Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmógł wzruszenia i łzy zdradliwie wytrysnęły z pod zaciśniętych powiek. W tem na chórze zabrzmiało „Veni Creator“ śpiewane przez zgodny, harmonijny kwartet. Poznano w nim głosy dwuch par drużbów i to dopełniło miary wzruszeń już ogólnych, była to niespodzianka dla państwa młodych i dla całego zgromadzenia. Alt Ireny, sopran Ziuli, tenor Miecia i piękny baryton Denhoffa zlewały się z sobą wybornie, pokrewność i siła były w tej pieśni wznoszonej nie przez obowiązkowych śpiewaków, lecz odczutej sercem śpiewających. Hymn nagle ucichł, jakiś szloch kobiecy na chórze, czyjś głos cichy, napominający i pieśń buchnęła znowu wspaniałą gammą.
Zamilkła.
Przy ołtarzu rozległy się słowa przysięgi, wymawiane, dobitnie, z wielką mocą ducha. Ziula uklękła przed parapetem na chórze, twarz schowała w dłoniach. Łkanie zatargało jej dziewiczą postacią. Irena spojrzała na Denhoffa. Blady, oczy łzawe, podniecone skierował na ołtarz, na dwie postacie stojące przed nim, i usta Ryszarda wyszeptały żałośnie.
— Czemu to nie ja... z Dorcią?
Ziula zaszlochała mocniej, bo i jej żal ścisnął serce, że przysięgając tak swemu Stachowi, nie miałaby odwagi — tamtych.
Widok tych dojga, z których jedno czuło się już złamane, drugie wolno chłonęło truciznę życiowych rozczarowań przykro dotknął Irenę. Zapiekły ją źrenice, łzy wypełzły z pod rzęs. Ale trzeba prześpiewać jeszcze parę hymnów weselnych. Irena otrzeźwiała i ocuciła swych partnerów. Wstrząśnięci do głębin duszy po ostatniej pieśni opuścili chór.
Ceremonja skończona. Nowozaślubieni odeszli od ołtarza jakby tchnieniem Boga owiani. Idących dzielnie przez nawę zatrzymywano składaniem życzeń. Zebrali się prawie wszyscy z okolicy prócz Lubockich. Gospodarze wiejscy, sąsiedzi, kobiety, młodzież wieśniacza podchodziła ze czcią do ucałowania rąk nowożeńcom, podejmowano ich pod nogi, jedna z dziewczyn ucałowała Marylę w twarz, jakby koleżankę. Szczepański bez ceremonji porwał pana młodego w swe potężne bary i uściskał jak syna. Przy odgłosie muzyki, życzeń, błogosławieństw, orszak wypłynął z murów świątyni, kareta turowska znikła w cieniach nocy sierpniowej, przejaskrawionej stosami ognisk przydrożnych. Jechali jak monarchowie wsi, w iluminacji, pośród okrzyków głośnych, zdarzały się nawet strzały z rewolwerów i strzelb na wiwat państwu młodym. Nad nimi ciemny szafir nieba zaróżowiony łunami, krwawe dymy przysłaniały gwiazdy, które spadając kreśliły długie, złote rysy na nocnym stropie nieba. Turski trzymał młodą żonę przy swej piersi, pił krasę jej ust buchających płomieniem, widział jej oczy tuż przy swoich po-