Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

perspektywę ku owéj stronie i dostrzegliśmy Kraków; świecił on jak biała plamka na ciemném tle całéj prawie téj przestrzeni. Nie wątpię, że z lepszą perspektywą, a może przy dniu zupełnie jasnym, bylibyśmy napotkali nie w jedném miejscu naszą Wisłę, teraz odgadywaliśmy tylko jéj bieg.
Żałowaliśmy tego chwilę, aleśmy zapominali o tém czego widziéć niemożemy, dla tego co leżało tuż pod naszém okiem. I nie leżało nieruchome. To stąd to zowąd od chwili do chwili wymykały się obłoczki mgliste z pomiędzy gór, z łona lasów, jedne rozszerzają się, rozwieszają się po górach, inne zwijają się, staczają się na dół, i oto wiatr powionął, a wszystkie te mgły wędrowne, biorą jeden kierunek, dążą ku nam, przepływają pod naszemi nogami i nikną w dalszych górach, a na ich miejsce inne wychodzą.
Przez ten czas przygotowano podwieczorek i wezwano nas. Odbyliśmy tę biesiadkę w szałasie, przy cieple ogniska, bo niekiedy przykry chłód zawiewał, a jeszcze więcéj przy cieple serc które się między sobą znały, rozumiały, kochały, niemiały nic do tajenia sobie. Była więc swoboda, ochota, prawdziwa radość i wesołość. Było jeszcze dobre jedzenie i wino rzeźwiące. Zgoła nie zrobiliśmy krzywdy temu miejscu, które nieraz patrzy na ochotę uwijających się tam Juhasów.
Po jedzeniu znalazłem sposobność być na chwilę samotnym: jest-to dla mnie konieczność po pewnym