Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XII.

Miecio Korzycki wysunął się z ciemnej alei stanął na trawniku oświetlonym przez księżyc i wyciągając w górę prawą rękę zawołał z patosem:
— I powie pan tak: Szanowni, najszanowniejsi, bardzo szanowni, obywatele, ziemianie, rodacy, współbracia, włościanie...
— Dość tytułów — ktoś przerwał.
Ale Miecio wpadł w zapał.
— ... włościanie, katolicy! Jakośmy się tu wszyscy zebrali na powitanie tego, który spłynął do nas w landzie jaśnie wielmożnej pani Tulickiej z Połowic (niezapominajcie dodać: jaśnie wielmożnej, bo to grunt). A my tu zebrani w pobożnem stadzie, kornie chylimy głowy przed twym majestatem (żebyście czasem w wielkim zapędzie nie palnęli, że chylimy głowy przed herbem Tulickiej, przed jej ptaszkami na landzie, na guzach — u stangreta, na okularach koni, na kopytach... A! Chciałem powiedzieć na szorach). No, słowem powie pan mowę, czy to takie trudne?
Stary Paszowski śmiał się.
— Pewno! O taką, jak pan wygłosił nie trudno. Ale ja o szorach Tulickiej mówić nie będę.
— No, to się obrazi.
— Panowie, panowie rozsądnie rzecz traktujemy — przerwał Bronisław Perzyński znudzonym głosem.
Zanurzył palce rąk w kieszonkach od kamizelki i, przechylając się z boku na bok, kręcił głową nieustannie. Miecio parsknął krótkim śmiechem i powrócił do alei.
— Więc pan „dziedzic“ wygłosi mowę.
— A ja dostaję dymisję? — spytał Paszowski.
Młody Turski klasnął w dłonie.
— Mam wyborną myśl! Panie Paszowski, dla pana jest rola wybitna. To coś w rodzaju owego jajka, którego nikt postawić nie mógł, aż dokonał tego...
— Kolumb, vulgo Marjan Turski z Turowa. Słuchamy! — krzyknął Korzycki.