U panny Balbiny Tulickiej w Połowicach, Ryszard sam nie wiedział, co z sobą robić. Patrzyły na niego stare, brzydkie oczy, otoczone sino krwawemi torbami powiek. Oczy złe i podejrzliwe. Stara panna, magnatka we własnem przekonaniu, właściwie zaś bogata parweniuszka, najpierw zdziwiła się niesłychanie, że ktoś jeszcze składa jej wizytę, poczem zaczęła wypluwać z sinych warg oszczerstwa! i skargi na okolicznych obywateli, nie sąsiadów, broń Boże! To byłby dla nich za wielki honor. Główne jednak pęcherzyki jadu zawierały w sobie trutki na proboszcza z Okorowa. Panna Balbina malowała księdza takiemi kłapciami sadzy z błotem, że Denhoffowi robiło się mdło na samo wyobrażenie tego „klechy“ zbabranego przez język Tulickiej. Że jednak proboszcza już znał i nawet dosyć lubił, ośmielił się przeto bronić go. Ale żmijaste oczy starej panny wżarły się w Ryszarda z taką nienawiścią, aż struchlał. Nowego potoku oskarżeń niezbyt słuchał, rozśmieszał go tylko epitet końcowy dany księdzu.
— To paśkudźtwo jest, obrzydłe paśkudźtwo! mówię panu — chrypiąła stara pseudo-arystokratka.
Denhoff opuszczał Połowice z ciężką głową i brzydkim smakiem w ustach.
— Wolałbym stanąć vis a vis hyjeny, niż wpaść na czubek języka tej Senatorówny. Ciekawym jak ona mnie zdefinjuje?...
Przypomniało mu się wyseplenione przez bezzębne, zaślinione wargi „paśkudźtwo“ i śmiał się, ale z uczuciem wstrętu.
Perzyński z Chodzynia podziałał na Ryszarda, jak ciepła woda z lodowatym cukrem. Sączył wyrazy systematycznie, powoli, muskał wąsy z namaszczeniem, zakręcał je, podginał do góry i zaostrzał. Oczy spuszczał badając symetrję sterczących po bokach nosa kosmyków, żółto-rudawych, jak dojrzała marchew. Zarost głowy miał prawie biały z odcieniem starego masła i jak masłem wygładzony, cerę jak u dziecka po ognipiórze.
Denhoff przebywszy pół godziny na tej wizycie uczuł nudności, niby po spożyciu szklanki gogelmogelu.
— A to bestja ciągnąca się!
Po Chodzyniu Ryszard stracił ochotę do wizyt. Ominął kilka domów, do których się nawet wybierał. Ale w Wodzewie nie mógł przesiadywać samotnie. Zwerbował sobie Miecia Korzyckiego i zręcznie pociągał Marysia. W Worczynie bywał prawie codziennym gościem, zwierzał się Irenie z myśli i planów. Przyjaźń pomiędzy nimi rosła prędko.
— Był pan już w Woli Wierzchlejskiej, u Brewiczów? — pytała Ira.
— Nie jeszcze proszę pani.
— A u Lubockich w Zawierciu!
— Także nie. Czy pani mi radzi?
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/23
Wygląd
Ta strona została przepisana.