Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

góry z wiejską rodzinną biesiadką na jéj szczycie. Uskuteczniliśmy to dzisiaj. Towarzystwo nasze było liczne; cały dom zacnych moich gospodarzy, przytém jeden ich krewny i jedna krewna, wyruszył na całodzienne koczowanie, a nadewszystko towarzystwo nasze było dobrane; kobiety miłe, żywe i ładne, męszczyźni mili, żywi, dobrego serca, ukształconego umysłu, a ja?... starałem się nagrodzić co mi brakowało miłością dla wszystkich i wdzięcznością za ich przychylność dla mnie niezasłużoną, a która mię tylko rozrzewnia każdym swoim dowodem. Kobiety musiały jechać dla dzieci i dla przewiezienia wszystkiego co było konieczne do uczty na Kluczkach; my męszczyźni woleliśmy iść pieszo. Dzień do takiéj przechadzki nie zły; pochmurno ale za to nie cierpieliśmy od upału, który w téj okolicy o téj porze bywa często nieznośny.
Droga niebardzo wygodna, ale sposobna do jazdy wozem a nadewszystko rozmaita, miła nawet wdziękiem dzikim. Trzyma się najwięcéj dolni, rozdołów, dla tego kręci się, brnie przez potoki, obchodzi szczyty leżące w jéj kierunku, drapie się po stokach, znowu się spuszcza, odpoczywa niejako czasem w dolinie którą znajdzie na wyżynach, i znowu drze się pod górę. Myśmy się mniéj pilnowali drogi, więcéj nas zajmowało co się z boku nastręcza, wybaczaliśmy to w lasy, to na wzgórza; czasem przez to przedłużaliśmy ją, czasem prostowaliśmy. Minęliśmy tak wiele