sycznie odstawiony, rozdęte krwawe chrapy i oczy jak pochodnie. Tuż prawie przy wolancie amazonka osadziła konia na miejscu.
— Maryla! krzyknął Turski zapominając się.
— Panna Mary
— A to panowie! Dzień dobry! Ha! Upoiłam się jazdą; — wykrzyknęła.
— Jeździ pani jak prawdziwa amazonka — mówił Denhoff. Myśleliśmy, że hufiec pancerny, tak cały las grzmiał tętentem. Smoka ma pani nie konia. Cóż za potworne bydle!
— To mój ulubiony Ismail-pasza, wspaniały co? Nosi jak w fotelu na biegunach.
Panna Korzycka klepała dłonią wygiętą szyję wierzchowca, ten zaś rzucał się, prychał i kopał nogą z wielką fantazją. Turski patrzał na amazonkę. Maryla miała, na sobie obcisłą suknię ciemno karmazynowa i duży czarny kapelusz z wielkim strusiem piórem, spadającym aż na ramiona. Z pod sukni wyglądały jej stopy w palonych butach, ręce opinały białe rękawiczki ze sztylpami.
— Jeździ pani jak rycerz, wygląda jak królowa — zawołał Maryś z zachwytem.
Korzycka spłonęła z radości.
— Pierwszy komplement w życiu usłyszałam od pana. Coś nadzwyczajnego!
— Dokąd pani jedzie?
— Przed siebie, byle dalej. Nie wzięłam nawet masztalerza na złość papie. Skórski mi przepowiedział, że kark skręcę, ale jak dotąd... cały. Zrobiła komiczny ruch szyją. Nic przyjemniejszego, jak taki szalony pęd na Ismailu. A panowie dokąd jadą?
— Do Worczyna.
— O! naturalnie! Dowidzenia!
Zanim zdołali odpowiedzieć, Maryla wspięła konia gwałtem i pocwałowała naprzód, pędząc i hucząc jak wicher.
— Szalona panna! Ale odważna i piękna, rzekł Denhoff.
Stangret zaciął konie.
Turski wychylony z wolanta patrzał czas jakiś za niknącą Marylą niepokój wyraźny odmalował się na jego męskiej twarzy.
— Żeby jej się co nie stało, tak pędzi, — szepnął do siebie.
— Co pan mówi?
— Że, że dojeżdżamy do Worczyna.
— Aha! — mruknął Ryszard i uśmiechnięty przecierał binokle.