zaręczony. Niektórzy uwierzyli w pogłoskę, tylko pan Wojciech i Turscy uznali to za jedną z licznych plotek krążących o Denhoffie. Paszowski nawet spytał Bronisława.
— Czy to tak samo autentyczne, panie mój, jak i pańskie szanse co do księżniczki Wirskiej? Już, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich przeszły powtórne wybory, ale o zaręczynach pańskich jakoś cicho. Wszakze miał się pan oświadczyć po wyborach. Cóż mitra zawiodła?
— Sprzedaję teraz majątek, nie mogę myśleć o małżeństwie.
— At! żeby to chociaż była sprzedaż! a toż panie mój parcelacja... i jaka jeszcze... Dalibóg!
Perzyński istotnie parcelował Chodzyń chłopom, lecz nie tubylcom. Oburzenie zapanowało w okolicy bliższej i dalszej. Napływ żywiołu obcego do majątku, który od niepamiętnych lat był własnością jednolitą, przygnębił umysły. Spodziewano się przytem i drugiej katastrofy, mianowicie z Wodzewem.
Denhoff na wielki post przyjechał do domu, mówił, że będzie odprawiał rekolekcje. Zamiast nich, jednakże przesiadywał najczęściej w Worczynie, lub Turowie. Robił wrażenie człowieka chorego nerwowo, tonąc, nie ratował się, ale jakby z rozmysłem, brnął dalej. Nawet nie tracił werwy, tylko miał już odmienną niż dawniej. W Worczynie tęsknił za Ireną, brakowało mu rozmów z nią, nie miał komu zwierzać swych myśli i uczuć. Pamiętnik mu nie wystarczał, pragnął czyjegoś serca i zrozumienia. Pisał do Ireny długie, szczere listy i to mu sprawiało ulgę. Ira będąc istotną jego przyjaciółką, bardzo mu życzliwą, odpisywała obszernie. Pojmując doskonale jego duszę, chciała ją łagodzić odczuwaniem wszelkich walić i zwątpień. One były początkiem tragizmu sączącego się już co raz natarczywiej do jaźni Ryszarda. Ginąc materjalnie zapadał głębiej w niepojętą bierność, miewał wrażenie, że leży na stole operacyjnym, gdzie już nie ma czasu na leczenie się, gdzie już trzeba znieść operację. Oto za chwilę włożą mu maskę na twarz, będzie wchłaniał chloroform i zaśnie. Czy ukołyszą go piękne sny? Czy długo taki sen potrwa? Ale nie budźcie mnie, nie budźcie! niech ja nic nie widzę, nic nie słyszę, że mnie krajecie, że wyciskacie mi z serca jedyną już kroplę szczęścia, że tak okrutnie, tak barbarzyńsko znęcacie się nademną! Więc gdy się zbudzę z ostatniej utopji, co ze mną będzie? Serce — włóknem, dusza — nicością, mózg tylko wsiąknie w siebie całą niedolę bytu, którą zostawicie mi, jako łaskę wspaniałomyślną. Gdy się ocknę z mej nirwany, już owieje mnie pustka, już nie błysną nademną jasne promienie utraconych słońc, zimny, blady mat księżyca stanie się mym luksusem, zbytkiem mego istnienia. Ale dobrze, tak chcę! Nie mam sił patrzeć trzeźwo na mój kryzys, na to jak ostatnie moje ukochanie będą mi zabierali. Zasypiać, zdusić nerwy, żeby tar-
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/259
Wygląd
Ta strona została przepisana.