Dziennik podróży do Tatrów/Tatry i Podhale/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TATRY
I
PODHALE.

OGÓLNY POGLĄD NA TATRY.
1 Maja 1832 z Łopusznéj.

Dziś przecię miałem przed sobą Tatry w całéj ich okazałości, w całym ogromie. Żaden obłoczek natrętny nie błąkał się po nich. — Deszcz całonocny obmył je znacznie ze śniegów; wyglądały jakby eterem oblane. Wybraliśmy do tego stanowisko wzniosłe, na jednéj z gór nade wsią, zwanéj Wielka góra. Napasłem do woli oko tym widokiem nowym dla mnie a okazalszym nad wszelki jaki sobie wyobrażać mogłem; przebiegałem w całéj swobodzie ten zdumiewający łańcuch wysokości, od gór podpierających ogrom Łomnickiego szczytu, aż do miejsca gdzie się zniża i całkiem przerywa, nad rzeką Wagiem.
Tatry są częścią Karpat, częścią najzachodniejszą. Jest to grupa gór najpiękniejszych między górami Karpackiemi przez swoją wzniosłość i dzikość. — Są one wszystkie prawie w wyższéj części obnażone, i pokryte lodami lub śniegami: tu znajdują się już lodowce alpejskim podobne. Leżą one na pograniczu Węgier i Galicji: linja graniczna, prowadzona rzeką Białką od jéj zbiegu z Dunajcem, aż do wypływu z Morskiego Oka, okrąża Morskie Oko szczytami skał, późniéj przecina je przez mil kilka w kierunku zachodnim, zwraca się potém na północ ku Babiéj górze, i przeciąwszy jéj wierzchołek, łamie się znowu na zachód. Przez owo odgraniczenie, ta część Galicji tworzy jakby odnogę otoczoną ze trzech stron Węgrami: jest ona całkiem w obwodzie Sandeckim, a ze strony Węgier przypierają do niéj dawna ziemia Spiska i obwody czyli stolice Liptowska i Orawska.
Linja Tatrów, jak jest widziana z okolic Nowegotargu, ma kierunek od wschodu na zachód, ukośny cokolwiek ku północy od strony zachodu.
Nie śmiem oznaczyć ze ścisłością rozmiarów jéj długości i szerokości; powiadano mi że długość może wynosić do piętnastu mil, a szerokość największa około sześciu mil.
Najwyższą częścią Tatrów jest strona ich wschodnia, jest ona zarazem i najdziksza na całéj szerokości, aż do płaszczyzn na przeciwnéj stronie węgierskiéj. Górują nad wszystkiemi szczytami Łomnica czyli Krępak, wyniesiony nad powierzchnią morza 8000 z górą stóp, i Krywań niższy od Łomnicy więcéj niż o stóp 1000.
Oba te szczyty pokazywano mi dzisiaj, wszakże zdaniem innych, nie są one widziane z Galicji tylko ze wsi zwanéj Ząb Suchy, przyległéj Kościelisku. Wszakże na to zgadzają się wszyscy, że się przedstawiają najpiękniéj i najokazaléj patrzącemu od Kezmarku na Węgrzech, bo z téj strony podnoszą się od razu z płaszczyzny, bez żadnych prawie przedgórzów; z tamtéj takoż strony jedynie można wejść na Łomnicę, wejście z innych stron niepodobne. Tamtą drogą Następca dzisiejszy tronu Cesarskiego w Austrji, doszedł do samego wierzchołka, na pamiątkę czego, postawiono krzyż na Łomnicy.
Oprócz tych dwóch szczytów, bielejących już wiecznym śniegiem i lodem, niepoliczona jest ilość szczytów mniejszych, między któremi znaczna liczba są lodowcami w całém znaczeniu tego wyrazu. Dosyć jest policzyć szczyty które tworzą grzebień Tatrów odrysowany na widokręgu, a dopiéroż niższe on nich z téj strony, albo leżące na ziemi od Węgier!
Piszę co mi powiadają albo o czém z pierwszego wejrzenia sam sądzić mogę. Może w tém nie ma ścisłéj prawdy, ale mam przekonanie że niema także ważnego zboczenia od prawdy. Z resztą podaję tylko to co można mniéj więcéj sprawdzać samym wzrokiem.
Gewont, dzielący dolinę Zakopanego od Kościeliskiéj, jest w łańcuchu przedniéj straży Tatrów, ostatnią z owych szczytów wyższych i nagich, odznaczających wschodnią ich połowę; jest punktem granicznym od którego zaczyna się połowa druga, zachodnia. Szczyty tego szeregu są już coraz niższe aż do Wagu. Przebijają się jeszcze i tutaj nagie i śnieżne wierzchołki, ale tłem całości jest już barwa życia, wdzięk życia. Zaokrąglenia gór łagodniejsze, lasy świeże lub trawy bujne, przestronniejsze doliny, cichsze wody, umiarkowańsze powietrze. Tatry, uważane w tych dwóch połowicach, wydają mi się małżeńską parą, gdzie jedno obdarzone jest okazałością, siłą, niszczącą mocą, przymiotami dzikiego męża, a drugie jest niewiastą rodną, z całą jéj łagodnością i ujmującym wdziękiem. Geografia miejscowa nadaje nawet nazwisko Matry tym górom; co może nie jest tak dowolne i nowe jakby się zdawało, skoro zważemy, że przed wiekami naznaczano tu miejsce tak zwanym Babim górom.
Dalsze przeciągnięcie tego łańcucha pograniczem Węgier i Moraw ku Austrji, zowią tu Fatrami. Nie widziałem ich dzisiaj z miejsca z którego oglądałem Tatry.
Patrząc na Tatry tak rozłożone przedemną, przeskakiwałem myślą ową przestrzeń kilkomilową, która mię od nich dzieliła, i widziałem jakbym był cały na miejscu: te szczyty tak ostre że ledwo się na nich spojrzenie zaczepi, to są milowe może płaszczyzny; te garby rozsiadłe są najeżone krociami skał ostrych, niedostępnych; te ciemne pręgi w różnych kierunkach jak żyłki marmuru, to są wielomilowe doliny, wąwozy, rozdoły, niezgłębione parowy, przepaście, do których dalekie tylko spojrzenie doleciéć może; a między niemi świat spojrzeniu nawet niedostępny, myśli ludzkiéj nawet nieznany, świat osobny, różny od wszystkiego co wiemy, świat zimy, zgrozy, martwoty, zamknięty kołem trudów i niebezpieczeństw nad wszelkie siły ludzkie, nad wszelką odwagę ludzką.
Nie tracę jednak nadziei dotknąć się bliżéj tego wszystkiego; ale to tak prędko nastąpić nie może. Od połowy września, a nawet wcześniéj, do większéj połowy czerwca, głębia Tatrów zasypana jest takiemi śniegami, obwarowana powietrzem tak zimném, że najzapaleńszy kochanek przyrody z całą swoją odwagą i wytrwałością, musiałby się od nich cofnąć, albo co chwila zagrożony jest śmiercią w otchłani śniegu pod lawinami, albo w objęciach mrozu. A tymczasem do koła mnie rozwija się pełna wiosna; ciepło coraz mocniéj dogrzewa. Do koła pogoda, zieloność, kwiaty, szum wody swobodnéj; u samego nawet podnóża lodowców ciemnieją wzgórza umajone puszczami świerków i zielonemi polanami.... Cóż stąd? Potrzeba czekać. Czekajmy!





PODHALE. — WIEŚ ŁOPUSZNA.
3 Maja 1832 r.

Ponieważ niemożemy puścić się daléj, obeznajmy się nasamprzód z tém, co nas najbliżéj otacza.
Wieś Łopuszna leży na połowie prawie drogi między Czorsztynem i Nowymtargiem, nad brzegiem Dunajca; przebiega przez nią także potok tegoż co i wieś nazwiska.
Wieś dosyć wielka, skupiona częścią największą ku Dunajcowi, w części rozsypana pojedynczemi chatami po górach, które się natychmiast odewsi poczynają i rosną stopniami do niepospolitéj wysokości. Góry te są na północ wsi i wchodzą do składu pasma, które osłania całą północną stronę Nowotarskiéj doliny. Widok w tym kierunku zamknięty jest górami bliskiemi i krótki w porównaniu do widoku na południe i zachód: na południe olbrzymie grono Tatrów, na zachód takoż góry o wiele razy odleglejsze niż Tatry, niższe od nich, ale uwieńczone wysokościami Babiéj gory i Żywca.
Wieś Łopuszna jest własność obszerna; grunta jéj w niektórych kierunkach rozciągają się do dwóch godzin drogi; w górnéj części prześliczne lasy, odwieczne, pełne drzew wszelkiego rodzaju, mianowicie buków, jaworów i t. p. między lasami liczne polany; część dolna, płaszczyzna naga, w części nieprzydatna na nic dla moczar i torfów: a nawet miejsca uprawiane z wielkim trudem, skąpo wracają nakład uprawy; rolnictwo zatém jest tu rzeczą podrzędną, zysk z niego prawie żaden; najważniejszym jego przedmiotem owies i ziemniaki. To samo na całém Podhalu. Główny dochód dziedzica podobnéj wioski jest wynajmowanie polan na wypas trzód i pędzenie wódki. Właściciel Łopusznéj ma także gorzelnią. Mimo tych wszystkich niedogodności, mimo ziemi nieurodzajnéj, pańszczyzny małéj, czynszów także nie wielkich, mimo podatków najuciążliwszych, można przy dobrym zarządzie i roztropnéj oszczędności, prowadzić życie wygodne a nawet składać kapitał. Moi gospodarstwo należą właśnie do téj liczby rządnych i dostatnich właścicieli. Życie domowe skromne, ale zaspakaja dostatecznie konieczne potrzeby człowieka: niema w niém zbytku, niema wykwintności, ale nie widzisz niedostatku, nie czujesz braku czegokolwiek.
Dom drewniany w stylu rodzinnym wszystkich naszych dworów szlacheckich; obszerny, porządnie i mocno postawiony, przyozdobiony krytym gankiem, jak wszystkie nasze ganki, a na ganku poboczne ławki do siedzenia, jak to wszędzie u nas widziemy, mieści wygodnie całą rodzinę, która oprócz gospodarstwa, składa się z ojca saméj pani T... żyjącego jeszcze, trojga dziatek i krewnéj panny.
Przed domem dziedziniec przestronny, mający po lewéj ręce domu drugi domek mniejszy, czyli oficynkę, gdzie kuchnia i mieszkanie służących, z prawéj osłoniony budowlami gospodarskiemi.
Dom ocieniają z przodu i boków piękne jesiony. W tyle domu ogród niewielki, ale dosyć starannie utrzymany; zdobi go nawet alea świerkowa bardzo cienista, bardzo miła do przechadzki, zwłaszcza podczas upału. Tuż pod ogrodem bieżąca woda, a nieco o podal, w jednym z kątów ogrodu, rodzaj altany ogrodowéj, pozioma, niewielka, o jednym pokoiku i sionkach, ale ustronna, samotna, bardzo dla mnie ponętna. Patrzy ona jedném ze swoich okienek na północne góry i ma niepospolicie ładny widok, patrzy więc nań ciągle a razem słucha szumu niedalekiéj wody, co się bystro przewala przez kamienie które ją chcą zatrzymać. Ta chatka mnie jest oddana, w niéj odtąd moja główna kwatera. — Dziękuję moim gospodarzom; nie mogli mi w lepszy sposób okazać swojéj dla mnie dobroci. Jestem z niéj rad jak zdobywca z nowo-podbitego kraju, lepiéj rad. — Dobrze mi w niéj, dla tego daję jéj miejsce w tych zapiskach.
Ale ją opuszczę na chwilę, aby powitać jeszcze jedną budowę, któréj niegodzi się pominąć; jest to tutejszy kościołek. Stoi on niedaleko dworu nad samym Dunajcem. Niepozorny, nie wielki, a należy do owych rzadkich pomników religijnych naszego kraju, które z powierzchowności gasną przy olbrzymach gotycyzmu, ale mieszczą w sobie więcéj Ducha Śgo jak większa część owych podziwianych gmachów: jestto tajemnica architektoniczna naszego ludu chrześciańskiego. Kościołek ten jest jeszcze jeden z owych kościołków modrzewiowych, które sięgają swoim wiekiem pierwszych czasów chrześcijaństwa w Polsce. A że należy do téj rodziny, świadczy rok 1240, wyżłobiony na jednéj z jego belek. Ma on i organy; już je słyszałem.
Szkoda, że nie każdéj niedzieli słyszéć je można, bo Łopuszna niema stałego proboszcza. A chciałbym częściéj je słyszéć; tak błogie zrobiły na mnie wrażenie, tak rzewne, pośród nabożeństwa przy tym ołtarzu skromnym, gdzie przez tyle wieków powtarza się tajemnica boskiéj ofiary, śród tych ścian wątłych a mocniejszych niż budowa niejednego narodu; w atmosferze modlącego się ducha tego ludu, który kolanem swojém odnawia odwieczne ślady pobożności naddziadów swoich, i oddaje się Bogu, jak oni przed wiekami oddawali się w tém samém miejscu.





KONFEDERAT BARSKI.
8 Maja 1832 r.

Do pomników historycznych a rzadkich, które tu znalazłem, należy ojciec pani T... Jest to stary konfederat Barski, tak już rzadki w tych czasach. Bardzo też rad jestem z jego poznania; jestem tem radniejszy, że znalazłem w nim człowieka wyższego od innych z owego wieku. Posiada on dokładną znajomość kilku języków; ukształcenie jego jest niepospolite jak na szlachcica domatora, a jeszcze w takim zakącie jak Podhale; a nadewszystko uderza mię sąd zdrowy o rzeczach sfery wyższéj, wytrawiony doświadczeniem długiego i nieprzespanego życia. Starzec ten ośmdziesięcioletni, wzrostu miernego, szczupły, zachowuje całą czerstwość władz umysłowych; siły ciała od roku zaczynają go już opuszczać, jeszcze rok temu po całych dniach nie zsiadał z konia, trudnił się gospodarstwem. Dziś pozostała mu nienaruszona siła wewnętrzna i słodycz rzadka w pożyciu. Przez wzgląd na jego zdrowie, nie śmiem mu być natrętnym, wszakże i tak dowiedziałem się wiele ciekawego o przeszłości.
Miał lat szesnaście kiedy zbiegł tajemnie z domu rodziców, do obozu konfederatów, którzy właśnie w tych się stronach znajdowali. Nie długo wojował; ojciec go odszukał, wydobył, zawiózł do domu i wychłostał, wkrótce także rozwiązała się i konfederacja. Późniéj wziął czynny udział w powstaniu Kościuszki. Po upadku powstania wrócił do domu i odtąd żył cały życiem prywatném. Skłoniła go do tego najwięcéj głęboka znajomość swoich spółczesnych, nabyta w życiu czynném. Odtąd przewidywał wypadek każdego ruchu i nigdy się nie omylił.
Między innemi opowiadał nam jeden przykład z powstania Kościuszki. Kościuszko był wówczas dyktatorem i odbywał przegląd swojego wojska. Zjechało się wiele szlachty z okolicy, jeden z nich postrzega w szeregu powstańców poddanego ze swojéj wsi, który tajemnie uciekł do wojska; bez żadnego względu na cokolwiek wyciąga go z szeregu, uderza kilka razy w twarz i każe natychmiast powrócić do wsi, gdzie mu jeszcze zapowiada chłostę za zbiegowstwo. Kościuszko, jakby tego nie widział, odwrócił się i odjechał w inną stronę.
Jeden taki przykład wiele objaśnia. Nasz stary konfederat widział tę rozkiełznaną niesforność w każdym ruchu, i to go trzymało już w domu aż do śmierci.
Zachował on z pierwszéj swojéj wyprawy cały uniform. Wtedy po raz pierwszy widziałem mundur konfederata. Jest to kurta łosiowa z podpiętemi połami, wyłogi są z amarantowéj felpy.
Jako sąsiad Czorsztyna, znał ten zamek jeszcze zamieszkanym, żył z jego mieszkańcami i nieraz tam ucztował; — dziś patrzy na ruinę.





GÓRY ŁOPUSZAŃSKIE.
9 Maja 1832.

Przez te dni kilka obiegłem całą prawie okolicę górną nad Łopuszną, poznałem się z bliższemi mnie przedmiotami.
Mniéj mię zajmuje strona dolna, jest to płaszczyzna, która w sobie saméj niema nic nęcącego, oprócz widoku na Tatry. I tu jednak przechadzka jest miła, zwłaszcza ku granicy węgierskiéj. Lubię chodzić w tym kierunku: jest tam kilka skał ogromnych, samotnych, rzuconych jakby dla przerwania jednotonności tych płaszczyzn, takiemi są: Kramnica nad Białką i Cisowa skała między wsiami Nową-Białą i Gronkowem.
Cisowa skała szczególniéj zatrzymała moją uwagę. Sterczy ona śród płaszczyzny jak samotna wieża, naga w największéj części, można jednak wejść aż na jéj wierzchołek, który jest płaski i dosyć przestronny. Co szczególniejsza, że podobne skały znajdują się wzdłuż całego pasma Tatrów, na równoległéj prawie od nich linji i w niewielkiéj odległości: tworzą one jakby łańcuch szyldwachów przed górami. Skały te są wapienne i znacznéj wysokości. Staszyc o ile sobie przypominam, w swoim dziele o Ziemiorodztwie Karpatów, zastanawia się nad niemi; niepamiętam jakie daje zdanie.
Reszta płaszczyzny z téj strony Nowegotargu, oprócz kilku sosnowych lub świerkowych borków, przedstawia pola nagie, częścią w rolach uprawnych, a częścią w odłogach jałowych, w bagnach, torfowiskach, zgoła przypomina nadmorskie płaszczyzny zwane u francuzów landes, z jednym dodatkiem mnóstwa kamieni na całéj powierzchni, tu przysłonionych nikłą murawą, ówdzie bez żadnéj osłony coby łagodziła widok téj dzikości.
Całkiem inny kraj na północ wsi, w jéj stronie górnéj. Rolnik wprawdzie znajdzie tam jeszcze mniéj jak na dolinie pola dla swojéj pracy, ale życie roślinne samorodne jest bez porównania pełniejsze, silniejsze, wyższe: wszystko tam jest pastwiskiem lub lasem. Niektóre polany, zwłaszcza w położeniach niższych, i w sąsiedztwie wód, nie ustępują najładniejszym łąkom; taka bujność trawy i obfitość kwiatów. Co do lasów tutejszych, to tylko góry Karpackie mogą podobne wypielęgnować; nieustępują one niezawodnie ani naszym borom poleskim ani nawet dziewiczym puszczom Amerykańskim, jak je nam opisują: trzeba cokolwiek zapuścić się w ich głębią, trzeba widzieć ogrom drzew, gęstwę zarośli, stosy warstw powalonych i porosłych już nowemi lasami, aby sobie powiedzieć, że takie być muszą puszcze niezbadane dotąd, nie tknięte ani ręką ani nogą ludzką.
Znajdziesz to na mniejszą skalę, w mniejszym obrębie śród lasów Łopusznéj. Trafiłem nieraz na takie miejsca, że jest zupełném niepodobieństwem przedrzeć się głębiéj, przebić tę sieć żyjącą drzew, głazów, roślin, które ci zewsząd zastępują jak wał warowni. Oczyszczanie lasów jest tu niepodobne. Korzyść ze sprzedaży drzewa bardzo mała w porównaniu z wydatkiem koniecznym na taką pracę: spuszczanie drzewa odbywa się powszechnie nad wodami bieżącemi, na górach spadzistych, skąd drzewo zrąbane i oczyszczone z gałęzi samo ześlizgiwa się aż ku wodzie; gdzie niema tych warunków, tam sprowadzają drzewo jak najmniejszym trudem i kosztem, ze wzgórzów bliższych, dostępniejszych, mających drogi dogodniejsze. A tymczasem w górach głębszych i trudniejszego przystępu, burze, ulewy, potoki, robaki, walą co roku drzewa na drzewa, warstwy na warstwy, z czego powstaje dziwna ruina, która służy i za warownię tym lasom, i za kolebkę późniejszym ich pokoleniom. Mam próbkę téj uprawy lasów przez samą rękę czasu, za pomocą żywiołów przyrodnych, w górach Łopusznéj, które dotąd mogłem zwiedzić.
Góry Łopusznéj składają się z licznych garbów mniéj ostrych, lub krągłych, lub płaskich, między któremi snują się doliny, parowy, wąwozy, mniéj więcéj głębokie, jedne bezwodne, inne ożywione potokami; przez nie tworzą się oddzielne wzgórza czyli szczyty, a każdy szczyt z własném swojém nazwiskiem. — Między takiemi szczytami w górach Łopusznéj są znaczniejsze: Centyrz, Magóra, Wielka-góra, Turniska, Groń, Wyżnia, Ciaski, Kluczki i inne których nazwań niewiem. Ogół ich jako mający szczyty różnéj wysokości, układa się w stopnie i tworzy niejako amfiteatr, którego częścią najdalszą i najwyższą są Kluczki.
Różne są oblicza tych szczytów: niektóre dzikie nagiemi skałami jak np. Turniska, inne przeciwnie odkryte, wesołe, ożywione źródłem lub jeziorkiem, jak np. Wyżnia. Ale podobne szczegóły na późniéj. Tą razą chcę tylko zachować ogólny rys najbliższéj mnie okolicy, jak mi się przedstawiła przy pierwszém poznaniu się.





WYCIECZKA DO ZAKOPANEGO I KOŚCIELISKA.
15 Maja 1832.

Ciekawość moja zaspokojona po części, a w największéj części rozbudzona bardziéj. Widziałem Zakopane i Kościelisko, zajrzałem w Tatry, ale w czasie tak nieprzyjaźnym, tak dorywczo, że niemogę nawet powiedzieć abym już wszedł choć na ślad prawdziwego wyobrażenia o Tatrach. Zdaje mi się że byłem tylko w sieniach domu i wróciłem się z sieni.
Bądź co bądź jestem rad z téj dorywczéj przejażdżki. Widziałem czegom dotąd nigdzie jeszcze nie widział. Widoki, piękności, wrażenia tego rodzaju były mi dotąd nieznane. Jeżelim doznał zawodu, wina okoliczności: przepowiedzieli mi go znający niedojrzałość pory. Ale trudno było czekać. Jeden z moich najstarszych przyjacioł, mający przed sobą daleką i pilną podróż, raczył zboczyć z drogi z towarzyszem podróży dla odwiedzenia mię w moim podhalskim zakącie. Świat góralski był mu równie jak mnie nie znany: miał ciekawość jak ja, zajrzyć mu w oczy choć pod zasłonę. A więc zobaczémy przynajmniéj Zakopane i Kościelisko, jedźmy! — i pojechaliśmy.
Zaczęliśmy od doliny zwanéj Zakopane. Czas nam sprzyjał i czas nas pędził. Niegłęboko zapuszczaliśmy się, a cośmy obejrzeli to było jednym rzutem oka. Resztę czasu zabrał nam obiad i rozmowa z niektóremi urzędnikami znajdujących się tam hamerni. Wszystko to odbyło się pędem kilku godzin. W kilka dni opuściliśmy to miejsce. Ja wyniosłem z niego poznanie zacnego człowieka i notatkę w duszy losów Majora N... który tu wiele ucierpiał z tęsknoty porodzinnéj i umarł. Nie żałuję dnia tak spędzonego w Zakopaném.
Dosyć już późno stanęliśmy w dolinie Kościeliskiéj. Po ciemku wjeżdżaliśmy do niéj; tego wieczora nic widzieć nie mogliśmy. Musieliśmy przestać na poznaniu karczmy miejscowéj. Znaleźliśmy ją porządnie wymurowaną, ale oprócz tego nic albo mało co więcéj.
Ranek nie polepszył naszego położenia, a zepsuł nam humor: pierwsze wejrzenia nasze padły na błoto po nocnym deszczu i na powietrze zasępione mgłą, która się nie różniła od drobnego deszczu. Mimo to wyszliśmy na obejrzenie doliny i obeszliśmy jéj część najciekawszą. I téj jeszcze chwili nie żałuję. Mimo ścieżek rozmokłych, mimo mgły gęstéj, ćmiącéj najbliższe nawet przedmioty a leżącéj na miejscach dalszych i na wyższéj części gór otaczających dolinę, byliśmy nieraz wzruszeni, zadziwieni, upojeni, porwani urokiem miejsca, a którego niemogła zagasić sama niepogoda. Doszliśmy tak aż do jeziorka zwanego Smerczyn Staw. Dalsza droga, w najpiękniejszym czasie niebardzo wygodna, stawiła obecnie nieprzyjemności na które nie wszyscy z nas narazić się chcieli. Na tém skończyliśmy dzisiaj naszą podróż do Tatrów.
Wróciwszy do karczmy, zostaliśmy zaproszeni przez miejscowego urzędnika na śniadanie. Tam się umysły nasze wyjaśniły. Dla obecności zapomnieliśmy o przeszłości. W gościnnym urzędniku znaleźliśmy miłego i uprzejmego człowieka, w jego żonie jeszcze milszą kobietę a równie uprzejmą dla swoich gości. Pożegnaliśmy ich ze szczerą wdzięcznością za ich dobroć, a to nam pomogło pożegnać Kościelisko, bez żalu do kogo, lub czegokolwiek. Przyszło mi to łatwo, bo już na miejscu uknułem zamiar rychłego powrotu w te strony i miałem pewne przeczucie, że mu nic nie przeszkodzi.
W miarę oddalania się od podnóża Tatrów, powietrze się wyjaśniało, słońce dogrzewało; wkrótce znaleźliśmy się śród pięknéj wiosny. Nie był to jednak skutek zmiany czasu, tylko zmiany miejsca: za nami ta sama chmura mgły leżała ciągle na Tatrach i dolinę w téj chwili może ulewny deszcz chłostał.
Po dwóch lub trzech godzinach jazdy, stanęliśmy w Nowymtargu dla obiadu i pożegnania moich gości. Była to chwila jedna z najrzewniejszych dla mnie w moim tu pobycie. Rozstawałem się z najdawniejszym moim przyjacielem, abyśmy wkrótce znaleźli się o kilkaset mil od siebie i Bóg wie na jak długo. — Z tém rzewném uczuciem, nie bez łez zobopólnych, pożegnaliśmy się i w kilka minut byliśmy już na naszych drogach, — on ku zachodowi, a ja ku wschodowi.





Z WIELKIÉJ GÓRY. — GÓRY TATRY. — DZIECI GÓRALSKIE.
12 Maja 1832.

Całe Tatry białe od śniegu, który téj nocy spadł w górach. Nawet wyższe przedgórza po téj stronie doliny, od północy, pokryte są śniegiem w górnéj swojéj połowie. Niema go całkiem w strefie niższéj, koło mnie; przeciwnie dzień dziwnie piękny i jasny. Dziś widzę najwyraźniéj góry zwane tu Fatrami. Leżą one na drugim brzegu Wagu i stanowią jakby odrębne grono od Tatrów.
Z rana obiegłem płaszczyznę ku Węgrom, byłem aż na Cisowéj skale. Dochodząc do niéj miałem widok, który mię mocno zajął. — Do koła pasły się trzody, a na spiczastym szczycie Cisowéj skały, kilkunastu pastuszków dzieci jeszcze, śpiewali i tańczyli. Coś dziwnego było w tym widoku. Ich strój góralski obcisły, krótki, ich guńki spuszczone z rękawów, zapięte tylko pod szyją, ulatujące śród tańca; ich ruchy szybkie, zwinne, polotne, a wszystko to w blasku podnoszącego się słońca, przedstawiło mi jakąś fantastyczną grupę nadpowietrznych tancerzy.
W istocie dzieci góralskie nie są to nasze zwyczajne chłopskie dzieci. Natura ziemi rodzinnéj, rodzaj życia i zatrudnień rozbudzający silnie wszelkie władze, konieczność fizyczna ciągłego pasowania się z trudami, z niebezpieczeństwami, samo powietrze ostre ale czyste i lekkie, z resztą pewna swoboda nieznana wieśniakom innych okolic, sprawują to, że dzieci góralskie szybciéj się rozwijają jak inne. W tém drobném ciałku widzisz już dotykalnie pełny zaród przyszłego górala, jego dobre i złe własności. Widzisz już w tém chłopięciu taką zręczność, przytomność, śmiałość, taki dowcip a razem taki upór, taką zaciętość, że nie znajdziesz tego w równym stopniu u dzieci innych okolic.
Słyszałem wiele o tém. Ażeby dać próbkę ich naprzykład zręczności, opowiem tylko jak polują na węże. Sposób wprawdzie prosty ale wymaga i zręczności i odwagi. Skoro ujrzy węża, rzuca się na niego skokiem rysia i w témże mgnieniu oka chwyta go dwoma palcami jednéj ręki za szyjkę przy saméj głowie, a drugą ręką za ogon, i już go ma w swojéj mocy. Następnie, żeby go zrobić zupełnie nieszkodliwym, wkłada mu w pyszczek brzeg swojego kapelusza, jak tylko wąż schwycił go i ścisnął zębami, chłopak jedném szarpnięciem kapelusza, wyrywa wężowi zęby i wtedy jest już z nim bezpieczny.
Oto inna powiastka malująca już w dzieciach twardość charakteru góralskiego.
Dwóch kilkoletnich chłopaków zajrzało w jednéj skale gniazdo jakiegoś ptaszka. Skała wysoka i tak przykra, że z dołu niepodobna dostać się do gniazda, ale można się wdrapać na szczyt, a gniazdo leżało blisko szczytu. — Biorą się więc na taki sposób. Wyłażą na wierzch, jeden kładzie się na głazie który wystawał nad gniazdem, bierze drugiego za nogi i spuszcza go ku gniazdu, głową w dół. Pomysł udał się; gniazdo zdobyte z pisklętami, które się w niém znajdowały. Ale rozpoczyna się spór, w tém samém położeniu obu, jeden leży na skale, a drugi wisi w powietrzu na łasce leżącego. Leżący wymawia sobie naprzód taki udział w zdobyczy, że wiszący niechce na to przystać, pierwszy zagraża że go puści, drugi nie zważa na to. Ciągnie się ten spór dosyć długo, a kiedy zdobywca gniazda nie dał się pokonać groźbą, pierwszy uskutecznia ją i puszcza drugiego. Wysokość była znaczna, — zacięty chłopak nie zabił się wprawdzie, ale się bardzo pokaleczył, a podobno nawet złamał sobie rękę czy nogę. Ale postawił na swojém.
Oto są górale; jak jedno tak drugie z tych dwojga dzieci, w zawiązku swojego charakteru, który z latami tylko się rozwija i wzmacnia.





Z GÓRY GROŃ. METEOROLOGJA GÓRALÓW.
25 Maja 1832.

Nigdy jeszcze Tatry nie wydały mi się tak wyraźnie, tak okazale, tak blisko jak dzisiaj, z téj wysokości. A im wyżéj postępuję, tém bardziéj płaszczą się podnóżne ich przedgórza, one zaś, jakby chciały przybrać postać okazalszą, podnoszą się, rosną, zdają się podchodzić ku mnie. Zdumiewam się mimowolnie widząc je tak blisko siebie, owe góry co są o kilka mil odemnie.
W pierwszém złudzeniu o małobym się nie podjął policzyć drzewa rozsypane po nich; o małobym nie oznaczył kwadratową przestrzeń każdego płatka ich śniegów. Owa ogromna szerokość Nowotarskiéj doliny, zwinęła się w głęboki wąski rozdół, jéj lasy zamieniły się w ciemne plamki na dnie jego, Dunajec w taśmę blasku. Zmniejszyło się co podemną, rozszerzyło się co przedemną.
Skutek to wysokości mego stanowiska a jeszcze więcéj przepowiednia bliskiego deszczu, według meteorologji góralów, a można być pewnym że się nie mylą. Mogę im przyświadczyć z własnego mego doświadczenia przez ten krótki czas pobytu w górach. Wiele razy miały nadejść dni deszczowe, przejrzystość powietrza podwajała się, a wszystkie przedmioty zbliżały się do oka na podziw. Powietrze zamieniało się w szkło przybliżające i powiększające. Z resztą zjawisko to nie jest do niewytłómaczenia.
Co mnie zawsze rwało w stronę ludu prostego, to ten jego związek z przyrodą niby martwą, owo ich porozumiewanie się wzajemne. Rozrzewniają mię nieraz dowody miłości któremi stworzenie niższe odpłaca wieśniakowi jego miłość dla siebie. Raz, w jednéj z moich podróży, wypadło mi zajechać na noc do chłopa; było to zimą, w mróz trzaskący, jak powiadają. Śród pogadanki z gospodarzem dotknąłem mrozu, który mi był nie na rękę, obawiałem się jeszcze silniejszego nazajutrz. — «Niech pan będzie spokojny! odpowiedział mi wieśniak, jutro będziem mieli odelgę. A kiedym go spytał: skąd to wie? moja lipa gwiżdże! odpowiedział mi znowu. Prosiłem o wyjaśnienie i dowiedziałem się, że ta lipa, którą zapewne uważałem przy jego chacie, przepowiada mu wszelką zmianę pogody. Jeżeli huczy głucho a silnie, to znak ogromnéj burzy; kiedy puszcza z siebie jakby wystrzały, to silny mróz przybliża się; a zapowiada odelgę, kiedy gwiżdże różnemi głosami. W rzeczy saméj nazajutrz rano przekonałem się, że lipa prawdziwie wróżyła; w nocy mróz przeszedł i odbywałem w cieple dalszą drogę.
Na Ukrainie znałem wieś, któréj barometrem był las pobliski. Z szumu tego lasu wiedziano o kilkanaście godzin wszelką zmianę pogody.
W Mikołajowicach pod Tarnowem, a zapewne i w całéj téj okolicy, pewni są zmiany powietrza, kiedy pod zachód słońca, strona nieba od Węgier przybiera pewien blask złotawo-różowy: nazywa się to u mieszkańców: zorzą Węgierską.
Górale Podhalanie, zamknięci jeszcze bardziéj niż inni w pewném kole, mają może więcéj niż inni podobnych przepowiednych znamion. Zapisałem sobie niektóre.
Kiedy wąż grzechoce, kiedy bociany krążą nad Nowotarską doliną, kiedy się Tatry przybliżają, kiedy Babia-góra zaczyna chmurzyć się, albo jak góral mówi: «czepek nadziewa» to są znaki pewnego deszczu.
Chmura od północy lub południa przynosi grad w okolice Nowegotargu.
Wielka powódź nastąpi, kiedy mgła bardzo przezroczysta, woniejąca siarką, zalegnie powietrze, albo kiedy się napotyka węże wyłażące na drzewa.
Podobnych przepowiedni jest bezwątpienia więcéj i na wszystkie przypadki. Lud z téj strony zasługuje na zbadanie. Jest to jego strona wysoce poetyczna, bo poetyczna rzeczywistością, wtajemniczeniem się ludu w życie przyrody rodzinnéj, spółżycie z nią głębokie, ścisłe, duchowe. Ale ta poezja, jak wszelka we wszystkiém poezja, nie zdobywa się tak łatwo. Choćbym i wiedział jak ją zdobyć, nie mógłbym tu, przez szczególne moje położenie, zastosować mojéj wiedzy, chyba w cząstce nic prawie nie znaczącéj. Nie wątpię że się znajdą szczęśliwsi odemnie.
Lud tutejszy ma jeszcze osobny rodzaj znaków przepowiadających nadzwyczajne wydarzenia, klęski publiczne. Trwoży się on kiedy np. śpiew koguta podobny jest do płaczu dziecka, albo do miauczenia kotów, lub ma w sobie inne tony niewłaściwe jemu; kiedy także znajdzie się kogut niemający w ogonie szóstego piórka.





ŚWIAT DUCHOWY PODHALAN.
STRZYGI, UPIORY, WIŁKOŁAKI, BOGIŃKI, DZIWOŻONY.
26 Maja 1832.

Winienem pośrednictwu pani T... ważne dzisiaj posiedzenie ze starą góralką. Przedmiotem głównym naszéj rozmowy, był świat nadzmysłowy Podhalan. Słyszałem już o tém nie mało z różnych stron; stara Plewina zbogaciła znacznie zapas moich wiadomości. — Gdybyż jeszcze chciała była wypowiedzieć wszystko co wie, ale widziałem, że nie śmiała otworzyć się do dna: na co zresztą trzeba być przygotowanym z temi ludźmi, a przez naszą winę. Nie łatwo nam zetrzeć z czoła naszego, tę plamę Kaimową, za zabijanie rozumem ducha; my nie wiemy o niéj, ale ją lud widzi, i żebyś niewiedzieć co robił, ma się przed tobą na baczności jak przed wężem; wiele, wiele potrzeba aby ci się zupełnie powierzył. Wszakże znalazłem moją góralkę mniéj zamkniętą, niżlim się spodziewał, i w istocie rozmawiałem z nią w tak dobréj wierze, z powagą tak odpowiednią przedmiotowi rozmowy, że musiała to czuć i widzieć.
Z podobną przeto szczerością, opowiadała mi przykład z własnego swego życia, dowodzący istnienia złośliwszych duchów zwanych strzygami. Była wówczas młodą jeszcze dziewczyną, kiedy jednéj nocy poczuła przez sen boleść ręki, jakby od ukąszenia. Ocknęła się natychmiast i czuła coś około siebie, nie mogła widzieć dla ciemności mocnéj, ale strach ten zdawał się jéj mieć postać ludzką. Zniknął skoro się zbudziła, zostawił tylko na jéj ręku ślad zębów jakby ludzkich, co nazajutrz po dniu widziała i nosiła przez dni kilka. Szczęście jéj że się obudziła, bo strzyga dusi ludzi jak upiór, albo je zabija wysysaniem krwi podobnie jak upiór. Strzygi, strzygonie są więc rodzajem duchów złośliwych, nowych, mających pokrewieństwo z upiorami, może nawet są tém samém, tylko pod inném nazwiskiem: nie mogę przynajmniéj schwycić, w zbyt ogólném opisywaniu, charakterystycznych rysów im tylko właściwych.
Upiory grają i na Podhalu tę samą krwawą rolę co w całéj Słowiańszczyznie. Straszna ich głośność uwalnia mię od przytaczania co tutaj o nich słyszę, nie chcę powtarzać rzeczy powszechnie wiadomych.
Do tego plemienia należą jeszcze wiłkołaki. Wiłkołak jest to człowiek żyjący, ale pod przeklęstwem, które go zmusza niekiedy przeobrazać się w wilka i w téj postaci złe wyrządzać: jest to mocniejsze od jego woli ludzkiéj, jest to kara, przeklęstwo za jakąś zbrodnię, stan pokutny najcięższy, bo jeszcze bardziéj pogorsza dole człowieka. Znałem na Ukrainie młynarza: był to starzec, rządny gospodarz, człowiek uczciwy, ale w mniemaniu swoich sąsiadów uchodził za wiłkołaka. Mówiono o tém z pewném politowaniem dla niego, jak o nieszczęściu fatalném, ale zarazem bano się go. Wiłkołak jest także powszechnie znany w naszym kraju, ale nie wszystkim zapewne wiadomo, jakim sposobem człowiek wiłkołak przemienia się w wilka. Oto po prostu, ile razy napada go ta konieczność, wychodzi na pień zrąbanego drzewa, daje z niego koziołka na ziemię i powstaje wilkiem. To samo robi, kiedy ma wrócić do ludzkiéj postaci.
Wiłkołak jest jedną ze złych istot najszkodliwszych. Niszczy bydło, rzuca się na ludzi; jest to niejako wyższy stopień wściekłego wilka, dla tego rzuca wielki postrach na swoją okolicę; sprawa z nim trudniejsza jak z wilkiem zwyczajnym.
Inne jest plemię, różne od wymienionych dopiéro złośliwych duchów, plemię Boginiek. Bogińka, może się uważać za to samo co francuzka e; jest ona pokrewna Rusałkom, Ondynom i im podobnym. Mówiąc nawiasem, ta nazwa bardzo mi się podoba i najlepiéj według mnie, odpowiada francuzkiéj nazwie fée.
Bogińki góralów zaludniają lasy, wody, góry, jak starożytne greckie nimfy i Dryady. Posłania ich są fantastyczne i wdzięczne. — Trwożą one ludzi, zwodzą, wyrządzają psoty, za to niekiedy sprzyjają im, służą w dobrém usposobieniu; mało albo nic nie różnią się pod tym względem od ludzi. Jedném słowem mają te same przymioty co ich pokrewne w innych krainach. Nie mam szczegółów, któreby mi posłużyły do dobitniejszego ich opisu.
Najobszerniéj rozpowiadają tu o Dziwożonach. Jest to także ród istot nadprzyrodzonych, utwór zdaje się góralów i im samym tylko właściwy.
Jak Rusałki, lubo istoty złośliwe, są jednak przez formę swoją wietrzne, piękne, wabiące, w harmonji z przyrodną sobie ziemią, tak Dziwożony mają rysy charakterystyczne odpowiednie więcéj surowości i dzikości ojczystéj okolicy: całe ciało niezwykle kosmate, włos głowy długi rozpuszczony, piersi nadzwyczajnéj wielkości; na głowie czerwona czapeczka z gałązką paproci. Ulubioném ich pożywieniem jest jakieś ziółko zwane: słodyczka.
Dziwożony najstraszniejsze były matkom, ponieważ porywały im dzieci. Dla tego czatowały przy chatach położnic i skoro znalazły chociażby matkę ale bez mężczyzny w domu, brały niemowlę a na jego miejscu zostawiły swoje, które są zazwyczaj krzykliwe, złe, bardzo brzydkie, jedném słowem rodzaj wyrodka. Wszakże można odzyskać porwane dziecię następnym sposobem: skrzywdzona matka wynosi podrzutka na śmietnik, smaga go rózgą, napawa ze skorupki jaja, i woła: odbierz swoje, oddaj moje! Dziwożona, tknięta w macierzyńskie uczucie płaczem bitego dziecka, odnosi pokryjomu porwane dziecię, a swoje na powrót zabiéra.
Dziewczyny nawet dorosłe nie były od nich bezpieczne: trafiały się częste wypadki porywania ich przez Dziwożony.
W téj osnowie opowiadano mi następną powiastkę miejscową. Jednego dnia zniknęła nagle z Łopusznéj młoda i ładna dziewczyna; gdzie i w jaki sposób? żadnego nie było śladu. Długi już czas upłynął od tego zniknienia, kiedy jeden z mieszkańców Łopusznéj, zaprowadzony jakąś potrzebą w głębią gór Łopuszańskich, ujrzał u jednego potoku, śród największéj dziczy, dziewczynę piorącą bieliznę. Zbliżył się i poznał dziewczynę zginioną. Ta poznała go równie, opowiadała że ją Dziwożony porwały i w końcu błagała aby ją z rąk ich wybawił. Góral chętnie się do tego przychylił, a ponieważ pora obecna nie była po temu, umówiono więc pewien dzień, w którym ona znowu prać tu przyjdzie, a góral przyjedzie konno. Góral dotrzymał umowy, przyjechał w dzień naznaczony, znalazł dziewczynę, schwycił ją na koń i ruszył ku wsi. — Ale Dziwożony postrzegły to i puściły się w pogoń takim pędem, że już, już dościgały uciekających.
Było to właśnie śród łąki na któréj gdzie niegdzie rosły gromadami kwiatki, dzwonki zwane. Dziewczyna widząc niebezpieczeństwo krzyknęła do towarzysza: trzymaj się dzwonków! Góral usłuchał i kierował ciągle konia między dzwonkami, do których Dziwożony, przez jakąś tajemniczą własność tego kwiatu, przystąpić nie mogły; kiedy więc musiały kołować, przez ten czas uciekający, mając drogę prostszą, wymknęli się z dziczy i do wsi dobiegli.
Dziwożony, podobnie jak Rusałki, śmiałe są tylko z kobietami, lękają się mężczyzn. — Zdarzyło się raz, że góral nadybał Dziwożonę w swojéj rzepie, po prostu na kradzieży. — Dziwożona zdołała się wymknąć, ale została w ręku górala jéj czapeczka: nieboga przybiegła w wieczór pod jego okna i śpiewała żałośnie:

Chłopeczku, chłopeczku wróć moją czapeczkę,
Nie będę już chodzić na twoją rzepeczkę.

I tak go błagała dopóki jéj nie oddał zdartéj czapeczki.
Dziwożony miały zapewne i mężów, ponieważ miewały dzieci, ale tego szczegółu rozjaśnić sobie niemogę, nic o tém dotąd nie słyszałem.
Nie wiem jaka była obszerność ich dziedziny, czy obejmowała całe Podhale, czy jego część pewną; to tylko niewątpliwe, że Dziwożony przemieszkiwały w okolicach Łopusznéj. Pokazywano mi pieczarę, gdzie przed laty miało być główne siedlisko Dziwożon. Leży ona w urwistym boku Małogóry, na polach Łopusznéj, nad potokiem zwanym takoż Łopuszną. Otwór pieczary zawalony dzisiaj takiemi głazami, że potrzeba ciężkiéj i długiéj pracy, aby go oczyścić. Wewnątrz jéj ma się znajdować pełno dziwów do niewypowiedzenia: podziemne przechody w różnych kierunkach a długie na wiele mil; złote mosty na podziemnych wodach; ściany z drogich kamieni i tym podobne bogactwa i osobliwości.
Zastanawiając się nad stanowiskiem dziwożon, widzę w tém pewien ślad pobratymstwa wyobrażeń między naszym ludem góralskim a ludami wschodniemi. Wiadomo, że Diw wschodni jest rodzajem złośliwego geniusza, nasze dziwo, w najwłaściwszém znaczeniu tego słowa, odnosi się głównie do zjawiska mniéj więcéj potwornego i odpowiada zupełnie wyobrażeniu ducha, który na wschodzie zowie się Diw i jest w pewném pokrewieństwie z naszą Dziwożoną.
Nie ja pierwszy jestem uderzony tém powinowactwem niektórych wyobrażeń duchownych naszego ludu, z wyobrażeniami duchownemi wschodu. Już Staszyc mówi w swoim Ziemiorodztwie, że mu się zdarzało słyszéć między góralami Karpackiemi, nazwiska duchów znane w mitologii perskiéj: wymienia nawet niektóre, ale ich nie pamiętam. Stąd nie kładę téj okoliczności na karb przypadku, obyczajem bardzo wygodnym, który szybko rozstrzyga wszelką zagadkę, ale jéj nie rozwiązuje.
Ja przynajmniéj, nie mam po prostu odwagi, rozwiązywać tym sposobem podobnych zagadnień. Tyle razy musiałbym uciec się do przypadku, że w krótce oburzyłbym się na siebie i możebym sobie powiedział: ej! głupi jesteś!
Nie tu miejsce wymieniać te wszystkie przypadki które mam pod ręką, ale mniemam że i tu jest miejsce życzyć, abyśmy bez uprzedzenia zwrócili latarkę naszych badań w tym kierunku. Kto może naprzód wiedzieć na co padnie jéj światło, co nam odkryje?





ŚWIAT DUCHOWY PODHALAN.
NIEKTÓRE ICH WYOBRAŻENIA I POWIEŚCI W TYM PRZEDMIOCIE.
27 Maja 1832.

Waham się, czy iść daléj światem tajemniczym, w który się zapuściłem, czy cofnąć się? Postanowienie nie łatwe. Opuścić go nie mogę; iść daléj a tém bardziéj prowadzić drugich dłużéj, może ich znudzę, może rozśmieszę? — Nie o mnie tu chodzi ale o drugich... Témczasem przewracam machinalnie Nowe Ateny, dzieło zeszło-wieczne, pełne erudycji i dobroduszności księdza Chmielewskiego, i przypadkiem natrafiam właśnie na miejsce gdzie mówi o górach Karpackich: oto dosłowny wypis:
«Karpat-góra a raczéj długo ciągnących gór kontynuacja, nazwana od słowa Carpo, że tam zbierają i zbierają różne profity obywatele i minerały, albo od miasta Carpis starożytnych Bastarnów. Niemcy ją zowią górą śniegową, Węgrzy Tarczacz, Polacy Tatrami, iż ku krajom Tatarskim nadała się; nazywają się i Beskidami. Widać z nich na mil 20 a czasem 30 gdy wypogodzona aerja. Kamień stamtąd rzucony, niżeli się stoczy na dół, wiele inszych ruszy z sobą w kompanji. Śniegi tu po całém leżą lecie, sensim czernieją, w jakieś obracają się robactwo. Dzikich kóz na nich mnóstwo, nie nogami chodzących, ale na rogach się od gałęzi i skał zawieszających. — Rodzą się w nich kryształ, djamenty, różne metale, według Szentywaniego. Na samym wierzchołku gór jest źródło a raczéj jezioro, Oculus maris zwane, gdzie sztuki statków morskich często wypływają, znać że z morzem ma komunikacją.»
No, pomyślałem sobie, dotąd nie powlokłem jeszcze Tatrów taką tajemniczością jak autor Nowych Aten, nie zaszedłem jeszcze tam, gdzie on dobiegł, mogę iść daléj; utwierdził mię w tém przedsięwzięciu drugi ustęp:
«W ziemi Sandeckiéj, wyższéj, jest między górami źródło, które ma tę własność, że jak kto z niego wody nabierze, to zaraz niebo się chmurzyć zaczyna.»
Tego nie dosyć. W towarzystwie podobnego pisarza mogę się na wszystko odważyć, a brak powagi z głębokiéj nauki i z cytacji znakomitych, zastąpię szczerą wiarą w niezaprzeczone dla mnie istnienie świata duchowego, najmocniejszém przekonaniem, że we wszelkiém wierzeniu ludu, we wszelkiéj baśni jego, skoro umiemy obejrzéć je z różnych stron, trafimy na prawdę bardzo głęboką i bardzo pożyteczną. Bez tego przekonania, do którego przyszedłem własném doświadczeniem, nie zapisywałbym jego powieści, nie słuchałbym ich nawet. Ale mój komentarz zachowuję na ten raz dla siebie samego, chcę być tylko prostym opowiadaczem rzeczy słyszanych; dosyć dla mnie, jeżeli będą przyjęte jako próbki poetyckiéj fantazji góralów.
Wielka część tych powieści ma za główny przedmiot ogromne bogactwa ukryte w górach. Niewiem czemu to przypisać: czy wyobraźni drażnionéj chciwością, czy przeczuciu bogatych kopalni w ziemi rodzinnéj? czy temu bogactwu wewnętrznemu, które Arabom wydało Tysiąc i jedna nocy?
W tym duchu są próbki następne.
W jednéj ze skał nad Morskiém Okiem leży pieczara zaledwo dostępna, tak jest obwarowana zaroślami kozodrzewiny. Ktoby miał odwagę dostać się do jéj wnętrza, znalazłby tam ogromne skarby. Ale przystęp do niéj jest przez krużganki podziemne, bardzo ciasne i kręte. Na każdym zakręcie potrzeba zapalić i zostawić światło. W końcu dochodzi się do jaskini obszernéj, oświeconéj światłami wielkiéj jasności, które są właśnie skarbami tego miejsca; ale słyszysz głos zapowiadający: biada temu kto się ich dotknie. Na środku jaskini klęczą trzéj mnichy; ów głos tajemny każe pokłonić się każdemu z nich z osobna, potém wolno wziąść sobie z tych skarbów, wszakże nie więcéj tylko tyle, ile siekiera na raz urąbie. Zginąłby natychmiast, ktoby ten przepis przekroczył.
Podobna jaskinia znajduje się pod górą Gewontem. Na środku jéj stoi słup dyamentowy, pod nim siedzi mnich obsypany bogactwami wszelkiego rodzaju. Mnich-strażnik udziela ich bez trudności każdemu, kto dojdzie aż do niego; ale dojście jest bardzo trudne, bo przechód niezmiernie ciasny i wszelkie światło w nim gaśnie.
Łatwiejszy jest do zdobycia skarb zakopany w złobie na polach Łopusznéj, bo tylko na kurzą stopę ziemią przykryty; ale niewiadomo w którém miejscu jest zakopany.
Możnaby temu zaradzić za pomocą kwiatu zwanego florecyna, a który ma własność ukazywania swojemu posiadaczowi skarbów najgłębiéj zagrzebanych, ale czegoż to potrzeba aby dostać tego kwiatu? Florecyna, jak mi ją pokazywano, jest bardzo podobna do paproci, tylko mniejsze i drobniejsze ma listki. Kwitnie tylko raz na rok, w wilją Bożego narodzenia, o saméj północy. Żeby się posługiwać tym kwiatem, potrzeba go posiąść niewiedząc o tém.
Są jednak ludzie, którzy mają tajemniczą moc odkrywania skarbów górskich. Oto jeden z przykładów tego. Wyżéj jeszcze niż Pięciostawy, leży jezioro zwane Żabieniec, mało zwiedzane dla skał nadzwyczajnie przykrych do koła, dla ścieżek niebezpiecznych, także z powodu zimna, bo jezioro przez dziesięć miesięcy jest pod lodem. Owoż do tego jeziora przychodzi siedmiu Czechów, ścieżkami im tylko wiadomemi. Muszą oni wydobywać tam złoto, bo po ich odejściu znajdowano żużle z wytopionego kruszczu, a nawet piecyki. Ale nikt dotąd nie zeszedł ich śród téj roboty.
Ci Czesi mogą być bajeczni, ale podobni im a rzeczywiści znajdują się w każdém prawie biurze urzędowém w Galicji, także dla złota. Ścieżki ich przechodu są wiadome.
Górale wierzą mocno w istnienie ksiąg czarnoksięskich. Według ich zapewnienia, księgi takie znajdują się na dolinach, to jest w kraju niegóralskim, np. w Krakowskiém. Wielka potęga zamyka się w tych księgach. Górale pokazują w górach jedną skałę, z któréj na zaklęcie odczytane z takiéj księgi, wychodził smok, dawał się kulbaczyć i jeździć na sobie. Jakiś czas widywano jeżdżącego na nim Niemca, ale pewien Baca zabił smoka, a Niemiec zniknął. Baca był stąd w niemałym kłopocie, bo wkrótce przyszedł jakiś człowiek z dolin bardzo dalekich, i ostro upominał się o zabitego smoka, jak o swoją własność. Niewiem jak się ta sprawa skończyła.
W innym wcale rodzaju jest powieść o błąkającéj się głowie. Miejscem tego zjawiska, jest polana zwana Jaworzyna Kamienicka, od wsi Kamienicy; a początek taki. Naczelnik jednéj bandy zbójeckiéj, miał podwładnego, który był od niego urodziwszy, celniéj strzelał, lepiéj skakał, szybciéj biegał, zgoła przechodził go we wszystkiém; stąd zapalił się taką nienawiścią ku niemu, że go zabił, po zabiciu odciął mu głowę i zarzucił w pobliski parów. Ale ta głowa pokazała się w krótce na polanie gdzie było spełnione zabójstwo, i odtąd nie chce jéj opuścić. Ile razy ją znajdą, odniosą w dalsze miejsca i zarzucą gdzieś w przepaść, tyle razy ona znowu powraca na swoją polanę. Odznacza się tém szczególniéj, że ma włos niezmiernie długi.





ŚWIAT DUCHOWY PODHALAN.
POWIEŚCI W DUCHU CHRZEŚCIAŃSKIM.
28 Maja 1832.

Pozostaje nam do odznaczenia najważniejsza część drogi, którą duch góralów przechodzi. Dotąd widzieliśmy go albo w jego brzasku, albo nawet zmroku; w stanie ducha, który czasem cofa się w swoją przeszłość pogańską, czasem zniża się do sfery pozioméj, materjalnéj, nie wychodzi jeszcze na światło właściwe sobie. Taka jest cecha istotna powiastek, mniemań, utworów powyższych. W następnych odbija się już blask religji prawdziwéj, kryje się myśl głębsza, wyraźniejsza, chrześcijańska, mądrość pełniejsza, odkrywa się świat z ducha jaśniejszego.
Lud góralski jest głęboko religijny, jak ogół plemienia do którego należy; jest on skromny, cichy w swojéj pobożności, ale prosty i szczery; taki charakter mają jego powieści religijne i dla tego porywa mię ich istota, mimo formy nic prawie nie ważącéj, ale mającéj tę zaletę, że nie zaciemnia ani wykrzywia prawdy, a przeto prawda jéj łatwiejsza jest do ujęcia.
W najszczególniejszém poszanowaniu u góralów, jest pamięć świętéj Kunegundy. Jéj żywot ziemski prawie cały zamknięty jest obrębem téj okolicy. Ulubiona jéj dziedzina między Krakowem i Tatrami, odznaczona jest cała śladami jéj żywota. Wieliczka, jéj posag wypłacony Polsce hojnością samego nieba; Pieniny, jéj przytułek warowny w czasie burzy najścia tatarskiego; nakoniec Sącz, ostatnie jéj mieszkanie i grób, miejsce z którego dotąd nie przestaje okazywać sposobem cudownym swojéj miłości dla tego ludu; są to tylko widoczne węzły, które wiążą świętego ducha z tą krainą; ale jéj pamięć rozlewa się tu obficiéj, panuje obszerniéj, i dla tego najmniejszy ślad po niéj, śledzony jest i strzeżony ze świętą troskliwością. Jeszcze przed laty kilkunastu, leżał przy Łopusznéj nad Dunajcem kamień z odciskiem ludzkiéj stopy; według podania, była to stopa Ś. Kunegundy, z owego czasu kiedy, zmuszona opuścić Kraków zagrożony od Tatarów, udawała się do Pienin, i w swojéj podróży zatrzymała się na tym głazie. Dziś go niema w tém miejscu, został podobno przeniesiony do Sandeckiego kościoła.
Cześć ludowi, który tak jest wierny w miłości dla tych, co przez swoją miłość stają się jego opieką i chlubą. Potęga ziemska, hucząca wielkiemi czynami ziemskiemi, może go przerazić, zdumieć, rzucić o ziemię, ale nie jest jeszcze świętością w jego oczach, jest mu obojętna, po chwili przemija w jego pamięci razem z hałasem swoim — przeciwnie błogosławi on przez wieki, korzy się, pada twarzą i duchem przed kobietą, przed dzieckiem, przed wszelką słabością widomą, skoro z niéj promieni potęga wyższéj miłości, ofiary wyższéj. Lud ją prosty poczuje, odkryje i uwieczni w swoim świecie.
Jest to jego własność nieoceniona, owo uwiecznianie wszystkiego, co raz dotknął swoim duchem. Idzie mu to bez trudu, bo przedewszystkiém uderza go prawda, i prawdzie tylko stawia swoje ołtarze. Ten ołtarz może być niezgrabny, przekształcony wpływami czasu, ale go postawił lud w miłości i czci dla prawdy; a co raz tak postanowił, już tego pewno sam nie zwali.
Następna powiastka maluje cześć Podhalan dla świętych im przedmiotów.
Do kościoła w Łopusznéj wieziono obraz Ś. Antoniego; obraz nie mistrzowski zapewne, gdzie był nie jeden grzech przeciwko sztuce, a między innemi usta zbyt blade. Jeden z obecnych widząc to odezwał się żartem, że święty musiał tylko co jeść śmietanę. Natychmiast obraz tak ociężał, że wóz stanął w miejscu jak wryty, przytém niebo okryło się chmurami i ogromny grad się puścił. Probowano siły liczniejszego zaprzęgu, ale wóz z obrazem stał nie poruszony. W końcu dowiedziano się przyczyny tego wypadku, i udano się do modłów błagalnych, a wnet wóz ruszył z miejsca, grad się zatrzymał i jasna pogoda wróciła.
W podobnéj myśli słyszałem inną powieść ale nieuważnie, i dla tego niemogę jéj przytoczyć jak mi była opowiedzianą. To mi się tylko zachowało z ogólnéj treści, że za przewinienie podobne powyższemu, cały lasek dotknięty został karą taką, że wszystkie jego drzewa powykręcały się w najpotworniejsze kształty i tak dotąd rosną. Lud pokazuje go jako widomy i trwający przykład kary za ubliżenie świętościom, światu wyższemu.
W innéj powieści, bardzo prostéj, dostrzegam ważną ideę o zamknięciu się w sobie, o niedawaniu innym należnego im czucia.
Był w Łopusznéj parobek bardzo przystojny i równie zimny. Nie jedna dziewczyna okazywała mu swoją ku niemu skłonność, ale żadna nie mogła pozyskać jego wzajemności; każdą odepchnął z pogardą. Zdarzyło się, że raz idąc na mszę do Charklowéj, ujrzał w potoku łososia; schyla się, aby go schwycić i w téj chwili przebija go nóż, który miał za pasem. Rana była śmiertelna, umarł z niéj prawie natychmiast. — Nóż nieszczęśliwy wrzucono w potok, gdzie się stał przypadek, a parobka pogrzebiono; ale duch jego nie opuścił miejsca gdzie nóż był wrzucony, ciągle się tam pokazywał i strzegł ludzi. W téj trwodze, znalazły się śmiałe dziewczęta, które postanowiły rozmówić się z duchem, aby dowiedzieć się czém mu pomódz. Dotrzymały co postanowiły, rozmówiły się z duchem i dowiedziały się z jego własnych ust, że odbywa pokutę za pogardę kobiet i że dopiéro wtedy będzie od niéj wolny, kiedy dziewczęta kupią mszę za jego duszę: a na świadectwo przed innemi ludźmi dał im rutę z własnego kapelusza. Dziewczęta zakupiły mszę żądaną, i duch parobka nie pokazał się odtąd więcéj.
O podobnym duchu pokutującym, ale pokutą straszniejszą, przywiązana jest powieść do włości Ostrowska, leżącéj między Nowymtargiem a Czorsztynem. Na jéj polach, niedaleko drogi, znajduje się bagno, z którego nocą wybiega człowiek nagi i goni za przechodzącymi. Pokutnik ten straszniejszy jak pierwszy, bo samobójca podobno, miał się utopić rozmyślnie.
Wiele jest powieści, w których grają rolę czarci, czyli złe duchy pojmowane już ze stanowiska religji chrześciańskiéj.
W bukowinie Łopuszańskiéj która leży pod górą Kluczkami, w sam dzień Śtych Piotra i Pawła, ujrzano djabła ubranego po niemiecku, jak przeszedł pomiędzy bydłem, wszedł do lasu i narąbał jawór; ktokolwiek chciał późniéj ten jawór zrąbać, tak się kaleczył, że musiał zaniechać. Nie jedno drzewo tak napiętnowane napotyka się w górach; górale się bardzo strzegą, zwłaszcza w pierwszych dniach po wyżéj spomnioném święcie, rąbać podobne drzewa.
Są znowu przykłady złych duchów odpłacających przysługę odsługą. Pewnéj nocy, bardzo już późno, zajechał przed jednego z kowali Charklowéj, powóz zaprzężony sześcią dzielnemi karemi końmi. Wyjechał on z Dunajca, siedział w nim pan ubrany po niemiecku i sam się powoził. Zatrzymał się przed kowalem, bo jednemu z koni podkowa odpadła. Kowal ją przybił i widział, że była ze złota. Podróżny w nagrodę dał kowalowi strzelbę, a sam pędził daléj gościńcem. Od tego czasu dziwny strzelec z owego kowala; zabija takie zwierzęta i ptaki, jakich w całéj krainie góralskiéj niema.
Niepodobna spisywać wszystkiego, co słyszę w podobnym rodzaju, a tém bardziéj nie uważam za właściwe umieszczać tutaj wszystko, co mam w notatkach. Daję tylko próbki przedstawiające z różnych stron ducha Podhalan, ich życie więcéj wewnętrzne, w objawieniu się zewnętrzném, na polu wyższém od życia powszedniego.
Z resztą nie wątpię, że będę jeszcze nieraz w konieczności dotknąć téj strony; zachowuję przeto do późniejszego czasu, co będzie mogło zrobić wydatniejszym ten ogólny zarys oblicza religijnego Podhalan. Muszę jednak cofnąć się na chwilę do powieści o obrazie Ś. Antoniego i lesie przeklętym. Co za głęboka nauka w tych powieściach dla ludu nie prostego nawet! Alboż przez grzech bezbożności nie widziemy narodów całych w potwornym stanie tego lasu? Te grady co biją w ludzkość, ten wóz narodu, którego żadna siła niemoże poruszyć z miejsca gdzie uwiązł, skąd to wszystko? co to jest? Prawda znieważona, wyższy świat bluźniony lub pogardzony w wyższych ludziach, w wyższych uczuciach. I nie ma ratunku, niema postępu świętego, póki go człowiek nie przebłaga, póki mu nie wypłaci długu należnéj cześci!





DOLINA NOWOTARSKA. — NOWYTARG.
29 Maja 1832 r.

Ze wszystkich dolin które dotąd opisałem, ze wszystkich które znalazłem na mojéj drodze od Tarnowa ku Podhalu, które widziałem gdziekolwiek, żadna niemoże iść w porównanie z doliną Nowotarską. Mogą być milsze od niéj, wdzięczniejsze, na małą skalę, ale trudno o podobną, bo trudno o takie skupienie tylu i takich przedmiotów, jak są te które wchodzą do jéj ogółu. Wszystko tu się składa na całość rozmiaru ogromnego, rozmaitości wszechstronnéj, różnorodnego wdzięku. Rozległość, oblicze wewnętrzne, widoki na zewnątrz, mieszkańcy, życie przyrody, życie ludu, pomniki dziejów, poezya gminu i tym podobne, wszystko to tworzy świat pełny w samym sobie, harmonijny, ogromny, różny od wszystkiego co dotąd widziałem, zasługujący ze wszech miar na uwagę i bliższe przypatrzenie się. Jestem dla niego pełen cześci i miłości, stąd pragnę i będę usiłował skreślić go, chociaż w pewnéj części, w rysach ogólnych a o ile można wiernych. Praca to jest nie krótka i nie lekka, niemając przed sobą innéj w tych dniach, jéj poświęcę całą tych dni swobodę.
Dolina Nowotarska zajmuje przestrzeń ogromnego obwodu, niepodobna mi oznaczyć ją z dokładnością milami, powiem tylko, o czém mię zapewniono, że ludność doliny wynosi z górą stotysięcy mieszkańców. Granice widokręgu są granicami doliny. Granicę ową stanowią od południa Tatry, daléj ku zachodowi bieleją cokolwiek niższe szczyty ale śnieżne, gór zwanych Fatrami; w skręcie ku północnym napotykasz wysoki Żywiec i następnie, jak olbrzymi kopiec narożny, jedyną w swoim rodzaju i w téj stronie, samotną, piramidalną Babią górą, od niéj cała północna i wschodnia strona doliny zasłoniona jest pasmem przedgórzów, które się odznaczają szczytami i garbami niepośledniéj wysokości, jak naprzykład Kluczki, Szczyt Maniowski i inne nieznane mi po nazwisku; pasmo te kończy się na Pieninach przy Czorsztynie. Dolina jest znacznie dłuższa jak szérsza; najwęższa pod Czorsztynem, rozszérza się coraz bardziéj; w punkcie Nowegotargu oś jéj szerokości liczy się już milami. Kierunek doliny od północo-wschodu na południe-zachód.
Niezliczone wody w potokach rozmaitéj wielkości spływają się w dolinie to z przedgórzów, to z Tatrów. Najsmaczniejsze między wychodzącemi z łona Tatrów są Białka, Wag, Czarny i Biały Dunajec. Wag odpływa do Węgier, do Dunaju, drogą którą sobie wyżłobił pomiędzy najwyższemi górami, poczyna się jednak w północnym boku Tatrów i tym sposobem zarywa część okolicy Nowotarskiéj. Biały i Czarny Dunajec zléwają się pod Nowotargiem w jeden Dunajec, który zabiéra Białkę i wszystkie inne potoki.
Powierzchnia doliny nie jest ściśle płaska; u podnoża Tatrów z jednéj strony, przy przedgórzach z drugiéj, pogarbiona mniéj więcéj znacznemi wyniosłościami, spuszcza się jakiś czas ku swojemu środkowi nieznaczną potoczystością, aż do Dunajca, którego taże jest właściwie ostatnią głębią dna doliny.
Mówiąc o Nowotarskiéj dolinie, powinienem tu zapisać piękne tyczące się jéj podanie. Lud wierzy i powiada, że przed wieki cała ta przestrzeń zalana była morzem, które się zwało Karpackie morze; ale że jakiś, bardzo dawny Król Polski, kazał przeciąć górę Pieniny i tym sposobem cały ten kraj osuszył: stąd bieg Dunajca aż do Wisły.
W rzeczy saméj przechód Dunajca przez Pieniny, jest tak wyżłobiony między prostopadłemi skałami, tak ma pozór kanału, że okoliczność ta nadaje pewne prawdopodobieństwo podaniu ludowemu, przynajmniéj co do istnienia przedwiekowego wielkiego ogromu wody na dzisiejszéj dolinie nowotarskiéj, i gwałtownego jéj przedarcia się przez tamę Pienin.
Szczegóły podania mogą być późniejszym wymysłem, ale istotą jego jest ta pamięć ludu, która sięga czasów przedwiecznych, czasów owych, których dzieje częstokroć najrzeczywistsze, są dla potomności niepodobnemi do prawdy: lud jednak pozostaje religijnie wierny swojéj przeszłości. Z resztą cóż w tém podaniu jest tak nadzwyczajnego? alboż jedno miejsce przeludnione dzisiaj, niemiało kiedyś innych mieszkańców jak mieszkańców wody? Gdzie są dzieje któreby nam dochowały pamięć wszystkich wstrząśnień, wszystkich zmian przez które przeszła ziemia od chwili jak wyszła globem ziemskim z rąk swojego Stwórcy? Mamyż co, na czém byśmy niewzruszenie oparli zaprzeczenie nasze powyższemu podaniu? Ja przynajmniéj nic takiego nie widzę i dzielę wiarę ludu w jego powieść, bo ma prawdopodobieństwo za sobą i otwiéra ogromne pole uroku poetyckiego, człowiekowi unoszącemu się w przeszłość z miłością dla niéj. O! gdybym mógł wypowiedziéć co za świat dziwny, co za tłum pomysłów, rodzi się we mnie z téj jednéj powieści!
Wracam do obecności. Liczne i ogromne wsie zapełniają dolinę, lub ją otaczają. Między temi osadami, najcelniejsze miejsce zajmuje miasteczko Nowytarg; uważane jest ono jako główny punkt téj okolicy, zowie się nawet Stolicą Podhalan. Położenie jego jest w istocie bardzo korzystne. Ludność dokoła niezmierna; przemysł odznaczający górali; dwa gościńce bite kupieckie, jeden do Spiża ku wschodowi, drugi na zachód zwany Tręczyński, trzeci do Krakowa, a z któremi się wiąże pełno dróg pomniejszych; zejście się dwóch Dunajców tuż pod miastem; bliskość kąpiel mineralnych już to galicyjskich już Węgierskich; okolica jak Tatry wabiąca corok wielu ciekawych wędrowców, są to wszystko okoliczności wyzywające do ruchu przemysłowego, ułatwiające odbyt jego wyrobów, a przez to sprzyjające podniesieniu się miejsca na stopę miasta porządnego, zaopatrzonego we wszystko; ale Nowytarg nie umié jeszcze korzystać z tych darów. Miasteczko nie jest ani tak rozległe, ani tak zabudowane, ani tak ożywione, ani tak wygodne dla podróżnych, jakby być powinno i być mogło; jest to nic więcéj jak mieścina licha, podobna do tylu innych w całym tym kraju. I samo na tém niemało traci.
Piérwsze powstanie Nowegotargu, według zapisek kronikarskich, sięgać ma najdawniejszych czasów Polski.
Między ciekawszemi szczegółami miejscowemi, jest Kościołek Ś. Anny, bardzo starożytny. Stoi on za miastem, w stronie jego północnéj. Powiadają, że go zbójcy wystawili, a obraz w wielkim ołtarzu ma być ukradziony przez nich na Węgrach.
Na zachód Nowegotargu o pół mili, przy brzegach czarnego Dunajca, leży wieś Ludzimierz, niedaleko niego druga wieś Krauszów; o początku tych dwóch wsi zachowują górale następne podanie: w czasie jednego najścia Tatarów, Polacy spotkali się z nimi na tych polach i zostali na głowę pobici; Tatarzy po zwycięstwie ucięli każdemu trupowi po jedném uchu i temi uszami napełnili dziesięć worów; owoż w miejscu gdzie obrzynano uszy stanął Krauszów, a Ludzimierz tam gdzie je odmierzano worami. O Ludzimierzu wzmiankuje Bielski już pod rokiem 1234, w ten sposób: «Teodor, Herbu Gryf, Wojewoda Krakowski, Klasztor Cysterneńskich mnichów w Ludzimierzu, wsi swojéj niedaleko Nowegotargu, fundował, lecz iż od zbiegów często tam przenagabanie miewali mniszy, i przeto na Szczyrzyce się stamtąd przenieśli.»
Gruzy Klasztoru Cystersów pokazują dotąd w Ludzimiérzu, a spomniony Klasztor Szczyrzycki jest i dziś osadzony Cystersami: ma on posiadać archiwum bogate w pomniki bardzo ważne dla dziejów podgórskiéj okolicy, ale zarzucają mnichom, że przez dziwną ich nieużytość, przystęp do archiwum jest wzbronny.
W ogólności wsie w około Nowegotargu są bardzo dawne. Szaflary, naprzykład, o milę od Nowegotargu ku południowi, mają być założone w 1200 roku; czego dowody znajdują się w aktach z owego czasu dochowanych. Wieś Zakopane, miała osadzić jakaś Starościna Wielopolska rozbitkami ze zniesionéj tam hordy Tatarskiéj, łotrującemi w miejscowych górach. Na dowód tego przytaczają, że dziś jeszcze pewna ilość rodzin téj wsi zowie się Tatarami, a nawet dochowuje w swoich obliczach rysy mongolskie.
Tu z prawdziwą roskoszą zapisuję miłą mi wdzięczność dla zacnego męża, który mi dostarczał nietylko największą część podobnych wiadomości, ale z niezmordowaną cierpliwością wtajemniczał mię, że tak powiem, w życie Podhala. Niebyło prawie usługi, któréj-by mi w tym celu nie ofiarował, do któréj-by nie był gotów. Jemu to winienem po wielkiéj części com się dowiedział o téj okolicy, com w niéj widział. Chociaż obcy rodem téj ziemi, ale się wnarodowił swoją dla niéj miłością, i przez to miał siłę i wytrwałość zbadać ją wielostronnie i głęboko. Wiém od niego, że myśli nawet o publiczném podzieleniu się ze spółziomkami zasobem swoich wiadomości w tym przedmiocie. Bardzo mu życzę, bardzo pragnę aby swoje przedsięwzięcie mógł przyprowadzić do skutku. O ile go znam, mam prawo sądzić, że dzieło jego byłoby dokładniejsze, ciekawsze, użyteczniejsze, byłoby obrazem zupełniejszym tajemniczéj dotąd strony Tatrów, przeszłości téj ziemi i ludu w jego stanie obecnym, jak wszystko co dotychczas o Tatrach ogłoszono. Spodziewam się tém więcéj po jego pracy, że sam jest skromny i bez żadnych do autorstwa pretensyi, powoduje nim tylko miłość naszéj ziemi i chęć przysłużenia się jéj czém może. Położenie też jego sprzyja mu bardziéj niż komukolwiek. Jeżeli kiedy, szanowny i kochany mężu, dojdą cię te słowa, przyjmij je jako wyraz wdzięczności i pamięci, które ci zawsze zachowam.





PODHALANIE. — LUD.
30 Maja 1832.

Tatry straciłyby niezawodnie połowę swojego uroku bez swoich mieszkańców; ogrom ich zostałby wprawdzie tym samym ogromem, przyciągałby na chwilę, porywał, zdumiewał, przerażał zmysły a nawet potrącałby głębiéj ducha ludzkiego, ale jak rzadki byłby ten człowiek, który-by poczuł życie wewnętrzne Tatrów bez życia człowieczego na ich powierzchni, życia wyższego nad życie kamieni, wód, roślin — któryby zajął się niém tyle ile dzisiaj każdy się zajmuje, krzepiony życiem mieszkańców. Tatry bez człowieka, byłyby tylko ciałem bezludném, trupem olbrzymim i zajmowałyby o tyle wędrowca, o ile może zająć człowieka widok niezwyczajnego trupa. Uczucie takie może być bardzo gwałtowne, ale prędko nasyca człowieka aż do przesycenia, a wtedy przeradza się w niesmak.
Są w tym stanie pewne krainy; jedne bezludne, inne zaludnione takiemi mieszkańcami, że życie ich ziemi im się przez to niepodnosi, że drzewa, wody, skały, zwierzęta, żyją więcéj, prawdziwiéj jak ich człowiek. Jest i to zajmujące ale smutne! Komuby trudno było sprawdzić tę myśl na kraju przestronnym, niech poszuka bliżéj siebie a znajdzie, że nieraz widział podobną okolicę, miasteczko, wieś, dom, i już oto ma na małą skalę co przypuszczam o Tatrach bez ludzi.
Nie mówię tego lekko; nie rzucam myśli co to czasem wyskakuje z pod pióra mimo wiedzy piórodzierżcy. Nie powiedziałbym tego gdybym się nie znajdował kiedy niekiedy śród takich ludzi, żyjących życiem tylko robaka grobów lub ran zaniedbanych, że wolałbym przebyć ten czas z duchem który objawia swoje życie jedynie szumem drzewa, ruchem wody, tchnieniem wiatru; byłbym już w sferze życia prawdziwszego, pełniejszego, milszego, wyższego.
Nie stosuje się to do Podhalan. Winienem im za to wdzięczność. Przez wdzięczność chcę zachować ich obraz — bardzo niezupełny, niewykończony, ale ufam że wierny o ile go schwycę. Nie przyrzekam więcéj. Znam całą trudność poznania i odmalowania narodu. Poznać naród!... Zwracam się do siebie i widzę, ileby to trzeba komuś żeby mnie poznał! Przez ile-to kolei bolesnych i szczęśliwych musiałby przejść razem ze mną! To samo z narodem, tylko na skalę bez porównania ogromniejszą, bo cały żywot człowieka jest chwilą w bycie narodu.
Przystępując wprost do mego przedmiotu, patrzę na górali Tatrańskich ze stanowiska czysto-obecnego: nie znajduję go w przeszłości. Światło przeszłości pada bardzo słabo na lud téj okolicy; niema on na scenie publicznego życia takiéj głośności jak mieszkańcy innych naszych okolic. Szczególném przeznaczeniem jakieś odosobnienie, milczenie, brak ruchu odpowiednego ruchowi dokoła, otaczały zawsze ten zakąt. Nie potępiajmy jednak za to naszych górali. Ich byt nie przeminął jeszcze. Jest jeszcze przed nimi przyszłość i kto wié jak długa, jak wielka. Z resztą i ta okoliczność przytwierdza, że Górale są plemieniem czysto-słowiańskiém; a człowiek tego rodu nie wyłazi ci łatwo ze swojéj nory. Wszakże z drugiéj strony widzisz już w góralach cóś różnego, jakby niesłowiańskiego, po części może z istoty ich posady ziemskiéj, ich położenia tak fizycznego jak cywilnego, po części może przez obce im wpływy — zgoła, że Górale są Słowianami; pod pewnym względem wyżsi, pod innym znowu niżsi od swoich pobratymców. Ale o tém we właściwém miejscu. Zaczniemy od tego co w człowieku na pierwszy rzut oka uderza — od powierzchowności.
Jest-to w ogólności lud dorodny. Wzrost więcéj niż mierny, a w wielkiéj części wysoki. Budowa zgrabna, lekka ale mocna. Ruch pełen życia i zręczności. Głowy nierzadko piękne, bardzo często ślachetne w rysach twarzy, które powszechnie prawie odznaczają się śmiałością, rozumem, wyrobioném życiem, pewną dojrzałością i siłą wewnętrzną, albo przebiegłością, zuchwalstwem, chytrością przed któremi trzeba się mieć na baczności.
Ubiór ich za nadto obcisły, za nadto kusy, nie jest jednak bez wdzięku męskiego. Był on, jak się zdaje, piérwszym wzorem stroju dzisiejszych Huzarów, tylko mniéj ozdobny, a raczéj mniéj upstrzony. Oto szczegóły ubioru gorala.
Koszula krótka, mało co przesiągająca piersi; spodnie opięte z grubego białego sukna, u których szwy podłużne zewnętrzne nogawic pokryte są czerwonym sznurkiem; za obuwie ciżmy skórzane, to jest kawałki skóry przykrępowane tylko do nogi, bez oddzielnych podeszew, rzemienném sznurowaniem, które dochodzi mniéj więcéj do połowy łytek; pas skórzany, szeroki z kieszonkami i pochwami na nóż i inne narzędzia, zapinający się z przodu na kilka sprzążek; guńka biała, długa do bioder, bez żadnego kołniérza, spięta pod szyją, najczęściéj z rękawów spuszczona; kapelusz ze dnem niskiém, wypukło-krągłém, o wąskich skrzydłach; włosy długie rozpuszczone po plecach i ramionach, niekiedy splecione w kilka warkoczy, broda i wąsy golone; oto strój górali najpowszechniejszy. Podlega on pewnym zmianom w niektórych okolicach, ale nigdzie co do kroju. Są w nim dodatki i ozdoby, ale te uchodzą tylko młodzieży lub Juhasom. Wtedy konieczna jest gałązka za kapeluszem lub pióro z jakiego ptaka dzikiego; śpinki błyszczące przy guńce i u rękawów koszuli; wyszywanie na spodniach i t. d. Wszakże bez tych nawet ozdób, strój Podhalan wydaje mi się ładniejszy jak gorali innych okolic. Kapelusze z ogromnemi skrzydłami są dopiéro u górali węgierskich w używaniu.
Czas i tu także zaprowadził niektóre zmiany, szczególniéj co do stroju głowy. Widziałem dawniejszy na jednym rysunku; podług rysunku i opowiadania które go dopełniało, był to wysoki kołpak okrągły, ozdobiony mnóstwém kamyków, paciorek i blaszek w rozmaite wzory, z piórem jakiego ptaka lub gałązką na boku. Niechce mi się jednak wierzyć aby ten strój był kiedy powszechnym. Strojąca się młodzież goralska, przeplata i dziś jeszcze długie swoje włosy amarantowemi wstążkami, jak nasze dziéwczęta Ukraińskie albo parobcy, tylko że ci ograniczają się na jednym kosmyku włosów pobocznych, który zowią sełedcem.
Ubiór goralów może razić oczy nieprzywykłe do niego, może nie być w dobrym nowoczesnym smaku, ma nawet ważne niedogodności dla ludzi niezahartowanych na wszystkie nieprzyjemności powietrza, ale trzeba mu przyznać że nie przekształca ani zakrywa składu ciała, tak przylega do niego, tak wydaje wszystkie jego kształty. Ludzie co go pierwsi wymyślili i odważyli się nosić, musieli być doskonałéj budowy.
Rzecz najważniejsza, że z pod tego stroju Podhalan przebija się ich charakter, ich strona moralna. Jest-to dla mnie prawdą niezaprzeczoną, że jak niéma przypadku w niczém tak i w ubiorze; że ten albo ubiór przyjęty zwłaszcza przez pewną ilość ludzi, na czas pewnéj trwałości, nie jest rzeczą przypadkową, ale koniecznością i jednym ze znamion widocznych wyjaśniających stronę człowieka mniéj widomą. Nowe potwierdzenie téj prawdy mam na goralach. Kiedym sobie zadał pracę głębszego zastanowienia się, zdumiałem się nad tym stosunkiem, który zachodzi między ich ubiorem a charakterem. Byłoby zadługie, niewłaściwe w tém miejscu, wykładać wszystkie moje porównania, wszystkie wynikłości; strój opisałem wyżéj a teraz wypowiem ile zdołałem wniknąć w tajemnicę ich charakteru.
Goral dzisiejszy jest-to już mieszanina chłopa dawnego Słowiańskiego i chłopa zaczynającego cywilizować się oświatą, jaka do sfery ludu najłatwiéj przeniknąć może. Zachował on z dawnego wiele dobrych przymiotów i wiele wad rodzimych; zarywa z wyższego ukształcenia, z nowego dla siebie porządku rzeczy, nieco dobrego, wiele rzeczy szkodliwych swojéj dobréj stronie, niezgodnych z jego duchem ojczystym. Ma wyższość nad wielu innymi Słowianami przez poczucie się w swojéj sile, w swojéj wartości, i w potrzebie zdolny jest objawić je z wielką energią. Pod tym względem można go uważać za pobratymca bliższego Serbom i innym plemionom południowych Słowian, jak Słowianom z téj strony Karpat. Rząd jest bardzo ostrożny w stosunkach z goralami, widocznie pobłaża im, niekiedy aż do słabości. W rzeczy saméj, biorąc na uwagę ich charakter, ich fizyczność, położenie ich okolicy, lepiéj mieć ich sprzymierzeńcami jak wrogami, choćby z poświęceniem niektórych korzyści panowania, co najczęściéj jest pozorne i chwilowe. Gorale postrzegają się na tém przez instynkt niepodległości, stąd panujący im nigdy zupełnie rachować na ich miłość niemogą. Smutny był los urzędników którzy przez wypadki roku 1809 na Węgry chronić się musieli; droga wielu szła przez Tatry, gorale przewodniczyli i przewozili, ale mała liczba ujrzała Węgry, niewiadomo co się z innemi stało.
Goral zagrożony, raniony, napastowany ze strony tego uczucia, staje się strasznym wrogiem. Niezdolny do otwartéj walki, uzbraja się zemstą, uzbraja się we wszelki oręż jaki tylko może dostarczyć zemsta najzaciętsza i najskrytsza. Smutne tego przykłady nie są rzadkie, a mianowicie na polu stosunków z dziedzicami. Niedawno jeden goral, upatrzywszy porę i miejsce, schwytał pana swojéj wsi od którego czuł się skrzywdzonym, i z zimną krwią połamał mu ręce i nogi. Co większa nie zataił téj zbrodni, spełniwszy ją, poszedł do sądu i sam odkrył ją Staroście, nie z żalu, broń Boże, ale przez uszanowanie dla prawa, ciągle utrzymując że według prawa popełnił zbrodnię, ale zrobił co był powinien.
Pod tym względem położenie tutejszych posiadaczy, szlachty, jest bardzo niemiłe a nawet niebespieczne: jest-to trwały stan skrytéj wojny, tém obrzydliwszéj i zaciętszéj, że się toczy między braćmi. Stąd wielu nie śmie wyjechać za dom tylko zbrojno i w towarzystwie ludzi zbrojnych. To położenie utrzymuje konieczność hajduków czyli służby zbrojnéj, do czego sam rząd upoważnia.
Nie zwalajmy jednak całéj winy na gorala. Zazwyczaj druga strona wywołuje tę walkę, przez wymagania bezprawne, przez jakąś krzywdę: goral staje w obronie swojego prawa, szlachcic naciéra silniéj, goral zacieka się i poczyna działać zaczepnie, wtedy niepopełnia jakąś niesprawiedliwość; i tak z odwetu w odwet walka się rozżarza, krzywdy zobopólne tłoczą się na krzywdy, aż przychodzi do tego, że pojednanie staje się prawie niepodobném.
Ażeby pozostać sumiennym i przysądzić ze złego co komu należy, trzeba być na miejscu i z bliska patrzeć. Bez tego trudno mieć wyobrażenie jakiém brzemieniem cięży na tutejszym ludzie niektóra szlachta. Jest-to chciwość, niemoralność, rozpusta, bezbożność, pycha w całym swoim cynizmie. W tych czasach właśnie, jeden z podobnych dziedziców téj okolicy i to majętniejszych, tak już przebrał miarkę, że został w kajdany okuty i pod sąd oddany. Dosyć słuchać o jego sprawkach z mieszkańcami swojego majątku, aby zadrżéć ze zgrozy wszystkiemi wnętrznościami, cóż dopiéro musi dziać się z goralem który jest pastwą podobnego złoczyńcy, z goralem którego pewne prawa sam Rząd najwyższy uznaje i szanuje.
Oskarżają goralów o chciwość, i w téj chciwości widzą jedno z główniejszych źródeł pieniania się ich z panami. Prawda że goral ma za wiele téj wady jak na Słowianina, ale z drugiéj strony trudno być wolnym zupełnie od niéj temu, co jak goral nic prawie niéma, kiedy nadto ten co ma daleko więcéj od niego, chce go poświęcić swojéj własnéj chciwości. I tu jeszcze zły przykład idzie z góry.
Jakakolwiek jest chciwość gorala, może się do pewnego punktu usprawiedliwić, a nigdy nie jest tak wielka jak naprzykład Szwajcarów. Miłość swojéj ziemi mocniejsza w nim od ponęty wszelkiéj zysku. Jest-to jeden z pięknych rysów charakteru naszego gorala. Ziemia jego jest mu niewdzięczna, a raczéj biedna jak on, zaledwie ma z niéj ziemiaki, owies i nabiał: mimo to kocha ją miłością rzadką, nieznaną prawie mieszkańcom ziem hojniejszych. Kilka tygodni oddalenia od gór już wpływa na zdrowie gorala. Gorale brani do wojska austryackiego, stojąc z wojskiem we Włoszech, tak marli z tęsknoty, że musiano przeprowadzać ich pułki do krajów bliższych górom rodzimym. Goral, zmuszony potrzebą, puszcza się na zarobek z kosą i sierpem aż za Wisłę, ale jak najprędzéj wraca do domu. Za nic w świecie nie zaprzeda się jak szwajcar, nie uwięzi się w obcym kraju dla Bóg wie jakiego zysku. Wyobrażenie więc o chciwości goralów jest przesadzone. Ma ona swój karb w przywiązaniu do rodzinnéj ziemi, jest bez korzenia w sercu gorala; jest raczéj niedobrym nabytkiem z obczyzny, któréj się goral dotyka bądź u siebie, bądź w swoich przemysłowych i handlowych wędrówkach po za krajem domowym.
Wadę ową wynagradza Goral trzeźwością, wstrzemięźliwością, oszczędnością. Jest w tém do podziwiania i naśladowania. Trudno przestawać na mniejszém, utrzymywać życie pokarmem skromniejszym i lichszym. Stanowią go powszechnie: żur owsiany, i placki owsiane zwane moskalami. Taki jest powszedni pokarm gorala. Ziemiaki nawet mogą się uważać za zbytkową już potrawę. Przez twardość ziemi i krótkość lata, ziemiaki często chybiają; a cóż mówić o innych gatunkach zboża jak naprzykład żyto lub pszenica. Nabiał także nie jest pokarmem zwykłym, wyjąwszy dla pastérzy w czasie letnim; reszta idzie na séry, a séry po największéj części przedają się dla opędzenia innych potrzeb. Jeszcze rzadziéj pokazuje się mięso na stole gorala.
Ten sposob życia nietylko że nieszkodzi goralowi, ale można śmiało twierdzić że mu jest bardzo korzystny. On to przyczynia się niemało do utrzymania go w wyższości umysłowéj nie tylko nad chłopami innych okolic, ale nawet nad szlachtą ucywilizowaną, a ciału nadaje tę lekkość, wytrwałość, zdrowie, siłę które wielce odznaczają gorali naszych.
Następnie pracowitość i czynność gorala jest niepospolita. Rzuca się on na wszystkie dostępne mu drogi pracy. Zajmuje się główniéj rolnictwem i pasterstwem; oddaje się potém tkactwu, ciesielce, kowalstwu, furmanowaniu, kupiectwu mniejszemu rybami, nabiałem, owcami, strzelectwu i t. d.
W zatrudnieniach rękodzielnych goral rozwija niepospolitą biegłość. Takie wyroby jak naprzykład fajki mosiężne, toporki, torby są roboty krajowéj, wychodzą z rąk krajowców i nietylko że są dobre, ale często w wyższém stopniu ozdobne i piękne.
Nie jest rzeczą nadzwyczajną widziéć zégary ścienne, gdzie wszystkie sztuczki są z drzewa, roboty góralskiéj i bardzo dobrze idące. A témczasem jest-to dzieło chłopa, który niema ani narzędzi stosownych, ani pojęcia wyższéj mechaniki albo wyższych rachunków.
Umysł ich z upodobaniem zwraca się w kierunku spekulacyi, niekiedy wyższéj. Niedawno jeden goral z téj okolicy, przedsięwziął szczérze zastosować do użytku ludzkiego tajemnicę latania. Kilka lat poświęcił on wymyśleniu i zrobieniu skrzydeł. Mniejsze próbki zadowolniały go i utwierdzały w zamiarze: przyszła wreszcie chwila próby na skalę większą. Zaczął od dachu własnéj chaty i poszło mu pomyślnie; to go ośmieliło na większą wysokość, w tym celu wyszedł na skałę znacznéj wysokości, rozpuścił swoje skrzydła, wyleciał, ale niemógł utrzymać się długo w potrzebnéj równowadze, spadł na ziemię nie po ptaszemu i obie nogi złamał.
Ten przykład maluje przedsiębierczość gorala, jego odwagę. To samo można widziéć codziennie w położeniach mniéj na oko niebespiecznych, ale w istocie bardzo niebespiecznych, w ich naprzykład życiu strzeleckiém. Tam goral zasługuje prawdziwie na poklask uwielbienia. Widząc tylko miejsce a nie widząc na niém gorala w czynności, trudno przypuścić w człowieku tyle lekkości, tyle zręczności, tyle odwagi. Może to ocenić ten tylko, kto sam dotknął się tych stromów i przepaści. Ja się ich dotknąłem i nie dziwię się téj dumie która, pod różną miarą, ale w każdym góralu się przebija; téj zuchwałości którą napotykamy w innych położeniach jego życia.
Tak jest, goral jest dumny sobą, stąd ma drażliwość miłości własnéj. Drażliwość tę podsycają sąsiedzi z równin anekdotami, żarcikami poniżającemi gorala. Niezdolny odbić podobnych pocisków, albo niemi pogardzić, goral zamyka się w sobie z gniewem tłumionym; stąd widziémy często w góralu nieszczérość i podejrzliwość. Są to jednak stany przypadkowe; goral z natury swojéj jest skłonniejszy do otwierania się i łatwowierności. A to z ważnéj przyczyny, że goral ma silne religijne uczucie.
Wiara gorala jest głęboka, pobożność szczera. Księży ma w poszanowaniu, ale nie jest ich niewolnikiem. Umie i śmie oceniać osobistą ich wartość. Zdarza się naprzykład, że księdzu każącemu z ambony nie idzie jakby powinno iść w takiéj chwili natchnionemu Duchem Świętym, uważaj tylko, a oto górale jeden za drugim, wysuwają się z kościoła, skupiają się na cmętarzu kościelnym; wtedy jeden z nich, zazwyczaj sędziwszy i poważańszy, staje pośrodku i przemawia w duchu kazania lepiéj, jaśniéj, z większą godnością i namaszczeniem jak kaznodzieja urzędowy i bywa lepiéj wysłuchany.
Wypadki te w śród ludu prostego uderzają mię niezmiernie; w moich oczach rzucają one wielkie światło na przyszły postęp religijny ludu.
Goral jest jeszcze w tém wyższy od wieśniaków innych stron, że każdy prawie umie czytać i pisać, a nawet kobiéty. Ile razy jestem w ich kościołku, widzę książeczkę nabożną w ręku każdéj prawie dziewczyny. Niemała liczba goralów dochodzi do ukształcenia wyższego nad zwyczajne tutaj. Najupodobańsze im szkoły są księży Pijarów w Podoleńcu na Spiżu. Tam powszechnie oddają swoje dzieci i stamtąd wielu wychodzi po zupełném ukończeniu szkół. Spotkasz nieraz gorala za pługiem albo bacą śród gór który słuchał filozofii, umie po łacinie, a dziś uprawia rolę albo dowodzi trzodami.
W charakterze goralów jest jeszcze przymiot rządności. Chaty ich mają pozór przyjemny; budowane z drzewa ale obrobione gładko, starannie, i są obszerne. Przyczynia się zapewne do tego obfitość drzewa, ale jeszcze więcéj miłość porządku, czystości i wygody. Izby przestronne — w każdéj chacie jedna izba osobna, niby gościnna, gdzie zazwyczaj stoi warsztat tkacki: taki warsztat ma każda prawie rodzina. W chacie utrzymane wszystko czysto, ułożone porządnie. Bydło nie mieszka razem z ludźmi jak naprzykład w Krakowskiém, ale pod osobnym dachem. Zagrody wszakże są przestronne, wygodne i dobrze utrzymywane; bo też mieszczą w sobie główny majątek gorala.
Objechawszy nędzne galicyjskie osady, pod Tatrami dopiéro pocieszyć się można. Wsie ogromne, ładne; chaty wielkie, piękne, nie rzadko domki murowane. Cała zagroda zapełniona budowlami porządnemi. A témczasem mieszkańcy tych wsi, tych chat nie zbiérają ze swojego pola jak kilkanaście korcy zarazem owsa i ziemiaków, a i to jeszcze zły rok nieraz wyniszczy. Ale za to jest pracowitość, rządność, oszczędność, wstrzemięźliwość, przemysł. Człowiek wiele nie pożąda, obchodzi się jak najmniejszém a pracuje jak najwięcéj. Karczmy w powszedni dzień stoją puste; jeżeli napełniają się w dni świąteczne to i wówczas przewodzi umiarkowanie. Niéma zbytku w piciu, niéma hałasu. Zabawa nacechowana pewną godnością; koszt jéj opędza się zwykle składką, którą w tym celu składają przytomni i chcący należéć do spólnéj biesiadki. Znalazłem ten obyczaj bardzo ładnym i godnym powszechnego naśladowania przez wieśniaków innych okolic. Nie dziw przeto, że gorale mogą się uważać za jeden z ludów używających dobrego bytu. Oni przynajmniéj mają się za szczęśliwych na swojéj ziemi i dla tego bardzo ją kochają. Mówił mi jeden z nich: gdzieindziéj ziemia żyzniejsza, ale ani chléb, ani woda, ani powietrze nie są nigdzie tak zdrowe jak w górach. A gdy tak jest, co im szkodzi że śniegi padają czasem w Czerwcu lub Sierpniu, że mrozy do 27 stopni po kilka tygodni trzymają, że zima ciągnie się przez całe sześć miesięcy.
Obyczaje goralów w stosunku do kobiét nie są rozwiązłe, nie są też zbyt ostre. Goral pod tym względem ma wiele wyrozumienia. O zbrodniach z powodu miłości nie słychać; grzechy zdarzają się i trudne są do uniknienia przy rodzaju takiego życia jakie prowadzi młodzież obojéj płci, szczególniéj przez lato: życia spólnego, odosobnionego, śród gór i lasów, w wolności zupełnéj i prawie w bezczynności. Gorale też między sobą nie są bardzo zazdrośni, nie wymagają od kobiet ścisłéj niepokalaności. Dziéwka, mająca kilkoro dzieci, może być pewna że dobrze za mąż wyjdzie; dla porządnego gospodarza nie jest rzeczą obojętną mieć w dzieciach naturalnych swojéj żony gotowych robotników; nadto mniemają, że podobne kobiéty są prawie w ogólności dobre gospodynie.
O ile gorale są w tym względzie wyrozumiali między sobą, o tyle nie lubią ażeby do ich kobiét zalecali się obcy; szczególniéj szlachta i dworacy. Tacy niech się mają na baczności. Wszakże i tu jest wyjątek, dla szlachcica nawet, skoro umiał sobie pozyskać miłość gorali; przez prawo nad ich sercem zyskać sobie prawo obywatelstwa między nimi.
Podhalanki, ponieważ ich koléj w tym obrazie przychodzi, mogą stanąć bez zapłonienia się obok Podhalan. Mają one liczne i niepospolite wdzięki płci swojéj, jak gorale swojéj, a nie rzadko w takim stopniu i w takiéj pełności, że nic do zarzucenia, nic do żądania nie pozostaje. Odsunąwszy na bok majątki, ostateczności jak w piękném tak w brzydkiém, powszechną cechą goralek jest szlachetność rysów: są one zazwyczaj ściągłe, drobne, proporcyonalne, ożywione okiem ciemném, pełném, pomiernéj wielkości, ociemnione brwiami kształtnie i wyraźnie zakreślonemi, włosem bujnym, najczęściéj ciemnym. Uwieńczeniu temu odpowiada cała budowa, rzadko zbyt wybujała, powszechnie miernéj wysokości, smukła, harmonijna we wszystkich swoich częściach, z nogą i ręką małą. Przyznają te zalety swoim kobiétom sami gorale, między innemi tą piosenką:

Podhalskie dziéweczki
Héj! jako sarneczki;
A z dotoń wargule,
Tylko skrobać grule.

Przystosowanie do krępéj budowy kobiét na równinach. Płeć goralek przejrzysta, biała, więcéj blada jak zarumieniona; takaż barwa i twarzy, co przy żyjącym wyrazie jest tém więcéj nęcące jakimś wdziękiem tajemniczym.
W ubiorze goralek, bardzo prostym, zamyka się wszystko na co dobry smak w ubiorze wiejskim zdobyć się może; ma więcéj niż nasze ubiory miejskie i salonowe, bo ściśle tylko tyle ile potrzeba do osłonienia pięknych kształtów ciała, bez obarczenia ich niepotrzebnemi dodatkami. Biorę ubior dziéwcząt, więcéj świąteczny jak powszedni, chociaż różnica między niemi bardzo mała. Koszula perkalowa, bez kołniérza, wycięta na piersiach i na plecach, i ściągnięta sznureczkiem; rękawy jéj obszerne, marszczone przy pięści, obszyte i związane czerwoną wstążeczką. Na koszuli gorset, przykrojony do kibici, materyalny, najczęściéj zielony, obszyty galonem po brzegach; nie uciska on piersi, tylko je robi wydatniejszemi, bo ledwo je w połowie przykrywa; i z przodu zapina się na haftki. Spodnica obszerna, gęsto fałdowana, z materyi lub perkalu w kwiaty, na spodnicy krótszy od niéj fartuszek muślinowy; za obuwie żółte bóty na wysokich podkowach. Po tém wszystkiém spływa z głowy lub ramion aż do ziemi rąbek z muślinu; z pod rąbka przebłyskują na szyi ulubione téj płci błyskotki i ozdoby. Włosy umuskane są aż do zbytku; rozdzielone wierzchem głowy na dwie strony i splecione w jeden warkocz, spływają po plecach. Strój mężatek ten sam prawie, tylko mniéj ozdób i głowa związana chustką, któréj część tylna rozszerzonym końcem spada ku szyi.
Goralki znają się na swoich wdziękach i troskliwie je pielęgnują. Trudno zobaczyć goralską dziewczynę pracującą pod gołém niebem bez obwiązki, która czoło i całą twarz zakrywa. Patrząc na te twarze obwiązane, na te oczy błyszczące z obłoku płótna, stawały mi w myśli kobiéty niektórych okolic wschodu, kryjące podobnym sposobem twarz swoją.
Goralki są śmiałe, przytomne, pracowite jak gorale; są łagodniejsze od goralów, a nawet zalotne. Obyczaje ich są dosyć łatwe. Niemożna się temu dziwić, wziąwszy na uwagę wszystko co usiłuje zepsuć ładną a łatwowierną w swojéj prostocie wiejską kobiétę. Nie im kamienowanie za to. Broni je tylko ich niewinność do czasu; jeszcze nawet, po utracie téj niewinności, nie widzą szpetności złego w które je wciągnięto. Może to i lepiéj dla nich. Może to sprawia że nierząd nie wydaje między ludem prostym tych skutków straszliwych, jakie nas przerażają w ukształceńszéj warstwie społeczeństwa.
Bądź co bądź, kobiéty goralskie odznaczają się wdziękiem łagodnym, który umila nazbyt może twardy i surowy ogół oblicza tego ludu.





ODJAZD W TARNOWSKIE.
1 Czerwca 1832.

Opuszczam góry na dni kilkanaście; ważna potrzeba odwołuje mię w Tarnowskie. Korzystam z chwil ostatnich, przebiegam okolicę, napawam się życiem które tu dopiéro zaczyna się objawiać w swojéj pełności. Nietylko przyroda ożywa, ale lud występuje w życiu najpełniejszém, najmilszém, najrozmaitszém, właściwém jedynie temu krajowi; bo oto nadeszła pora pasterstwa, kiedy gorale wychodzą z trzodami koczować w górach przez całe lato. Ruch ten już się rozpoczyna. Trudno nie widząc wyobrazić go sobie; równie trudno z piérwszego wejrzenia schwycić jego obraz bądź w ogóle bądź w szczegółach; dla tego nie śmiem jeszcze dotknąć go piórem. Zostawiam tę czynność na późniéj, a dzisiaj tylko się nasycam, przenikam, tylko się w nim rozpatruję, tylko go zachowywam w pamięci, odciskam na moich myślach, aby w swoim czasie przedstawić jak najpełniéj, jak najwierniéj.
Jest-to widok tak nowy, tak niezwyczajny, dla tego nawet komu nie jest nowy, tak pełen ruchu, życia wszechstronnego, że go niepodobna schwycić wiernie w całości, od razu, jak niepodobna zapamiętać od razu wielkie dzieło muzyczne. Muszę wprzódy nauczyć się tego obrazu. Nie chciałbym dać jego kopii martwéj i zimnéj. Byłoby to nic nie dać.





POWRÓT NA PODHALE.
15 Czerwca 1832.

Powracam z Tarnowskiego. Znajduję dom Łopusznéj w żałobie: ojciec pani T.... umarł. Opuścił dom gdzie się urodził, gdzie przeżył lat ośmdziesiąt. Pustka w domie po człowieku; żal, smutek w pozostałych; a dokoła, przyroda cała, życie ludu, rozwija się i podnosi. Wszystko więcéj żyjące, milsze, weselsze jak w chwili kiedym się stąd oddalał. Płyńmy i my z tym oceanem płynącym w wieczność. Stratom chwilowym chwila żalu i — daléj w drogę. Kiedyś, gdzieś znajdziemy się wszyscy, a témczasem zarabiajmy na to, abyśmy się znaleźli w miejscu lepszém niż to w którém się rozstajemy, w życiu którego by żadna śmierć nie przerwała. Umiejmy korzystać z obecnéj chwili, zasługujmy aby ta chwila znalazła się na drodze nieśmiertelności pożądanéj, błogosławionéj. Ogólne życie świata naucza nas, daje nam przykład, idzie w swoich karbach, pełni swoje prawo, jest w każdéj chwili czém być powinno w ogóle stworzenia. Korzystajmy z widomego wielkiego przykłada. Starsze dzieci, poprawiajmy się na wzór młodszych, kiedyśmy mniéj lepsi, mniéj posłuszni od nich; kiedyśmy stracili w nas samych nasze prawo, nasz ideał.





NARZECZE PODHALAN. — SŁOWNICZEK.
18 Czerwca 1832.

Nieznacznie, mimowiestnie wędrówka moja wzięła obrót nie w pierwszą myśl moją, a jednak logiczny. Główny początkowo mój przedmiot — Tatry — został podrzędnym, a miejsce jego zastąpił lud jego. Stało się to w skutku przeszkód niezależących odemnie — i nie żalę się na to, przeciwnie znajduję że przypadek był mędrszy niż moje postanowienie. To mi jednak daje do myślenia. Zdawało by się, że Tatry były tylko rzuconą mi ponętą, aby mię zwabić śród tego ludu — abym tak zwabiony, miał sposobność zawiązać z nim stosunek miłości, jak nieraz piękne ciała przyciągają wzajem ku sobie dwie osoby, aby między niemi zawiązał się stosunek ściślejszy, wewnętrzniejszy: ciała wówczas są tylko narzędziami roboty tajemniczéj. Podobnie i mnie postawiono w obec tego ludu; zewnętrzność Tatrów posłużyła za narzędzie. Mnie się zdawało, że to powierzchowny urok ziemi, urok zmysłowy porywał mię w te strony; bynajmniéj — dziś poznaję że to była władza przyciągającą człowieka który je posiada, ducha ludzkiego który je ożywia. Dziś myśl moja o Tatrach spokojniejsza, bez niecierpliwości czekam na chwilę bliższego poznania się, a cały pęd mój zwraca się ku ludowi. Między innemi zadałem sobie pracę nad jego mową, i zebrałem w tym przedmiocie kilka myśli, wpadłem na kilka uwag. Nie powinien on być nikomu obojętny. Naród odbija istotę swoją w swoim języku, więcéj niżby się zdawało. Wyobrażenie choćby ogólne o języku goralów może bardzo ułatwić głębsze ich poznanie. Moja praca jest prawie nic. Niepodobna mi dokonać jéj tak jak czuję, jakbym pragnął. Jest-to nic więcéj jak próbka, jak zachęta dla innych, jak ziareczko do przyszłéj uprawy na tém polu, a daj Boże! przyszłego plonu.
Pisarze nasi szczególniéj powinniby, przez swój własny interes, zająć się mocniéj nauką téj rzeczy. Słownik goralski, przedmiotów świata goralskiego, jest według mnie, w naszym języku książkowym dosyć ubogi, nie zdąża w tém za innemi językami, posługiwać się musi nieraz nazwami obcemi albo okréśleniami; kto wie czybyśmy go niezbogacili gdybyśmy się lepiéj obeznali z mową Tatrańców? Łatwo jest przypuścić, że lud zamieszkujący od wieków góry, musi mieć swoją nazwę dla wszelkiego ich szczegółu. Ja sam natrafiłem już na wyrazy zupełnie mi nieznane, a nieraz byłem w ich potrzebie i musiałem łatać mój niedostatek jak mogłem: umieszczam je w załączonym tu słowniczku.
Dwa plemiona goralskie gnieżdżą się na całéj długości pasma najwyższych Karpat, przynajmniéj na ich stoku północnym: gorale zwani ruskiemi i drudzy zwani polskiemi; pierwsi mówią po rusku, drudzy mają narzecze właściwe sobie. Siedziba goralów ruskich rozciąga się od Bukowiny aż do Sanockiego obwodu, a nawet Jasielskiego, gdzie w pewnéj przestrzeni jest widoczna mieszanina dwóch języków — ale od tego kresu reszta Karpat aż do Morawii osiadła, jest już goralami drugiego plemienia. Mowa, czyli narzecze jego nie jest-to język czysto-polski, nie jest nawet zupełnie Krakowski, mimo to spotykam w niéj często na wyrazy znane mi tylko z niektórych dawniejszych pisarzy, takich naprzykład jak Réj, Kochanowski i t. p. Dla tego skłaniam się bardzo ku myśli, że gorale jedni dochowali może w największéj czystości polską mowę z owych wieków, gdzie wszystkie języki Słowiańskie, pilnując się więcéj spólnego swego źródła, mniéj się między sobą różniły. Narzecze albowiem Podhalan, ściśle roztrząśnięte, wydaje się być tylko zlewkiem wielu języków, a głównie polskiego, morawskiego, słowackiego i ruskiego. Prawda, że go dotykają wszystkie te ludy, i to sąsiedztwo mogło wpłynąć na mowę gorali, co po części mam także za prawdę niezawodną, ale nie idzie zatém żeby jaka mowa niemiała swego własnego korzenia, swojéj posady odwiecznéj, swojego tła rodzimego. I ma je niezawodnie. Taki lud jak goralski, z natury swojego położenia, nie łatwo przyjmuje obce, jeszcze trudniéj puszcza swoje. Ale dłuższe rozprawianie o tém nie jest moją rzeczą. Chcę tylko dać ogólne wyobrażenie obecnego narzecza Podhalan.
Słowniczek niżéj umieszczony, jest-to próbka, powtarzam, bardzo małoznaczna, pokaże jednak niektóre odcienia téj mowy, niektóre jéj żywioły. Dla mnie samego była ona nieraz potrąceniem do głębszego zastanowienia się nad kolejami tego ludu, w jego bycie wiekowym. Nie zostało mi wprawdzie nic więcéj stąd jak domysły, przypuszczenia, ale je zachowałem w pamięci na przyszłość.


SŁOWNICZEK JĘZYKA PODHALAN.
Hale. — Tatry — także pastwisko (hala). Najwłaściwiéj jednak wyraz ten oznacza góry. — U dawnych Sarmatów góra zwała się także — Ala. — Naród Alanów, wychodził z pod gór Kaukazkich. Jest więc jakieś powinowactwo między wyrazem Alanin a wyrazem
Podhalanin — który oznacza górala z pod Tatrów.
Podhale. — Kraj leżący u podnóża Tatrów.
Polana. — Pole czyste śród gór i lasów, gdzie się trzody latem wypasają.
Groń. — Wierzch.
Gronik. — Wierzchołek. Podobieństwo z polskiém gran, zachowaném w wyrazach czworogran, sześciogran, ośmiogramny i t. d.
Turnia. — Skała naga, stroma. Znalazłem ten wyraz w jednym najdawniejszym Starosłowiańskim przekładzie psalmów, użyty w znaczeniu wyrazu kolumna.
Upłaz — równina między skałami.
Drapa — przykry bok góry, takoż rozdół, wąwóz skalisty, parów.
Skala — wszelki głaz, kamień.
Borowacizna — miejsce bagniste w górach, zarosłe mchem i kozodrzewiem, a niebezpieczne stąd, że przebiwszy tę powłokę można utonąć w bagnie które jest pod nią.
Młako. — Bagno.
Łaz — miejsce wypalone z zarośli na pole.
Hator — pastwisko.
Otawa — potraw, łąka skoszona.
Juhas — pasterz, chodzący około trzody przez czas letniego jéj przebywania w górach.
Baca — naczelnik pewnego oddziału Juhasów. U Szwajcarów batz moneta miedziana.
Bacówka. — Chatka pastérska w górach — także
Szałas — szwajcarskie Chalet, albo
Koliba — u Czerkiesów Kaliba — pokolenie, to samo co u Szkotów Klan.
Gruby statek — bydło rogate.
Drobny statek — nierogacizna.
Strzyżka — owca.
Jarka — owca jałówka.
Wetula — koza jałówka.
Zywina — wszelkie bydło.
Kirdel — stado np. owiec.
Hatiar — zrzebiec.
Rzętyca. — warzonka wszelkiego rodzaju mleka.
Galeta — wiaderko do dojenia.
Watra — ognisko w polu. Wyraz znany na Ukrainie i znaczący ogień w piecu.
Plekać, wyplekać — odessać, odcykać mléko.
Jedla — jodła.
Smerek — świérk.
Swiérk — modrzew.
Limba — rodzaj cedru w górach.
Sochacze — stérczące przy drzewie reszty uciętych gałęzi.
Rąbanica, cieślica — siekiéra zwyczajna.
Ciupaga,
Wataszka
 — mała siekiérka, toporek osadzony na rękojeści mniéj więcéj długiéj, albo na lasce; rodzaj broni goralskiéj. Zowią ją także: Wachlarz.
Zboże. — Owies.
Jarzec — jęczmień.
Karpiel — brukiew.
Grula — ziemiak, kartofla.
Moskal — placek owsiany.
Gadzina — domowe ptastwo, drób.
Gacek — nietoperz.
Gazda — gospodarz, kmieć.
Hawiasz — górnik.
Bania — kopalnia, ruda żelazna.
Pachołek — zbójca.
Niewiasta — synowa. — ruskie Newistka.
Frairka — kochanka (zdaje się z niemieckiego wyrazu Fraülejn — panienka).
Kopiniak — płaszcz: wyraz perski oznaczający niemal to samo.
Gajdy — spodnie, hajdawery.
Łagiew — baryłka.
Palenka — gorzałka.
Zagłówek — poduszka.
Piparek — cybuch.
Godziny — zégar.
Murań — ma to być każde miasto murowane a raczéj miasto grodowe.
Bursa — zabawa składkowa w zapusty.
Gwara — hwara — mowa, język.
Hasen — zysk.
Tyżeń — tydzień.
Chodnik — ścieżka po nagich górach.
Perść — ścieżka w górach między zaroślami.
Chodza, czesta — droga.
Fruhaniec, furmaniec — gościniec bity.
Cierpiałka — krzyż, figura przydrożna.
Ztyraz — szubienica.
Centyrz — cmentarz.
Jaz — tama wodna.
Strysz — kra drobna.
Karniawa, fujawica — zamieć zimowa.
Srężoga — mgła na pogodę.
Ciekawy — złodziéj.
Zdatny — oszust.
Swaty — święty.
Swarny — dzielny, tęgi.
Podufały — zuchwały.
Chytry,
Wartki,
Fryszki
 rączy, prędki.
Niżni — niższy.
Wyżni — wyższy.
Hasnować — zyskiwać.
Pytać — prosić, żądać.
Banować — żałować, trapić się.
Naprać — nałożyć, napakować.
Zahubić — zapomniéć.
Zbesniéć — zepsiéć się, wściéc się.
Chodzić na fraj — chodzić w zaloty.
Radykać — szybko iść.
Strybać — pić co gęstego, chleptać.
Hladzić — upatrywać, poziérać (ruskie).
Ciarać — mieniać. Ciarach — nienawistne nazwanie Szlachcica u ludu Krakowskiego.
Miesiukać się — śpieszyć się.
Dawać pozór — dawać baczność.
Niepeć — niełatwo.
Drzewiéj — pierwéj, dawniéj.
Dawniéj — prędzéj.
Dosiela, dotela — dotąd.
Suczy — przystoi, należy co do czego.
Slebodno — wolno.
Kirkak — na plecach (nieść).
Haj — tak jest.
Bie, Zie, — odpowiada czasem mazurskiemu dyć; niekiedy polskiemu ba!

Ażebym dał dokładniejsze jeszcze wyobrażenie o mowie Podhalan, wypiszę tu niektóre sposoby ich mówienia. Są to wyjątki z jednego wiérsza, który jest niewątpliwie napisany przez Poetę-górala. Cały wiérsz nie zasługuje na umieszczenie; jest ciekawy tylko dla niektórych miejsc malujących duch języka i duch gorala.
We wszystkich tych wyjątkach jest-to Goral który mówi.

Skądzeście my, Panasku? o co się pytacie?
Słówka wam nie rozumię, kiepską hwarę macie!


My tu Lachem zowiemy zakrakowskich ludzi,
Bo tam suknie z wielkiemi nosą kołnizami
My tu zaś po goralsku, jak widzicie sami.


Bie! kéj jesce Panasku, mam iść dobrą milę.


Juzeksię tu i zestazał, jak widzicie sami,
Nie słysate-’k zeby kto tak robił....
Ty-ta sobie wywodzis jakieś worensyje.


Jesce-byś mnie i stsylał, dieboł ci w maciezy.
Miałbyś-ci mnie w łeb stselić, wpsód ja cię zastselę,
Tylko się smym na tobie wachlazem ośmielę.

Znaj-ze wachlaz goralski, — tsysta w garle stoi!  —
Rozumiałeś ze się cię lada goral boi.  —
Dieboł wié na co się was tu skidało tak wiele;
Takeście tu potsebni, jako psi w Kościele.
Nie będzies mi się włócył, ty Lutse Marcinie,
Zabiję ja cię, nie trwam (nie dbam) na twoje pytanie (proźbę)
Widzis takie góralskie jest pozałowanie.
Abyścić nieuciecył, mógł byś-ci mię zdradzić.
Wytnę cię w łeb wachlazem, wolę ja cię zgładzić.
Kieby nie tak jak ongi padło w Bujakowie,
Co się chłopi natłukli takiego po głowie.
A nie mogli go zabić, az wzięli na Sołę,
A on jesce wypłynął w chwilę, pod stodołę.
A ze chłopi musieli brnąć w Sołę do niego.
Ledwie i tam stłumili bestyę takiego.
Takie to te psy twarde, jak wąz, do zabicia.
Napapęzys się dobze, nim pozbędzie zycia.
Ale ja go zabite-k mam w Bogu nadzieję.


O tak! niech znają żeśmy chłopcy swarni
Chociaz wy chowani w lasowéj owcarni!

Wszystkie te próbki powyższe, jakkolwiek nieliczne, są wyjęte wiernie z ogołu podhalskiego narzecza; powinny więc dać o niem pewne wyobrażenie.
W dopełnieniu ich to jeszcze powinienem powiedziéć:
Odgarnąwszy na bok z narzecza podhalskiego niektóre obce mu należałości, znajdziemy w końcu tło główne, jemu tylko właściwe, odwiecznie rodzinne. Jest-to jedno z narzeczy języka polskiego, takie jak mazurskie, śląskie i t. d.; gałąź, więcéj niż ze pnia polskiego, bo z tego samego korzenia, co i główny pień polski. Były czasy ich zupełnéj jedności, rozdzieliły się późniéj: dzisiejszy pień polski, silniejszy życiem strzelił w najwłaściwszym kierunku i rozrósł się w drzewo główne, inne zostały tylko odroślami bratniemi. Cała budowa języka podhalan, duch jego, członki pojedyncze, wiązanie ich, wszystko w nim okazuje brata językowi polskiemu, brata-bliźniaka. Przyczyna niektórych różnic w tém głównie, że pozostał ciągle językiem ludu nielicznego, oddzielonego, zacienionego i położeniem swojém i sferą tak swoich potrzeb, jak dążeń, w zatoce prądu głównego.
Mowa Podhalan najwięcéj się zbliża do Krakowskiéj; to samo mazurzenie wyrazów przez wyrzutnię głoski z, przez zamienienie litery a na o szczególniéj przed n, jak naprzykład Pan — Pon.
Jest mu właściwe, i to świadczy o duchu starym tego języka, kończenie pierwszéj osoby pojedynczéj przez k na miejscu naszego m; naprzykład miałe-k zamiast miałem.
W wielu razach Podhalanin przerabia tylko swoim krojem wyrazy polskie, przez zamianę jednéj głoski na inną, w któréj ma większe upodobanie, jako to: g na h naprzykład: gwara, hwara; ł albo w na l naprzykład jadła, jedla; swobodno, ślebodno. Tak zamienia ę na u, a w wyrazach pieszczących e, na i, naprzykład: Janeczku — Janiczku; czapeczkę — czapiczku.
Napomykam tylko każdy szczegół — nie zamierzałem rozprawy uczonéj. Kończę na tém, że język ten brzmi przyjemnie w ustach dobrze mówiącego; wybitny jest we wszystkich odcieniach bądź łagodnych, bądź ostrych, i nagina się do wszystkich; ale trzeba się z nim oswoić aby wszystko łatwo schwycić w rozmowie z goralem, zwłaszcza, że mowa ich jest więcéj szybka jak powolna.





PASTERSTWO W TATRACH. — PIEŚNI PASTERSKIE.
22 Czerwca 1832.

Gorale są ludem pół-rolniczym, pół-pasterskim, więcéj pasterskim jak rolniczym, a może nawet głównie pasterskim. Wielce się przez to wyjawia zagadka jego charakteru, odskakiwanie niekiedy od ducha słowiańskiego. Goral jest słowianinem przez miłość namiętną swojéj ziemi, którą praca rolnicza około niéj bardzo zasila i rozwija, stąd w nim przymioty Słowiańskie, cnoty słowiańskie, dzieci téj miłości; można więc powiedzieć że goral jest słowianinem przez rolnictwo; pasterstwo zbliża go do ludów pasterskich na wschodzie. Przypatrzmy się dobrze goralom z téj strony a znajdziemy dziwne zbliżenie pomiędzy niémi a pasterskiemi plemionami naprzykład Arabów — zbliżenie w charakterze, dobrych przymiotach a razem złych skłonnościach. Już to dawno postrzeżono, że jest coś w pasterstwie co zaszczepia w człowieka pewien rodzaj energii dzikiéj; tę energią mają Araby którzy są jedynie pasterzami, tę energią mają i nasi gorale, i w tém zostawiają powolnych Słowian za sobą.
Ale w téj chwili patrzę na pasterstwo goralów z innéj strony: zachowuję więc ideę powyższą na późniéj, a wracam do przedmiotu właściwego.
Goral jest głównie pasterzem. To jest główne utrzymanie jego życia, główny wdzięk jego życia; to jego praca najgłówniejsza, to dla niego najmilsze i najwdzięczniejsze pole pracy.
Trzeba go widziéć, trzeba widziéć jego życie, jego góry w porze pasterskiéj. W rzeczy saméj jest co widziéć. Ale wtedy pomijaj wioski i chaty, idź w góry, drzyj się po górach, szukaj miejsc najustronniejszych, wystawiaj się na upał, nie dosypiaj nawet nocy, bo tylko tam i takim sposobem zobaczysz gorala w jego żywiole, pokochasz wdzięk jego życia. Tak ja robię od mojego tu powrotu z pod Tarnowa. Wynagradzam sobie czas stracony i mogę powiedzieć, że w części wynagrodziłem. Co przez ten czas uzbierałem, tego w zupełności słowa nie wydadzą. Podzielę się tém czém się podzielić mogę.
Pasterstwo w Tatrach ma swoją organizacyą; kilka więc słów o téj organizacyi.
Dłuższa zima w Tatrach niż w górach niższych; jałowość Tatrów, a nawet w porze płodniejszéj rzadkość pastwisk czyli Polan, zmuszają największą część Podhalan, szukać swojemu dobytkowi pożywienia letniego w oddaleńszych miejscach, w przedgórzach; jest-to konieczne dla handlu nabiałem a mianowicie sérami, który jest najważniejszy dla gorali. Na ten cel każda wieś ma kilku lub kilkunastu gospodarzy porządniejszych, przedsiębierców niejako, trudniących się przez lato wyłącznie tym przemysłem; jednemu więc z nich, na mocy pewnych układów, pewna liczba mieszkańców powierza swoje bydło. Jego już jest powinnością wyżywić trzodę, zebrać nabiał, robić séry i t. d. Taki naczelny pasterz zowie się Baca. Ma on do pomocy w tém gospodarstwie kilku lub kilkunastu pastérzy, od niego zależnych, poddanych jego kierunkowi, którzy się zowią Juhasami. Jest-to zazwyczaj najdorodniejsza młodzież. Ich obowiązkiem paść powierzoną im trzodę, pilnować jéj, opatrywać ją, doić krowy, owce i kozy, warzyć rzętycę, urządzać masło, robić séry i t. p. — pod kierunkiem Bacy, który jest naczelnym wodzem Juhasów i trzody, a pełnomocnikiem odpowiedzialnym przed właścicielami powierzonego mu dobytku. Baca też zawiera umowy o polany, bądź z właścicielem jakiéj wsi, bądź z gromadą. Osnowa umowy jest zwykle ta, że mu wolno, jeżeli ma do czynienia z gromadą, wypasać swoję trzodę po wszystkich polach, łąkach i lasach w obrębie téj wsi; a po całéj własności prywatnéj, jeżeli ma do czynienia z pojedynczym właścicielem. Z resztą różne są rodzaje tych umów, stosownie do zobopólnego przyzwolenia obu stron. — Właściciel ma prawo oznaczać miejsca na koszary, czyli nocne stanowiska trzody; według tego jak chce sobie użyźnić pewne miejsce nawozem trzody. Stosunek jest często kilkunasto — a nawet kilkadziesiątletni, dla tego, pośrodku podobnych wypasów, stoi porządna, drewniana budowa; służy ona Bacy za dom, Juhasom za przytułek; tam nadto składają się wszelkie naczynia pastérskie, urządza się i przechowuje się nabiał; jest-to zarazem mieszkanie, fabryka, magazyn a nawet sklep handlowy. Budynek ten zowie się bacówka — czasem szałas albo koliba. Jest on zwykle porządny, z dobrego i gładko obrobionego drzewa, jak wszystkie budowy goralów, o jednéj lub dwu izbach, o jednych drzwiach; okien niema prawie żadnych. Pośrodku bacówki leży wielki kamień, na którym roznieca się ognisko, pod ścianami łóżka ze mchu i paproci; naczynia do nabiału lub z nabiałem są rozmieszczone po półkach lub rozwieszone po ścianach.
Życie zwyczajne pastérzy podczas letniego koczowania jest bardzo skromne; całym ich pokarmem chleb i nabiał a głównie rzętyca, czyli przewarzona mieszanina mléka wszelkiego rodzaju. Jest-to rodzaj serwatki, tylko bez porównania smaczniejszéj, gęstszéj i posilniejszéj. Własność jéj lecząca z osłabienia ciała przez wycieńczenie, znana jest sąsiadom Karpat. Z początku sprawia rozwolnienie żołądka, ale po dniach kilku zaczyna wzmacniać i tuczyć. Psy pasterskie nieznają także innego pokarmu tylko rzętycę i mają się jak najlepiéj.
Niekiedy, wyjątkowo, wyprawiają sobie Juhasy pasterskie uczty. Dzień to zwykle świąteczny a pora nocna, kiedy trzoda odpoczywa już zamknięta w koszarach. Wówczas dopiéro jest na stole i mięso, wódka krąży w kieliszkach; wówczas przy śpiewach i muzyce ma też miejsce i taniec. A jak ta zabawa jest prawdziwą zabawą, można to pojąć przeniosłszy się myślą w kraj równie piękny, pod niebo równie wypogodzone, w dusze równie swobodne.
Życie to pasterskie rozpoczyna się powszechnie w pierwszych dniach Czerwca, a zamyka się pierwszych dni Września. Przez cały ten czas, Podhale przedstawia widoki nieznane krajom równym, o których niemożna mieć prawdziwego wyobrażenia, nie dotknąwszy ich własnemi zmysłami.
Ile tylko roślinne państwo ma płodności pod tchnieniem wiosny, ile tylko życia i uroku może mieć pastérstwo, wszystko to w owych trzech miesiącach zalewa tę okolicę.
Wiosna pełna objawia się tu właściwie dopiéro w końcu Maja; za to też objawia się od razu pełniéj niż gdziekolwiek indziéj. Roślinność przytłumiona długiém zimnem, rozwija się we dwójnasób szybcéj i bujniéj; zaledwie można się postrzedz na jéj przejściu z martwoty do pełnego życia. Cała okolica wychodzi od razu w swoim stroju świątecznym wiosennym, jak kobiéta ze swojéj gotowalni; uderza cię tém mocniéj, że nie musiałeś być świadkiem jéj ubiérania się.
W owych to dniach ostatnich Maja rozpoczyna się pastérska wędrówka gorali, i rozlewa się z głębi Tatrów na kraj okoliczny. Ruch ten prześliczny podnosi jeszcze bardziéj młode życie przyrody. Miałem radość być jego świadkiem, a z miejsca nieraz takiego, żem go ogarniał spojrzeniem w części jego najważniejszéj.
Widzisz naprzód, jak w oddaleniu, z ciemnéj głębi Tatrów wysuwają się ciemne karawany, nierozpoznane jeszcze, powoli zbliżają się ku tobie, coraz wyraźniejsze, coraz ogromniejsze wkrótce kupią się wszystkie w dolinie, zalewają jéj przestrzeń, przesuwają się po niéj; zaczynasz rozróżniać w tym tłumie ludzi, konie, bydło wszelkiego rodzaju, wozy naładowane różnemi sprzętami; po pewnym czasie tłum ten zaczyna się rozdzielać na różne drogi, w różnych kierunkach; każdy oddział zmierza ku przedgórzom aż póki wszystkie nie znikną w setnych wąwozach; ale za to jutro widzisz już wszystkie góry, lasy, polany zaludnione trzodami; słyszysz ze wszystkich strón dzwonki zawieszone u szyi bydląt; zewsząd uderza cię granie fletów, skrzypców; ze wszystkich szczytów rozlega się śpiew pasterzy i pasterek, a dzikie skały odpowiadają ich hukaniu.
W téj to porze trzeba poznać góry, a kto je tak pozna, temu trudno nie pokochać je i późniéj nie tęsknić za niemi; tak ja przynajmniéj sądzę z tego co sam doznaję.
Życie takie nie ustaje razem ze dniem, długo przeciąga się w noc. Téj chwili szczególniéj pilnuję, i wtedy dopiéro upojenie jest zupełne. Obiéram sobie zazwyczaj miejsce dalekie od wsi, ustronne, wyniesione, w pół omroczone drzewami i czekam aż ucichnie gwar dziennéj muzyki, ryk i dzwonki pasącego się bydła, aż przemoże cisza nocy i okolicy; wtedy rozpoczyna się muzyka nocna, odpowiedniejsza temu, jeżeli bydlę ryknie zabłąkane, i słyszysz w głosie jego trwogę co zasiadła po dzikich miejscach; jeżeli śpiew się odezwie, to czujesz w nim serce które szuka drugiego serca, a śród tego ztąd i owąd wyrywa się huknienie pastérki ostre, długie, obija się o skały, oblatuje echem całą okolicę i ginie gdzieś w przepaści oddalenia.
Wtedy-to roztacza się wkoło mnie żyjącém przypomnieniem noc ukraińska ze swojemi ułyciami, ze swojemi śpiewami. Tyle-bo jest podobieństwa, w śpiewie szczególniéj goralek, w długiém jego przeciąganiu, do śpiewu naszych dziéwek, ukraińskiego, tęsknego, wlokącego swój smutek w jakąś nieskończoność, zatrzymującego się na pewnych tonach, jak żeby serce przysłuchiwało się samo sobie, i po chwili niknącego w nieschwyconéj nieskończoności. Niéma tego uroku śpiew goralski, jest mniéj rzewności, mniéj słodyczy w jego dźwięku, ale wiele go przypomina.
Na próbkę téj muzyki i poezyi umieszczam niektóre ich śpiewy. Może one przeniosą, chociaż jako tako, czucie czytającego w tę chwilę, która mię tyle.

I.

Juhasy, Juhasy, coście owce paśli,
Zgubiłam wianecek, wyście mi go naśli[1]
Juhasy, Juhasy, dyć się Boga bójcie,
Zgubiłam wianecek dyć mi go powróćcie.
Zgubiłam wianecek w zielonéj ubocy,
Ten mi go powróci, co ma carne ocy.
Dyć-em się taiła, taić się nie będę,
Gotuj kołyseckę, ja pieluski będę;
Gotuj kołyseckę z dzewa limbowego[2].
A ja pielusecki z rąbka bielonego.

II.

Idzie woda, idzie, z daleka się sieje
Idzie mój Janicek, zdaleka się śmieje
— Idzie woda, idzie, drobny piasek niesie,
Cekaj mię frairko w smerckowanym lesie.
— W potoku za laskiem siwe konie piją,

Nie chodź tam Janicku, bo cię tam zabiją.
Bodaj-ze ta woda, bodaj-ze zmalała,
Cobym cię Janicku pierwéj uwidziała.

III.

Héj! tęskno mi tęskno, sama niewiém cego;
Bez mego Janicka, dalekom od niego.
Boli mię główecka, serdusko nie cuję;
Héj! nikt tego nie wié, za kim ja banuję[3].
Bodaj ten cłek nie zył, bodaj nie wiekował,
Co on to kochanie na świecie fundował.
— Nie płac frairecko, otsyj sobie ocka,
Psydę ja do ciebie jak się ściemni nocka.

IV.

Bodaj cię Bóg skarał, bodajeś skamieniał,
Jak będzies Janicku odemnie uciekał.
— Widziałaś ty dziwcę, ten kamień nad wodą.
Héj! jak on popłynie, ożenię się s tobą.
— Widział-ześ ty kiedy zeby kamień pływał?
Cemus się zalecał, kiejć się zenić niémiał?
Leciały gołębie, w źródle wodę piły,
Bodaj cię Janicku moje łzy zabiły.

V.

Bodaj ty dziewcyno maliniaku (?) zjadła,
Coś ty Janickowi do serduska wpadła.

Chyba cię dziewcyno diabli malowali
Co do twoich licek taką krasę dali,
— Ej! dyć mnie malował sam Pan Jezus z nieba,
Bo do moich licek takiéj krasy tseba.

VI.

Héj! ładnaś dziewcyno, ładnaś i do smaku,
Nie zal mi puść z tobą z hory taj do światu[4]
Ja pudę po wirsku, ty pudzies doliną,
Jak się nie zendziemy, to se wezmę inną.

VII.

Werbują, werbują i na siłę biorą;
Héj! nase frairki, gdzie się nam podzieją?
Héj! trawka zielona, kto ją będzie kosić?
Jak pudę na wojnę, budę sablę nosić.
Włosy moje, włosy, moje carne włosy,
Nie będą otsąsać s po pod buków rosy
Bodaj ten Nowy Sąc pioruni rozbili,
Zeby nam tam bezeń chłopców nie gonili.
Bodaj ten Nowy Sąc pioruni stsaskali,
Zeby nam do niego chłopców nie bierali.
Nowy Sąc, Nowy Sąc, héj! okrągłe miasto;
Do niego syroko, ale z niego ciasna.

Reszta śpiewków są albo ułamki śpiewów większych, albo śpiewki w duchu Krakowiaków.

Héj! syckoś[5] ty mnie mój Janicku budził,
Pokiś wianecka u mnie nie wyłudził.
Wziąłeś wianecek, weź-ze i mnie samę,
Bo bez wianecka sierotą zostanę.


Nie było mnie w doma, byłem za górami;
Moja frairecka posła z zbójnikami.
Albo się zwerbuję, albo pudę na zbój,
Juz-ci ja frairko nigdy nie budę twój.


Leciały gołębie, leciała ich para,
Kiedy ja cię kocham, to drugiemu wara.


Zasię chłopcy, zasię,
Kupiłem se Kasię;
Dałem krajcar za nią,
Nie patscie mi na nią.


Choćbyś mnie ty matko w sksyni zamykała,
To mię nie upatsyć, kiéj ja będę chciała.


W moim ogródecku majeronek bujny,
Niech do mnie nie chodzi tylko zbójnik sumny.


Cemu ty dziewcyno nie chces na mnie patsyć,
Jak ja cię nie wezmę, nie wezmie cię Slachcic.


Dziwcęta, dziwcęta, cobyście wiedziały,
Co to za zaraza ten parobek stary.


Wysoki zamecek,
Wziąłeś mi wianecek
— Wyzsa jesce skała
Samaś mi go dała.


Ku potoku wartko idę
Carny gawron wodę pije.
Pije, pije, pokrakuje,
Moja miła popłakuje.


Jabym orał, jabym siał,
Jabym ciebie dziwcę chciał;
Kiéj-by mi cię chcieli dać,
Umiałbym cię sanować.


Héj niéma to jak Juhasom,
Nic nie robią tylko pasą;
Na groniki wybiégają,
Za stsyzkami poziérają.


Héj niémas-to niémas jako pod Halami.
Naucą cię spiewać dziwki za owcami


Choć ja pod Halami, niechcę Podhalana;
Zdarłabym se nogi po same kolana.


Dyć-to pod Halami syćko dobze rodzi:
Owiesek posiejes, zytko się urodzi.


Podhalskie dziwecki,
Héj! jako sarnecki;
A z dołów wargule,
Tylko skrobać grule.

Niektóre z wiérszy umieszczonych powyżéj, mogą być całością skończoną, nakształt Krakowiaków, o innych mam przekonanie że są urywkami należącemi do pieśni większych. Umieszczam jedne i drugie w nadziei, że ich całość późniéj się odszuka. Jestem za tém aby na polu poezyi gminnéj zbiérać i składać jak najstaranniéj wszystko cokolwiek się nastręczy. Robić brak między niemi w téj chwili, w tym stanie w jakim je dziś mamy, byłoby niewłaściwém i szkodliwém — bo ich wartość pokaże się dopiéro obok ich całości, a dziś wszystkie prawie zasługiwały-by na odrzucenie. Lepiéj zachować je jak są i starać się o więcéj.





MUZYKA I TANIEC GORALÓW.
25 Czerwca 1832.

Obraz Podhalan w ogólności a w szczególności ich pasterstwa niebyłby zupełny, gdybym nie powiedział coś o ich muzyce i tańcu: muzyka i taniec są w ich życiu, są w chwilach pełniejszych czuciem, ruchem i wdziękiem, są więc ważną częścią jego życia. nieobojętnym rysem jego oblicza dwustronnego: wewnętrznego i zewnętrznego.
Narzędzia muzyczne najpowszechniejsze między goralami są: skrzypce, gęśl, bas, lira czyli kobza, i dudy to jest dwie piszczałki wprawione w miech z koziéj skóry: ale powszechniejsze są flety, piszczałki, fijarki i dudki rozmaitego rodzaju, nakoniec trąby pasterskie czyli ligawki.
Skrzypce, basetla, gęśl, stanowią muzykę więcéj domową, konieczną gdzie są tańce; można jednak czasem usłyszéć skrzypce i gęśl w głębi gór najustronniejszych. Kobza i dudy są najczęściéj instrumentami śpiewaków żebrzących, muzyków błędnych. Najulubieńsze Juhasom i górom są ligawki i cała rodzina piszczałek. Ligawka służy Juhasowi głównie do porozumienia się z trzodą; jéj to głos wyprowadza trzodę na pastwisko, skupia ile się razy za nadto rozproszy i na nocleg do koszar zwołuje. Ligawka jest to drewniana trąba, długa do dwóch łokci, niekiedy więcéj; głos jéj donośny i dziki, przypada tylko do gór i lasów, wydaje się jak żeby z ich piersi był wydobyty i dziwne robi wrażenie, a nawet bardzo miłe, kiedy się rozlegnie po głuszy lasów i dolin, kiedy się łamie na skalistych szczytach i ścianach.
Milsze są od niéj łagodniejszym dźwiękiem piszczałki. Są one rozmaitego kształtu; zajął mię szczególniéj jeden rodzaj, jest-to flet otwarty z obu końców i ma tylko dwie dziurki dla dwóch palców, mimo to ma głos dziwnie miły i rozmaity. Wygrywano na nim jak najdokładniéj wszelki śpiew goralski.
Co się tycze ich muzyki, skala jéj nie jest rozległa. Śpiewy ich są posępne, wysilone, przeciągłe, wyobrażają niejako hukanie z jego rozgłosem po górach. Jest w nich pewna jednotonność, dla tego uczenie się ich trudne; udało mi się jeden zrozumieć i zdaje mi się że już wszystkie umiem. Mimo to, słyszane między górami nietylko że nie rażą, że nie męczą, przeciwnie ożywiają, porywają, zachwycają.
Równie trudno dać wyobrażenie o tańcu goralskim. W niektórych częściach przypomina on taniec Rusinów; ale ma jedną figurę właściwą tylko goralom, kiedy goral zamknięty krążącém kołem taneczników, wyrabia na środku rozmaite skoki, a razem ciska raz poraz siekiérką w górę i chwyta ją w powietrzu ze zręcznością zadziwiającą. Nadaje to jakiś męski charakter tańcowi, przypomina wojenne tańce starożytnych.
Muzyka tańca jest całkiem oryginalna, niepodobna do żadnéj muzyki tego rodzaju; jest niby jednotonna, ale tak rozmaita, tak jakaś nieskończona, tak dzika w swojém tonowaniu, że mieszkający nawet od dawna między goralami wygrać jéj niemogą. I rzadki jest ktoby tego w zupełności dokazał.
Nieraz, słuchając muzyki prostego ludu, żałowałem mocno że nie będąc sam muzykiem, nie jestem zdolny zająć się zebraniem tych melodyi, a razem pragnąłem aby się znaleźli tacy, którzy by temu zatrudnieniu poświęcili część swoich trudów i zdolności. Oddaliby przez to wielką przysługę mianowicie poetom i muzykom. Nieocenione skarby czucia i prawdziwéj sztuki leżą w muzyce naszego ludu. Nigdzie też może wielostronny jego charakter ogólny, nie maluje się wybitniéj w odcieniach swoich: każda nasza okolica ma w swoich melodyach właściwe sobie piętno. Inny jest śpiew Litwina, inny Ukraińca, inny Mazura, inny Gorala; inna skoczność Kołomyjki, a inna Kozaka lub Krakowiaka; smutek głębszy, melancholia niewysłowiona, lubo znajduje się na dnie śpiewu wszystkich prawie okolic, ale jak rozmaita, jak malująca oblicze swojéj ziemi i serce swoich mieszkańców; widzisz w muzyce dumki ukraińskiéj pola Ukrainy nieobejrzane, tęschne a cóś w nich głęboko rozrzewniającego, widzisz w śpiewie Litwina jednotonnym, dzikim, puszcze szumiące wiecznym wiatrem, rozlegające się rykiem dzikich zwiérząt; widzisz równie w muzyce Gorala jego góry ludne echami, życiem trzód, tchnące całą swobodą nieugłaskaną przyrody i mieszkańca.
Muzyka ludu jest jednym z najzdrowszych zasiłków naszéj muzyki sztucznéj, a muzyka ludów słowiańskich jest może pod tym względem najwyższa. Wiadomo że geniusz Mozarta niemało się zasilił melodyami Słowiańskiemi, przesiąkł nawet niemi, ztąd ten urok dzieł jego, który mu daje taką wyższość nad największemi nowoczesnemi mistrzami.
Pan Wacław z Oleska dał dobry przykład umieszczając niektóre melodye przy swoim zbiorze pieśni galicyjskich, ale jest-to dopiéro próbka, bardzo mała w porównaniu z tém co zostaje do zrobienia. Miejmy nadzieję, że się znajdą gorliwi i na téj drodze. Jedna tylko obawa powinna towarzyszyć téj pracy, to jest aby zachować tym melodyom charakter ich ludowy nietknięty. Sztuka nasza, zarażona martwotą konwencyonalności, jest tak nieszczęśliwa, że wszystko czego się dotknie, traci natychmiast swoją że tak powiem, dziewiczość duchową, którą miało w życiu swojém śród ludu, w piersiach ludu. Jest-to niby to samo, a czujesz że nie to samo — jak kobiéta którą znałeś niewinną i widzisz po utracie niewinności. Sztuka nasza odbiéra powszechnie tę niewinność utworom gminnym; widzieliśmy to już nieraz na pieśniach ludu wygładzonych niby przez sztukę — nie życzylibyśmy podobnego losu muzyce jego.





NA SKALE TURNISKA. — GÓRY JAKO POLE DLA POEZYI.
29 Czerwca 1832.

Lubię bardzo te skały. Odróżniają one tę górę od wszystkich okolicznych, nadają jéj pewną dzikość. Drzewa rozsypane po nich, tworzą cień i ustroń przychylną głębszym myślom.
Niedaleko mam grotę, któréj, według wiary miejscowéj, duch strzeże. Głęboka w tém prawda. Coż jest czego-by duch nie strzegł? gdzieby na dnie duch niemieszkał? gdziebyśmy się mogli przedrzéć, cobyśmy mogli posiąść, nie porozumiawszy się wprzódy z opiekuńczym, panującym tam duchem? W duchu jest źródło i zagadka wszelkiego życia, wszelkiego istnienia. Całe stworzenie widome i niewidome jest czém jest przez Boga, przez Ducha Bożego. Człowiek jest człowiekiem przez ducha ludzkiego, przez część ducha Bożego. Cóż nas upoważnia twierdzić, że skała także, że kamień także niéma swojego ducha? Jest duch stworzenia, jest duch ludzkości, jest duch narodu, jest duch pojedyńczego człowieka, jest duch w ogóle, musi być i w każdéj cząstce ogółu. — «Bóg jest w niebie, na ziemi i na każdém miejscu» — wraża nam Kościół tę prawdę od dzieciństwa naszego. Dzieci wierne w dojrzałości swojéj niewinności religijnéj, kierują podług téj prawdy całe swoje życie; lud prosty, część najdziecinniejsza narodu, trzyma się jéj jak najmocniéj. Nic żartujmy z téj wiary, bo on zawsze na końcu wygra i zawstydzi naszą mądrość zmysłową, całkiem pełzającą po wiérzchu rzeczy. Nie zabijajmy w nim tego uczucia. Biada nam, gdybyśmy potrafili je zabić. Chrystus powiedział o gorszycielach dzieci: ktoby zgorszył jednego z tych, byłoby mu lepiéj żeby sobie uwiązał kamień młyński u szyi i rzucił się z nim w morze. Słowa te mogą się stosować do gorszycieli ludu, który przez prostotę, przez niewinność swoich wierzeń, jest dzieckiem w obliczu Boga.
Oto jest co mię tak przywiązuje do niego, co mię pobudza stać się podobnym do tych, których «aniołowie są zawsze przed obliczem Bożém,» patrzą zawsze na prawdę: oto jest co mną kieruje i w téj pracy. Jeżeli zbieram i podaję innym pieśni, powieści, podania, wyobrażenia, nawet przesądy i zabobony ludu, nie zbieram ich i nie podaję jako kamyczki mniéj więcéj przydatne do utworzenia jakiéjś martwéj mozaiki poetycznéj — nie! wziąłem je z łona życia, jako żyjące czucie ludu i za rzecz żyjącą podaję. Chcę je zachować w życiu dla życia ludu. Chcę je zachować także dla życia naszéj sztuki.
Kiedy rzucę okiem na cały obszar tego kraju przedemną; kiedy się cofnę w jego wieki przeszłe, kiedy nadewszystko zapuszczę myśl w głębie jego życia, niemogę wstrzymać się od żalu że dotąd poezya nasza nie dotknęła tych okolic, nie położyła na nich tego uroku widomego, jak np. w nowszych czasach rozlał Walter-Skott na góry swojéj ojczyzny. Wiém że to niełatwo, ale nie przez brak poetyczności téj ziemi. Jest ona, a może nawet większa jak w ludzie Szkockim. Tylko trzeba odedrzéć nieco zwiérzchną jéj powłokę, dostać się do głębi, zgodzić swojego ducha z jéj duchem, objąć swojém czuciem najżywszém całe jéj życie. A wtedy znajdziesz je wszędzie.
Szyller w jednéj ze swoich poezyi żali się na zamarcie, na bezduszność świata obecnego, tęskni za życiem duchowém Greków, opłakuje Nimfy, Dryady, wywołuje bóstwa Greków. Żal jego słuszny, kiedy go zastosujemy do świata książkowego; — nie ubolewałby za przeszłością, gdyby zeszedł był do naszego ludu: byłby tam znalazł ów świat ducha, którego świat grecki był tylko zamgloném mętném przeczuciem; byłby znalazł między naszym ludem w świecie który go otacza, życie i Nimf i Najad i Dryad, ale prawdziwsze, wyraźniejsze, bo objawione przez ducha chrześciańskiego, nie domysły, nie odgadywania, nie wymysły ludzkie, ale pewność wewnętrzną, silną i oczéwistą jak wiara, nieomylną jak światło wiary prawdziwéj.
Tak jest! wszystko żyje dla naszego ludu. Przytoczyłem na to niemało już świadectw, pozwalam sobie pomnożyć ich liczbę jeszcze kilką nowemi, które, jestem pewny, zajmą same przez się a razem potwierdzają tę prawdę, że lud czuje życie i czucie we wszystkiém.
W mniemaniu Podhalan węże mają swojego króla. Odznacza się on między innemi wielkością, nadzwyczajną pięknością kolorów i koroną na głowie w kształcie złotego grzebienia. Zagrożony wydaje gwizd donośny, a wtedy wszystkie węże których ten gwizd doszedł przybywają mu na pomoc.
Bydło, stworzenie niższe od człowieka, ma także swój język, rozmawia między sobą: można je słyszéć w pewnych chwilach a mianowiciéj w nocy przed Ś. Jerzym. I oto powiastka z tego powodu. Pewien gospodarz wiedzący o téj tajemnicy, chciał podsłuchać swoje woły, ukrył się więc w oborze i w rzeczy saméj po chwili jeden wół westchnął, drugi zapytuje go o przyczynę westchnienia; jutro, rzekł mu piérwszy, czeka nas smutna i ciężka praca — jaka praca? — będziemy wieźli naszego gospodarza na cmętarz. — Wół powiedział prawdę, gospodarz który to słyszał téj nocy jeszcze umarł.
Oko moje w téj chwili zwraca się na górę daleką zwaną Centyrz, czyli Cmentarz, z czasów jakiejś klęski niepamiętnéj, podobno morowego powietrza; to miejsce dostarcza mi także zajmującą powieść. Jest na téj górze pień ogromnéj grubości, z pod którego wychodził czasem duch w postaci Mnicha. W pierwszéj chwili zjawienia się był on bardzo maleńki, ale zaledwo stanął na ziemi rósł nagle i wkrótce przenosił wzrostem swoim najwyższego człowieka. Przybiérał on różne postaci, ale najwięcéj pokazywał się w sukni mniszéj lub bieli. Objawienie jego poprzedzała czasem w wielka burza, czasem mocny zapach kwiatów. Nierzadko wychodził z wody; a kiedy miał odejść wchodził do wody, rozpościerał nad nią swoją odzież, malał stopniami, aż póki całkiem nie zniknął. Dosyć było mówić o nim, aby się natychmiast pokazał. Nic niemówił, nikomu nic złego nierobił; zapytywany odpowiadał jedynie skinieniem głowy lub ręki. Ostatni człowiek który go spotkał, krzyknął na widok jego: «wszelki duch Pana Boga chwali!» Mnich odpowiedział: «i ja go chwalę,» po czém natychmiast zniknął i już go odtąd nie widziano. Miał-to być duch pokutujący Mnicha, który kiedyś uciekł z klasztoru i został w tych miejscach przez zbójców zabity.
Niektóre tu miejsca są obwiane tajemniczością straszną a niezaprzeczoną. Jedno z takich miejsc znajduje się niedaleko drogi do Morskiego Oka, już w głębi gór. Jest-to w lesie ustronnym, odwiecznym, ciemnym i z samego już pozoru niemiłym: a jego własność, że obudzą chęć nadzwyczajną do samobójstwa. W tych kilku ostatnich latach, dwie osoby zastrzeliło się w tém miejscu, obie należały do warstwy wyższéj społeczeństwa. Ten sam który mi to opowiadał, jest także człowiek ukształcony i daleki od ślepowierności w zabobony, a zaręczał mię, że przez ciekawość zwiedził to miejsce i wnet poczuł w sobie samym tę chęć odebrania życia sobie; a w sposób tak silny i tak razem nęcący, że nie wié na czémby się skończyło, gdyby nie był zrobił wielkiego wysilenia i nie oddalił się z lasu jak najrychléj.
Może to być dziwne dla niektórych, dla mnie nie jest bynajmniéj. Dosyć być prawdziwym chrześcianinem, aby sobie rozwiązać tę zagadkę, przynajmniéj do pewnego punktu ogólniejszego. Mamy kościoły, miejsca gdzie człowiek nabiéra życia dobrego, siłę ku dobremu, dla tego że są poświęcone duchem Chrystusowym, że są pod władzą ducha Bożego wyłączną; muszą być także miejsca gdzie wyłącznie zły duch panuje. Nasz lud czuje to na pewnych mieszkaniach, a my możemy widziéć na pewnych miastach, na całych narodach uległych mniéj więcéj złemu lub dobremu duchowi; z tą jedną różnicy, że działanie jego jest tutaj widome, przez narzędzia widome, przez ludzi, a tam mniéj widome, przez przedmioty bezwładne na pozór, przez drzewa, przez skały, niekiedy przez utwory sztuki jak obrazy, posągi, książki, albo wcale niewidome, przez bezpośrednie działanie ducha na ducha, jakiego przykłady każdy z nas mieć może, skoro się zastanowi, albo na samym sobie, albo na innych.
Taka jest ziemia, taki jest lud, nietknięte prawie dotychczas przez naszych poetów. Wiele na tém traci nasza sztuka, nasza literatura. Zaczynaj piérwszy pracę do któréj innych pędzisz! może mi ktoś powiedziéć — i słusznie. Był-to mój głos wewnętrzny, poszedłem za jego nakazem — zaczynam, ale wiém naprzód że nie zdobędę się na więcéj jak na próbkę niedoskonałą. Nie będzie to wina moich chęci, ale położenia całkiem wyjątkowego, a przez które niepodobna mi wejść w życie rzeczywiste tego ludu tak blisko, na tak długo, żebym je mógł schwycić w całéj prawdzie dotykalnéj, co jednak czuje konieczném dla poety tych okolic. Pole to jest dla pisarzy, którzy będą mieli mniéj jak ja przeszkód a więcéj przyjaznych okoliczności: na takich ono czeka. Bodajby jak najprędzéj wystąpili.





KILKA MYŚLI ROZJAŚNIAJĄCYCH POETYCZNĄ STRONĘ GORALÓW.
4 Lipca 1832.

Zbiéram tu razem kilka myśli które mi w tych czasach przyszły a rozjaśniły dla mnie stronę poetyczną gorali. Uważam to za konieczne, jak jest konieczne w mojém przekonaniu zapatrywać się na pojawy duchowe i umysłowe ludu z właściwego jemu stanowiska. Tylko w takiém zapatrywaniu się, można je pojąć jak powinny być pojęte, można z nich całą korzyść wyciągnąć. Myśli te chwytane dorywczo niemają widocznego między sobą ciągu i związku, ale wychodzą wszystkie z jednéj głównéj idei i w jeden punkt uderzają, i to stanowi ich związek zakryty. Czytelnik szukający istoty nie zatrzyma się na formie.

I. Zabobony.

Wielka jest ważność wszelkich podań ludu, jego nawet przesądów i zabobonów: wszędzie tam na dnie jest głęboka prawda, iskra zadziwiającéj wiedzy w przedmiotach niedocieczonych pracą innego rozumu. Wiele razy miałem pokorę przyjąć je jak rzecz ważną, a cierpliwość zbadać, tyle razy znalazłem w głębi prawdę świadczącą jakiejś prawdzie religijnéj chrześciańskiéj.
Jest-to korzyść prostoty wewnętrznéj ludu. Nie wiele wié ale co wié to dobrze, a nigdy nie powiada że wié dobrze co wié źle, albo że wié czego nie wié w istocie. Pycha rozumu nie zaprowadza go na manowce fałszywych systematów, doktryn, budowania na okruszynie prawdy całego świata fałszu, podawania domysłu, przypuszczenia za pewność i tym podobnie, a co w takiéj ważnéj części wchodzi do składu naszéj cywilizacyi. Czego lud nie wié szczérze uznaje że nie wié. Instynktem prawdy widzi natychmiast co jest nad jego pojęcie w pewnéj chwili i nie sili się dociekać, a przez to unika zabrnienia w fałsze z których czasem niepodobna się wycofać, jak się to nam przydarza; nie stawia się w konieczności wykręcania się przebiegłością rozumu prawdy w fałsz albo fałszu w prawdę.
Lud nie jest nieomylny; nic nad to prawdziwszego dla mnie. Ma przesądy, ma zabobony naganne, szkodliwe, i temu niezaprzeczam. Ale nie raz przekonałem się, że potępiamy go z téj strony najczęściéj dla tego, że nie umiemy jéj zbadać.
Wiele on ma mniemań które odrzucamy jako zabobony a w których wina ludu ta tylko, że widzi głębiéj, daléj jak my. Zadawałem sobie w tym przedmiocie szczérą pracę, brałem nieraz zabobon po zabobonie, przesąd po przesądzie i najczęściéj w zadumieniu korzyłem się przed czystością prawdy, którą w tych skorupach napozór niezgrabnych odkrywałem.
Powiedzmy sobie i tę jeszcze prawdę, że zbyt ostro, zbyt jednostronnie powstajemy na zabobony. Bez wątpienia obrzydliwe bywały czasem skutki przesądów, zabobonów ludu, ale w moich oczach daleko są obrzydliwsze i zgubniejsze skutki fałszywych systematów filozoficznych, teoryi politycznych, doktryn religijnych. Mniéj straszny dla mnie głupi, zabobonny człowiek ludu, jak przewrótny mędrzec, jak zepsuty człowiek cywilizacyi. Wprawdzie przez zabobon ludu palono nieraz na stosach, topiono i spełniano tym podobne zbrodnie, ale policzmy te ofiary i ofiary fałszywych mędrków, przewrótnych reformatorów, a zobaczemy gdzie ich więcéj padło — jeżeli wielka liczba na jednéj stronie, to na drugiéj nieporównanie większa — przez jednych mogły cierpiéć cząstki narodu, a przez drugich całe narody giną, a giną w tém co jest najżywotniejsze dla człowieka, tracą życie w Prawdzie. Zobaczémy wtedy przy głębszéj bezstronności, tę smutną różnicę między prostotą ludu a cywilizacyą, że w jednéj znajdujemy pod fałszywą nawet powłoką, najczęściéj prawdę zbawienną, a w drugiéj przeciwnie pod pozorami prawd najponętniejszych kryje się najczęściéj fałsz najszkodliwszy. Złe ludu prostego jest, można powiedziéć, złe dziecka, a nasze jest złe męża dojrzałego już i wytrawnego w złém.
Zawsze ja, dzięki Bogu, wysoko ceniłem tę dziecinną prostotę, tę niewinność wewnętrzną ludu. Straciłem wiele, bardzo wiele, na drodze obecnéj cywilizacyi, ale dotąd jeszcze przechował się we mnie ten instynkt pierwotnéj prostoty ludu, ta struna jego sumienia, to zapamiętanie owéj niewinności, owego dzieciństwa uczuć wewnętrznych, przez które każdy człowiek przechodzi, co w życiu późniejszém puszcza tak niebacznie, co tak niedbale strzeże przeciwko Duchowi świata, co tak łatwo dozwala sobie wydrzéć, a przynajmniéj zasypać późniejszemu życiu, późniejszemu zepsuciu które nazywa postępem, udoskonaleniem się, a co jest takim postępem, takiém udoskonaleniem się, taką dojrzałością, jak nadgniłość dla niektórych owoców; dobre to być może, a nawet konieczne dla niektórych owoców, ale nigdy nie jest dobre dla człowieka, dla owocu Ducha Bożego. Przez ową to resztkę ocaloną dochowałem najdroższą dla mnie rzecz: spólność podstawy wewnętrznéj z prostym ludem, miłość ku niemu, zdolność pojmowania go, oceniania, nakoniec łatwiejszy wstęp do jego sfery moralnéj, wiele razy potrzebowałem zasilić się prawdziwém poświęceniem się na drogach przez puszczę naszéj cywilizacyi, gdzie tak łatwo wzrok olśniewa kamienuje czucie, wietrzeje siła prawdziwéj ofiary.

II. Lud artysta.

Pozwalamy sobie lekce ważyć wiarę ludu w świat ducha, pomiatamy utworami pod któremi lud przedstawia go sobie, uzmysłowia: widziémy w tém nic więcéj jak niezgrabną igraszkę fantazyi nieujętéj karbami naszéj sztuki. Mylémy się, że już nie powiem bluźniémy duchowi jego. Może być że w tém przedstawieniu świata duchowego, lud nie jest artystą podług naszych wyobrażeń, ale to pewna, że istotą utworów jego jest prawda najważniejsza dla człowieka, najniezaprzeczeńsza dla człowieka który niespadł niżéj źwierzęcia, i pomimo nieokrzesania form daleko mniéj skażona, przetworzona, sfałszowana, znieważona, jak w naszéj sztuce, pod naszemi formami więcéj obrobionemi z wiérzchu. Lud niezna się na formach, ale dziwnie zna się na duchu rzeczy; może nie znaleść formy odpowiednéj swoim pomysłom prawdziwym, poczuciom pięknym, ale też fałszowi niedaje formy łudzącéj prawdą, nie poświęca formie ducha prawdy.
Może być niedorzeczném wyobrażać sobie świat ducha jak go niekiedy lud wyobraża, odziewać w takie formy w jakie lud niekiedy go odziéwa, ale jeszcze niedorzeczniejsza zaprzeczać istnieniu tego świata, wpływowi jego na świat zmysłowy i działaniu nań pod formami zmysłowemi. Jest-to prawdziwa, mianując rzecz najwłaściwiéj, głupota cywilizacyi nowoczesnéj, wielka, niczém nieusprawiedliwiona, a gorsza w swoich skutkach niż się nam zdaje. Lud prosty pod tym względem jest daleko wyższy, rozumniejszy, więcéj chrześciański od tych, co go za tę wiarę potępiają; oni tłumią, gaszą prawdę na któréj stoi, przez którą żyje prawdziwie cała budowa prawdy chrześciańskiéj na ziemi, a lud ją uznaje i wprowadza w swoje życie, nieodpowiedno zapewne jéj wysokości, ale jak umié i może, a z dobrą wiarą.
Takie źródło i taki cel mają wszystkie jego powieści, podania, wierzenia, a nawet przesądy i zabobony. Jest-to jego sztuka, jego literatura; a ma tę wyższość nad naszą, że utwory jéj nie są martwe jak nasze posągi, obrazy, poemata, — przeciwnie żyją, działają, wiążą się z życiem ludu, dzielą je, stanowią część żyjącą, działającą jego życia, jego sfery spraw ziemskich, zatrudnień wszelkich, spajają w sposób nieobojętny drabiną snu Jakóbowego, św lat niewidzialny ludu ze światem widzialnym.
Postawmy utwory naszych artystów, postawmy bohaterów naszych pieśni, poematów, dramatów, obok utworzonych sposobem ludu przez lud; jak-że oni są nizsi pod względem życia. Byli kiedyś, to prawda, a najczęściéj nie byli i doskonale to wiémy naprzód; dajmy jednak że byli i żyli; możemyż ręczyć z całą siłą wiary pewnéj siebie, że są i żyją gdzieindziéj jak na płótnie lub w okładkach książki, jeżeli to życiem nazwać można? Inaczéj się ma z utworem ludu; dla człowieka ludu był on, jest — niemoże nie być skoro raz był; bo czucie, bo siła twórcza ludu sięga daléj jak do martwego spomnienia, sięga do samego dna rzeczy, do ducha, z téj głębi wszystko czerpie, do niéj wszystko odnosi, a tam tylko jest prawdziwe życie i prawdziwa nieśmiertelność. Weźmy np. Bolesława śmiałego w tragedyi Wężyka; cóż on jest obok tego Bolesława, który według podania ludu, dotąd się błąka w tych górach, pokutuje, cierpi, nie wyszedł z życia narodu, przechodzi z nim jego koleje, pracuje dla niego, odrabia swoją część złego którą na naród sprowadził.
I takie wyobrażenie jest jedynie głębokie, prawdziwe, jedynie moralne, stawi wielką naukę pod formą sztuki, jest w duchu religii prawdziwéj. Nasi zaś bohatérowie są to tylko mumie moralne, zabespieczone przeciw zupełnemu strupierzeniu papiérem, płótnem, kamieniem, na tak długo, jak długo trwa ich upowicie.
To samo na polu malarstwa. Weźmy najpiękniejszą madonę Rafaela i obraz robiący cuda. Cóż mi po obrazie Rafaela obok obrazu cudownego. Jeden dla prostéj uciechy zmysłowéj, dla oczu, drugi daje mi zdrowie i ciała i ducha, podnosi mię w świat szczęścia najwyższego, w świat zbawienia. Tu prawdziwe życie a tam blask tylko pięknéj formy.


III. Sumienność ludu w poezyi.

Jest jeszcze drugie źródło wyższości jaką dostrzegam w sztuce ludu, i zasługujące abyśmy i my zbliżyli się ku niemu.
Nikt mi zapewne nie zaprzeczy, że kiedy czytamy jaki nasz poemat a tém bardziéj romans, piérwsi niewierzemy w wierną rzeczywistość osób i wypadków opisywanych i gdybyśmy musieli szczérze odpowiedziéć odpowiedzielibyśmy: że ten romans czy to poema jest nic innego tylko igraszka artysty, przystrojona pozorem celu i tonu mniéj więcéj poważnego a uzmysłowiona dla igraszki czytelnika. Lud prosty wierzy w to co tworzy, nie igra ze swoim utworem, ze swoją sztuką, nie rozkoszuje się nią, ale skoro wchodzi na jéj pole to z potrzeby poważnéj, dla celu poważnego, przez to pokazuje z jednéj strony, więcéj zdrowego sensu, więcéj dobréj wiary, więcéj poważnego umysłu jak w ogólności artyści ucywilizowani, a z drugiéj dowodzi, że ma głębokie poczucie prawdziwego życia, które może być małe w objawianiu się, ale jest silne w swojéj istocie.
Sumienność ta w literaturze ludu idzie z jego natury, która niema potrzeb zbytkowych, idzie z głębi ducha zapełnionego czuciem religijném, idzie także z jego położenia materjalnego. Niedola jego ziemska trzyma go tak mocno w świecie rzeczywistości, w karbie konieczności najściślejszéj, że każdy czyn w którym objawia swoje uczucie, idzie sumiennie z jego uczucia. Nie jemu-to wolno nudzić się nudami dobrego bytu, i w tych nudach, w przesycie zadowolenia materyalnego, wymyślać sobie idealne nieszczęścia, trapić się marzeniami, kaleczyć się i boléć przez rozpustę moralną, jedynie dla urozmaicenia życia, dla drażnienia drętwiejących uczuć, dla karmienia bezrządu który już wszystko zużył, dla podsycenia żądz konających już po strawieniu wszelkiéj swojéj pastwy, jak tego przykłady widziémy w sferze ucywilizowanéj. Bóg zabezpieczył lud prosty przeciw temu samobójstwu najstraszniejszemu, bo duchowemu. Lud prosty, zwłaszcza nasz, niedomyśla się nawet, nie wyobraża sobie, niezdolny jest wyobrazić sobie stanu podobnego, a następnie niezdolny jest do podobnych chuci. Jeżeli usłyszysz jaką powieść ludu, bądź pewny że jéj autor nie dla igraszki ją wymyślił, ale zmuszony był ważną jakąś pobudką, bądź ogólną, bądź osobistą. Napotkasz-li pieśń miłośną? o! niezawodnie twórca jéj rzeczywiście, szczérze był zakochany, możesz na to przysiądz — a czy przysiągłbyś sumiennie, że jakiś z naszych poetów kochał rzeczywiście, bo napisał wiérsz miłośny, choćby nawet bardzo namiętny? ja przynajmniéj nieśmiałbym tego zrobić o ile znam się cokolwiek na naszych poetach. Jeżeli pieśń ludu tęskni, skarży się, narzeka, boleje, cierpi, to był ktoś dotknięty istotném nieszczęściem, przyciśniony szczérym smutkiem, obarczony cierpieniem a tak rzeczywiście i silnie, że musiał nadmiar stanu wewnętrznego wylać na zewnątrz w pieśni.
Człowiek ludu nie tworzy jéj, kiedy w ogólnym skarbcu znajduje odpowiednią całkiem swojéj potrzebie, chwyta ją i posługuje się nią jak własną. Nie znajdzie-li takiéj? wtedy sam tworzy. A ta samorodność tém łatwiejsza, że nie myśli o formie objawienia, nie zawadzają mu przepisy, wymagania sztuki obliczonéj, wymierzonéj, wyważonéj nie miarą ducha twórczego, ale rozumem który nie zdolny jest przejść po za karby materyi: dla śpiewaka z łona ludu prostego dosyć kiedy mu sumienie jego i innych przyświadczy, że w tém co wypowiedział, co wyśpiewał jest wierne wydanie jego czucia, jest prawda tak żyjąca w słowach, jak w jego piersi, jak w piersi ogółu.

IV. Życie wyższe w poezyi ludu.

Jest jeszcze jeden rys który cechuje sztukę poetycką ludu, a który szczególniéj wybija się tu między goralami.
Kiedy my musiemy nasze pomysły przylepiać do kawałka papiéru lub płótna, wdłubywać w bryłę kamienia, tłem utworów ludu jest cała rodzinna ziemia, cały kraj rodzinny, rodzinne niebo a nawet i piekło kiedy tego potrzeba; zgoła cały świat duchowy i widomy. Jak to jest olbrzymie w porównaniu do naszych robót! Chcesz zdarzenia w obrazie? oto tym obrazem jest cała okolica, nie pędzlem skopiowana, ale namalowana, żyjąca tchem wieków. Trzeba mu posągu dla wypadku lub człowieka, to całą górę w posąg zamienia. Jeżeli puści w obieg jakie uczucie pod postacią pieśni, to wszystkie głosy ludu, wszystkie serca grają jéj muzyką: jest-li pieśń wesoła? to cały lud staje w chór i pląsa i klaszcze w dłonie; jest-li smutną? to z tysiąca oczu łzy płyną. Niedosyć mu na tém; niedosyć mu ziemi, materyi, dla niego duch rzeczy jest wszystkiém, — sztuka jego zachodzi w świat ducha. Ktoś zasłużył sobie u niego na pamięć przychylną; więc mu się otwiéra na wieki jasny świat wyższy i ztamtąd opromienia sferę swoich braci blaskiem niebieskim, jak za życia świecił czynami cnotliwemi, nie przestaje służyć jako duch tym, którym służył jako człowiek. Inny zarobił na pamięć przeklętą, więc jego miejsce w świecie ducha niższym, podziemnym; i lud widzi go w ogniach i mrokach zatracenia, w łańcuchach niewoli wiekowéj, pod chłostą mąk wiekowych, w stanie grzéchu przemienionego na karę.
Jedném słowem, jemu koniecznie potrzeba ażeby utwór przeznaczony dla niego, jakiegokolwiek ogromu jest forma, był nakształt świątyni, nakształt kościoła, nakształt kaplicy przydrożnéj, bodaj by wreszcie nakształt tego krzyża na samotnéj mogile, byleby zawsze w nim trzymał najpiérwsze miejsce jego świat nadzmysłowy, jego Bóg, byleby był ożywiony, poświęcony duchem Bożym. I ma takie utwory, miałby ich więcéj i doskonalsze, gdyby nasi mężowie sztuki tak biegli w obrabianiu, w wynajdowaniu form pięknych mieli jeszcze taką miłość, taką cześć dla prawdy, jaką lud ma, gdyby się postawili w takiéj zdolności otrzymywania natchnień prawdziwych, o jaką ludowi łatwo, i połączyli sztukę tworzenia formy z potęgą ożywiania jéj tchnieniem świata wyższego, ale nie abstrakcyjnego, tylko rzeczywistego dla ducha, jak ten materyalny rzeczywistym jest dla zmysłów człowieka. Chodzi tylko o to aby posiąść niewinność wiary jaką lud posiada, a bez któréj pisarz religijny jest najobrzydliwszym dla mnie świętokradcą, a jego utwory religijne potworami, które więcéj złego rozmnażają między ludźmi jak szczére bluźnierstwo, jak szczéra bezbożność. Niewinność tę wiary sam Chrystus okréślił polecając ludziom życie w duchu i prawdzie. — Chrześcianin powinien to rozumiéć — Chrześcianin-artysta powinien umiéć zastosować to na swojém polu. — Taki Artysta zrozumie wszystko co powiedziałem — potrafi korzystać ze wzoru który mu lud przedstawia.





MELSZTYN. — ZAMCZYSKO.
11 Lipca 1832.

Jestem znowu w Mikołajowicach po dwudniowéj podróży z Tatrów. Tą razą będę ją sobie przypominał po odwiedzinach w Melsztynie. Dziś dopiéro zwiedziłem i dotknąłem się zbliska szczątków tego zamku.
Przedziérałem się do nich z Zakliczyna. — Dla moczar, które zalegają wielką cześć niziny pomiędzy Zakliczynem a Dunajcem w kierunku Melsztyna, musiałem kołować na wieś Wesołów. Za Wesołowem przeprawiłem się przez Dunajec, zasiany w téj stronie kępami, i drogą po nad Dunajcem dojechałem do podnóża Melsztyńskiéj góry.
Z tego miejsca poczyna się wędrówka piesza. Uboczą rozdołu odcinającego z północnéj strony Melsztyński szczyt od innych, doszedłem do przerwy w szczątkach północnego muru. Znużony byłem spieką i przykrym wchodem, chciałem więc przedewszystkiem wypocząć, ale w takiém miejscu, żeby mieć zarazem pewny widok. Po skruszonych więc murach w których wyraźne jeszcze ślady komnat, dostałem się na strom góry wiszący nad zatoką Dunajca. Z tego miejsca miałem pod okiem trzy niemal boki góry i całe półkole niziny zadunajeckiéj z krążącemi koło niéj górami. W tém miejscu, dzieło ludzkie spojone z dziełem przedwiecznego Budownika w całém znaczeniu tego wyrazu. Mury zamku z prostopadłą ścianą góry, zdają się tworzyć najściślejszą jedność; zniszczenie nawet dotyka zarówno obojga: ziemia tu, jak matka dzieląca los dziecka, popękała pod rodzinnemi gruzami; cały bok góry pokryty potokami niebieskich ulew i ziemskich powodzi, nasterczony powywracanemi drzewami, pogarbiony ogromnemi bryłami oddzierającéj się co rok ziemi, tworzy dziką harmonją z osuwającym się Melsztynem.
Orzeźwiwszy się winem i dorodnemi poziomkami, które tu w wielkiéj obfitości znalazłem, podziękowawszy za nie miejscowemu duchowi rozwalin, który je tak gościnnie ofiaruje wędrowcom, jakby przez wdzięczność za nawiedzenie jego dziedziny, udałem się grzbietem góry ku zachodniéj wieży, najokazalszéj i najlepiéj dochowanéj części tych rozwalin.
Wieża jest kwadratowa, obwiedziona wysokim murowanym tarasem; żadnego już na niéj pokrycia; trzy ściany w zupełnéj całości, czwarta znacznie u góry wyszczerbiona; w niektórych oknach dochowują się futryny z ciosowego kamienia; wnętrze wieży zrujnowane, tylko na ścianach ślady sklepień z których się piętra tworzyły. Podziemna dawniéj część wieży zawalona gruzem, zarasta bzem dzikim i inném zielskiem.
Kiedym ją oglądał i przy pięknym krzaku dzikiéj róży układał wiązankę pamiątki z jéj kwiatów, postrzegłem ku mnie zbliżającego się człowieka. Pozdrowiliśmy się wzajemnie. «To wy zapewne tutaj mieszkacie? zapytałem go, wskazując na chatkę opartą o mur północy. «Nie, ale niedaleko, zaraz pod górą, we wsi Melsztynie.» «Zapewne wiele wiecie o tym zamku i zechcecie nam opowiedzieć.» «Jakże niemam wiedzieć, odpowiedział, już to ośmdziesiąt lat z górą jak żyję na tym świecie.»
Pojrzałem na niego ze zdumieniem i niedowierzaniem; na głowie żadnego prawie włosa siwego, zęby zdrowe, twarz pełna i czerstwa, postawa prosta, w każdym ruchu moc i żywość niezwykłe ludziom podobnego wieku: on tymczasem daléj mówił: «ja tutaj urodziłem się i mieszkałem nim poszedłem do wojska. Panowie Tarłowie, panowie Lanckorońscy, do których ten zamek należał, za mojéj pamięci żyli. Co to za mocny był zamek! a jakie piękne i bogate pokoje! nie raz, nie tysiąc razy chodziłem po nich; dziś jeszcze mógłbym panom pokazać gdzie co stało.» «Właśnie też was prosimy o to.»
Starzec przychylił się chętnie do naszéj prośby. Przedewszystkiém poprowadził nas kilkanaście kroków wstecz, ku zachodowi, nad głęboką fosę, która odcinała posadę zamku od reszty góry coraz rozłożystszéj i mówił:
«Z téj tylko strony można było do zamku wjechać. Przez tę fossę był most zwodzony, a tutaj gdzie stoimy, wielka brama.»
Zwróciliśmy się potém ku wschodowi. — «W téj wieży, mówił daléj, co po prawéj ręce, siedziała straż co bramy pilnowała. Na pierwszém i drugiém piętrze były piękne pokoje, a pod spodem w ziemi więzienie; jeszcze niedawno można było do niego wchodzić. — Daléj, jak panowie widzicie tę dziurę między drzewami, to była studnia, taka głęboka, że dno jéj było równe z wodą Dunajca. Dunajec płynął wtedy po pod samą górą, a od spodu studni szedł aż do niego podziemny kanał. — Cała studnia wyłożona była ciosanym kamieniem; można było dojść aż do jéj wody, bo im wyżéj, tém była szérsza. Niedawno dopiéro panowie powybierali z niéj kamienie, że były bardzo duże i ładne, przez to się i zasypała. Na prawo za studnią były stajnie, jedne w ziemi a drugie na wierzchu, właśnie w tych samych murach, tylko że się już wszystko zawaliło. Zaraz od stajni, jak te ściany, zaczynały się pokoje; pod spodem były więzienia, a kogo tam raz posadzono, już ten więcéj świata nie zobaczył. Na prawéj ręce tych pokoi, była kaplica zamkowa. Cały zamek ach! jaki był piękny, trudno opowiedziéć; wysoki jak wieża, na trzy piętra, pod czerwoną dachówką, szkła w oknach były różnego koloru. Z téj strony, na lewéj ręce, jak panowie widzicie ten kawałek muru nad tą chatką, taki mur szedł od bramy aż do pokojów; nic tu nie stało, tylko w murze były dziury do strzelania. Te drzewa jak są dzisiaj tak i dawniéj rosły, tylko że niektóre starsze poschły, a drugie mniejsze wtedy, są dzisiaj już wielkie. Mówili starzy ludzie, ale tego za mojéj pamięci już nie było, że jak panowie widzicie tę górę gdzie zamek ten stoi, a góra bardzo wysoka, tak od zamku aż na drugi brzeg Dunajca, stał most na słupach, precz, nad te pola, nad ten las, aż tam na drugi brzeg rzeki, że można było jak z dachu spuścić się od zamku za rzekę...»
«I przez co ten zamek spustoszał?»
«Trzeba wiedziéć moi panowie, że w téj stronie byli kiedyś konfederaci. Panowie zapewne tego nie pamiętają, ale ja byłem już wtedy dorosły. Otóż stali oni obozem koło Zakliczyna, przez kilka tygodni, w zamku mieszkał wtedy pan Lanckoroński. Pan to był dobry: kiedy naprzykład spotkał chłopów co wódkę swojego dziedzica wieźli, a wiedział że im ciężko na konie, to odtykał czopy i wódkę na ziemię wypuszczał; otóż miał on sługę, który niewiem przez co uciekł i przystał do konfederatów; pan Lanckoroński spodziewał się zapewne że mu naprowadzi gości, dla tego wyjechał z zamku, bo był przeciw konfederatom. Jak raz wpadli konfederaci do zamku, poodbijali piwnice, powypijali co znaleźli, krzyczeli: niech żyje pan Lanckoroński! i daléj butelkami w okna. Było to jeszcze pół biedy; konfederaci natłukli tylko butelki i okna i odjechali sobie, ale zaraz po nich wpadli kozacy i wszystko do góry nogami przewrócili. Od tego czasu nikt tu już nie mieszkał. Zamek coraz bardziéj pustoszał. — Pan Lanckoroński umarł, a późniejsi panowie brali kamień, dachówkę na stajnie, na gorzelnie, zwyczajnie na to, z czego są pieniądze.»
Potarłem sobie tylko czoło, przygryzłem wargi na ten argument który dzisiaj zbić trudno. Nagrodziliśmy uprzejmość Wojciecha Kareckiego (tak się starzec nazywa), i kilkokrotnym rzutem oka pożegnawszy rozwaliny odeszliśmy drogą którąśmy przyszli.
Żal obudzony ostatniemi słowy opowiadacza, długo mi towarzyszył i na bolesne naprowadzał uwagi. Dla kilku groszy pomagać losowi niszczącemu, zacierać w zawody z nim ślady podobnych pomników! Tak-żeśmy dalece zmaleli, stracili rodzinne czucie? Wszakże i to prawda, że pewnym ludziom podobne mieszkanie jest smutne w tych wesołych czasach; nie każdy wart mieszkać gdzie jego ojcowie mieszkali, nie pozostaje więc jak zagładzić do szczętu mówiące ich pamiątki. Od tych nic się nie wymaga, nic się im nawet nie wyrzuca. Ale jest część narodu, na któréj leży obowiązek, jeżeli nie odbudowania zamków, nie zachowania ich gruzów, to przynajmniéj zebrania i podania następcom wszystkiego co pomniki podobne dostarczyć mogą. Węgrzy naprzykład, mają kronikę swoich zamków, czyż i my mieć jéj nie możemy? Nie jest to praca nad siły nasze, a korzyść z niéj wielka. Jest w tém wielki interes poetów i pisarzy, którzy przyjęli na siebie obowiązek dochować ludowi jego podania, jego pomniki wszelkie, jego życie przeszłe, którzy się podjęli przenieść je w dziedzinę jego umysłową. Niezawodnie literatura nie jest cała w przeszłości, ale przeszłość jest jedną z bogatych jéj kopalni. Są w przeszłości chwile, które nigdy przejść nie powinny, jest blask który pada na obecność jak promień ożywczy i którego nie godzi się lekceważyć, są pomniki z których w obecności nowe wyrastają, a więc godne troskliwego pielęgnowania, są źródła życia z zatamowaniem których literatura jeżeli nie wysycha w swojém korycie, to znacznie opada. Dobrze-to, żeśmy zdołali rozżarzyć jéj ognisko, pilnujmyż aby nie przygasało, aby pałało coraz wyżéj, a to nie stanie się innym sposobem tylko kiedy będziemy je podsycać wszelkiego rodzaju żywiołami, a tych pełne są piersi naszego ludu, naszych dziejów, i w końcu naszéj ziemi. Dla tego tak mię porywa każda nasza ruina, dla tego gdybym mógł własnemi siłami, uwieczniłbym każdą przynajmniéj w tym stanie, w jakim się obecnie znajduje.
Słońce jeszcze nie zaszło kiedyśmy dojechali do Panieńskiéj góry. Czas prześliczny zachęcił nas i ją dzisiaj odwiedzić. W ćwierć godziny byliśmy na szczycie. Powietrze nadzwyczaj wyjaśnione, słońce spuszczające się ku zachodowi, odkryły nam całą okolicę w blasku takim, żeśmy nie żałowali tego zboczenia z naszéj drogi. Nakreśliłem już dawniéj ten obraz, dziś go tylko widzę piękniejszym pod światłem, który nań pada. Ale urok tego rodzaju nie da się ująć w wyrazy.
Przestałem więc tylko na téj roskoszy, żem z Panieńskiéj góry powitał miłe mi strony, po górach dziś mi najmilsze, najprzyjaźniejsze.





PODRÓŻ DO DRUŻBAK.
26 Lipca 1832.

W tych dniach zaznajomiłem się z częścią Węgier, dawniejszym Spiżem, o ile z drogi i w drodze zaznajomić się z jaką okolicą można. Wszakże w jednym jéj miejscu przepędziłem kilkanaście dni. Winienem to dwóm kobietom, które dla zdrowia swojego potrzebowały kąpiel wapiennych które są w Drużbakach. Oprócz mnie było jeszcze dwóch męszczyzn. W takiém towarzystwie puściliśmy się do Drużbak.
Podróż to jednodniowa z Łopusznéj, droga bardzo ładna i w kilku miejscach mile mię zajęła.
Granicę Węgierską przebyliśmy we wsi Nowa Biała. Droga długo trzyma się Dunajca i w niektórych miejscach jest prześliczna. Oprócz Niedzicy, pod którą przejeżdża się, zachwycił mię widok Czerwonego Klasztoru. Leży on śród ogromnych lasów z téj strony Dunajca, a tłem jego są Pieniny na drugim już brzegu. Jest-to miejsce gdzie Dunajec ujęty jest w skały jak w kanał olbrzymi.
Przebyliśmy pasmo Tatrów Magórą. Wysokość jéj niepospolita; odznacza się szczególniéj silnemi wiatrami, tak silnemi, że porywają ludzi i bydło. Są to jednak chwilowe uderzenia ale bardzo niebespieczne.
Zatrzymaliśmy się w Podoleniu dla narady z tamtejszym lekarzem. Miasteczko Podoleniec jest miłe — słynie szkołami Księży Pijarów; z tego to miejsca rozlewa się oświata na kraj goralski, gorale najchętniéj oddają swoje dzieci do Podoleńca. Poznałem jednego z księży Pijarów, była to jedna z chwil miłych dla mnie w téj podróży: był w Polsce i dobrze mówi po polsku choć rodem z tamtych okolic; nadto przypomniał mi moje dzieciństwo szkolne, czas przepędzony w Międzyrzéczu Koreckim, gdzie także Pijarowie trzymali szkoły.
Na obiad stanęliśmy w Kezmarku. Jest-to jedno ze znaczniejszych miast w téj okolicy, i w saméj rzeczy pozór jego odpowiada stopniowi na jakim go stawiają. Ma wiele kamienic wcale porządnych. Tu przygrywała nam śród obiadu wędrowna muzyka Cyganów, którzy na Węgrzech słyną jako najbieglejsi muzycy. Granie ich bardzo mi się podobało, nadewszystko że wybierali nasze śpiewy, które dziś obiegają Europę. Tuż przy Kezmarku leży Zamek Tekełego, którego Sobieski pokonał. Jest on dziś pusty ale dobrze zachowany. Nie widziałem jeszcze w tym rodzaju nic tak ogromnego. Dość pojrzéć na niego aby mieć wyobrażenie o potędze tego co go zamieszkiwał. Ale najpiękniejszą rzeczą w Kezmarku jest widok na Tatry, a mianowicie na Łomnicę i Krywań — widziałem je stąd w całym ich ogromie, bo od Kezmarku aż do nich cała przestrzeń jest prawie płaszczyzną. Z téj strony można wejść aż na sam szczyt Łomnicy. Oddalenie, krótkość czasu swobodnego, nie dozwoliły mi schwycić tego widoku jakbym pragnął.
W dalszéj drodze ku Drużbakom co mię uderzało to ogromne wsie. Na Ukrainie tylko widywałem podobne. Są one przytém porządne, pokazują dobry byt mieszkańców. Lud jest Słowacki, dorodny, przystojny, i postawą i strojem mało się różni od gorali podhalskich. Uważa się także za lud goralski i zowie się Tatrańcami.
W późną noc przybyliśmy do Drużbak i stanęliśmy gospodą w głównéj oberży, na cały czas kąpiel naszych. Drużbaki, po niemiecku Rauschenbach, leżą w miejscu bardzo przyjemném, wzgórzystem, w sąsiedztwie gór coraz wyższych i rozległych lasów. Wieś ta, a szczególniéj dom gdzieśmy mieszkali, przez swoje położenie na wzniesieniu, ma rozległy i rozmaity widok, zamknięty wysokiemi wzgórzami.
Kąpiele Drużbak są dosyć znane: są to wody wapienne, używają ich w potrzebie wzmocnienia się. Dom nasz stał tuż przy sadzawkach z których ta woda rozprowadza się po łazienkach. Jest ich kilka; dosyć obszerne i bijące źródłami. Mnie zajmowały najwięcéj skamieniałe dokoła ich od ich wody trawy i rośliny; zajmowały mię tém bardziéj, że jeszcze w dzieciństwie słyszałem o takiéj wodzie, która w kamień obraca wszystko co w nią włożysz. — O! jak nieraz pragnąłem dostać téj wody aby utrwalić na zawsze kwiatek który mi się podobał, nie wiedziałem że w téj operacyi utraci największy swój wdzięk, bo barwę, i zostanie tylko kawałkiem wapna nakształt kwiatka. Dotknąłem się teraz tego cudu i oto jeszcze jedno miłe złudzenie dzieciństwa uciekło przed rzeczywistością! Próbowałem pić tę wodę w mocném pragnieniu, ale niemogłem, tak znalazłem odrażającym smak jéj słodkawy.
Kąpiele w czasie naszego pobytu były wcale nieliczne. Zaludniły się raz szczególniéj ale Szlachtą madziarską, którzy tam sprawili sobie łaźnię winem. Po raz-to piérwszy widziałem tę szlachtę w jéj naturze. Zdumiałem się nad jéj podobieństwem do naszéj szlachty, i to nie przez same tylko ogromne wąsy. Gdyby nie mowa obca, byłbym nieraz myślał że jestem na naszym jarmarku, śród mojéj braci jarmarkującéj.
Oprócz wód wapiennych były w Drużbakach inne wody ale wręcz im przeciwne bo zabijające. Od lat kilku zniknęły, zostały tylko po nich kotliny. Niewiedząc o tém, naraziłem się raz na rzeczywiste niebezpieczeństwo. Miejsca te leżą nieco o podal od mieszkań; w jednéj z moich przechadzek natrafiłem na dół, widzę w nim kilka dzieci z boku, przy nich zdechłe żaby i wróble, wszedłem na spód, położyłem się przy jednéj dziurze, poczułem jakiś zapach dosyć nawet przyjemny, przybliżyłem się ku dziurze, przytknąłem nos do niéj i poznałem że ten zapach stamtąd wychodził: nieumiałem sobie zdać sprawy z tego, zastanawiały mię tylko zdechłe żaby i wróble. Wróciwszy do domu opowiadam moje odkrycie; przestraszyłem wszystkich, — dopiéro dowiaduję się że te dziury, są to otwory źródeł arszenikowych, że w pewnych porach dnia wybucha z nich taki silny wyziew, że zabija ptaki przelatujące blisko w téj chwili, że co widziałem nieżywe to zginęło tym sposobem. Kiedy jeszcze woda była w tém miejscu, Zakonnica jedna z kapiących się poszła tam nogi wymoczyć, trafiła na porę wyziewu i padła trupem. Podziękowałem za ostrzeżenie, a razem miałem za złe tamtejszemu urzędowi, że nie obwaruje przystępu do podobnego miejsca.
Drużbaki będą mi jeszcze pamiętne burzą którą tam widziałem. Nadeszła ona wieczorem, jak noc najczarniejsza, i całe niebo zaległa i trwała godzin kilka. Mało podobnych burz widziałem i to na Ukrainie. Widok przerażający i zarazem okazały do nieopisania. Użyłem go do woli bo dom z jednéj strony ma galeryą krytą — tam się umieściłem przed dészczem. Był to grzmot i błysk nieprzerwany — światło błyskawic tak silne że jak w dzień widziałem góry najdalsze, drzewa na nich pojedyncze, wioski pod niemi; rozróżniałem kościół śród wioski. A wszystko śród ulewy dawno niezapamiętanéj w tych stronach. Ogromne też szkody poniosła ta okolica. Wszystkie prawie zboża były wytłuczone i z ziemią zmieszane; wszystkie drogi poryte potokami. Widzieliśmy to sami wracając w dni kilka z Drużbak. Przedstawiano mi tę burzę jako słabą próbkę burzy w górach, która całe lasy wali, całe skały rozdziera swoim grzmotem i stacza w doliny.
Wyjechaliśmy z kąpiel nie słabsi, nie zdrowsi jak przyjechaliśmy do nich. Mój czas przeszedł mi bardzo przyjemnie, a na de wszystko przybyło mi wyobrażenie o Ziemi Spiskiéj — i widok Łomnicy. Teraz jestem pewny że ją widziałem.





GÓRA KLUCZKI.
10 Sierpnia 1832.

Powracam z Kluczek, gdzie dopiéro dzisiaj byłem po raz piérwszy, chociaż oddawna wybierałem się. Żałowałbym téj przewłoki, tyle pięknego ma to miejsce, gdyby mi jéj nie wynagrodził z lichwą, dzień dzisiejszy, tyle w nim skorzystało moje uczucie głębsze. Wiem naprzód że słowa pisane ani w części nie wydadzą, cobym pragnął wydać, ale.... tak jestem pełny téj chwili, tak mi potrzeba wylać się z moich uczuć w jakikolwiek sposób, tak wiele mi zależy aby jakikolwiek ślad dotykalny został po niéj, a przytém noc miesięczna taka śliczna, taka cisza, taka swoboda w mojéj pustelni; sen gdzieś jeszcze za górami — będę pisał.
Kluczki są jedném ze szczytów w paśmie północnym Łopusznéj i najwznioślejszy w téj okolicy. Leży on w dziedzinie Łopusznéj, około dwóch godzin drogi. Od kilku dni postanowiliśmy połączyć odwiedzenie téj góry z wiejską rodzinną biesiadką na jéj szczycie. Uskuteczniliśmy to dzisiaj. Towarzystwo nasze było liczne; cały dom zacnych moich gospodarzy, przytém jeden ich krewny i jedna krewna, wyruszył na całodzienne koczowanie, a nadewszystko towarzystwo nasze było dobrane; kobiety miłe, żywe i ładne, męszczyźni mili, żywi, dobrego serca, ukształconego umysłu, a ja?... starałem się nagrodzić co mi brakowało miłością dla wszystkich i wdzięcznością za ich przychylność dla mnie niezasłużoną, a która mię tylko rozrzewnia każdym swoim dowodem. Kobiety musiały jechać dla dzieci i dla przewiezienia wszystkiego co było konieczne do uczty na Kluczkach; my męszczyźni woleliśmy iść pieszo. Dzień do takiéj przechadzki nie zły; pochmurno ale za to nie cierpieliśmy od upału, który w téj okolicy o téj porze bywa często nieznośny.
Droga niebardzo wygodna, ale sposobna do jazdy wozem a nadewszystko rozmaita, miła nawet wdziękiem dzikim. Trzyma się najwięcéj dolni, rozdołów, dla tego kręci się, brnie przez potoki, obchodzi szczyty leżące w jéj kierunku, drapie się po stokach, znowu się spuszcza, odpoczywa niejako czasem w dolinie którą znajdzie na wyżynach, i znowu drze się pod górę. Myśmy się mniéj pilnowali drogi, więcéj nas zajmowało co się z boku nastręcza, wybaczaliśmy to w lasy, to na wzgórza; czasem przez to przedłużaliśmy ją, czasem prostowaliśmy. Minęliśmy tak wiele wzgórzów, które nas coraz wyżéj podnosiły; zatrzymaliśmy się na Wyżniéj, która mi się najwięcéj w tém pasmie podoba; przebrnęliśmy szczyt Ciaski, powiadam przebrnęliśmy, bo jest pokryty licznemi źródełkami i moczarami. Ostatni to szczyt przed Kluczkami i najwyższy po nim. Tu dopiéro droga prawdziwie przykra po stoku Kluczek: niekiedy niebespieczna dla wozu spuszczającego się z góry zwłaszcza naładowanego. Tutaj goral udaje się do swojego sposobu hamowania: uwiązuje z tyłu wozu ogromny konar albo i drzewo mniejsze z gałęźmi ponadcinanemi i obróconemi końcem wyższym ku wozowi; gałęzie te ryjąc się w ziemi, zahaczając o kamienie których tutejsze drogi są pełne, tamują pęd wozu i ułatwiają koniom powolne schodzenie z góry. Przebyliśmy i tę drogę i oto jesteśmy na szczycie Kluczek.
Znaleźliśmy spółtowarzyszki nasze krzątające się w szałasie około podwieczorku. Zostawiliśmy je z ich zatrudnieniem, a sami puściliśmy się na obejrzenie szczytu i widoków z niego dokoła.
Szczyt jest dosyć przestronny, w niektórych miejscach ocieniony drzewami, w największéj części odkryty. Widok z niego na wszystkie strony przecudny, obszarem który zajmuje i bogactwem rozmaitości. Można to pojąć, wyobraziwszy sobie wysokość któréj niema równéj w jednych promieniach na kilka mil, w innych na kilkanaście, a w innych Bóg wié jak daleko — gdzie granicą widokresu jest granica siły ludzkiego oka. Taki kraj leżał przed nami a raczéj pod nami. Niemiałem jeszcze w mojém życiu podobnego widoku. Brakowało tylko pogody zupełnéj, jasnego powietrza, pozłoty blasku słonecznego. Mimo to nie straciliśmy. W obrazie było więcéj ruchu, więcéj rozmaitości życia.
Na południe mieliśmy Tatry. — Grube chmury przewalały się po nich: to je całkiem zasłaniały, to odkrywały raz od spodu, drugi raz od wiérzchu, to znowu niektóre szczyty, czasem pewne góry w całym ich ogromie; nierzadko w niektórych miejscach blask słońca zaświecił. Ta walka chmur z pogodą, cienia ze światłem, ta ich gra ustawna na tych olbrzymich klawiszach, była mi daleko milsza, jak nieruchomość, zadumanie gór pod jednotonnym światłem nieba wypogodzonego, powietrza drzymiącego. Nigdy też Tatry nie wydały mi się tak nęcącemi, nigdy tak rozniosłemi, wieli razy wystąpiły z pod osłony obłoków....
Najograniczeńszy widok mieliśmy wzdłuż pasma wzgórzów, które się przedłużały po prawéj i lewéj ręce. Najnowszy dla mnie leżał od północy. Cała ta przestrzeń, o ile bliższa oka, pokryta górami, lasami, dolinami, polami, przypominała mi morze które w największém wzburzeniu swojém, nagle znieruchomiało na wieki: szeregi wzgórzów wyobrażały mi fale jego. W oddaleniu coraz większém wszystko to coraz się spłaszczało, przybiérało pozór równiny, któréj granicą były dopiéro góry Świętokrzyskie. Zwróciliśmy perspektywę ku owéj stronie i dostrzegliśmy Kraków; świecił on jak biała plamka na ciemném tle całéj prawie téj przestrzeni. Nie wątpię, że z lepszą perspektywą, a może przy dniu zupełnie jasnym, bylibyśmy napotkali nie w jedném miejscu naszą Wisłę, teraz odgadywaliśmy tylko jéj bieg.
Żałowaliśmy tego chwilę, aleśmy zapominali o tém czego widziéć niemożemy, dla tego co leżało tuż pod naszém okiem. I nie leżało nieruchome. To stąd to zowąd od chwili do chwili wymykały się obłoczki mgliste z pomiędzy gór, z łona lasów, jedne rozszerzają się, rozwieszają się po górach, inne zwijają się, staczają się na dół, i oto wiatr powionął, a wszystkie te mgły wędrowne, biorą jeden kierunek, dążą ku nam, przepływają pod naszemi nogami i nikną w dalszych górach, a na ich miejsce inne wychodzą.
Przez ten czas przygotowano podwieczorek i wezwano nas. Odbyliśmy tę biesiadkę w szałasie, przy cieple ogniska, bo niekiedy przykry chłód zawiewał, a jeszcze więcéj przy cieple serc które się między sobą znały, rozumiały, kochały, niemiały nic do tajenia sobie. Była więc swoboda, ochota, prawdziwa radość i wesołość. Było jeszcze dobre jedzenie i wino rzeźwiące. Zgoła nie zrobiliśmy krzywdy temu miejscu, które nieraz patrzy na ochotę uwijających się tam Juhasów.
Po jedzeniu znalazłem sposobność być na chwilę samotnym: jest-to dla mnie konieczność po pewnym czasie, choćby śród towarzystwa najmilszego, śród zabawy najszczérszéj. Oddzieliłem się niepostrzeżenie od moich spółbiesiadników, zdala od szałasu usiadłem pod drzewem — ze spojrzeniem swobodném na obraz namalowany duchem i siłą Najwyższego Twórcy. Sam teraz byłem; swobodniéj mogłem rozpatrzyć się, swobodniéj zastanowić się nad tém co widzę. Na com spojrzał, nowa myśl budziła się; każdy przedmiot był ostrogą dla myśli. Im daléj puszczałem oko, tém rzewniejsze, tém głębsze marzenia podnosiły się z duszy, prowadziły duszę coraz, coraz daléj. — W końcu oko ustało, tylko duch sam szedł i szedł po całym kraju, zatrzymał się na ziemi rodzinnéj, w miejscach dzieciństwa i młodości, obszedł towarzyszów niepowrotnéj już drogi, pukał do przyjaciół, dotknął serc rodziny! A oniż-to czują? Dla czegoż-by nie czuli? Ta przestrzeń materyalna jest dla ciała, nie jest, niemoże być przestrzenią dla ducha. Jestże duch słabszy od pioruna, powolniejszy od światła, mniéj przenikliwy jak ciepło, jak elektryczność, mniéj czuły jak magnetyzm? Nie! duch jest wyższy nad to wszystko w tych wszystkich przymiotach; duch jest dzieckiem Ducha Bożego, jest Jego obrazem i podobieństwem, ma cząstkę jego istoty, jego potęgi. Ale od niegoż zależy aby go poczuto wiele razy zechce? Alboż niema ludzi którzy nie czują ducha Bożego? Gdzież jest człowiek któryby czuł go w każdéj chwili? Ja sam ileż razy jestem w téj nieczułości? Mogęż się dziwić że mnie nie czują, kiedy jestem przy nich całym duchem? Szczęście to jednak wierzyć, że w téj chwili mój przyjaciel, mój brat, moja siostra, zadumała się o mnie, łzy jéj popłynęły na moje spomnienie, pragnie mię widziéć, wyrywa się do mnie, bo duch mój jest przy niéj. Postrzegłem obłok który płynął dołem w moją stronę. Pragnąłem zobaczyć w nim posłańca z mojego kraju, odebrać jakąś wieść przez niego; przepłynął obojętnie.....
Niebo témczasem zaczęło rozchmurzać się, powietrze się wyjaśniło, moje marzenia opadały powoli; życie wracało do oka; okolica stanęła przedemną w nowym wdzięku, i znowu widziałem tylko góry i lasy i cały byłem w tym widoku, kiedy za mną głos niewieści zadzwonił, obejrzałem się, spotkałem piękne oczy, zerwałem się z pod mego drzewa, i — żegnaj mi piękny widoku! Bo człowiek jest królem téj przyrody całéj, jest nad wszelką przyrodę. Ogrom Tatrów jest okazały, zdumiewający, ale czémże on jest obok wielkiego człowieka! Czémże jest kwiat najpiękniejszy, obok kształtów pięknéj kobiety. Mam ją obok siebie z piękném okiem, z sercem czystém, z duszą niepospolitą, i miałbym się w téj chwili zajmować widokiem, który bez człowieka jest tylko igraszką wzroku. A ja w tém jedném ciele widzę więcéj wdzięków jak w najpiękniejszym kwiecie; — łechce mój wzrok barwa kwiatu, ale blask oka kobiety zapala serce miłością, porywa. Cóż kiedy miłość otworzy ten kwiat zamknięty, jedno jéj tchnienie a Bóg wié jakieby się skarby odkryły! Szkoda byłaby, piękny, żywy kwiecie! żebyś przeszedł ten świat nieotworzony, nierozwinięty! wielka szkoda dla ludzi. Tyle miłości opromienia ciebie mimo twéj wiedzy, mimo twéj woli, kiedy wszystkie twoje usiłowania są w tém aby ją ukryć, aby ją stłumić, cóżby to było gdybyś jéj dała całą swobodę!...
Wkrótce byliśmy wszyscy razem. Razem jeszcze obchodziliśmy górę i oglądali widoki. Zmierzchać już poczęło, kiedyśmy się wzięli ku domowi. Powrót był nierównie milszy niż podróż na górę. Wszyscy szliśmy pieszo, dzieci tylko wsadzono w bryczkę. Spuszczaliśmy się prawie ciągle z góry, nie czuliśmy więc żadnego znużenia. W połowie prawie drogi zaskoczyła nas już noc zupełna, ale księżyc czarodziejsko przyświecał. Góry oblane były jego światłem; skały je odbijały; błyszczały przydrożne potoki jak lustra salonów; iskrzyły się uroszone łąki jak mléczna droga gwiazd niebieskich. A gdzie mieliśmy zarośle, tam krocie świętojanek nam przyświecało, jedne nieruchome w mroku gęstwin, w kępkach trawy, inne skrzydlate przemykały się przed nami, krążyły około nas jak latające gwiazdki. Nigdy nie zapomnę tego wieczora, téj przechadzki nocnéj. Zakończyła ona godnie cały ten dzień, którego także nigdy nie zapomnę. Daj Boże więcéj podobnych!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.
  1. Naleźli.
  2. Limba — rodzaj cedru.
  3. Banować  — tęsknić.
  4. Do światu — w świat na niziny.
  5. Syćko — wszystko.