na to „on trouve de la chance là, où on ne là cherche pas“. Hej, Boże miły! gdzie są te czasy. Już i Jeny wierzchówki niema w Wodzewie, służy Trawkowskim.
— Nie tylko Jena — rzekł ksiądz — ale oburzyło mnie to, że w stali pana, pod herbem Denhoffów siadają ci obywatele zaokopwscy. To mię tak razi, że sam się za to karcę i nie umiem być pobłażliwym.
Ryszard zrobił zabawną minę.
— Niech oni sobie myślą, że odziedziczyli nawet mój herb; będąc panią Trawkowską, oddałbym za tę cenę bodaj... obrączkę do serwety...
Irena pokazała Denhoffowi obraz swój, malowany z natury. Przedstawiał część lasu turowskiego z polanką, gdzie niegdyś odbyła się majówka. Płótno wykończone zupełnie, wywarło na Ryszarda wielkie wrażenie. Patrzał długą chwilę na jasne kępy rozwitych brzóz, na perspektywę wśród drzew ze świecącą wodą rzeki w oddali, na wspaniałe krzewy pierzastych paproci. Przeszłość cudowna żywo stanęła mu w myśli. Twarz mu drgała, ręce trzęsły się nerwowo. Nagle bez zastanowienia, wiedziony jedynie gwałtownym odruchem rozpaczy, chwycił duży pędzel, umoczył go w masie szarych farb, rozrobionych na palec i z całą satysfakcją, z żarłoczną żądzą niszczenia smarował pędzlem po obrazie na oślep, od góry do dołu. Świeże barwy brzóz, bukiety paproci zamazywał, patrząc jak nikną śliczne drzewa jak błotnista, brzydka powłoka gubi je w sobie, zatraca niweczy całkowicie pamiątkowy widok.
— Co pan robi! — krzyknęła Irena.
On nie uważał, z dzikim wyrazem na twarzy ze złośliwemi błyskami oczu niszczył i niszczył bez przerwy. Irena przerażona jego czynem, nie zdolna była powstrzymać go od tego, żal porwał ją za udatną pracą, lecz szczególny wygląd Ryszarda skuwał jej protest, nie zatrzymała jego ręki, niszczącej tak, jakby to własna jej ręka mściła się na nieszczęsnym obrazie. Cisza zapanowała w pokoju, tylko szybki oddech Denhoffa, szelest farb i pędzla świadczył, że się tu coś spełnia. Ryszard zamazywał dotąd, aż mu dłoń zcierpła. Widok lasu pokryła szara farba, gdzieniegdzie przeświecał leciuchny cień zieleni, lub błękitu nieba. Gdy pędzel wypadł z palców Denhoffa, ujrzeli na boku obrazu, nie ruszone samotne drzewo, dziwnie ono odbijało przy tej szaro błotnej przestrzeni, miało wygląd człowieka stojącego na pobojowisku; głusz i milczenie, pustka dokoła i on sam jeden opuszczając gałęzie ku ziemi bezradny, dziwnie smutny.
Młodzieniec szepnął:
— Widzi pani oto jestem ja, tego drzewa nie zdążyłem zniszczyć... to mój symbol.
Irena odczuła to samo. Nie robiła mu wymówek, bo to był wybuch jego uczuć, uszanowała je. Denhoff ochłonąwszy, przepraszał ją za swój wybryk, całował jej ręce rozdrganemi wargami i mówił:
— Nie mogłem, nie mogłem patrzeć na ten las, tę łączkę, tam byłem szczęśliwy... tam pokochałem Dorę... to zbyt silne wspomnienie. Ale teraz, gdy już obraz zniszczyłem, gdy pozostał tylko moim symbolem, niech mi go pani ofiaruje.
Dobrze — odrzekła Irena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyjazd „panicza“ z Worczyna był rozrzewniający, żegnali go jak kogoś bliskiego, o którym pamięć pozostanie na zawsze. Żegnał go tak samo i gospodarz Szczepański z kilku chłopami. Denhoff nie mógł oderwać się od tych ludzi. Im więcej widział tu życzliwości dla siebie, im cieplejsza atmosfera domowego szczęścia otaczała go wśród rodziny Turskich, tem trudniejsze było rozstanie. Lecz i ono nadeszło wreszcie. Ryszard uściskany przez obu Turskich i Paszowskich, żegnany całem sercem przez panie i panny, wsiadłszy do wolantu, zdrętwiał zupełnie z nadmiaru wzruszenia. Paszowski, chcąc nadać pożegnaniu weselszą nutę, zawołał rubasznie.
— A jeśli jeszcze kiedy zechcesz, panie mój, prawdę i realność, choćby najskromniejszą zmienić w miraż, to, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, przypomnij sobie tylko Trawkowskich. Oni robią przeciwnie, to coby się zdawało dla nich mirażem, oni właśnie zmieniają w realność, miraże zaś w formie bogini Venus naprzykład uważają za nieprzyzwoite i topią je lub coś tam. Jak ci, panie mój, uparta natura „panicza“? znowu wylezie na wierzch w nieodpowiedniej chwili, to chlaśnij ją w pysk i niech się rozleci na cztery wiatry. Dalibóg!
— Tak niech się rozleci i już nie wróci! Wodę ważyć, woda będzie! — rzekł Teoś.
Jeszcze jeden moment nad wyraz ciężki. Ryszard spojrzał na wszystkich bardzo błyszczącemi źrenicami z wewnętrznego podniecenia i wolant ruszył z przed ganku. Turkot kół zwolna nikł, mętniał aż rozpłynął się w przestrzeni. Panicz odjechał.




XX.

Denhoff nie oglądał się za siebie, był jakby ogłuszony, jak dotknięty paraliżem. Martwym wrokiem spoglądał na pola mijane, na znajome drzewa przydrożne, biernie przypominając szczegóły różne z przeszłości. Wolant przerzynał rozstajne drogi, z daleka widniała duża grupa drzew i krzewów na wzniesieniu. To okopy wodzewskie. Szalona tęsknota, aby jeszcze raz ujrzeć drogie zacisze owładnęła Denhoffem z taką władczą siłą, że nie mógł oprzeć się jej rozkazowi.
— Jedźmy na okopy! koniecznie, tędy przez łąki — wydał polecenie.
Stangret zdumiał, lecz skręcił konie na miejscu.
— Jaśnie pan spóźni się na pociąg.
— Wszystko jedno! jedźmy tam prędko, prędko!
Minęli folwark wodzewski, zostawiając go na boku, poczem wolant wtoczył się pomiędzy wielkie sypane wały, obrosłe bujną roślinnością. W parowie głębokim i ciemnym Denhoff zatrzymał konie, wysiadł.
— Poczekajcie tu, ja wkrótcę nadejdę — rzekł do stangreta.
Poszedł przez obszerną polankę, dążąc do cypla okopów. Pogrążył się w wązką „alejkę Dorydy“. Po obu jej stronach jagody głogów błyskały z pomiędzy więdnących liści, jak zaskrzepłe sople krwi. Pod stopami Denhoffa uginała się obfita trawa, dzikie róże chwytały go kolcami rozłożystych gałęzi. Cicho tu i zacisznie, jak w nawie kościelnej, świerszcz łąkowy ćwierkał w krzakach, czasem głośny szelest zwiastował bliskość jaszczurki śmigłej, lub polnej myszy. Ryszard szedł sprężyście, walcząc z poczynającem się rozrzewnieniem, odpychał je od siebie, stąpał krokiem twardym po tym cmentarzu wspomnień. Doszedł do miejsca, gdzie stał jego stolik i ławeczka. Ryszard krzyknął lekko, nie było już nic z tego, tylko pusty placyk trawy, zeszpecony otworami, pozostałemi po nich. Z dużej świeżej jamki, od nogi stolika, wyglądała wielka żaba ropucha. „Panicz“ zdusił skowyt w piersiach, dłoń przeciągnął po czole, mokrem od potu, fałdowanem przez ból. Krokiem mniej pewnym poszedł dalej. W drugim parowie zobaczył dąb ulubiony niegdyś, już ścięty, ociosany, leżący na trawie bezwładnie.
— Gospodarują Trawkowscy! Jak ci ludzie nie mają ideałów, gotowi wykarczować okopy, orać je i zasadzać kartoflami — myślał ponuro.
Piął się na cypel z trudem, nogi mu ciężyły w kolanach i w krzyżu czuł szarpanie nerwowe, obezwładniające go. Ale wszedł, stanął na wierzchołku wyniosłego zrębu i patrzał. Dokoła niego, hen, daleko rozpostarte pola rżysk żółtych, łąki szaro zielone, zarośla, moczary. Wśród gąszczów kaliny i tarnin, szumi rzeczka, zjeżona grzywą pian, pędzi wartko po kamieniach, niekiedy skacząc z wdziękiem młodzieniaszka, czasem rwąc naprzód z wściekłością i gryząc kamieniste podłoże. Zbałwanione wody porywają gałęzie, kłaczki trawy i szumią i grzmią. „Panicz“ nasyca łzawe oczy widokiem wsi leżącej prawie pod okopami, nawet zwie się Zaokopowa; stąd pochodzą Trawkowscy. Ale nie myśli o nich, błądzi wzrokiem po ukochanej okolicy. Tam jego las czerni się ciężką barykadą drzew, tam kępa topoli, białe mury folwarku, czerwone dachy, to Worczyn. Zaledwo półgodziny, jak ich wszystkich opuścił i już za nimi tęskni.
— Co oni tam teraz robią? Czy myślą, czy mówią jeszcze o mnie, czy się domyślają, że jestem na okopach i patrzę na dach ich domu?
Ryszard nieśmiało skierował oczy na park wodzewski, był blisko, oddzielony od niego małym skrawkiem pola. Młodzieniec zadrżał. Oto widzi doskonale tę swoją siedzibę dwuletnią i już straconą. Oto sosna „głowonóg“ zwieszona dziwacznie nad brzegiem parowu, świeci na niej obrazek Bogarodzicy, to pamiątka po nim. Tam widać aleję, modrzewiową, jaka ciemna i piękna, tam dachy budynków, tunel grabowy, tylko domu już ani śladu, schowany w gąszczach parkowych. Nie, owszem, widać, widać szczyt ganku; na tle ciemnego świerku w zachodzie słońca wierzchołek ten błyszczy niby odłamek złota.
Denhoff uniesiony czcią głęboką porwany entuzjastyczną siłą uczucia wyciągnął ramiona i zawołał:
— Domu mój! domu mój, czy ja cię odzyskam!?...
Załkał, jęknęło mu w piersi. Pochylił głowę odruchowo zdjął kapelusz, jakby nad pomnikiem pogrzebanej, drogiej pamiątki. Nie zdając sobie sprawy z tego co robi, ukląkł. Teraz już nie walczył z sobą, nie próbował walczyć. Długo tamowany płacz wybuchnął wulkanicznie, piersi nie mogły znieść takiego naporu skowytów żałosnych, rozpaczliwy krzyk duszy był zbyt potężnym, zbyt żywiołowo okrutnym by mógł być dłużej więziony. Łzy falą rzęsistą zerwały wszelkie tamy, przebiły się przez zaciśnięte powieki i buchnęło łkanie, jak orkan straszliwe. „Panicz“ upadł na ziemię, zatonął w szlochaniu tragicznem, w łzach gorzkich, bolesnych. Płakał na grobie marzeń młodzieńczych, na grobie swych ideałów, na grobie tej ziemi własnej, którą postradał, a którą pragnąłby wyrwać teraz z obcego władania. Lecz już nie może. Jest oto słaby, zupełnie bezwolny, leży na ziemi drogiej, umiłowanej nad wszystko, ale już nie jego własnej. Sam ją zmarnował, oddał w ręce swych katów, więc to on jest wrogiem samego siebie, on przez czas dwóch lat kuł gilotynę na własną głowę, aż spadła mu na nią, pokaleczyła i każe żyć. Z ranami, z nożami w sercu pójdzie w świat, z wieczną tęsknotą w zbolałej duszy, z obrazem tego najdroższego szmatu ziemi w oczach, szukających ostoi.
— Boże zmiłuj się! Boże daruj mi winy przeciw mej ziemi popełniane. Zsyłaj mi jarzmo karcące jakie zechcesz, będę je dźwigał... tylko pozwól mi tu powrócić, pozwól mi odzyskać ten zagon ubóstwiany, nie odbieraj mi nadziei, że doń powrócę z inną siłą, z hartem w duszy, z mocarną przewagą nad słabością mej jaźni, nad jej wadami. Spraw, niech się stanę innym człowiekiem, daj mi ducha, któryby zwalczał dramat mej natury, jej chwiejność i brak woli. Zostaw mi na otuchę promień wiary, że tę ziemię kiedyś ujrzę znowu, że obejmę ją miłującem ramieniem, jak matkę swą, że ją powitam tak, jak teraz żegnam. Boże! Boże! Tyś wielki, Ty to możesz! Ty sprawisz to! To się spełni! spełni!... to już mój cel!... to się spełnić musi!
Młodzieniec modlił się głośno, jakby przed obliczem Stwórcy całował ziemię i oblewał ją łzami. Chłonął w siebie zapach jej i twórczą moc. Słońce zaszło, cień omotywał okopy, że stanęły już w mętnej pomroce wieczornej. Denhoff leżał wciąż wyczerpany, zastygły w swej kontemplacji rozpacznej. Twarz spłakaną wtulił w gęsty kożuch trawy, ciałem jego miotał zimny przejmujący dreszcz.
Dzikie róże, kaliny, czeremchy zwikłane chrzęst swój niosły nad głową bolejącego „panicza“; szumy te szeptały słodko.
— Powrócisz do nas, powrócisz.
Rzeczka skręcona w wirach, dudniąc hałaśliwie wołała również.
— Powrócisz! Powrócisz!
Denhoff podniósł się, klęcząc ucałował ziemię z pobożnością, małą jej przygarstkę, wygrzebaną z trawy, schował do portfelu, razem z fotografją Dory.
Wstał z kolan wyprostował się, przez łzy jeszcze patrzał na szarość dokoła. Znikały prawie zarysy okopów. Spojrzał na ostanią smugę słońca złoto różową.
— Muszę tu powrócić i... powrócę! Teraz... w świat!
Szybko zbiegł z cypla, ciągle w tej smudze przejasnej świecącej mu przed oczyma, tak dopadł do wolantu. Wyjechał z parowu na drogę, okopy szumiały za nim.
— Wróć do nas i trwaj wśród nas.
— Żegnaj synu, ale wróć — wołała za nim jego ziemia.
— Powrócę tu, muszę powrócić! — krzyknął z niebywałym ogromem pragnień.
Z obietnicą na ustach, z pożądaniem w sercu “panicz“ ruszył w świat.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
KONIEC.



Szanowna i Dobra panno Ireno!

Nie pisałem całą jesień i pół zimy, bo cóż bym opisywał? Moje staranie, staranie się o posadę? Ach to nie ciekawe! Nie wesołe to było, ale trudne niezmiernie. I oto przebrnąłem tę drogę dla mnie obcą i kolczastą, jestem już wciągnięty w jarzmo, pracuję. Dostałem posadę bardzo skromną, ale na wsi; na Ukrainie jestem pomocnikiem rządcy. Od rana do nocy mozół i twardy regulamin. Trzeba to cierpieć „a cel tak daleki, a droga tak ciężka“. Zapatrzony w wizję wymarzonej przyszłości dźwigam swą niewolę i dążę naprzód. Pani nie myślała chyba ani na chwilę, że zostanę na łasce rodziny lub Rosoławskiego? Nie. Pani zna moją duszę. „Kogo przypadek nie wywyższył, tego nieszczęście nie poniży“ mówi Lineusz, jabym nie potrafił poniżyć się byłem lekki, lecz ambitny i takim pozostałem. Czy pani uwierzy, że mam teraz pensji rocznej 400 rubli i żyję, a nawet względnie dobrze się czuję? Przez swą lekkomyślność muszę być teraz na służbie, to kara za ziemię utraconą. Gdy mam chwilę wolną, rozmyślam o Wodzewie, słyszę rozmowę moich drzew w parku, zalatuje tu do mnie na ukraińskie łany szum sosen na okopach i chrzęst zarośli z mego cypla, z „alejki Dorydy“. Tak mnie to kołysze, zapach mej ziemi, który aż tu czuję, upaja mnie, odsuwa choć na moment od rzeczywistości. Melodja z mego Wodzewa gra mi tu bez przerwy. Sny moje chyba już nie powrócą? Prześladuje mnie szare, wstrętne widmo rzeczywistości. Mara ta, po zgaszeniu ostatniego promyka z migotliwej gwiazdy mego istnienia, postępuje już nierozłącznie przedemną, pozwalając mi tylko wspominać. Wspomnienia, panno Iro, czyż wystarczą? Ja tam zawsze buduję zamki na lodzie z przekonaniem, że może one będą „fundamentem pod przyszłe pałace“. Prawda życiowa, która mnie teraz otacza, otwiera mi oczy na wszystkie znikomości życia, każe myśleć o tem, o czemby się pragnęło zapomnieć, by nie czuć bólu. Wspomnienia mnie jednak pożerają, silniejsze są niż rozsądek, są zarazem zgrzytem i ukojeniem.
Walczę i zwyciężam siebie, dlatego właśnie jestem zwycięzcą, że potrafię walczyć. Czemu ja tego dawniej nie umiałem? Cierpię bardzo, ale mówię sobie, że dopiero teraz żyję. Dawniej to była słodka wegetacja, to jakby nieustanne dolce far‘niente w zapachu róż, w blanku słońca. Teraz jest życie twarde, obowiązkowe życie.
Dura lex sed lex! i antydotu na to nie widzę. Bo i jakiż? Pracować muszę, nie mam Wodzewa, nie mam domu, jestem oficjalistą. Słyszy pani?... oficjalistą, ładny spad z tytułu „panicza“ prawda? Napisałem to do panny Dory, odpowiedziała mi, że teraz jestem stokroć więcej wart, niż za czasów wodzewskich. Może to słuszne, dla mnie jeszcze — dziwne. Ha! i do tego przyzwyczaić się trzeba. Czy pani wierzy w istnienie takiej bestji nadprzyrodzonej pod nazwą Fatum? Och! ono grasuje pomiędzy ludźmi. Jest ohydą przejmującą, groźne jak przyszłość zbrodniarza. Fatum ma swych wybranych, przeczuwa ich poczęcie w łonie matki, jest przy urodzeniu, kołysze niemowlę i czuwa nad niem. Czuwa z pietyzmem, ze starannością.
Tragiczna niańka!
Czasem zasypia, ale budzi się jeszcze złośliwsze, okrutniejsze, z nowym napływem jadu w plugawej paszczy. Jego działalność, to rywalka piekielnych mąk. Urocze kwiaty marzeń zmienia jednem chuchnięciem w suche, nędzne badyle. Kolorową przędzę z tęczy, w ręku tych, którymi się opiekuje, przemienia mocą swego jadu w brudny powróz co dławi. Gwiazdy łowione przez jego pupilów, przeistacza w robaczywy bób, ciepłe pasma słońca w palące się kłapcie słomy, ideały, w prozę najstraszniejszą bo najpospolitszą. Tak jest ze mną, to mój dogmat dotychczasowy. Jestem może wychowańcem fatum? Ono rozciąga nademną opiekę i czuwa, bym się nie wyrwał z tych kleszczów. Rój mych marzeń tak oto bezecnie zmiażdżył, tak mi duszę zdeprawował, że czuję się niby odarty z szat bez uczucia wstydu. Nawet mi nie jest źle, tylko — bardzo niewyraźnie. Nigdy dotąd nie miałem takiego uczucia pustki, ale nie duchowej, lecz wyłącznej pustki bólu, jakby wszystkie fibry, ból rodzące, zanikły. Odczuwam głusz niebywałą, jakbym był w letargu. Jeden punkt niby grot utkwiony, punkt bolesny, to serce, ono mnie boli jak rana, reszta istoty obumarła. Nerwy moje poszarpały się już na strzępy, miały na to czas, wszystko trwa do czasu na tym świecie. Całość mej istoty jest obecnie roztrzęsiona, niema oparcia, to nie materja, to rozległa przestrzeń. Pani pomyśli sobie, że zawsze tak samo było? Nie, teraz jest nie to, co dawniej. Umysł mój wiruje osobno i lotniej; dusza zaś podległa moralnemu rozkładowi, jest rozwiana w abstrakcji nieuchwytnej, męczącej. Duch z przestworzy wyławia co raz nowe wizje i nasuwa jej, tej roztarganej jaźni, ona je chwyta, by fantazjować po swojemu. Że zaś istota moja, z powodu braku konkretności materjalnej cierpi, więc wizje swe oświetla piekącemi ogniskami cynizmu. To już nie pesymistyczna mgła, to już cynizm.
Tylko fatum bluzga śmiechem!
Wyszedłem z mego milieu, zżyłem się z niem od kolebki, obecna sfera ludzi, otaczającą mnie, jest mi nieznaną. Ale ponieważ będę obracał się wśród niej bardzo długo, może już całe życie, zatem chcę ją polubić. Napiszę do pana Paszowskiego, że z naturą moją nie obchodzę się tak brutalnie, jak mi doradzał, lecz jednak, że przyciszam ją w sobie z dobrym skutkiem. Tak panno Iro, rzuciły mnie losy daleko od was wszystkich, ale i pani pracuje, tylko odmiennie. Pani w Krakowie dąży do swych celów, panna Dora suszy sobie główkę na uniwersytecie, ja zaś w otoczeniu fornali, parobków przy rolnej pracy, wśród natury, pragnę, marzę, tęsknię, oraz idę do jedynego już ideału odzyskania Wodzewa. Odzyskam go, bo chcę! Cała dusza moja, serce, nerwy, krew, wszystko, co we mnie czuje i tęskni, wszystko mnie tam gna, aż kiedyś... kiedyś na zagon wodzewski „panicz“ powróci! To nie są puste słowa, proszę w nie wierzyć, tak, jak ja wierzę.

· · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · ·







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.
  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku, powinno być Czachórski