Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

papcia, Miecio zaś to już człowiek, przynajmniej materjał dobry na człowieka.
— Za silnie pan opinjuje... — zaczął Perzyński, lecz Paszowski przerwał.
— Mieliśmy radzić nad przyjęciem biskupa, jednakże bez udziału starszego Turskiego i Brewicza, nie można. Chodźmy do nich, bo i Denhoff potrzebny.
Nikt się nie sprzeciwiał. Perzyński zaczął palcami zakręcać wąsy, podginać je do góry i zaostrzać. Paszowski szedł sprężystem krokiem i, jak zawsze, mruczał do siebie.
Szli szeroką aleją depcąc ruchome, błękitne plamki przeciekającego przez liście księżyca. Każdy myślał o czem innem. Paszowski cofnął się wstecz, w czasy swej bujnej młodości, kiedy się nurzało w przepaści marzeń, w bogactwie ideałów, a temperament znajdował ujście i kipiał szałem wespół z nadzieją. Zapalne czyny, rzuty gorące zrodzone w sercach, rozpadły się, zmurszały.
Wszystko unicestwione! Został pomnik cudnych wspomnień w mgłach mroku spowity, niby we wdowich kirach. Tylko szczytem — zawsze jasny, promienny dla tych, co wznosili go krwią własną.
Zapatrzony w wizję minionych walk, Paszowski zapomniał o towarzyszach, mruczał co raz głośniej, wreszcie zawołał zduszonym głosem i bolesnym.
— Do takiej roli stworzony. Ja?! facecja? Ach smarkacze! Miałem ja lepsze role.
— Zdaje się, że ten epitet skierowany do nas? — uśmiechnął się pobłażliwie Perzyński.
— To na mnie piorun — rzekł Maryś.
— Wy tu jesteście? Darujcie mi moi mili, sięgnąłem oto w dal po za siebie i ujrzałem się na czele... na wprost bagnetów, i armat... Eh! do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich! Mówmy oto lepiej...
— O infule! — rzekł Turski.
— I o winach, jakie sprowadził ksiądz Janusz na jej przyjęcie.
— Niech i tak będzie. Mówmy o winach.
Perzyński spytał.
— Więc to starszy pan Turski jest obrany prezesem komitetu obywatelskiego? On po hrabi Korskim ma witać pierwszy ekscelencję?...
— Zdaje się, że podziękuje za ten zaszczyt — rzekł Maryś.
— Któż zostanie?
— Przecie i pan wybrany.
— Tak, ale nie mogę być sam.
— Łupniem... Korzyckiego!