Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jadą co koń wyskoczy; linijka trzęsie, skacze po zagonach, błoto gęste, jak smar, wypada z pod kół, ogromnemi kłapciami osiadając na skrzydłach wózka, na bucikach i sukniach siedzących po damsku panien. Denhoff ma sztylpy od butów jakby z błota ulepione, mkną w tem chlupoczącem trzęsawisku, ale dobrze im się dzieje. Dźwięczy śmiech panien, Denhoff woła na konia, macha batem z niesłychaną werwą.
— Dziudziu na miłość Boga! co pan wyprawia? Przyjedziemy jak jedna kula błota, będzie straszna awantura od ojca — woła Irena.
— Nic to! oczyszczą się panie w Wodzewie, Anulka na to poradzi.
— Co pan wyplata, w jakim Wodzewie znowu? — zdumiewa się Ziula.
— Horendum! W jakim Wodzewie? No, w moim przecie! Czy to już ja Wodzewa nie mam?
— Ziula patrz! My rzeczywiście jedziemy prosto na Wodzewski dwór — krzyknęła Ira. — Czy Dziudzio zwarjował! proszę zaraz zawracać!
— Dziudzio nie zwarjował i nie zawróci, wiezie kuzyneczki do siebie i, to mu wolno.
— Ależ to skandal! Panie Ryszardzie, ja mówię serjo.
— Ja także serjo wiozę panie do Wodzewa. Oto już park; ogrodnik sadzi drzewa. Niech panie siedzą cicho, bo krzyk nic nie pomoże, tylko źle wygląda.
— Nie darujemy panu tego!
— Dobrze, będziemy wojowali.
Wpadłszy pełnem kłusem w cienistą aleję wiodącą do parku, przejechali jak widma ten zwarty tunel starych modrzewi, błyszczących wskroś gałęzi brylantowemi łzami. Słońce grało na nich tęczowo, przesuwało po ich gałęziach barwną wstęgę różnorodnych kolorów, jakby po pryzmacie. Cała aleja tonęła w rozedrganych, złotych świetlikach.
Roztoczył się przed niemi park wodzewski; śliczne brzozy trzęsły ostatniemi liśćmi; spadały suche, żółte i brązowe płatki na żółty podściół, co grubo okrywa darninę i białe stopy drzew. Gęsto na drzewach ponsowiały krwawe grona jagód kaliny, niżej purpurowy głóg zwieszał swe pękate paciorki. Smukłe, ciemne świerki stały dostojnie wśród obnażonych drzew liściastych. Wyniosłe i pyszne ze swego królowania, mocną zielenią igieł odrzynały się wypukło na tle dziwnej, żółtej pustki. Dęby miały jeszcze swój szum mocarny, w koronach, z obfitych okiścy suchego listowia. Szum ich głuchy, jednak miarodajny, napawał otuchą tłumy drzewne, obiecywał im rozkwit wiosenny, zalecał spokój, odrętwienie zupełne na czas odpoczynku, na czas wegetacji zalecanej od Boga. I cisza była w parku, cisza poddańcza wyrokom Bożym. Szmery się jeno przesuwały po-