łem? Cierpię bardzo, ale mówię sobie, że dopiero teraz żyję.
Dawniej to była słodka wegetacja, to jakby nieustanne dolce far‘niente w zapachu róż, w blanku słońca. Teraz jest życie twarde, obowiązkowe życie.
Dura lex sed lex! i antydotu na to nie widzę. Bo i jakiż? Pracować muszę, nie mam Wodzewa, nie mam domu, jestem oficjalistą. Słyszy pani?... oficjalistą, ładny spad z tytułu „panicza“ prawda? Napisałem to do panny Dory, odpowiedziała mi, że teraz jestem stokroć więcej wart, niż za czasów wodzewskich. Może to słuszne, dla mnie jeszcze — dziwne. Ha! i do tego przyzwyczaić się trzeba. Czy pani wierzy w istnienie takiej bestji nadprzyrodzonej pod nazwą Fatum? Och! ono grasuje pomiędzy ludźmi. Jest ohydą przejmującą, groźne jak przyszłość zbrodniarza. Fatum ma swych wybranych, przeczuwa ich poczęcie w łonie matki, jest przy urodzeniu, kołysze niemowlę i czuwa nad niem. Czuwa z pietyzmem, ze starannością.
Tragiczna niańka!
Czasem zasypia, ale budzi się jeszcze złośliwsze, okrutniejsze, z nowym napływem jadu w plugawej paszczy. Jego działalność, to rywalka piekielnych mąk. Urocze kwiaty marzeń zmienia jednem chuchnięciem w suche, nędzne badyle. Kolorową przędzę z tęczy, w ręku tych, którymi się opiekuje, przemienia mocą swego jadu w brudny powróz co dławi. Gwiazdy łowione przez jego pupilów, przeistacza w robaczywy bób, ciepłe pasma słońca w palące się kłapcie słomy, ideały, w prozę najstraszniejszą bo najpospolitszą. Tak jest ze mną, to mój dogmat dotychczasowy. Jestem może wychowańcem fatum? Ono rozciąga nademną opiekę i czuwa, bym się nie wyrwał z tych kleszczów. Rój mych marzeń tak oto bezecnie zmiażdżył, tak mi duszę zdeprawował, że czuję się niby odarty z szat bez uczucia wstydu. Nawet mi nie jest źle, tylko — bardzo niewyraźnie. Nigdy dotąd nie miałem takiego uczucia pustki, ale nie duchowej, lecz wyłącznej pustki bólu, jakby wszystkie fibry, ból rodzące, zanikły. Odczuwam głusz niebywałą, jakbym był w letargu. Jeden punkt niby grot utkwiony, punkt bolesny, to serce, ono mnie boli jak rana, reszta istoty obumarła. Nerwy moje poszarpały się już na strzępy, miały na to czas, wszystko trwa do czasu na tym świecie. Całość mej istoty jest obecnie roztrzęsiona, niema oparcia, to nie materja, to rozległa przestrzeń. Pani pomyśli sobie, że zawsze tak samo było? Nie, teraz jest nie to, co dawniej. Umysł mój wiruje osobno i lotniej; dusza zaś podległa moralnemu rozkładowi, jest rozwiana w abstrakcji nieuchwytnej, męczącej. Duch z przestworzy wyławia co raz nowe wizje i nasuwa jej, tej roztarganej jaźni, ona je chwyta, by fantazjować po swojemu. Że zaś istota moja, z powodu braku konkretności materjalnej cierpi, więc wizje swe
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/289
Wygląd
Ta strona została skorygowana.