Antonina/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Antonina
Data wyd. 1871
Druk F. Krokoszyńska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Bełza
Tytuł orygin. Antonina
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ANTONINA
PRZEZ
Alkeksandra Dumasa (syna).
przełożył
St. B...a.

WARSZAWA

1871.


ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава дня 29 Апрѣля 1871 года.

w Drukarni F. Krotoszyńskiéj
Krakowskie Przedmieście № 388.




I.

Czy lubicie romanse, które się rozpoczynają w ten sposób:
W piękny poranek...
Albo,
W piękny wiosenny wieczór etc? Co do mnie to ja je bardzo lubię. Czuję od razu iż jest mi tak dobrze, mam słońce i powietrze, oddycham, przewiduję że będzie mową o naturze i o miłości, o młodości i o poezyi. Precz z pisarzami, którzy was wprowadzają zimową porą od pierwszego rozdziału, do ponurego pokoju, którego zimno dreszczem was przejmuje, którego nagie mury podobne są do czterech ścian grobu, a w którym nie widzicie nic więcéj jak jaką biedną rodzinę dzwoniącą od zimna zębami 1 smutnie przytuloną naokoło ostatniéj swojéj głowni.
Precz z temi pisarzami którzy na domagania się wasze rozrywek w chwilach wolnych od pracy, odpowiadają wam niegrzecznie, ukazywaniem ponuréj nędzy życia, zamiast zapoznawać was z widokiem cudów wszechmogącego Boga! Zgadzam się by dochodzili do podobnego rodzaju obrazów, ale niech do nich dochodzą tak, jak się dochodzi do suteryn, przechodząc przez pierwsze piętra, tj: obok ludzi szczęśliwych.
Z tem wszystkiem i zima ma swój wdzięk, ale pod pewnemi warunkami:
Pokoik pięknie obity z wielkiemi jedwabnemi firankami nieprzepuszozającemi w zupełności dziennych promieni, tak dalece, iż osoba znajdująca się wewnątrz nie wie na pewno jaki jest czas na dworze i czy niebo jest jasne lub pochmurne, ciepło lub zimno, miękki dywan na którym w grudniu położyć można swoje nagie nogi, obrazy śmiejące się w ramach, fotele szerokie i wygodne, kanapa na której spać można; kwiaty, materje; rysunki; wielki ogień, co sycząc oświeca, rozwesela to wszystko, utrzymując w pokoju ciepło jak w gniazdku; kobieta na pół naga, leżąca na posłaniu i nie będąca dla uniknięcia zimna przymuszoną zaciągać swoje okrycie aż na głowę, — to wszystko nie jest ani nieprzyjemnem do zobaczenia, ani niemiłem do ukazania na scenie, zwłaszcza gdy kobieta jest młoda i kiedy jest piękna.
Mimo to, zachowujemy nasze uprzedzenie do wiosny gdyż wolimy wesołość całej natury, jak odosobnionego pokoju, a przekładamy cień w miesiącu Czerwcu, nad ogień styczniowy.
Otóż w piękny majowy poranek 1834 r. pod arkadami ulicy Rivoli, przechadzało się dwóch młodych ludzi.
Była godzina jedenasta, wracali ze śniadania.
Obaj równego wzrostu, obaj zdawali się być jednego wieku. Tylko jeden z nich był blondyn, a drugi miał krucze włosy.
Blondyn nie nosił brody, a niebieskie oczy, blade jagody i twarz nadzwyczaj pogodna, — wszystko to razem wzięte nadawało mu melancholijny fizjonomję z który zresztą było mu bardzo dobrze.
Brunet miał oczy czarne, nosił faworyty i wąsy — a zapowiadał żelazne zdrowie.
Palił, — rozrywka od której wstrzymywał się drugi. Zresztą, taż sama słodycz na twarzy co i u drugiego towarzysza. Patrząc na tego dorosłego i silnego młodzieńca, nie trudno było domyśleć się iż jak wszystkie hojnie uposażone natury, gdy kogo pokochał to cała potęgą swojej istoty wszystkiemi fizyczneini siłami jak i duchowemi. Nie wiem, czy dobrze się tłomaczę: chcę powiedzieć iż był to jeden z tych ludzi których exystencyi nic nie krępuje: ani przyzwyczajenie, ani melancholia, ani nic wreszcie z tego, co zmusza ludzi do zajmowania się od czasu do czasu samemi sobą.
Blondyn nazywał się Edward Pereux; brunet nosił miano Gustawa Daumont.
Byli to dwaj koledzy z kollegium, uzupełniający wybornie jeden drugiego.
Edmund wychowany przez matkę, wdowę od trzeciego roku jego życia, miał wszystkie przyzwyczajeniu, powiem więcej wszystkie wymagania kobiece.
Gustaw, sierota od dzieciństwa, wychowany był w sposób surowy przez swego opiekuna, co dzięki silnej naturze młodziana wyszło mu na wielką korzyść.
W siódmym roku swojego życia, Gustaw umieszczony został w kollegiam; a nie wcześniej jak w piętnastym roku, pani Pereux zdecydowała się oddać do tej szkoły swojego Edmunda.
Gustaw odgadł odrazu w swym nowym towarzyszu charakter bojaźliwy i cichy dziecka wychowanego przez kobietę i natychmiast został jego opiekunem i przyjacielem. Poufałość zrodzona w tym czasie przeciągnęła się po ich wyjściu z kollegium: widywali się prawie codziennie.
Gustaw kochał Edmunda, tak jak ojciec kocha swego syna. Wiekiem, nie był wprawdzie od niego starszym, ale silna kompleksya jaką był obdarzony i opieka jaką udzielał mu w kollegium, czyniły go w oczach Edmunda o wiele dojrzalszym udzielając mu pewien rodzaj ojcowskiej nad nim władzy, — władzy, której bynajmniej nie nadużywał.
Pewnego dnia, pani Pereux rzekła do Gustawa.
— Gustawie, miej staranie o moim synu,
I od tego czasu Daumont, uważał za święty obowiązek to, co dotąd było jedną z przyjemności jego życia.
Należy dodać, iż niejednokrotnie Gustaw spotykał wzrok pani Pereux, spoczywający z jakimś niepokojem na Edmundzie.
Było to w chwilach gdy syn jej był bledszym jak zwykle i więcéj zamyślonym. W tem macierzyńskiem o los dziecka niepokoju, Gustaw czerpał nowe postanowienie, to téż niejednokrotnie mówił do pani Pereux, biorcę ją za rękę:
— Bądź pani spokojną, będę ja przy nim.
Widzicie, jaki zachodził stosunek między Edmundem i Gustawem, w dniu, w którym rozpoczynamy z nimi znajomość; wielka i szczera skłonność jednego do drugiego, nieco posłuszeństwa ze strony pierwszego, nieco protekcyjnej powagi ze strony drugiego, — oto i wszystko co było prostem następstwem okoliczności, któreśmy dopiero co wyłuszczyli.
Nasi dwaj przyjaciele przechadzali się tedy pod arkadami ulicy Rivoli, w piękny poranek majowy, rozmawiając z sobą.
Nagle Edmund zatrzymał się przed wystawą tabaczną.
— Poczekaj, rzekł do Gustawa, kupię sobie cygaro.
— Niepotrzeba, odpowiedział zagadniony, biorąc pod rękę swego przyjaciela.
— Dla czego niepotrzeba?
— Ponieważ szkodzi ci palenie.
— Przecież ty palisz!
— O! ja — to co innego. Zżyłem się z tém. Zresztą twoja matka tego sobie nie życzy.
Edmund nie odpowiedział na to ani słowa i rozpoczął na nowo przechadzkę.
Doszedłszy do ulicy Castiglione, zatrzymali się chwilkę, dla przepuszczenia pewnego jegomości, idącego w towarzystwie młodej dziewczyny.
Pomimo ciepłéj pory, pan ten ubrany był w zimowe palto. Jego spokojna fizjononija dobrze uprzedzała; mógł zaś miéć lat wieku około 50 lub 55, Włosy miał siwe, nosił kapelusz niski z szerokiem rondem, a opierał się na lasce trzcinowéj czarnéj. Powiedzmy nadto, iż chwilkę on tylko zatrzymał na swojéj osobie oczy naszych nieznajomych, — i gdyby nie pewną okoliczność, którą przytoczymy zaraz, młodzi ludzie nie ujrzeliby nawet idącéj z nim panienki.
Panienka ta, mimo bardzo ładnéj i sympatycznéj twarzyczki, zaledwie przez Edmunda dostrzeżoną została, ponieważ postępowała szybko. Co do Gustawa, — to ten patrzył w inną stronę. Młoda panienką, mogąca miéć szesnaście, lub siedmnaście lat wieku, była raczéj małego jak wysokiego wzrostu; miała na sobie szarą suknię, okrycie czarne jedwabne, słomiany kapelusz, — jak widzicie bardzo skromny kostium i bynajmniéj nie stworzony dla przyciągania oczu przechodniów.
Edmund i Gustaw mieli właśnie kontynuować przechadzkę, gdy w tem panienka dla przejścia pełnej w tém miejscu wody ulicy Rivoli, podniosła się na paluszkach i ugięła nieco sukienkę, dla uchronienia jéj od zabłocenia.
Zapytacie mnie pewno, jakimże sposobem w ten piękny majowy poranek, ulicą Riyoli była pełną wody. To bardzo proste. Prawda, że od tygodnia deszcz nie padał, ale w Paryżu jest pewne przedsiębierstwo, które cudownie deszcz zastępuje; przedsiębierstwo to podlewania ulic, tak wybornie zarabia swoje pieniądze, że wszędzie gdzie jego powózki przejdą, znajduje się już nie obfitość wody, ale obfitość błota.
Właśnie taką powózka dopiero co przeszła.
Panienka uniosła więc swoją sukienkę, tak, iż Edmund, który machinalnie śledził ją oczyma, mógł dojrzeć dwie małe stopy kokieteryjnie obute, dwie prześliczne nóżki, których objętość rozszerzała się coraz bardziéj, — co wszystko razem wzięte zapowiadało nogi, jakie już tylko na obrazach Corregia i w posągach Pradiera dają nam się widziéć.
Nie wiem dla czego, ale te małe stopy drepczące po bruku, te białe obcisłe pończochy, ta noga, któréj tylko część można widziéć, a domyślać się reszty, — wszystko to na imaginację mężczyzn wywiera wpływ nieograniczony. Więcéj powiem; — suknie, które kobiety podnoszą dla ochronienia ich od błota, są jedynemi pociechami zimy.
Edmund był takim jak wszyscy inni mężczyźni; chwil kilka podziwiał te dwie zachwycające stopy, te dwie tyle zapowiadające nogi, — poczem odezwał się do Gustawa:
— Zapewne widziałeś młodą dziewczynę, która dopiero co przechodziła z swoim ojcem?
— Nie — odrzekł Gustaw.
— Która tam idzie, mówił Edmund, ukazując panienkę.
— Czy piękna? zapytał pierwszy.
— Zachwycająca, mój drogi; patrzno, co za piękne stopki i godne podziwu nóżki! Gdybyśmy za nią poszli? dorzucił bojaźliwie Edmund.
— A to po co?
— Tak sobie, dla śledzenia jej.
— Do kata! to mi przyjemność; i do czego cię doprowadzi śledzenie dziewczyny, idącej ze swoim ojcem?
— Do niczego; ale ponieważ przechadzamy się, to przechadzajmy się lepiej w towarzystwie tych dwóch ładnych nóżek.
— Jak skoro dojdzie do Tuiljerjów, spuści sukienkę i nie będziesz nic widział.
— Wtedy przejdziemy przed nią i przyjrzemy się jej. Potem dowiemy się gdzie mieszka.
— To bardzo pożyteczne!
— Kto wié?
— A więc idźmy za nią, ponieważ to cię bawi, a nie mamy nic lepszego do roboty.
Nasi przyjaciele przyspieszyli kroku i wkrótce byli tuż za młodą panną i starym jegomościem, który raz znalazłszy się w ogrodzie Tuiljerów i nie lękając się powozów, ani dla siebie, ani dla swojej córki, podniósł okulary i wyciągnąwszy dziennik z kieszeni, zaczął go czytać, postępując powoli, w kierunku królewskiego mostu.
Panienka zamknęła parasolkę, i postępowała obok niego.
Pereux i Daumont szli za niemi ze swojemi spostrzeżeniami na ustach.
— To pewno żona tego pana, mówił Edmund.
— Czyś ty oszalał?
— Widziano przecież starców zaślubiających młode dziewczęta.
— Tak, ale widzisz, że tą nie jest mężatką.
— I z czegóż to tak widzę?
— Ze wszystkiego, mój drogi; ona nie ma ani układu, i, ani wieku, ani zakroju nawet na mężatkę.
— Cokolwiek bądź, musi być śliczna. Przejdźmy, aby jéj zajrzéć w oczy.
— Przejdźmy.
Młodzi ludzie przyspieszyli kroku, a przeminąwszy cokolwiek swoich nieznajomych, odwrócili się nieco, jak robią wszyscy, którzy chcą zobaczyć osoby, znajdujące się z tyłu.
Poruszenie i zamiar ich nie uszły baczności panienki, która téż bez nienaturalnéj pruderyi i najprościej w świecie spuściła oczy, aby nie patrzéć wprost Edmunda i Gustawa.
— Ah! jakaż piękna! odezwał się pierwszy.
— — W istocie potwierdził drugi; ma ładną główkę, wielkie oczy i wspaniałe włosy.
— Jesteś więc niezadowolony, że postępujemy za nią?
— Nie; ale przyznaj, że to nas do niczego nie doprowadzi.
— To nas doprowadzi do zobaczenia ładnéj kobiety, czego nie trzeba zbyt nisko cenić.
I pomimo woli, Edmund obejrzał się po za siebie. Tym razem piękne dziecko zaczerwieniło się. Żenowały ją te ciągle spojrzenia.
Stary jegomość zaczytany w swoim dzienniku nic nie widział.
— Nie spoglądaj że tak często na nią, rzekł Gustaw, to może się jéj niepodobać.
— Masz rację; cofnijmy się za nią, nie będzie wiedziała iż ją śledzimy, podczas, gdy będziemy mogli dowoli nasycać nasz wzrok jéj widokiem. Oby tylko ulice były ciągle podlane, a oni daleko mieszkali!
Edmund i Gustaw zatrzymali się, ale w taki sposób, iż młoda dziewczyna pojęła odrazu dla czego to uczynili, a jakkolwiek ich niewidziała i niesłyszała, była z tem wszystkiem pewną, iż wstępują w jéj ślady.
Nic nie przeszkadza kobiecie odgadywać takie rzeczy.
Nasza panienka czuła się śledzoną; chciała się o tém przekonać.
Czy to przez kokieterję?
Zapewne nie; płynęło to raczéj z ciekawości, i z tego porywu próżności, od którego nie jest wolna żadna panna.
Kobieta rzadko gniewa się o to gdy ją śledzą, nadewszystko kiedy wié dobrze, jak osoba o któréj w téj chwili mówimy, iż niczem w świecie nie upoważniła téj galanteryi niedyskretnéj i że ma do czynienia ze światowemi ludźmi, niezdolnemi do nieprzyzwoitéj zaczepki, będącéj w złym tonie.
Być może, iż nasza bohaterka nie rozumowała tak, jak my w téj chwili, ale o czem możemy zapewnić i co jeszcze powtarzamy, to to, że ciekawość młodych ludzi bynajmniéj jéj nie gniewała.
Młode dziewczęta lubią te małe awanturki, których wiedzą że niepotrzebują się lękać, które im dwodzą, iż są kobietami, które opowiadają między sobą, puszczając wodze wyobraźni, kiedy są same wieczorem, ze swemi myślami i nadziejami.
Tak więc heroina nasza, pragnęła przekonać się, czy postępują za nią młodzi ludzie. Pragnąć — było łatwo, ale dowiedzieć się bardzo trudno, nie dla tego, że mogła się lękać by ojciec nie spostrzegł, ale ponieważ nie chciała aby młodzi ludzie odgadli jéj ciekawość i wyciągnęli z tego jaką pomyślną dla siebie wróżbę.
Zastanowiwszy się chwilkę, zdjęła powoli rękawiczkę i puściła ją na ziemię, poczem niby nie spostrzegając zguby, postąpiła kilka kroków.
— Co za piękna sposobność! zawołał Edmund.
I wyrywając się z objęć towarzysza pospieszył podnieść rękawiczkę, właśnie w chwili, gdy panienka uważając snąć czas ubiegły za zbyt długi, zdawała się spostrzegać swoją stratę.
— Przepraszam panią, odezwał się nasz młody człowiek, uchylając kapelusza i pożerając ją niemal swoim wzrokiem; oto rękawiczka, którą pani upuściłaś.
— Dziękuję panu, wybąknęła młoda dziewczyna, czerwieniąc się i spuszczając oczy.
I odebrała rękawiczkę.
Stary, spostrzegłszy córkę rozmawiającą z nieznajomym, zatrzymał się, spojrzał na nią i zapytał:
— Co to jest?
— Mój ojcze odrzekła dziewczyna, — oto ten pan byt tak łaskaw, że podniósł i oddał mi rękawiczkę, którą upuściłam.
Starzec podziękował Edmundowi, nie spojrzawszy nań nawet i wrócił do swego dziennika.
Potem małem zajściu, Edmund powrócił do Gustawa, który go zapytał.
— Jest-żeś zadowolony?
— Zachwycony, mój drogi; ta mała jest cudowna i nie jestem zarozumiały, ale sądzę, że to, com uczynił, nie musiało jej się niepodobać.
— Uczyniłeś rzecz bardzo prostą.
— A mimo to, nie czuję prawie serca w mojem łonie.
— Szalony, szalony! No teraz powracajmy do domu.
— Za nic w świecie, — chcę wiedzieć gdzie mieszka.
— Chcesz jeszcze iść za nią?
— Nie zatrzymam się na tak pięknej drodze.
— Potem co zaszło, jest nieprzyzwoitem, abyś postępował tą drogą co i ona.
— A kto o tem będzie wiedział?
— Ona.
— Jakim sposobem?
— Nim dziesięć minut upłynie, znajdzie sposobność obejrzenia się po za siebie. Ja dobrze wiem co to są te małe niewiniątka.
— Chcę aby wiedziała iż za nią idę.
— Ale to cię do niczego nie doprowadzi.
— Nikt nie wié, co się stać może.
— Przecież nie przedstawisz się w jej domu.
— Nie.
— Przecież nie będziesz do niéj pisał.
— Nie; ale będę wiedział gdzie mieszka. Będę krążył około jej domu, i, nie mając potrzeby mówienia z nią, ani pisania do niéj, na skutek częstego spotykania mnie na swojej drodze, zrozumie, że jestem w niéj zakochany, a to będzie miało swoje znaczenie.
Wreszcie lubię platoniczne miłości. Nadejdzie dzień, gdy moja mała pójdzie bez wątpienia za mąż. Mąż nie jest tem, czem jest ojciec, mężatka nie jest tem czem jest panna, — wtedy każę się jéj przedstawić i będę dobijał się o jéj względy.
— Do djabła, zdaleka na rzeczy patrzysz.
Podczas téj rozmowy, ojciec z córką wyszli z ogrodu Tuiljeryjskiego i skierowali się na most Królewski, gdzie jest zawsze pełno spacerujących. Piękne dziecko pomyślało sobie, że mogłoby śmiało obejrzeć się po za siebie wśród tylu przechodniów, bez obawy bycia widzianą. Spojrzała więc szybko i o dwadzieścia kroków ujrzała dwóch młodych ludzi, których wzroku nie uszła jéj ciekawość.
— Spojrzała, — rzekł Edmund.
— Przepowiedziałem ci to, odgadnął Gustaw.
— Ale mój drogi, wszak nic nie byłoby w tém dziwnego, gdyby była mężatką.
— Tego starego?
— Nie; nazywała go ojcem; ale innego. Ileż to kobiet w jéj wieku już jest zamężnych! Zresztą, dowiemy się o tem.
Dwaj młodzi przyjaciele spędzili resztę czasu, na robieniu możliwych przypuszczeń, a Edward przypominając sobie jakiem spojrzeniem dziękowała mu panienka ża oddanie rękawiczki, w wyobraźni swéj gromadził mnóstwo prawdopodobieństw pochlebnych dla siebie, których jednak z tego właśnie powodu nie mógł przełożyć towarzyszowi.
Pospieszmy dodać, iż Edmund bynajmniéj nie był zuchwałym, — i że przeciwnie był w miłości bojaźliwym i zastanawiająco niedoświadczonym. Otóż, kto się na miłości wcale nie zna, ten może robić na jéj rachunek tyle przypuszczeń, jak ten, kto się na niéj zna zbyt dobrze.
Stary jegomość z piękną małą skierowali się na ulicę Bac, poczem weszli na lewo w ulicę Lille i zatrzymali: się przed domem z № 18-tym.
W chwili otwierania drzwiczek tego domu, młoda dziewczyna znowu się obejrzała i znowu spostrzegła dwóch młodych ludzi.
— Co oni teraz uczynią? pomyślała sobie.
A ponieważ, — i ona także nie znała się nz miłości, nie pomału zaczęła się obawiać, aby historja z rękawiczką nie była czasami powodem zbytniéj lekkomyślności, i nie świadczyła o popełnieniu przez nią nierozważnego błędu.


II.

— Weszła pod № 18, rzekł Edmund do Gustawa.
— Jest-żeś zadowolony?
— Tak, — ale drżę cały.
— A to z czego?
— Że może tu nie mieszkać. Jest bardzo rano. Może ona tu weszła tylko na śniadanie ze swoim ojcem?
— To jest możebne.
— Jakby się o tem przekonać?
— Chcesz-że tego koniecznie?
— Tak, chcę tego.
— Zapytaj się więc kogo.
— Ale jeżeli zejdą podczas mojéj rozmowy z odźwiernym...
— Zobaczy cię, — ot i wszystko, a ojciec może i pozna.
— E, ojciec mnie nie pozna; nawet nie patrzył gdym oddawał rękawiczkę jego córce.
— Wejdźmy więc, — na honor, nic nam przecież złego się nie stanie.
Młodzi ludzie, którzy byli się zatrzymali przed domem dla uczynienia sobie wyżéj przytoczonych uwag, postąpili kilka kroków naprzód.
Podczas gdy to się działo, za spuszczoną tymczasem firanką okna na drugiem piętrze, siedziało sobie spokojnie młode dziewczę, nie mogące powstrzymać się od zadziwienia, kiedy ujrzało swoich nieznajomych, postępujących ku bramie domu.
— Mam pewny sposób; — zawołał nagle Edmund, obejrzawszy się po za siebie.
— Jaki?
— Zaraz się o nim dowiesz. To powiedziawszy przystąpił do odźwiernéj z zapytaniem: w tym domu jest podobno mieszkanie do najęcia?
— Tak, panie.
— Od frontu czy od tyłu?
— Od frontu.
Wypytawszy się o szczegóły, rozkład i o cenę, Edmund dodał:
— Takiego właśnie mieszkania poszukuję — pokażcie mi je moja pani.
Spodziewał się spotkać jeszcze z młodą dziewczyną. Nadzieja go zawiodła. Ograniczył się więc do zapytań.
— Wszak to tu mieszka pewien pan z młodą córką? dorzucił niby obojętnie, udając, że zwiedza apartament, który go nic a nie nie nie obchodził,
— Pan Devaux? zapytała odźwierna.
— Zdaje mi się że tak; pan Devaux. Jego córka może miéć szesnaście lub siedmnaście lat; ma na imię Juljanna, jeżeli się nie mylę.
— Nie panie, jéj imię: Antonina. Dopiero co powróciła ze swoim ojcem.
— Aha, aha; teraz sobie przypominam; tak, tak, on się nazywa Devaux. Żona mu umarła, nieprawdaż? dorzucił Edmund na ryzyko.
— Tak panie, będzie temu dwa lata.
Edmund spojrzał na Gustawa, jak gdyby chciał powiedzieć:
„Nie zdaje-ż ci się zręcznem to, co mówię”?
— Ta biedna pani Devaux! dodał Edmund.
— Jeżeli chcecie się panowie ze starym widziéć, to proszę na drugie piętro.
— Nie, nie, boję się mu przeszkodzić; chciałbym jednak mieszkać w jednym z nim domu. Cóż on téż teraz porabia?
— Jest ciągle doktorem.
— Ah doprawdy! sądziłem iż porzucił praktykę.
— Mieszkanie jego jest w kwadrat...
— Dobrze więc, moja pani, — przerwał Edmund, to mieszkanie podoba mi się bardzo; przyjdę jutro dać wam stanowczą co do niego odpowiedź, — dodał żywo, pragnąc co prędzéj uwolnić się od odźwiernéj, ponieważ wiedział to, co już potrzebował wiedziéć.
Stróżka zrobiła jeszcze kilka uwag, nad użytecznością lokalu, podczas gdy nasi przyjaciele opuszczali dom, przyrzekając jéj powrócić nazajutrz.
— Dzielna kobieta, rzekł Edmund do Gustawa, nie widzi daléj jak koniec swojego nosa.
— Oh! ty jesteś wielkim dyplomatą, — nie dziw więc iż postąpiliśmy nieco w téj sprawie.
— W istocie, — niesłyszałeś jednak co ona nam powiedziała.
— Nie zwracałem na to wielkiéj uwagi.
— Ten Devaux jest doktorem.
— A więc?
— A więc! to mi daje sposób wejścia do niego.
— Jaki sposób?
— Przyjdę po poradę.
— Dla kogo?
— Dla siebie.
— Alboż ty jesteś chory?
— Co to mi szkodzi; wynajdę jaką chorobę.
— Bierzesz więc na serjo tę awanturę?
— Zupełnie — i nie porzucę jéj, aż w chwili, gdy się przekonam, że napróżno czas tracę.
— A więc, porzucisz ją niedługo; ta mała zdaje się być bardzo uczciwą, bardzo strzeżoną przez swego ojca i mało zapewne usposobioną do przyjmowania twoich hołdów.
— Nie zajmuję się przyszłością. Jest ładna, podoba mi się. Znalazłem sposób widywania jéj, — sądzę albowiem, iż przychodząc często do jéj ojca, muszę ją kiedyś nareszcie spotkać, a wtedy, domyśli się pewno powodu moich wizyt. Zakocham się w niéj, czy nie zakocham, w każdym razie będę miał rozrywkę, a ponieważ nie mam nic do roboty, chwytam więc z przyjemnością to słodkie zajęcie. Czy nie mam racji?
— Niech i tak będzie!
Rozmawiając w ten sposób Edmund i Gustaw oddalali się coraz bardziéj od naszego domu, oglądając się często po za siebie. Panna Antonina nie opuściła jeszcze swego obserwacyjnego stanowiska.
Wszyscy znają dobrze romantyczne usposobienia młodych dziewcząt; nie potrzebujemy przeto tłomaczyć umysłowego zajęcia naszéj bohaterki, jakie było naturalnem następstwem rannego spotkania.
Gubiła się téż ona w domysłach, pytając sama siebie, co ci młodzi ludzie mogli powiedziéć odźwiernéj. Zresztą nie było to trudnem do odkrycia, i można być pewnym, że znalazłaby sposób dowiedzenia się o tem.
Trzeba, aby młode panny zajmowały koniecznie czemśkolwiek swój czas i używały swojéj wyobraźni do czegośkolwiek.
Podczas pierwszych dwóch lat po wyjściu z pensji, dwóch lat poprzedzających zwykle zamęźcie, między 16 a 18 rokiem życia, zajmują się one bardzo tą wielką kwestją miłości, na któréj zawodzą się prawie zawsze, jak skoro tylko sądzą, że ją rozwiązały. Nawet dla najniewinniejszych, wszystko jest pretekstem do marzenia, służąc za podstawę tym ładnym domkom z kart, które budują w swojéj nieświadomości, nie przewidując iż lada podmuch w niwecz obrócić je może.
Zwodnicze nadzieje i illuzje, które zresztą nie niepokoją serca, będąc raczéj marzeniami przebudzającej się do życia duszy. Spytajcie najcnotliwszéj małżonki, ile to imion przed pójściem jéj za mąż, słodko dźwięczało w jej uchu, — a wyzna wam bezwątpienia ze trzy albo cztery takie namiętności, które przez jeden dzień przynajmniej zdawały jéj się być wieczne, a z których serdecznie się śmieje, jeżeli zdarzy jéj się znajdować przypadkiem w towarzystwie z osobami, które te namiętności z jéj duszy wywołały. Ileż to cieni przesuwa się przed tem czystem zwierciadłem, które nazywamy młodą dziewczyną, odbijając się w niem na chwilę, ażeby potem zniknąć bezpowrotnie, nie zostawiwszy po sobie nawet śladu!
Tradycja młodych kuzynków jest prawie zawsze. Nie zadziwi się przeto nikt, iż natarczywość naszych przyjaciół, zajęła cokolwiek Antoninę Devaux.
— Pojutrze może, mówił Edmund, pójdę odwiedzić ojca Antoniny.
— Nazywasz ją już Antoniną, tak sobie krótko?
— Bo téż w istocie jest zachwycającą. Co za piękne małe nogi, co za słodycz co za dystynkcja! Wiesz co, są rzeczy — które dobrze pojmuję.
— Jakież to?
— Pojmuję, że można zostać zakochanym od pierwszego widoku, jak w romansach ośmnastego wieku.
— W istocie; ale miłości takie trwają krótko.
— A to dla czego?
— Ponieważ wtedy, jesteśmy zakochani oczami, a miłość potrzebuje rozumowania. Tylko przez porównywanie szczegółów, a nie od pierwszego rzutu oka, rzeczywista miłość rodzi się i rozwija.
— Niemniéj i to pewna, że gdybym mógł w przeciągu czasu od chwili obecnéj do wieczora, żądać w małżeństwo pannę Devaux, a co więcéj zaślubić ją, — to bym ani chwili się nie wahał i zaślubił.
— To by dopiero piękne było stadło!
— Co chcesz? taka już jest moja natura.
— Upłynie dwa dni, a ty ani myśléć już będziesz o pannie Devaux.
— Mylisz się mój kochany.
— Ileż to razy słyszałem cię mówiącego tak, jak teraz mówisz!
— To prawda, ale tamto odnosiło się nie do takich kobiet jak ta. Tak było z kobietami mającemi już pewne doświadczenie w miłości, podczas gdy dziś idzie kwestja o dziewczynę, która nigdy jeszcze nie kochała.
— A kto ci to powiedział?
— To jest prawdopodobne.
— Nic nie ma prawdopodobnego odnośnie do kobiet.
— W każdym razie, będzie mi to wiadomem. Zresztą, co mi każę sądzić, iż uczucie moje dłużéj trwać będzie, jak ty myślisz, toto, że jakkolwiek widziałem wiele młodych dziewcząt, równego wieku z panną Devaux, dla. żadnéj z nich nie czułem tego, co czuję dla pięknéj Antoniny.
— Ja wolę moją Nichettę.
— Nichetka jest śliczna dziewczyna; ale sądzę, iż nie przychodzi ci na myśl zamiar porównywania jéj z Antoniną.
— Nichetta jest właśnie taką dziewczyną, jakiéj potrzeba młodemu człowiekowi w twoim wieku; jest wesoła, piękna, dowcipna, wyborna dziewczyna. Jeżeli staniesz się zakochanym w pannie Antoninie, ponieważ trudno abyś już nim był, to tylko trzy rzeczy mogą nastąpić: albo zostanie, ona twoją kochanką, albo twoją żoną, albo nakoniec, nie będzie cię chciała ani na męża, ani na kochanka. W każdym razie wypadnie dla ciebie znudzenie jeżeli nie nieszczęście.
Jeżeli zostanie twoją kochanką, co jest mało prawdopodobnego, nie dla tego aby była cnotliwą, ale ponieważ jest strzeżoną bardzo dobrze; będziesz cierpiał nie mogąc widywać się z nią często; będziesz zmuszony walczyć z niezliczonemi trudnościami, będziesz sobie miał do wyrzucenia żeś zwrócił z uczciwéj drogi zacne dziecko, — a gdy nadejdzie dzień, w którym znudzony tem wszystkiem, będziesz chciał nareszcie zerwać z nią swoje stosunki, nie będziesz mógł tego uczynić, bez stania się nieuczciwym człowiekiem.
Jeżeli zostanie twoją żoną, spostrzeżesz wkrótce żeś popełnił szaleństwo; albowiem szaleństwem jest zaślubiać kobietę, wdowę czy pannę, dla tego tylko, że pewnego pięknego poranku lękając się zabłocenia, podniosła ona swoją suknię, ukazując dwie piękne nogi.
Jeżeli twoje matrymonjalne zamiary nie będą uwieńczone pomyślnym skutkiem, to przy twojem znanem mi sentymentalnem usposobieniu zostaniesz prawdziwym bohaterem z Wertera typem bardzo pięknym w romansie, ale bardzo nudnym w życiu. Wyrzecz się przeto tego żartu i nie mówmy więcej o nim.
Widziałeś ładną dziewczynę z pięknemi i kształtnemi nogami; szedłeś za nią, podniosłeś jej rękawiczkę, wiesz jéj imię i adres, — no i czegóż jeszcze chcesz więcéj i co za śmieszna myśl ci przychodzi do głowy, przywiązywać wielką wagę do takiego dzieciństwa?
— Mój drogi Gustawie; należę do grona tych ludzi, którzy wielkie rzeczy przywiązują do małego.
Jestem fatalistą, przekonany, iż wielkie wypadki naszego życia płyną z małych rzeczy. Nic nie jest bezpożytecznem w naszem przeznaczeniu. Ileż to ludzi, cofając się myślą w przeszłość, spotyka małe wypadeczki równie niewinne jak nasz ranny, — i znajduje, że grały one wielką rolę w ich życiu? Jestem młody: nic nie mam do stracenia; mam majątek, wiem dobrze iż powoduje się więcéj uczuciami jak rozsądkiem; ale wiem i to także że jestem uczciwym człowiekiem, nie lękam się więc abym kiedykolwiek przekroczył granicę dobrego i słusznego, a przyrzekłem już sobie iż kierować życie moje będę zawsze zgodnie z wolą okoliczności, bodajby takowe doprowadzić mnie miały do rozbicia jeżeli nie do spokoju.
Nie mówię, abym kochał pannę Antoninę; ale powtarzam, że ze wszystkiego cobym mógł teraz robić, najbardziej w téj chwili zabawia mnie myśl zajmowania się nią, — a więc się nią i zajmuję; mniejsza, czy zajęcie to doprowadzi mnie do miłości lub obojętności, do radości lub cierpienia.
— Nie mówmy więc już o tem. Zresztą nie może wyniknąć z tego wielkie nieszczęście. Jesteśmy w lecie, możesz śmiało marzyć pod oknami twojéj pięknéj, nie lękając się nawet zakatarzenia; marz więc mój przyjacielu, a jeżeli awantura twoja dojdzie do takich rozmiarów, że będę mógł być ci w czem użytecznym, pomyśl wtenczas o mnie.
Młodzi ludzie ścisnęli sobie ręce, — i aż do chwili w któréj doszli do mieszkania matki Edmunda, przy ulicy Trois-Frères, nie było już mowy o pannie Devaux.
Doszedłszy do drzwi domu pani Pereux, Gustaw pożegnał Edmunda.
— Nie pójdziesz odwiedzić mojéj matki, zapytał Edmund.
— Nie, — nie mam czasu.
— Gdzie idziesz?
— Idę do Nichetty, któréj od dwóch dni nie widziałem.
— Kiedyż się zobaczemy?
— Zapewne dziś w wieczór.
— Do wieczora, zatem.
Ścisnęli sobie ręce, i rozłączyli się.


III.

Edmund przeszedł szeroki perystyl, skierował się na wschody idące po prawéj stronie, a wiodące na drugie piętro, zadzwonił i zapytał służącego, który mu otworzył.
— Moja matka jest w domu?
— Jest panie, odpowiedział zapytany.
Edmund przeszedł obszerny apartament, elegancko umeblowany i wszedł do buduaru.
Przed otwartem oknem, na długiéj kanapie siedziała kobieta i zwieszona nad swoją robótką haftowała.
Mogła mieć lat trzydzieści dziewięć, a wydawała się co najwięcéj na trzydzieści dwa. Była jeszcze piękną, a choć podobna do Edmunda, wyglądała raczéj na jego siostrę niż na matkę.
Ubrana była z pewną niemal kokieterją, w prześliczną muślinową suknię, a na głowie miała jeden z tych malutkich czepeczków z koronek i wstążek, jakie kobiety umieją przymocowywać na głowie, niewiadomo doprawdy w jaki sposób.
Skoro Edmund wszedł, pani Pereux spojrzała nań oczami pełnemi słodyczy, a uśmiech radości ukrasił jéj usta. W uśmiechu tym, było coś więcéj nad czułość, — była w nim prawie miłość.
Postaramy się tu wykazać, czem była ta matka dla swego syna. W szesnastym roku życia, pani Pereux wyszła za mąż. W siedmnastym miała już Edmunda, a zaledwie doszła do dwudziestu, kiedy utraciła męża.
Początkowo kochała swego męża z obowiązku, potem z przyzwyczajenia, nareszcie z życzliwości. Płakała po nim serdecznie kiedy umarł, — i wbrew wszystkim młodym wdowom, nie myślała ani o nowem małżeństwie, ani téż nawet o korzystaniu z wolności, jaką jéj dawało wdowieństwo. Była z tem wszystkiem piękną, bardzo piękną — i nie zbywało jéj nigdy na pretendentach. Pretendenci jednak wszyscy byli oddaleni.
Tymczasem w latach, jakie miała p. Pereux, koniecznością niemal jest, aby ta potrzeba kochania, którą Bóg wlał we wszystkie młode i szlachetne serca, odbiła się na kimkolwiek. To téż Edmund zajął całe serce swojéj matki.
Edmund był słaby. Mając trzy lata wieku, potrzebował najgorętszych macierzyńskich starań; pani Pereux oddała się téż mu cała, nie zdając się nawet robić poświęcenia ani wysiłku. Pod ciepłem téj czułości macierzyńskiéj, dziecko tymczasem wzrastało, a nie znając nikogo więcéj, prócz swojéj matki, przeniosło jedynie na nią to podwójne przywiązanie, jakie natura wlała w duszę dzieci dla tych, którzy dali im życie.
Pani Pereux wyrzekła się świata, — przynajmniéj świata salonów i balów.
Małe kółko przyjaciół, kochanych przez nieboszczyka jéj męża, a których częstokroć radziła się względem edukacji swojego jedynaka, tworzyło cale jéj towarzystwo.
Dziecko wzrastało ciągle.
Jakeśmy to już powiedzieli w pierwszym rozdziale naszej historji, kiedy Edmund doszedł do piętnastu lat, matka jego uległa pod życzeniami swoich doradców i zdecydowała się oddać go do kollegjum, ażeby w pełnem towarzystwie męzkiem, mógł nabrać poważniejszego wyrobienia do życia.
Starania, któremi młoda matka otaczała swego syna w kollegium, są niepodobnemi prawie do opisania.
Odwiedzała go niemal codzień, a dowiedziawszy się jaką przyjaźń powziął dla niego młody towarzysz Gustaw, uczuła dla tego chłopca prawdziwą wdzięczność i serdeczność.
Koniecznem następstwem téj pierwiastkowéj edukacji kobiecéj było, iż Edmund czuł wielką potrzebę wylania się, sympatji, zaufania, — co wszystko poświęcił swojéj matce. Dodajcie do tego wrodzoną sentymentalność, naturalną melancholję, poezję wszczepioną w duszę, — a nie zadziwicie się gdy wam powiem, iż Edmund był słodkim i zacnym, — dusza kobiety pod postacią mężczyzny.
Kochał swoją matkę tak, jak matka go kochała, widział w niéj coś więcéj nad kobietę, która go na świat wydała. Nie mówiąc już o tem, iż przypominał sobie te gorliwe starania, jakie mu pierwiastkowe świadczyła, — jak skoro doszedł do wieku samopoznania, pojął dopiero wtenczas olbrzymie jéj poświęcenie, kiedy młoda, piękna i bogata, jaką była w chwili zgonu męża, zrezygnowała się poświęcić mu całe swoje życie.
Otóż w wieku, w którym mężczyzna uczuwa w sercu niejasną potrzebę kochania kogo innego niż swoich rodziców, — Edmund, doświadczający tego co wszyscy mężczyźni, uczuł swoje serce zwracające się w innem niemal znaczeniu znowu ku swojéj matce.
W istocie, ta matka, będąca jeszcze tak młodą, kochająca tylko swego syna, a zdająca się być raczéj jego siostrą niż matką, — nie dziw, iż została pierwszą powiernicą jego młodocianych wrażeń. Najnaturalniéj w świecie i bez żenowania się, pytał jéj o to, co doświadczał, a ona mu wszystko tłomaczyła. Na skutek takich zwierzeń, poufałość syna do matki wzrastała i Edmund kochał panią Pereux o mało nie tak, jakby kochał obcą kobietę, któraby pierwsza przyspieszyła uderzenia jego serca. Co do niéj, to ze swojéj strony, była kobieta ta dumną z piękności i szlachetności swego syna, — piękności, którą wyłącznie jéj był winien; a to ziarnko ziemskiéj miłości, które zostaje zawsze wgłębi duszy kobiety, zmięszane z jéj macierzyńskiem uczuciem dodawało mu nowego wdzięku.
Tak więc, bywały dnie, w których bralibyście matkę i syna za dwoje kochanków, tyle było słodyczy, ufności, wylania i czułości w ich rozmowach. Bywało często, Edmund spoczywał u nóg pani Pereux zmuszony niemal podziwiać ich kształty; bywało, że kładł swoją głowę na jéj kolanach, rozmawiając po całych godzinach o jéj młodości, prawiąc jéj prawdziwe komplementa jak swojej kochance, biorąc ją za ręce, ściskając. Chciał aby jego matka weszła w świat. Był nią dumny, pokazywał ją wszystkim. To, co Edmund czué dla niej, było czemś więcéj jak miłością, — było bałwochwalstwem.
Tak więc, jak to już pewno czytelnik zauważył, kiedy Gustaw chciał go odwrócić od uczynienia czegoś, wystarczało gdy mu powiedział.
— To sprawi przykrość twojéj matce.
Długo to uczucie kochania nie objawiało się inaczéj jak przesadą czułości i długo matka mu wystarczała; ale nadszedł nareszcie dzień, w którym zrozumiał, iż od obcych kobiet powinien wymagać dopełnienia uczucia, którego jeszcze nie znał.
Pani Pereux odgadła wkrótce co powodowało zmianę w Edmundzie; stał się on więcéj marzycielskim i wstydził się niejako swych myśli, albowiem pogrążając się w nich, zdawało mu się iż ucieka od swojéj matki. Wtedy to młoda kobieta, któréj postępowanie z synem miało przecie granicę, powierzyła Edmunda Gustawowi, zalecając go jego opiece.
— Czuwaj nad moim synem, w jego pierwszych związkach, rzekła mu; wiem ile go kochasz, i jakie zaufanie ma on nawzajem do ciebie. Pomnij, iż zdrowie jego jest słabe, a dusza czuła; nakoniec nie zapominaj jak bardzo ja go kocham. Nie mam ci nic więcéj do powiedzenia.
Gustaw przyobiecał z całego serca, — i przyjacielskie jego czuwanie nad Edmundem rozpoczęło się od téj chwili. Powiedzmy w przechodzie, iż Gustaw, natura gorąca i żywa, przez sześć miesięcy z rzędu był zakochany w pani Pereux. Rozumie się, iż nic jéj nie mówił o téj miłości, która początek swój brała jeszcze gdy był w kollegjum; a chociaż potem miłość ta bezpowrotnie przeszła, w głębi swojej duszy zachował z tem wszystkiem uszanowanie, głęboką, jeżeli tak powiedzieć można religję dla kobiety, która pierwsza powołała do życia uczucia jego duszy.
Z miłości téj, pozostało mu powiemy to tylko, co pozostaje z aromatu, który sam przez się wywietrzał. Oko ani ręka nie odkryłyby go ani śladu; z tem wszystkiem daje się on czuć jeszcze, przyjemniéj nawet od chwili, w któréj przestał być widocznym dla ludzkiego oka.


IV.

Była to więc wzruszająca serdeczność z jędnéj i z drugiéj strony. Matka ustępowała miejsca teraz kobiecie, tak jak przed piętnastu laty kobieta ustąpiła miejsca matce. W postępowaniu pani Pereux, nie było ani podejrzeń, ani wyrzutów, tak jak nie było znudzenia ani bojaźni w posłuszeństwie syna. Jak skoro Edmund do lat doszedł, matka chciała mu oddać majątek ojca, ale zgromił on ją uprzejmie słowami:
— Poraz to pierwszy, moja matko watpisz o mnie.
Zimą uczęszczali razem na bałe; Edmund widział z przyjemnością tańczącą swoją matkę, podczas gdy ta znowu zachwyconą była pochwałami syna. Latem robili wycieczki wiejskie. Spacerowali razem jak kochankowie, używali konnéj przejażdżki i przyjmowali gości. Zresztą pani Pereux, która nigdy nie żyła gorączkowem życiem, miała duszę jednego wieku co i Edmund. Niejędńokrotnie syn jéj płakał na myśl, iż nadejdzie wreszcie dzień, w którym zestarzawszy się jego matka, umrze. Pytał się sam siebie, co wtedy będzie z nim.
Rzeczy przeto tak stały, i zawsze szły takim trybem.
Edmund wrócił więc do matki, po swojem spotkaniu z Antoniną.
Jak to już łatwo było poznać z kilku słów naszego bohatera, pomimo swojego kobiecego wychowania, poznał on już był pewne właściwości życia. Pozawierał był kilka związków, na które matka złem okiem nie patrzyła, albowiem jest rzeczą pewną i bezsporną, że najcnotliwsze nawet matki nietylko przyjmują i rozumieją, ale co więcéj protegują miłostki synów. Ileż to matek mówiło i mówi do swoich synów, jak skoro tylko ci dojdą do lat męzkich, w celu uchronienia ich od rozpusty właściwéj młodemu wiekowi: „Staraj się przypodobać pani téj albo owéj; jest to mężatka, która cię nie skompromituje”. Świat nasz jest pełen takich sprzeczności.
I Edmund przeto przeszedł przez tę przewidującą fazę. Jego przyjaciel Gustaw kochał pewną kobietę, tak, jak to tylko ojcowie nasi w ośmnastym wieku potrafili kochać, cokolwiek na sposób Desaugiera, — kobietę wesołą, przyjemną, dowcipną, wspaniałomyślną nawet przy kieliszku. Tylko w gronie gryzetek mógł napotkać taką istotę. Zrazu wątpił on, aby kobiety téj klassy były zajmującemi, ale jakżeż omylił się, spostrzegłszy u nich serce, wdzięk niespodziewany. Znalazł je bardziéj naturalnemi, jak pewne damy, więcéj bezporównania od nich cenione, — powodującemi się raczéj sercem niż wyrachowaniem. Będąc świadkiem istotnego z ich strony poświęcenia, powziął dla nich szacunek i sympatję. Szczególniéj Nichetta na skutek wypadku który opowiemy wkrótce, wywarła silny wpływ na jego umysł — i zjednała jego przyjaźń dla klassy tak często spotwarzanéj, do któréj sama należała... Edmund opowiedział całą tę historję swojéj matce, tak jak zwykle jéj wszystko opowiadał. Słuchała go ze łzami w oczach, pragnąc gorąco poznać młodą jéj bohaterkę. Nichetta była modniarką; nie trudno było przeto o powód wprowadzenia jéj do pani Pereux, która też poznawszy zajęła się nią serdecznie i udając że nie wie o związkach z Gustawem, rozmawiała z nią po całych godzinach, udzielając przyjacielskie rady, których młoda dziewczyna słuchała z zamiłowaniem, albowiem Gustaw. mówił jéj, iż pani Pereux jest to osoba święta, a ona przywykła była wierzyć wszystkiemu co tylko wyszło z ust Gustawa,
Możemy opowiedzićć naszym czytelnikom w jaki sposób Daumont poznał Nichettę, — co właśnie tak szczerze przywiązało go do niéj.
Będzie już temu półtora roku, pewnego poranku około godziny 8, Gustaw, który jak widzieliście był rannym ptaszkiem, przechadzał się obok targu kwiatów na ulicy de la Madeleine. Pewna młoda kobieta ubrana w ładną kartonową sukienkę, słomiany kapelusz i szal wełniany, układający się w zgrabne fałdy na jój kształtnych ramionach, zatrzymywała się przed wszystkiemi sklepami i za każdym razem zdawała się nieznajdować tego czego szukała, albowiem po krótkiém zlustrowaniu sklepu, szła daléj i daléj nie zważając na przywabiania przekupek brzmiące mniéj więcéj tak: „Śliczne moje dziecko, zdecyduj się. Czego ci potrzeba?”
Gustaw zdaleka widział tę wybredną kupcowę a skoro zbliżył się do niéj, spostrzegł iż była zachwycająco piękną. Miała wielkie ciemne oczy wpadające jakby w zielony kolor i to słodkie pomieszanie na twarzy, które posłużyło za rym już nie wiem jakiemu poecie, kiedy pisał wiersz do pięknéj księżniczki Nevers. Pleć miała białą jak mleko, nos cokolwiek zadarty, usta różowe jak wiśnie, dwa małe wdzięki obok nich i znaczek na lewem policzku. Ale co w niéj było najwięcéj uderzającego obok wielkich oczów i czarnych brwi, to włosy złote jak zboże, jak gdyby promień słońca wiecznie je oświecał, a które ułożone w lekkich puklach na około głowy, nadawały jéj charakter zupełnie oryginalny.
W finezyi i ruchliwości jéj fizjonomji, było coś powiemy — kociego.
Mimowolnie Gustaw zatrzymał się, dla podziwiania téj ślicznéj twarzyczki, na którą patrząc możnaby rzec że to chyba obraz zstąpił z płótna wlawszy w siebie życie dla miłości jakiego Pigmaljona.
Kobieta ta mogąca mieć ośmnaście lub dziewiętnaście lat wieku była mała, uśmiechnięta, lekka, zgrabna i kokieteryjna.
Przechodząc tak w ciągłych wahaniach od sklepu do sklepu, namyśliła się iż trzeba nareszcie zdecydować się na cośkolwiek i dla tego to przystanęła wkrótce przed jedną z przekupek, ani mniéj ani więcéj uprowidowaną w kwiaty, jak każda z jéj towarzyszek.
Gustaw zatrzymał się również, jak gdyby miał zamiar coś kupić.
— Co kosztuje ten krzaczek róży? spytała młoda kobieta, wyciągając malutką rączkę w rękawiczce, ku jednéj z doniczek kwiatów symetrycznie poustawianych w szeregu — nadając głosowi swemu harmonijną intonację.
— Czterdzieści sous, odpowiedziała przekupka.
— Oh! jak to drogo, — zawołała gryzetka.
— To jest najpiękniejsza z moich doniczek, moje ładne dziecko. Przypatrz się tylko tym różom, tym wspaniałym pączkom, które rozpękną się wprzeciągu dwóch dni! Będziesz ich miała na cały rok, tych róż.
— Dajcie no pokój; w głębi waszéj doniczki jest wapno, — uschnie kwiatek w przeciągu dwóch tygodni.
— Chcesz abym doniczkę wypróżniła? Wapno w moich krzaczkach! Co ty sobie myślisz moja mała gospogiu. Zresztą weż sobie pani inne, ale za żaden kwiat nie odpowiadam jak za ten.
— Ja też ten tylko wziąść pragnę, ale czterdzieści sous dać nie myślę.
Gustaw słuchał téj rozmowy.
— A ile pani dajesz?
— Dam dwadzieścia soua.
— Daj pani tzydzieści i weż go sobie.
— Nie.
— Zapewniam cię ładne dziecko, iż mniéj jak trzydzieści sous, jestto niżéj kosztu.
— To się bez kwiatka obejdę. Nie chcecie tyle ile daję?
— Niepodobna.
Młoda kobieta chciała odejść.
— Przepraszam bardzo, odezwał się wtenczas Gustaw, zbliżając się i uchylając kapelusza, czy nie pozwoli pani ofiarować sobie téj róży na którą masz tak wielką chęć.
— Ależ ja nie mogę jéj przyjąć, odpowiedziała Nichetta rumieniąc się, — ponieważ pana nie znam.
— A więc, zaznajommy się.
— Czy to konieczny warunek?
— Wcale nie; wymagam litylko pozwałenia ofiarowania pani téj róży i innych kwiatów jeżeli się jéj podobają.
Nichetta spojrzała na Gustawa uśmiechnąwszy się; przekupka dała jéj znak głową aby przystała.
— Zapłaćmy po połowie, rzekła po chwili.
— Nie pani, ja chcę ci ofiarować ten krzaczek różany, to mnie nie zuboży, Mniemam, iż nie powinnaś pani myśleć abym był w prawie żądać czegośkolwiek w zamian za ten kwiatek.
— A więc dobrze. Dajcie mi krzaczek matko.
— To co innego, — mruknęła przekupka, oddając Nichetce kwiatek, która go wzięła w swoje ręce.
— Każę go pani zanieść do domu, rzekł Gustaw.
— O, to nie potrzebne.
— Pozwól mi więc pani zanieść go osobiście.
— Nie, ja go zaniosę sama.
— Daleko pani mieszka?
— Przy ulicy Godot.
— Pozwoli pani abym jéj towarzyszył?
— Przyjęłam pańską różę, nie mogę przecież nieprzyjąć pańskiego towarzystwa.
Nasi nowi znajomi skierowali się rozmawiając na ulicę Godot. Rozmowa osób, które świeżo zrobiły znajomość, jest to ciekawość ze strony mężczyzny, ostrożność ze strony kobiety.
= w rg e z YO OY ZE LŻII. 2 PERATITIAI Ryb) oz 4: 2 PZ PRA PANI W z „a u Przybywszy do bramy domu, gdzie mieszkała, — Nichettą rzekła Gustawowi podając mu rękę:
— Dziękuję panu.
I chciała odejść.
— Czy niepozwoli mi pani odwiedzić ja od czasu do czasu dla dowiedzenia się co u niéj słychać? zapytał Gustaw.
— Jeżeli pan sobie tego życzysz; jestem u siebie caly dzień; — pracuję.
— Tak więc między drugą a czwartą...
— Zawsze znajdziesz mnie pan w domu.
— Mam pytać?
— O Nichettę, To nie jest moje imię, ale tak mnie nazywają — i więcéj znają mnie pod tem nazwiskiem kotki, jak pod mojem własnem.
Gustaw pocałował Nichettę w rękę, która pobiegła wziąść swój klucz od stróża i wesoło przeleciała swoje pięć pięter.
Nazajutrz złożył jej wizytę znalazłszy ją przy robocie kapelusza obok otwartego okna, na którem wspaniale rozkwitał wczorajszy krzaczek róży.
Nichetta nie miała tyle pretensji do cnoty co Rigoleta pana Eugeniusza Sue. Była więcej ludzką. Miałą miłostki, — wprawdzie niewiele, ale zawsze je miała.
Nie kryła się z tem przed Gustawem, który téż sobie mówił: „Skoro tylu zyskało tu już powodzenie, dla czegoż mnie nie miałoby pójść dobrze”.
Nichetta była zachwycająca, ale sama dobrze nie wiedziała czego jéj się chce. W czasie w którym piszemy, był to duch ptaka pod postacią, kobiety. Lubiła teatr i Winobranie Burguńskie. Jednéj tylko rzeczy jak mówiła niecierpiała: miłości długich i poważnych. Według niéj, miłość była przyjemną rzeczą, ale porównywała ją do sukien, sądząc że trzeba ją ciągle odświeżać.
— A więc, mówił do niéj Gustaw, będę panię kochał tak, jak chcesz aby cię kochano, — i pójdę sobie precz kiedy mnie już nie będziesz chciała.
— Słuchaj pan, zróbmy handel, — odpowiedziała Nichetta tym słodkim głosikiem i z temi małemi minkami które ją charakteryzowały, kochajmy się tak długo, jak istnieć będzie ten krzaczek różany, któryś mi ofiarował. Prawda że wapno jest u spodu doniczki, ale przyrzekam podlewać go co rano.
Zdawało się to oryginalnem Gustawowi — i ratyfikował traktat.
Nichetta została jego kochanką; upłynęło sześć miesięcy, krzaczek róży nie usechł, a Nichetta wykonywała warunki umowy z całą przyjemnością.
Powiedzmy prawdę, — Gustaw tak nazwyczaił się do swojéj kochanki iż przykroby mu było, gdyby róża uschła a Nichetta ściśle trzymała się warunków umowy tj. gdyby go odprawiła pewnego pięknego poranku z opadnięciem ostatniego listka.
Tymczasem ta długotrwałość rośliny spalonéj od wapna dziwiła go bardzo: to téż gdy pewnego dnia przechodził przez rynek de la Madeleine zatrzymał się aby kupić bukiet od przekupki, która mu sprzedała tego patriarchę kwiatów.
— Przypominacie sobie, rzekł jéj, ten krzaczek róży, który pewna młoda dama targowała któregoś dnia, a który ja jéj ofiarowałem, będzie temu ze sześć miesięcy.
— Przypominam sobie bardzo dobrze, — odpowiedziała przekupka poznając Gustawa.
— Wiecie, że on jeszcze nie usechł?
— Dla czegóż więc ta mała pani, kupiła już cztery podobne tamtemu kwiaty, mówiąc że pierwszy dawno nie istnieje?
Gustaw zrozumiał wszystko. Lękając się uschnięcia kwiatka, jak skoro tylko opadał on z liści, Nichetta zastępowała go innym. Cztery już razy dokonała téj sztuki, a Gustaw niepoznał się na podstawieniu.
Nichetta kochała swego kochanka i drżała na myśl że może ją kiedyś porzucić.
Gustaw pospieszył do niéj i rzucił jéj się na szyję. Wyznała mu prawdę, i od tego to dnia zaledwie na chwilę się rozłączyli.
Szczegółek powyższy, Gustaw opowiedział Edmundowi, a ten zapragnął poznać Nichettę, dla któréj powziął niekłamany szacunek, — szacunek który mu wzajemnie okazywała.


V.

Niejednokrotnie bywało, Edmund przesiadywał po całych godzinach z młodą dziewczyną w jéj własnym pokoiku przy ulicy Godot, który Gustaw ozdabiał codziennie w rozmaite drobnostki. Nichetta pracowała ustawicznie, kiwając główką to na prawo to na lewo dla lepszego zobaczenia swojéj pracy, — z ruchami pliszki przeglądającéj się w czystym potoku.
Te blond włosy, ułożone w pukle na około jéj głowy, podobne były do korony pod prześlicznemi tiulowemi czepeczkami z kwiatów i wstążek, które Gustaw wymagał aby sobie robiła, ponieważ otaczał szczególnemi staraniami tę piękną jasną głowę.
Wiedziała dobrze pani Pereux, iż związek ten nie będzie wiecznym; ale znając rzetelne uczucie jakie Gustaw okazywał Nichetcie, chciała zapomocą łaskawego popierania, uświęcić tę próbę miłości przez którą młoda dziewczyna przeprowadzała towarzysza jéj syna — i podziękować mu zarazem, za szczerą przyjaźń jaką okazywał Edmundowi.
Pani Pereux, była osobą zbyt dobrze znającą życie, aby się nie miała stawiać po nad wszystkie przesądy, — to téż niejednokrotnie, zdając się niby niewiedzieć o stosunkach Nichetty z młodym Daumont, przyjmowała ją u siebie w domu, co tak dalece ujęło dla niéj młodą gryzetkę, iż w zamian za delikatne postępowanie jéj, zdolną była rzucić się za nią w płomień.
— Jak przepędziłeś dzisiejsze rano? spytała pani Pereux swojego syna, kiedy pocałowawszy ją w rękę, siadł swoim zwyczajem u jéj nóg na ławeczce.
— Jak zwykle, moja matko, przechadzałem się z Gustawem.
— Dla czego Gustaw nie przyszedł mnie odwiedzić?
— Poszedł na ulicę Grodot, ale dziś w wieczór będziemy go mieli u siebie.
— Co ci jest? spytała pani Pereux, — masz zafrasowaną minę.
— Zgadujesz więc wszystko, moja matko.
— Co ci się stało?
— O, nie lękaj się; nic niebezpiecznego, — bardzo pospolita awanturka.
— Opowiedz że mi ją przecie.
Pani Pereux zaczęła na nowo swoją robótkę, przygotowując się do słuchania.
Edmund opowiadał jéj wszystko w porządku w jakim postępowały wypadki po sobie zrana.
— Jest — że piękną ta młoda panienka? spytała matka po chwili.
— Zachwycająca.
— Blondynka?
— Brunetka,
— Uwielbiać cię będzie, jak pozna.
— Któż ci to powiedział? — maja matko.
— Byłoby pięknie, gdyby nie chciała kochać mega Edmunda! Ale bez niedorzeczności mój synu.
— Jakież niedorzeczności mogę robić?
— Alboż ja wiem? Zakochani są zwykle nieostrożni.
— Ależ, ja jeszcze nie jestem zakochanym.
— Jesteś już na téj drodze.
— A jeżeli rzeczywiście zostanę zakochanym, czy będziesz mnie mniéj kochała?
— Czy mogęż ja cię za co nielubić mój drogi Edmundzie? Jeżeli kochasz tę dziewczynę i ona cię kocha, jeżeli należy do uczciwéj familji, poprosisz ojca o jéj rękę, który będzie uszczęśliwiony że ci ją powierza — i w miejsce jednego dziecka będę ich miała dwoje. Tylko pomiędzy niemi zawsze będzie jedno, które więcéj od drugiego kochać będę.
— Jak to ty wszystko dobrze urządzisz.
— Czyż tak stać się nie może? A choć ja zaślubiłam twojego ojca nie znając go, ty z tem wszystkiem możesz ożenić się z panienka, która ci się podoba...
— Jakaś ty dobra!
— Ale opowiesz mi wszystko co zajdzie.
— Czym ci kiedy co ukrywał?
— Cóż teraz zamyślasz robić?
— Jutro przedstawię się w domu pana Devaux.
— A to pod jakim pretextem?
— Pod pretextem że jestem chory i że przychodzę prosić o poradę.
Na te słowa pani Pereux zbladła.
— Co ci jest matko? zapytał bojaźliwie Edmund.
— Nic, moje dzięcię, — nic. Wolałabym tylko, abyś... wybrał inny pretext.
— A to dla czego?
— Wiesz dobrze, jak jestem zabobonna.
— Nie lękaj się moja mateczko, jestem zdrów jak nigdy.
Pani Pereux uściskała swego syna; łzy błyszczały w jéj oczach.
— Ah Boże! Już płaczesz... zawołał Edmund rzucając się przed nią na kolana i ściskając jéj ręce. Czegoż płaczesz? czym ci co złego uczynił?
— Ja nie płaczę, mój drogi. Przychodzi mi tylko na myśl, iż jak się ożenisz to więcéj będziesz kochał swoją żonę jak matkę, — i ta to myśl łzy powoduje.
— Nigdy matko, — ty wiesz dobrze o tém,
— Nie mów tego, moje dziecko. Bądź szczęśliwy, w jakikolwiekbądź sposób; — o to tylko proszę Boga.
Nieprawda, aby ta tylko myśl wywołała łzy w oczach pani Pereux; gdyby ona jedna bowiem ją tak wzruszyła, wzruszyłaby była ją z pewnością w samych początkach opowiadania Edmunda.
Jakież więc obawy wstrząsnęły tak nagle sercem młodéj matki?...
Robiła ona wszystko co mogła, aby jej syn zapomniał o téj chwili smutku. Zaczęła na nowo swoją robótkę, zmieniła przedmiot rozmowy i stała się wesołą.
Ale Edmund znający dobrze usposobienie matki, spostrzegł wkrótce iż wesołość ta nie była szczerą i że jakaś myśl ją zajmowała.
Pod wieczór pani Pereux wzięła Gustawa za rękę i rzekła mu:
— Staraj się aby Edmund nie poszedł jutro do pana Devaux.


VI.

Gustaw przepędził cały wieczór w domu pani Pereux. Pod pretextem że pragnie dostać pewne nowe i dzieło, oddaliła ona wkrótce ze swego pokoju Edmunda i została sama jedna z Daumontem.
— Więc Edmund opowiedział już pani wszystko? spytał Gustaw matki swego przyjaciela.
— Tak, wszystko.
— Powiedział także, że jutro przedstawi się panu Devaux?
— Powiedział; i tego właśnie pragnęłabym niedopuścić.
— I ja tak samo chciałem mu przeszkodzić a zapewne z jednych co i pani powodów.
— Jakżeś jest dobrym Gustawie! rzekła młoda matka wyciągając ręce ku młodemu człowiekowi, — i jakżem jest szczęśliwą że syn mój ma takiego jak ty i przyjaciela! Rozumiesz nieprawdaż, jak wielce wizyta ta niepokoiłaby mnie? Wiesz przecie iż mąż mój umarł na chorobę piersiowa i że od urodzenia Edmunda drżę cała aby i on nie był nią dotknięty jako sukcesyjną.
Wiesz dobrze w jaki sposób wychowywałam go i z jaką pieczołowitością chroniłam od niebezpieczeństw. Ukrywałam zawsze przed Edmundem, który się łatwo przestrasza, przyczynę zgonu jego ojca, Drżę cała, aby ten doktór nie odgadł tego co lękam się sobie niemal do głowy dopuszczać i ażeby z tego co mu przepisze, syn mój nie odgadł przypadkiem zkąd pochodzi ta jego ociężałość, to usposobienie marzycielskie, te częste dolegliwości, nad któremi nie mogę zapanować, a które były pierwszemi symptomami złego, powodującemi śmierć nieboszczyka mego męża.
— Ale czyż doktór, nie uspokoił pani co do stanu zdrowia Edmunda?
— Kiedy syn mój miał sześć lat wieku, doktór po wiedział mi raz: „miéj pani baczenie nad piersiami tego chłopca”. Widząc wrażenie jakie ta rada uczyniła ną mnie, od tego dnia, niepowiedział mi już nic więcéj.
— To dla tego, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
Starania, któremi pani otaczałaś Edmunda zniszczyły zardek złego, jeżeli tylko to zaistniało. Podczas trzech lat, gdym był w Kollegium nieodłącznym jego towarzyszem nigdy w nim nie dostrzegłem żadnego z symptomatów, których się pani tak lękasz, a podczas pięciu lat upłynionych od naszego wyjścia, nie nie pozwalało mi wnosić aby mógł on być chorym.
— Z tem wszystkiem, przyszedłeś mi pan powiedzieć iż dla tych samych co i ja powodów chciałeś przeszkodzić Edmundowi odwiedzić pana Devaux.
— Zmam dobrze pani macierzyńskie obawy, i jakkolwiek ich nie podzielam, wiem także, iż Edmund jest słabowity, — chcę przeto, ponieważ nie wie on o swojéj słabości, aby nikt obcy mu jéj nie odkrył. Ten pan Devaux, może być sobie prostym dudkiem pomimo iż ma zachwycającą córkę, i bez żadnego przygotowania, dla zyskania nowego pacjenta — może mu powiedzieć otwarcie: „Jesteś pan bardzo chorym”. Przy wrażliwem usposobieniu Edmunda, mogło by to tak źle nań oddziałać iż najzdrowszego w świecie człowieka położyłoby w lóżko. Miałem więc jednę myśl z panią, nie podzielając jednak z nią niepokoju.
— Chcesz mnie uspokoić Gustawie, — i dziękuję ci zato; moim synem z całą troskliwością ojcowską; tam gdzie ale ty sam dzielisz te obawy, kiedy opiekujesz się mój wpływ się kończy, tam twój się zaczyna, i dzięki ci, Edmand nie posiada żadnéj z wad właściwych mężczyznom jego wieku: nie gra w karty, nie pali, nie pije nigdy. Wszystko to, tobie jestem winną i nie potrzebuję ci mówić jaką wdzięczność czuję dla ciebie.
— Czy wie pani, jakiem magicznem słowem wstrzymuję Edmunda od robienia tego, coby mogło szkodzić jego zdrowiu?
— Nie wiem.
— Nie mówię mu nic więcéj nad te słowa: „To sprawi przykrość twojéj matce”.
— Więc on mnie kocha?
— Aż do ubóstwiania.
— Drogie. dziecko! westchnęla pani Pereux, — i ja go téż bardzo kocham, z tą tylko różnicą, że on może znaleść gdzieindziéj rozrywki, podczas gdy ja znajduję je w jego tylko towarzystwie. Gdzie go nie ma tam dusza moja nie jest obecną. Od dwudziestu lat, nim tylko żyję. Pojmujesz więc mój przestrach na samą myśl, że Edmund może być dotknięty tą samą chorobą co jego ojciec, który umarł niedoszedłszy trzydziestu lat wieku.
— Ażeby przekonać panią, jak dalece obawy jéj są czczemi, pozwoli pani dać sobie radę.
— Mów kochany Gustawie.
— Nigdy pani nie pytałaś swego doktora o Edmunda?
— Nigdy.
— A więc, na pani miejscu, pozwoliłbym iść mu do pana Devaux, a nazajutrz odwiedziłbym sam tego doktora i zapytał go o prawdę.
— A gdyby potwierdził moje obawy? O nie, wołg wątpić. Prawda zabiłaby mnie. Lękam się tak bardzo aby obawy moje nie były uzasadnionemi, że gdyby przypadkiem jutro Edmund zachorował, nieśmiałabym posłać po doktora, w strachu, aby z tą straszną zimną krwią nauki, nie powiedział mi tego, czemu dotąd jeszcze pa szczęście nie wierzę.
— Zrobię więc wszystko co będzie w mój mocy, aby Edmund nie poszedł jutro do pana Devaux.
— Dziękuję ci.
— Nie ręczę jednak za skutek, albowiem zdaje mi się że postanowił on kontynuować awanturę dzisiejszego poranku.
— Próbuj tylko.
W kilka chwil po tem, wszedł Edmund, przynosząc książkę któréj potrzebowała jego matka. Wszedł tak wesoło, że powrót jego zdawał się zadawać kłamstwo rozmowie prowadzonéj podczas jego nieobecności.
— Tyś biegł, rzekła mu matka.
— Tak, — biegiem.
— Jesteś zmęczony.
— Wcale nie, droga mamo.
— Więc ci nie szkodzi prędkie bieganie?
— Nie. Oto twoja książka.
— Dziękuję ci, kochane dziecko.
Pani Pereux uściskała swego syna i wzięła go za ręce.
— Twoja ręka pali.
— Ona jest zawsze taka.
— Nie cierpisz nic?
— Nigdy nie miałem się lepiéj. Wiesz wreszcie, moja matko iż nigdy nie choruję.
Nie mamy potrzeby tłomaczyć niepokoju, z jakim pani Pereux po rozmowie z Gustawem badała swego syna.
— Łatwo się zastraszam, pomyślała sobie i skierowała swój wzrok na Edmunda, którego badała wejrzenie, cerę i oddychanie.
Edmund jakkolwiek nieco blady, był spokojny i wesoły.
Gustaw zamienił spojrzenie z panią Pereux. Odpowiedziała mu uśmiechem, który znaczył.
— Masz racyę; zapewne mylę się.
Kiedy około jedenastej godziny z wieczora, Daumont żegnał się z Edmundem, powiedział mu wtedy:
— Mam z tobą coś do pomówienia.
— Przyjdź jutro.
— Ale czy nie wyjdziesz przed zobaczeniem się ze mną?
— Nie; bylebyś nie przyszedł zbyt późno.
— Przyjdę więc rano.
— Na południe, — czekam cię.
Nazajutrz o dziewiątej zrana Edmund wyszedł, zostawiając lokajowi swemu bilecik z temi słowy do Gustawa.
„Mój przyjacielu! Wczoraj wieczorem, wyszedłszy po książkę dla mojej matki, pobiegłem aż do pana Daumont i zapytałem się stróżki o której godzinie przyjmuje pacyentów. Dowiedziałem się od niej, iż od 9 zrana do 5 popołudniu. Czekam więc na ciebie o umówionej godzinie. Teraz idę do pana Daumont a poczynając od południa, aż do końca dnia, jestem na twoje rozkazy. Pojmujesz moją niecierpliwość”.
Edmund skierował się na ulicę Bac lękając się tego tylko, aby istotny cel jego przybycia do doktora nie został przypadkiem odgadnięty, pomimo arcy zręcznego pretextu.
„Co ja mu powiem, jak on zapyta się co mi jest? Powiem mu co mi do głowy przyjdzie, że cierpię na ból głowy, na nerwy, że niekiedy kaszlę; on mi przepisze rumianek i zajęcie fizyczne, a ja przychodzić doń będę codziennie z zawiadomieniem iż jest mi coraz lepiej. Tem mu pochlebię i zyskam jego przyjaźń”.
Pomimo tej logiki, Edmund był wielce wzruszony, jako nie nawykły do podobnych awantur.
Wdzięki, młodość i skromność, w połączeniu z pięknością panny Devaux, wywarły na jego imaginację wpływ wielki, wpływ pełen słodkiego uczucia; jak Paweł i Werter, domagał się on miłości niełatwéj, nie podobnéj może, — domagał się tych słodkich których mu nie nastręczały miłostki łatwe, snąć potrzebowała jego wrażliwa dusza.
Tego nie wyznał on przed Gustawem, wzruszeń, a których albowiem są rzeczy, które się z trudnością tylko wyznaje nawet przed nąjszczerszemi przyjaciółmi; co prawda jednak, to szukał on miłości więcéj pomiędzy ideałami jak rzeczywistością, więcéj w nadziei jak w pewności, więcéj w marzeniach jak w posiadaniu. Kobieta nie była dla niego niczem więcéj jak poetycznym textem, który rozwijał on w cichości swojego ducha, kiedy oglądał go w swoich iluzjach.
Miłość młodej dziewczyny, była zatem jedyną miłością, któraby doprowadzić go mogła do tego rezultatu. Wypadało tylko dowiedzieć się, czy Antonina go kochała, ale oczekując na to, czuł on tymczasem w swojéj duszy wszystkie niezbędne warunki do zostania zakochanym.
To co on kochał w miłości, — to było samą miłością.
Dwa zatem uczucia napełniały już jego serce: jedno względem matki a drugie względem Gustawa; aż oto nagle uczuł on, iż potrzebują one wzajemnie się dopełnić przez trzecie, któremu w żadnym jednakowoż razie zazdrościć nie mogą, ponieważ to ostatnie płynęłoby z całkiem innego źródła.


VII.

Powiedzieliśmy już byli poprzednio, że pomimo téj nowéj żądzy miłości, Edmund nie kochał jeszcze, nie dla czego innego jak dla tego, że dla zamknięcia czystego uczucia, pragnął czystego naczynia.
Powtarzamy, iż wiele młodych dziewcząt przesunęło się przed jego oczyma, ale żadna z nich nie wywarła na nim takiego wpływu jak Antonina.
Edmund przybył na ulicę Lille, i nie bez wielkiego wzruszenia zadzwonił do drzwi doktora.
Służący otworzył mu.
— Czy pan Devaux jest w domu? zapytał Edmund.
— Przyjmuje pacjentów, odrzekł zagadniony, — jeżeli jednak pan chce chwil kilka zaczekać w sali, to przyjdę go zawiadomić jak skoro tylko doktór będzie wolny.
Edmund wszedł do staroświeckiego salonu, umeblowanego na sposób Cesarstwa, z wielkiemi drzwiami o staroświeckich żaluzjach.
Zegar ścienny wyobrażający Sokratesa pijącego cykatę, kandelabry o lwich szponach, fotele o głowach sfinxowych, rysunki takie jak Belizaryusz, Homer i Hipokrates odrzucający podarki Artaxerxesa, ekranik i poduszka haftowana zapewne przez pannę Devaux, pułka zapełniona książkami, lustro bronzowe, jedna konsola między dwoma oknami a druga między drzwiami na któréj znajdowała się gruppa wyobrażająca Apollina ze swemi siostrami, — wreszcie piękny pokrowiec, formowały umeblowanie salonu do którego wszedł Edmund.
Jak widzicie umeblowanie pokoju, było tradycyonalne. Cichość panowała w tym salonie. Przypatrując mu się uważnie, możnaby myśleć, iż sami tylko poważni ludzie znajdowali się od czasu w jego murach pozostawiając po swojem wyjsciu atmosferę nauki i powagi.
Z początku myślał sobie Edmund, iż może przypadkiem albo przez ciekawaść ukaże mu się Antonina; ale nadzieja go zawiodła; żaden szum nie doszedł jego uszów i nikogo nie zobaczył.
Z tem wszystkiem był przekonany, iż jedne z drzwi znajdujących się z prawéj i lewej strony salonu, prowadziły do jéj pokoju i że o téj godzinie powinna by była młoda dziewczyna znajdować się w domu.
„Zapewne nie wie, myślał sobie, iż ten który ją wczoraj śledził znajduję się dziś tak blizko.
Co do tego, to bardzo się mylił; albowiem Antonina, która go wczoraj widziała rozmawiającego ze stróżką i domyślała się przedmiotu téj rozmowy, Antonina, powtarzamy, kazała sobie właśnie w téj chwili przedstawić wierny opis osób przybyłych na poradę do jéj i ojca.
Nie upłynęło i dwóch minut od chwili w któréj wszedł do salonu nasz młodzieniec. a Antonina wiedziała już dobrze o jego obecności, a tożsamość osoby sprawdziła przypatrując mu się przez dziurkę od klucza.
„Po co on tutaj przyszedł?” myślała sobie — i kilkakrotnie miała chęć roztworzyć drzwi, ażeby zbadać wrażenie jakie jéj widok na młodym człowieku uczyni, ale nie śmiała tego zrobić.
Upłynęło już dobre dziesięć minut jak Edmund oczekiwał w salonie kiedy wszedł służący z oświadczeniem iż pan jego jest wolny. Przeszedł zatem do gabinetu doktora zawierającego wielkie biórko, bibliotekę posąg Hipokrata, stół z narzędziami chirurgicznemi, dwa krzesła, fotel pokryty skórą na którym prezydował p. Devaux, kosz pełen nieużytecznych papierów, palisandrowy zegar, dwa naczynka z tego samego drzewa i zegarek kieszonkowy. Wielka ilość listów znajdowała się tu i owdzie na stole.
Doktór ubrany był w obszerny szlafrok za którego ostatnią dziurką od guzika umieszczona była wstążeczka Legii Honorowéj.
Kiedy Edmund wszedł do gabinetu, doktór pisał. Prosił siedzieć nowego gościa, założył prawą nogę na lewą, jedną rękę położył na kolanie a drugą poprawił okulary, pozdrowił Edmunda wpatrując się w niego bystro i zapytał:
— Pozwól pan się zapytać, w czem mogę mu być pomocnym?
— Nie miałem jeszcze honoru być przedstawionym panu, odparł Edmund.
— Wistocie, nie widziałem pana nigdy.
— Ale jeżeli mnie pan nie znasz, to natomiast pańskie imię znane mi jest ze sławy, dlatego to uciekam się do jego rady.
Pan Devaux skłonił się, zapytując:
— O cóż więc chodzi?
— To bardzo proste; jestem chory, albo raczéj cierpiący, a nie mogę oznaczyć ani miejsca ani przyczyny złego.
Doktór chwil kilka przyglądał się uważnie swemu pacjentowi, poczem zapytał.
— Nie cierpisz pan bólu żołądka?
— Czasami.
— A ból głowy?
— Od czasu do czasu.
Edmund odpowiadał jak to mówią na chybił trafił, aby coś mówić. Pan Devaux badał daléj.
W tej chwili ciekawa Antonina przyłożyła swoje ucho do drzwi pokoju ojca, aby usłyszeć rozmowę prowadzoną wewnątrz, — usiłowanie chybione, bo nic nie usłyszała.
— Pokaż pan rękę, — rzekł doktór.
Edmund ściągnął rękawiczkę i podał dłoń p. Devaux. Lekki uśmiech przesunął mu się po ustach, kiedy pomyślał, że doktór na seryo traktuje chorobę.
— Czy nie przechodziłeś pan nigdy, jakiéj wielkiéj choroby? — spytał Devaux.
— Nie panie.
— Męczy pana czasami katar?
— Tak jest; niekiedy kaszlę.
— Częstych potów pan nie doświadczasz?
— Owszem panie, — odrzekł Edmund, uszczęśliwiony iż może nareszcie dać twierdzącą odpowiedź co do szczegółu, który mu się zdawał małoznacznym.
— Prowadzisz pan regularne życie?
— Bardzo — panie.
— Wybryków nie pozwalasz sobie nigdy?
— Nigdy.
— Masz pan rację. Rodzice pańscy żyją?
— Nie panie; mój ojciec umarł.
— Nie wie pan na jaką chorobę?
— Trzy lata miałem, kiedy go utraciłem.
— Nie przypominasz pan sobie żadnéj okoliczności jego śmierci?
— Nie, panie.
— Matka nic ci nigdy o tém nie wspominała?
— Unika wszelkiej okazyi rozmawiania ze mną o śmierci mego ojca; kocha mnie bardzo i lęka się zasmucić.
— Pozwolisz mi pan dokładniéj przekonać się o stanie jego zdrowia, — rzekł doktór powstając z fotelu.
— I owszem, — odpowiedział Edmund.
— Zdejm pan tużurek, kamizelkę i krawat.
Edmund spełnił życzenia eskulapa.
Natenczas pan Devaux odwinął jego koszulę, uderzył go kilka razy młoteczkiem po piersiach, przyłożył ucho do grzbietu i słuchał podczas gdy oddychał.
— Spisz pan niespokojnie?
— Czasami.
— Budzisz się czasami z potem na czole, jak gdybyś szybko biegał?
— Wistocie.
— Nigdy nie plułeś pan krwią?
— Że dwa, albo trzy razy. —
— A bóle serca?
— Prawie zawsze, jak się obudzę.
— Matka pańska wie téż co, o tych małych niedyspozycjach?
— Uważam je za małoznaczne; przestraszyłaby się gdybym z nią o nich mówił.
— Wistocie odparł Devaux, niema nie wtém niebezpiecznego. Masz pan to, co mają wszyscy młodzi Je ludzie; nic więcéj. Czy pozycya pańska zmusza cię do pozostania w Paryżu? zapytał po krótkiem milczeniu.
— Nie panie.
— Masz pan majątek?
— Mam.
Podróżuj pan sobie; jedź na południe. Ciało i umysł dużo zyskują kiedy się podróżuje w młodym do tego wieku.
— Czy to jest nieodwołalne lekarstwo?
— Nie; to jest rada tylko; ale rada która warta tyle co i lekarstwo.
— Ponieważ mam wiele stosunków w Paryżu...
Wolałbym przeto nie jechać.
— Więc pan pozostań, ale słuchaj rady jaką ci na piśmie udzielam.
„Poczciwy ten Devaux, sumiennie zarabia swoje pieniądze” pomyślał Edmund patrząc na doktora zapisującego receptę.
Jak skoro skończył i oddał mu ją, — Edmund rzekł:
— Mam zamiar przychodzić często po pańskie dobre rady — doktorze. Wstydziłbym się pytać, ile jestem panu winien za tę pierwszą wizytę. Chciej pan uważać mnie jak starego klienta, pozwolić mi zostawić bilet wizytowy i przychodzić często. Chciałbym aby stosunki nasze zamieniły się pewnego dnia w przyjaźń.
P. Devaux wziął bilet od młodego człowieka i położył go na stole.
— Przychodź pan często, rzekł rzucając ostatnie spojrzenie na Edmunda.
Pereux wyszedł oglądając się tu i owdzie ale nigdzie nie spostrzegł Antoniny. Zresztą miał to czego pragnął: sposób wéjscia do tego domu.
Jak skoro drzwi się za nim zamknęły, panna Devaux weszła do gabinetu swego ojca.
— Będziesz jadł śniadanie mój ojcze? zapytała biorąc go za szyję.
— I owszem, moje dziecko?
— Udzielałeś komuś rady?
— Tak.
— Czyja tę osobę znam?
— Nie.
— Co to za bilet wizytowy? dorzuciła biorąc kartę Edmunda.
— To bilet młodego człowieka, który dopiero co wyszedł.
— Pan Edmund Pereux: ulica Trois-Freres Nr. 3. czytała głośno i jakby obojętnie. Czy ten pan jest słaby?
— Tak.
— Co mu jest?
— Jemu jest to... że jego ojciec umarł na chorobę piersiową jestem tego pewny, a on jest suchotnikiem w wysokim stopniu jeśli się nie mylę.
— Biedny chłopiec! westchnęła Antonina kładąc bilet wizytowy na stole.
— A teraz chodźmy na śniadanie, kochane dziecko, ponieważ umieram z głodu, rzekł doktór po ukończeniu układania swoich papierów.


VIII.

— Suchotnik w wysokim stopniu! powtórzyła Antonina siadając do stołu, — czy to bardzo niebezpieczne mój ojcze?
— Może żyć jeszcze ze trzy lata jeżeli się będzie oszczędzał, ze dwa jeżeli na siebie nie będzie zwracał uwagi, — odpowiedział doktór.
— A wie on téż o tem?
— Na szczęście ani przypuszcza. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć suchotnika, któryby był świadom swojego stanu.
Odpowiedź ta wprowadziła w zadumę Antoninę uczyniła ją niemal smutną, a te proste słowa doktora głębiéj wyryły w pamięci dziewczyny osobę Edmunda, niżby tego mogły dokazać trzy miesiące starania i dobijania się o jéj względy.
Po śniadaniu, doktór wyszedł na miasto odwiedzić swoich pacjentów a panna Devaux powróciła do swego pokoju ze starą guwernantką, która wziąwszy swój Zamek Kenilwort zabrała się do czytania téj książki-
Antonina usiadła przy oknie o spuszczonéj żaluzji, przez otwór któréj jednak rzucała od czasu do czasu wejrzenia na ulicę.
Zabrala się do haftowania, ale nieczynne jéj palce upuszczały robotę na kolana, a umysł jéj oderwany od codziennych zajęć wprowadzał ją w głęboką zadumę.
Możemy ręczyć, że nasz bohater ani przypuszczał do jakiéj melancholii doprowadziła jego wizyta córkę doktora, melancholii, która niczego zresztą więcéj nie dowodziła jak wrażliwości młodéj dziewczyny.
Wistocie, trudno było znaleść naturę czystszą i więcéj obdarzoną zdolnościami bystrego odgadywania wszzstkich uczuć serca. Dusza nasza, najczęściéj czerpie swoje praktyki w cierpieniach, a Antonina, która utraciła swoją matkę przed dwoma laty, która o mało co nie umarła z boleści jakiéj doświadczyła, — Antonina powtarzamy, od téj chwili dojrzała tak dalece, iż serce jéj pojmowało doskonale wszystkie cierpienia bliźnich.
Zresztą, śmierć ta pozostawiia w niéj próżnię, któréj nie nie mogło zapełnić, nawet wielkie przywiązanie jakiemiała dla swego ojca, — nawet te nowe myśli wspólne prawie dziewczętom jéj wieku, które podobne liściom wiosennym pokrywają swoją zielonością umarłe gałęzie zimy.
Edmund więc dał powód Antoninie do przypomnienia sobie tego cierpienia, a młodéj dziewczynie nie trudno było przéjść myślą od zmartwienia jakiego doświadczało dziecko po stracie matki, — do zmartwienia jakieby doświadczyła matka po stracie dziecka.
Mówiła tylko sama do siebie:
„Dziecko ma przed sobą całą przyszłość do pocieszenia, któréj matka jest pozbawiona i wszystkie uczucia których serce matki nie może już doświadczać.
Natenczas, — nic w tém dziwnego, — myślała o matce tego młodego człowieka, który był u jéj ojca, a który bezwątpienia szybko zdążał do kresu dni swoich.
„Biedny chłopiec” powtarzała sobie.
Otóż kiedy młoda dziewczyna mówi coś podobnego, to znaczy że serce jéj jest bardzo bliskiem wyobraźni i może się zdarzyć, iż nazwisko które podobne westchnienie wywołuje nie omieszka przechodzić od jednego do drugiéj.
Ile on może mieć lat? westchnęła sobie; dwadzieścia dwa albo trzy co najwięcéj, a już natura naznaczyła swoje przejście liczbą dwudziestu pięciu, albo dwudziestu sześciu!... a on o tem nic nie wie, biedny!... On wszedł pod dach mojego ojca sądząc się zdrowym, swobodnym i ani przypuszczał że przychodził uzyskać swój wyrok śmierci, gdyż wcześniéj póżniéj pozna istotny stan rzeczy; przybył tu dowiedzieć się o moje nazwisko, ujrzeć mnie chociaż na chwilkę, nie przewidując nawet, jak niebezpiecznym był pretekst, który wybrał.
„Jego matka pewnie tak jak i on także nie przewiduje tego co może lada dzień nastąpić. Żyje sobie szczęśliwą i dumna ze swego syna.
„Biedna kobieta! byłoby może dobrodziejstwem zawiadomienie ją o wszystkiem. Zmniejsza się przyszłą, wielką boleść, przyzwyczajając do niéj tych, których za ofiary sobie wybrała.
„Gdybym jej napisała o tém co wiem od mego ojca, możeby jeszcze był czas złe naprawić. Możeby zdołała go jeszcze ocalić.
„Oh! gdybym była siostrą tego młodego człowieka! jakiemiż staraniami otaczałabym Edmunda spełniając najmniejsze jego zachcianki, jakżebym słodkiemi uczyniła krótkie chwile które mu Bóg pozostawił do przeżycia.
„Kto to wie? może on jeszcze będzie bardzo nieszczęśliwy. Może jego matka przednim umrze a on sam zejdzie z tego świata bez przyjaciela, bez krewnego, bez kobiety, któraby mu zamknęła oczy!...
„Boże, jakież to wszystko smutne! i pocóż ja jestem córką człowieka który żyje, z chorób i śmierci swoich bliźnich. Jak mój ojciec traktuje to wszystko zimno. Jakiemiż obojętnemi i egoistami czyni nauka ludzi i jak on mi to chłodno powiedział: Nie pociągnie więcej jak ze dwa lata... Och my kobiety byłybyśmy ziemi doktorami. Co za pociecha z nauki, kiedy nie można ona przemódz natury.
„Zdaję mi się jednak, iż przez moralne starania i opiekę gorliwą można przecież pomódz zdrowiu tych, których nie mogą już uleczyć lekarstwa materyalne...
„Zresztą za cóż lituję się nad losem tego pana Edmunda Pereux: może on też tylko swoją chorobę sobie wyłącznie jest winien. Może to jaki rozpustnik przepędzający noce całe na grach i szalonych orgjach, jak to robi większa część tych naszych młodych ludzi.
„O nie! myślała daléj Antonina po chwili zastanowienia, on niema fizjonomji rozpustnika; jego rysy mają niemal kobiecą słodycz, jego oczy mają wejrzenie słodkie i pociągające. Mówią, że podobne choroby wywierają potężny wpływ na umysł i serce osób dotkniętych niemi, robiąc z nich istoty wrażliwsze, poetyczniejsze i więcéj od innych ludzi usposobione do miłości. Co w tem dziwnego, że skoro przeznaczone im jest żyć krócéj, spieszniéj od innych zużywają wszystkie tentna życia.
„A zatem i ja także będę studjowała tę chorobę i jak skoro tylko pan Pereux tu przyjdzie — a sądzę że przyjść musi — będę wpatrywać się w niego tak badawczo, odkryję rzeczywiste położenie rzeczy. Mój ojciec może się mylić. Nauka nie jest nieomylną; co do mnie zaś, to nie wiem dla czego, ale sądzę że ja się nie omylę.”
W umyśle Antoniny przygotowywał się właśnie proces myślenia gdy w tem jakiś niespodziewany łoskot wyrwał ją z krainy marzeń. Łoskot ten, sprawiony został przez upadnięcie na ziemię książki, którą pani Aniela trzymała w swoich rękach i nad pierwszą stronnicą któréj, zgodnie ze swojem chwalebnem nawyknieniem w najlepsze zasnęła.
Upływało już dwa lata (pani Aniela weszła w obowiązki przy Antoninie jak skoro umarła jéj matka) — upłynęło już dwa lat powtarzamy, jak szanowna dama dzień po dniu zabierała się, latem przy oknie, zimą przy kominku do odczytania swojego ulubionego Zamku Kenilwort.
Nigdy jeszcze nie zdołała się zaawansować dalej w swojem czytaniu jak do miéjsca w którem Giles Gosling szynkarz z Cumnor śpiewa podróżnikowi przybyłemu do jego oberży ten wiersz pocieszający dla każdego spragnionego turysty:

Kiedy koń u żłobu stoi,
Niech jeździec winem się spoi.

a który to wiersz, jak to każdemu — wiadomo znajduje się na drugiéj stronie wspomionego romansu, — co najwymowniéj dowodzi iż pani Aniela nie miała wytrwałości w swoich literackich zajęciach. Za każdym razem kiedy dochodziła do tych fatalnych wierszy, spała tak doskonale, iż książka sama spadała na ziemię. Było to rzeczą niechybną.
Spostrzegłszy przeto Antonina drzemkę swojéj ochmistrzyni uśmiechnęła się, pomyślawszy w duchu.
„Masz tobie! widać już Aniela doszła do pięćdziesiątego drugiego wiersza Zamku Kenilwort.
Zazwyczaj, jak tylko upadek książki następował, Antonina nielubiąca samotności, zrywała się z miejsca i szła budzić guwernantkę aby z nią mówiąc o tem i o owem, — byle tylko mówić; ale tego dnia właśnie wołała ona wyjątkowo podumać sobie nieco i spojrzawszy tylko z ironicznym uśmiechem na rozciągniętą na ziemi książkę powróciła do swojéj robótki i do swoich myśli.
Ale pani Aniela, która nie zasnęła dziś tak twardo jak zwykle otworzyła oczy, przetarła je, spojrzała w około siebie, podniosła Zamek Kenilwort, złożyła książkę i ulokowała ją na kominku nie mając wcale zamiaru przeczytania pięćdziesiątego trzeciego wiersza, dla dowiedzenia się co też podróżny odpowiedział szynkarzowi, potem złożyła na krzyż ręce, zrobiła młynka palcem prawej ręki na około palca lewej, a z ust jej wyszły te słowa, prawdziwy pleonazm:
— Więc ja spałam.
— Zdaje się, kochano Anielo, spałaś odpowiedziała Antonina i pozwalam ci spać jeszcze jeśli tylko masz ochotę po temu.
— Nie.
— Czytaj więc. — Co chcesz, ażebym czytała?
— No — Zamek Kenilwort.
— Skończyłam go już.
— Pewnikiem jest, roześmiała się Antonina, że gdybyś przez dwa lata dodawała po pięćdziesiąt dwa wiersze, które ciągle czytasz, toby uczyniło ogółem trzydzieści sześć tysięcy wierszy, — jeżeli umiem liczyć, — to znaczy więcéj, niż cały Łom zawiera; na nieszczęście ty ciągle czytasz jedne i te same pięćdziesiąt dwa początkowych wierszy.
— To wszystko na jedno wychodzi, — odrzekła Aniela, zawsze można przewidzieć jak się tam skończy. A ja więcéj nie potrzebuję. — Nie ma słów na odpowiedzenie osobie, która z tego punktu widzenia zapatruje się na literaturę.
Dla tego to Antonina nic nie odpowiedziała; z tem wszystkiem potrzebowała ona robić albo mówić cośkolwiek przynajmiej, aby rozerwać swoje smutne myśli, które posyłało do jéj głowy żywo zaniepokojone serce. Antonina niewiedziała co ma robić. Jéj myśl była przykuta do imienia Edmunda.
A to dla tego, że bohater nasz, pomimo prawie swéj woli, odrazu zwrócił się do jéj serca; a to dla tego, że bezwiednie dał on sposobność młodéj dziewczynie żałowania siebie wkradłszy się do jéj serduszka, przez jedną z tych ukrytych furtek, które kobiety jéj wieku są zawsze gotowe otworzyć. Jest prawdopodobnem, jest niemal pewnem, — iż gdyby po wczorajszem zajściu, Antonina znalazła była Edmunda zupełnie zdrowym, prawdziwym zuchem — nie byłby on zrobił w jéj umyśle i sercu tak gwałtownego postępu, a w dwie godziny po jego pierwszéj wizycie, nie byłaby ona z pewnością miotana myślami i niepokojem, podobnemi do tych jakie dopiero co opisaliśmy.
Umysłowe to zajęcie się kimkolwiek, było tak mało w zwyczaju Antoniny, iż sądziła że takowego uniknie wyszedłszy na spacer i dużo chodząc.
— Kochana Anielo, rzekła podnosząc się, — chodźmy na przechadzkę.
— Bardzo pięknie, czas jest ładny, — najchętniej moje dziecko.
I podniosła się Aniela.
— Powiedz mi Anielo, spytała Antonina, nie zdając się nawet zwracać na to uwagi iż czyniła zapytanie, czy widziałaś kiedy ludzi dotkniętych chorobami piersiowemi?
— Dla czego pytasz?
— Tak sobie. Powiem ci to późniéj.
— O widziałam — i bardzo wielu.
— Czy wszyscy umierali?
— Cóż znowu? Znałam pewną panią, która będąc już opuszczoną od doktorów, dziś jest zupełnie zdrowa.
— A cóż ta pani robiła?
— Przez dwa lata bawiła na Południu.
— Czy Południe zawsze leczy?
— Zawsze, — nie; czasami.
— Potrzeba więc, aby i on tam jechał — rzekła półgłosem Antonina.
— Co mówisz? spytała Aniela.
— Mówię, moja dobra Anielo, odpowiedziała Antonina rumieniąc się, że chciałabym abyś była tak dobra i przyniosła mi moje ubranie i kapelusz z pokoju.
Zaledwie pani Aniela odwróciła się dla wyjścia, a już zachwycające dziecko, posłuszne radom swego serca, schwyciło kawalek papieru i napisało ma nim naprędce:
„Jedź pan na Południe”.
Potem Antonina zwinęła liścik, zapieczętowała go, położyła na nim adres Edmunda de Pereux i schowała prędko za gorset ściskający jéj piersi, w chwili gdy Aniela powróciła, trzymając w jednéj ręce okrycie a w drugiéj kapelusz.
Młoda dziewczyna wyobrażała sobie iż odkryła sposób ocalenia Edmunda. Sądziła iż przeczytawszy te słowa, młody człowiek uczuje niezbędność wyjazdu, że wyjedzie i niepowróci aż gdy zostanie tak grubym i tłustym jak pani Aniela. Czy w tem liście nie zawierała się cała naiwność jéj serca? Nie przypuszczała ona ani na chwilę aby mogło być co złego w napisaniu do młodego człowieka, a nawet w powiedzeniu mu poprostu:

„Jedź pan”.

Nadzieja którą wlała w jéj duszę Aniela, otworzyła wrota jéj ciemnym myślom, to też jak skoro tylko ujrzała swoją guwernantkę, nie mogła powstrzymywać się od uściśnięcia jéj.
— Chodźmy moja dobra Anielo — korzystajmy z tego pięknego poranku.
Antonina była gotową do wyjścia — Aniela ubrana cała czarno kładła rękawiczki.
Dwie kobiety wyszły.
Jak skoro tylko znalazły się na ulicy, Antonina zaczęła szukać skrzynki pocztowéj, a znalazłszy takową, wyjęła liścik z za gorsu i rzuciła go prędko przechodząc, do pudełka.
— Do kogo piszesz? spytała pani Aniela.
— Piszę do Delfiny, która od kilku dni nie odwiedziła mnie wcale.
Delfina, była szkolną koleżanką panny Devaux.
Było to pierwsze kłamstwo, popełnione przez Antoninę, kłamstwo którego bynajmniéj się nie wstydziła. Przeciwnie, — była z niego dumna jakby z dobrego uczynku.
Nie było-ż ono bowiem wistocie dobrym uczynkiem? — Jako dowód że było, przytoczymy to, że Antonina dnia tego była tak wesoła jak nigdy.
Szczęśliwy wiek w którym serce w krótkich odstępach czasu doznaje smutek i radość bez przyczyny... Podobny on jest do tych dni wiosennych, które rozpoczynają się deszczem po to, aby przy ich końcu dziewczęta mogły biegać swobodnie po polu, jak gdyby deszcz od roku nie padał.


IX.

Podczas gdy to się działo, Gustaw tymczasem, zaszedł do Edmunda: — znalazł tylko list, który przyjaciel dla niego zostawił.
„Mniejsza ztem, rzekł Daumont, widocznie już takie było przeznaczenie, aby to się stało” — i usiadł czekając na powrót Edmunda.
Edmund wrócił, z miną rozpogodzoną, niosąc w ręku receptę p. Devaux, któréj nie czytał nawet.
— I cóż? zapytał surowo Gustaw, nie mogąc ukryć niepokoju z dojścia do skutku wizyty, któréj chciał przeszkodzić. A
— No cóż ma być? odparł Edmund śmiejąc się. Masz minę przestraszonego.
— Widziałeś się z panem Devaux? pytał cokolwiek uspokojony Gustaw.
— Rozumie się; przecież nie dla czego innego wychodziłem.
— I cóż on ci powiedział?
— I cożeś chciał aby mi powiedział? Przepisał mi tę oto receptę.
Gustaw schwycił receptę i przeczytał ją. Zawierała ona zwykły leczniczy środek, jaki używa się prawie zawsze na mało-znaczące choroby.
Gustaw odetchnął.
— Chodźmy na śniadanie, rzeki po chwili, twoja matka nas czeka.
— Chodźmy; powiedz jednak, coś miał mi tak ważnego do powiedzenia, zalecając widzieć się z tobą przed mojem wyjściem?
Gustaw zmięszał się nieco.
— Chciałem zaprosić cię na obiad, rzekł tak sobie.
— A to gdzie?
— Do Nichetty.
— Dziś?
— Dziś.
— Zgadzam się chętnie. Czy to wszystko?
— Rozumie się.
— A wiec będziemy na obiedzie u Nichetty?
— Dobrze, zaraz po śniadaniu, pójdę ją uprzedzić aby liczyła na nas.
Dwaj młodzi ludzie udali się do pani Pereux.
— Czy pójdzie dziś mój syn do doktora? spytała pocichu Gustawa.
— On już tam był, — odpowiedział Daumont.
— Oh! mój Boże! westchnęła młoda matka.
— Uspokój się pani, o Edmunda lękać się nie trzeba.
— Co mu powiedział doktór?
— Przepisał mu pieczeń z rożna i wino Bordeaux, rzekł Gustaw uśmiechając się — jestto rada człowieka, który nie wie sam co ma radzić.
— Dziękuję mój przyjacielu, odpowiedziała uspokojona p. Pereux ściskając rękę Gustawa.
— Co państwo tak mruczycie sobie? zawołał Edmund, którego uwagi nie uszła cicha rozmowa matki z Gustawem; czy nie znajdujesz kochana matko, że Gustaw ma dziś jakąś dziwną minę?
— Pytałem się twojéj matki, rozpoczął Gustaw czy to jéj nie będzie przeszkadzać, że zabiorę cię dziś z sobą na obiad.
— A ja odpowiedziałam Gustawowi, że to co tobie robi przyjemność nigdy mi nie przeszkadza, — dorzuciła p. Pereux, biorąc w swe ręce głowę Edmunda i ściskając ją z całéj siły.
Można było swobodnie rozmawiać o wizycie u doktora, ponieważ wszyscy byli już co do niej uspokojeni — to też sama p. Pereux prosiła Edmunda aby jéj wszystko opowiedział, co on natychmiast uczynił, — tyle bowiem już doświadczał przyjemności w rozmawianiu o tem co dotyczyło Antoniny.
Po śniadaniu, Gustaw zostawił Edmunda z matką a sam pobiegł do Nichetty, która swoim zwyczajem pracowała przy oknie.
— Edmund będzie dziś u nas na obiedzie, rzekł na samym wchodzie.
— Dla czegoś mnie wcześniéj o teimnie uprzedził? zapytała Nichetta z miną zaambarasowaną, będzie zły obiad.
— Nie obawiaj się o to, odpowiedział Gustaw, biorąc za szyję śliczną dziewczynę i całując ją w oba policzki; przyślę ci obiad. Potrzebujesz tylko dostarczyć szklanek, spodków, serwetek i srebra. Masz to wszystko — nieprawdaż? Dwa kotlety trzeba będzie więcéj dla Edmunda.
— Czyż to ja nieposiadam wszystkiego co mi potrzeba? dodało piękne dziecko ściskając z kolei Gustawa. Czyż nie jestem, dzięki tobie, najszczęśliwszą kobietą na świecie?
Ktokolwiek chciałby ujrzeć obraz miłości młodéj, świeżéj, szczęśliwéj i swobodnéj, — nie potrzebowałby nic więcéj jak uchylić drzwi pokoiku Nichetty i zobaczyć ją ściskającą swojemi bialemi rączkami szyję ukochanego przez nią człowieka.
— Tak więc wszystko będzie gotowe na szóstą? spytał Gustaw wychodząc.
— Bądź spokojny — odparła Nichetta; tylko przysyłaj prędko, to co masz mi przysłać, Gustaw wyszedł.
Zszedłszy ze schodów, obejrzał się po za siebie i ujrzał ładną blond główkę swojéj kochanki, która uśmiechała mu się rozkosznie z pośrodka kwiatów ozdabiających jéj okno.
Gustaw wszedł do sklepu z żywnością i nakupował wszystkiego co było potrzeba. O piątéj poszedł pć Edmunda, którego zastał czytającego swojéj matce książkę kupioną jéj wczoraj — i w kilka chwil potem dwaj młodzi ludzie zmierzali w stronę ulicy Godot.
Zastali gotowy obiad w pokoju Nichetty.
Czas był śliczny, okno otwarte, słońce bawiło się wesoło odbijając od kryształowego szkła i białego nakrycia. Wszystko co otaczało biesiadników, było proste, ale rozkoszne, skromne, ale zachwycające, a woń młodości, wiosny, miłości i wesela napełniała ten mały pokoik.
Powiecie mi pewno, że Gustaw był bogaty i kochał Nichettę. Jakimże więc sposobem mógł ją pozostawić w jéj szczupłym lokalu w którym ją poznał, w miejsce wprowadzenia jéj do obszernego apartamentu, odpowiedniejszego jego majątkowi i nawyknieaiom?
Na to odpowiem, iż właśnie dla tego że był bogaty, że kochał swoją kochankę i był od niéj kochany, Gustaw pozostawił ją w pokoiku w którym ją był poznał, otaczając ją z tem wszystkiem całym zbytkiem niezbędnych przedmiotów.
Tak więc w małym lokalu za trzysta franków na rok, Nichetta miała to, czego niejednokrotnie są pozbąwione kobiety zajmujące o wiele bogatsze od niéj pokoje. Zresztą, nigdy nie brakowało jéj pieniędzy.
Prawda, że wymagania jéj były tak ograniczone iż niewiele z nich wydawała; zresztą miała ona massę bielizny i sukien, które robiła sama jedna, a w których było jéj z tem wszystkiem bardzo do twarzy: a jeżeli nie miała wiele klejnotów, to ponieważ nie kochała się w kosztownościach, — a jeżeli ciągle jeszcze pracowała, — to ponieważ pokochała pracę i zżyła się z nią niemal.
W istocie Gustaw chciał, — i to jak tylko został jéj kochankiem — przeprowadzić Nichettę, podstawić meble z różanego drzewa zamiast orzechowych, indyjskie kaszmiry zamiast wełnianych szali a pracę zamienić w próżnowanie; ale Nichetta nie zgodziła się na tę zmianę, mówiąc Gustawowi:
— Jeżeli kochasz mnie dla mnie saméj, — to kochaj mnie tu. Pozwól mi przyjmować to tylko czego nie mogę odrzucić i to, czego twoje przyzwyczajenie do zbytku i dobrego bytu niezbędnie wymaga gdziekolwiek się obrócisz. W tym małym lokalu jestem twoją kochanką, w innym na który wydałbyś dużo pieniędzy nie byłabym niczem więcéj jak kobietą utrzymywaną- odwiedzaj mnie każdodziennie, — to wszystko czego od ciebie wymagam i nie pozbawiaj mnie téj małéj próżności powtarzania sobie iż nie tylko dla interesu znajduje się przy tobie.
Gustaw pojął skrupuły Nichetty i przyjął je z radością, albowiem mówiły mu one, iż jego kochanka miała serce zdolne do wszystkich dobrych uczuć i do wszystkich dobrych myśli.
Nie nalegał więc wcale; pragnął jednakże aby poczynając od dnia w którym usłyszał z ust Nichetty to co dopiero powtórzyliśmy, jego kochanka mogła być najszczęsliwszą kobietą Paryża, naturalnie w miarę swych potrzeb i zachcianek; i w istocie taką ją uczynił.
Gdybyście ją widzieli nad ranem, budzącą się z weselem na ustach, jak się przeglądała w lustrze swojego kochanka lub otwierała okno, jak podlewała kwiaty, ubierała się, zwijała swoje papiloty, albowiem włosy Nichetty stanowiły przedmiot jéj ciągłych starań; gdybyście ją widzieli biegającą z kąta w kąt po jéj małym pokoiku nucącą sobie wesoło, zanim zabrała się do swojéj roboty, — zdawałoby się wam iż widzicie ptaszka w klatce.
Prócz tego Nichetta czytała; ale nie to co czytają zwykle gryzetki, nie; Nichetta czytała dobre książki. Prawda że przewodnikiem jéj był Gustaw a gust jego był bardzo wykwintny. Wszystkie wieczory, które przepędzała sama, przepędzała na czytaniu, ale nie mogła ona czytać nie jedząc. Za wyczaj gryzła cukierki, które zwykłe dostarczał jej Gustaw.
Rzadko bardzo przychodził on nie przyniósłszy jej woreczka smażonych migdałów albo kasztanów, — dwóch namiętności Nichetty. Im więcej była ona wzruszona swoją lekturą, tem więcej jadła. Czytając Frydryka i Bernerellę schrupała całe pudełko przysmażanych owoców.
Nichetta pojmowała wszystko i rozprawiała o wszystkiem. Pisała nieszczególną ortografią listy prześliczne i sentymentalne. Dokąd jednak dążyła? sama tego nie umiała rozjaśnić. Co było pewnikiem dla niejCA to to, że Gustaw miał szlachetne serce, które kochała całą potęgą swej duszy; — dalej nad to nie widziała. Przyszłością dla niej była godzina, w której Gustaw przychodził ją odwiedzić.
Nichetta nie miała ani ojca, ani matki, ani rodziny. Wszystko to wymarło kiedy jeszcze była w nauce, a modniarka, u której w przeciągu niedługiego czasu wyrobiła się na pierwszą robotnicę, zatrzymywała ją ciągle u siebie.
Z tem wszystkimi pewnego dnia, chciała Nichetta być wolną... najęła pokoik na mieście... i poczynając od tego czasu, nie widziano jej już samej na świecie.
Gdyby kto chcial dobrze szukać, znalazłby łatwo w kilku kompanjach w quartier latin, paru studentów, którzyby mogli dać pewne wiadomości o życiu Nichetty w tej epoce; ale ona sama zapomniała o przeszłości, a przynajmniej pragnęła o niej zapomnieć, od chwili w której pokochała Gustawa — i nie było to doprawdy winą biednego dziecka, że Gustaw nie miał szczęścia napotkać jej wcześniej.
Zresztą, nigdy nie wymagał on od niej rachunku z tego jak dawniej postępowała, albowiem przeszłość nie obchodziła go wcale, ponieważ był pewny teraźniejszości. Zresztą, nie zajmował się więcej od niej przyszłością. Z tem wszystkiem, kiedy pomyślał o tem co może kiedyś nastąpić, mówił sobie:
„Nie opuszczę Nichetty aż skoro się ożenię, i jak się ożenię, postawię ją w tem położeniu, iż na zawsze, będzie mogła żyć niepodległą.
Kochali się więc oboje bez wyrzutów, bez wzruszeń, bez obaw, ze swobodą z zaufaniem ze szczęściem.
W stosunku jaki zachodził między Nichettą a Gustawem było uszanowanie i wdzięczność; w miłości jaką Daumont żywił dla swojej kochanki była, powiemy pewna delikatna protekcya i słuszna próżność. Ona uważała się za bardzo szczęśliwa iż w wędrówce swego życia napotkała tak szlachetny charakter; on zaś był wielce zadowolony, iż znalazł tak godny przedmiot miłości.
Gustaw życzył Edmundowi, aby i on mógł sobie znaleźć podobną Nichecie dziewczynę; tego i Edmund sobie życzył; ale rzadko to bardzo się zdarza, aby w tej samej klasie ludzi napotkać prawie jednocześnie dwie natury tak szczere jak naszéj modniarki. — Widzicie dla czego w tak skromnym lokalu młoda dziewczyna przyjmowała swojego kochanka.
Nichetta dnia tego była ubrana w piękną niebieską muślinową suknię, cienką i przezroczystą jak gaza panienki. Gors był robiony na sposób sukien Ludwiką XV a rękawy dochodziły tylko do łokci, w sposób iż dozwalały zobaczyć uderzającą białość piersi i ramienia pięknej dziewczyny. Na głowie miała jeden z tych małych czepeczków do których tak przywykła, a szyję jej ściskała tradycyjna aksamitną wstążeczka.
— Dzień dobry Edmundzie zawołała, rzucając się w objęcia naszego bohatera.
— Dzień dobry, moja mała, czękasz nas dziś z obiadem?
— I z jakim jeszcze do tego obiadem. Samej jednej wystarczyłoby mi na cały tydzień.
— Zrobiłaś to o com cię prosił? zapytał Gustaw.
— Dwa kotlety dla Edmunda? zrobiłam.
Na co te dwa kotlety, spytał śmiejąc się Pereux.
— Ponieważ jesteś skazany na smażone mięso. Widzisz jak słucham rozkazów twego doktora, o których ty zapominasz.
— Czy KBdmund jest chory? spytała Nichettą z zajęciem.
— Nie, — odpowiedział Gustaw — to ma tylko związek z pewną historyą, którą przyrzekłem sobie, ciągle mu przypominać w razie gdyby ją zapomniał, a to przez zachęcanie go do jedzenia smażonego mięsa.
— Opowiesz mi tę historyę, nieprawdaż.
— Jak skoro tylko siędziemy do stołu.
— A więc siadajmy, wszystko jest gotowe.
Wistocie, obok trzech naszych współ-biesiadników znajdował się inny stół, zastawiony potrawami, talerzami, butelkami i tem wszystkiem co potrzeba aby się znajdowało pod ręką podczas obiadu, zwłaszcza kiedy się niema służącego.
— A więc zaczęła Nichetta, jak skoro wzięli się do jedzenia, — słucham,
Edmund opowiedział od początku aż do końca swoje zajście z Antoniną.
— Oh! ale historya jest strasznie sentymentalna przerwała Nichetta.
— W istocie mówił Edmund, tylko że ja się łatwo zbijam i w tej chwili zapytuję się sam siebie, co mam robić, aby znowu ujrzeć jej bohaterkę.
— Zdaje się iż to nie trudno; masz sposób wejścia do domu; chodź więc tam póki jej nie spotkasz.
— A jak ją spotkam, ale nie samą?
— I cóż to stanowi? W braku ust, nie masz to oczów? Kiedy spojrzenia wasze powiedzą wam iż się kochacie, no to pomimo obecności całego świata zdołacie to sobie wypowiedzieć ustami.
— Niestety! moja Nichetto, rzeki Gustaw, ty sobie wystawiasz, że panna Antonina jest tak swobodną, jak ty jesteś. Przypuszczając iż się wzajemnie kochają, — iż sobie to nawet zdołają powiedzieć, zawsze-ć pomiędzy niemi będzie ojciec.
— I cóż z tego; jeżeli Edmund jest zakochany, poprosi tego ojca o rękę panny Antoniny, gdyż Edmund jest zbyt sentymentalnym i zbyt uczciwym ażeby chciał się bawić w efemeryczne miłostki. Edmund, cnotliwy Edmund, nie może kochać, jak dla uczciwéj pobudki.
— Ma rację, odpowiedział Edmund śmiejąc się, ale dlatego właśnie, że jestem sentymentalny, chciałbym aby cokolwiek miłości poprzedziło to małżeństwo. Mam wstręt do żenienia się, tak jakto dziś się żenią u notaryusza i z posagiem. Wiem, że do tego dojść trzeba; ale chciałbym z tem wszystkiem, postępować drogą więcéj oryginalną i cokolwiek świeższą, jak droga, którą kroczy świat cały.
— Nareszcie, mamy drugą edycyę Pawia i Wirginii, rzekła Nichetta uśmiechając się.
— Wistocie, kobieto naukowa, odrzekł Edmund, z wyjątkiem tylko rozbicia przy Saint-Geran.
— Bądź co bądź, mówiła Nichetta, — jestem kobietą i niech co chce mówi Gustaw, któremu się zdaje, iż nie mogę ja zrozumieć serca młodéj panny waszego świata, jeżeli chcesz Edmundzie, dam ci dobrą radę: albowiem ja wręcz mu przeciwnie myślę, iż wszystkie kobiety podobne są do siebie sercem, rozumie się jeżeli mają serce.
— Przyjmuję twoje rady, moja dobra Nichetto, rzekł Edmund całując ją w rękę; albowiem jakiekolwiek będzie serce, jakiejkolwiek kobiety, nie może być lepszem od twego.
— To co innego. Słyszysz ty to Grustawie?
— I potwierdzam, replikował Daumont!
— A więc moja dobra Nichetto, teraz kiedy tąk stoją rzeczy, co ty radzisz mi robić?
— Jaki dzień dziś mamy? spytała młoda dziewczyna.
— Dziś... Sobota.
— A więc... mówiła Nichetta.
— A więc co?
— Nic nie zgadujesz?
— Nie.
— A więc jutro Niedziela.
— To się rozumie.
— Co robią w Niedzielę młode dziewczęta takie ak panna Antonina?
— Alboż ja wiem?
— Idą do kościoła; a gdzież to we wszystkich romansach świata zakochani spotykają swoje kochanki? — w kościele. A więc mój kochany Edmundzie, idź jutro do kościoła Ś-go Tomasza z Akwinu, który to kościół, jest najbliższym ulicy Lille, a bezwątpienia spotkasz tam pannę Antoninę, która od razu odgadnie, iż jeżeli przyszedłeś prosić Boga, to przyszedłeś go prosić oto tylko, abyś był od niej kochany. Uczęszczaj co niedziela do kościoła — a kiedy powrócisz do pana Daumont jego córka będzie już miała dość czasu, namyśleć się o tobie; tak jak można myśleć o człowieku twoich lat twojéj elegancyi, i który ma takie jak ty oczy, — tak dalece iż w dniu, w którym będziesz mógł z nią nareszcie pomówić, nie będziesz miał nic prawie jej do powiedzenia, ponieważ będzie wiedziała już wszystko. Potem...
Nichetta zawachała się.
— Niemówisz daléj?... rzekł Gustaw.
— A jeżeli spostrzeżesz, iż rzeczywiście nie kochasz panny Antoniny, co wtedy uczynisz? ciągnęła Nichetta, która wymawiając to zdanie, zdaje się że nieszła logicznie, za nitką swojjé myśli.
— Nie powrócę już do jéj ojca.
— Przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam. Po co to przyrzeczenie?
— Ponieważ mógłbyś chcieć wskutek próżności — tego, czego nie można żądać, jak tylko jako następstwo miłości, i mógłbyś, nie kochając wcale téj dziewczyny, czynić wszystko co czynić można aby zostać jéj kochankiem. To by było niepięknie Edmundzie, to by było poświęceniem całego jéj życia, dla twojego kaprysu.
— O to bądź spokojną Nichetto, na to jestem zbyt uczciwym człowiekiem.
— A zatem udzielam ci moją protekcję; albowiem pojmujesz dobrze, iż tylko uczciwym miłościom mogę podejmować się służyć, rzekła Nichetta śmiejąc się.
— Możesz mi więc być w czém pomocną?
— Mogę.
— A to w jaki sposób?
— Panna Antonina nosi kapelusz i czepeczki nieprawdaż?
— Rozumie się.
— A zatem zobaczysz czy modniarka Nichetta nie odda ci ważnéj przysługi, i czy jéj nie podziękujesz jeszcze kiedy za to, co dla ciebie uczyni.


X.

W istocie — kiedy się nad tém pomyśli, trzeba było być tém czem była Antonina, to znaczy: najczystszem, najszlachetniejszem, najnaiwniejszem dzieckiem w świecie, ażeby pisać do nieznajomego taki list, jaki ona napisała do Edmunda. Trzeba było naprzód przypuścić, że Edmund mógł być na skutek jakiejś tajemniczéj sympatyi, włożony we wszystkie myśli, które od samego rana, nawiedzały młodą dziewczynę i w objaśnienie, które jéj ojciec dał co do jego choroby, — czyli trzeba było przypuścić niemożliwość.
Napisała ona ten list, a raczéj to zdanie, bez rozumnego zastanowienia się, — jako konieczność niemal swojéj myśli. Było tu więcéj jak naiwność — było tu dzieciństwo, w całem znaczeniu tego wyrazu. Niestety dzieciństwo to, mogło pociągnąć za sobą, wszystkie rodzaje następstw, których nie przewidziała panna Devaux. Ten anonym ostrzegający, mógł być zrazu pojmowany przez Edmunda jako żart niewczesny, żart, w którym mógł nieodgadnąć uczucia, które go wywołało; daléj gdyby pan Pereux przypuszczał nawet od kogo ten list otrzymał, w niewiadowości tego, co doktór powiedział swojéj córce, mógłby znowu tłomaczyć go, na korzyść swojéj rodzącéj się miłości; nareszcie, gdyby list osiągnął cel zamierzony, to jest gdyby odkrył choremu doniosłość jego słabości, i potrzebę spiesznego wyjazdu, odkryłby mu on w sposób niegrzeczny okoliczność, którą we własnym interesie, Antonina powinna była ukrywać... o tyle, o ile, to leżało naturalnie w jéj mocy
Młoda dziewczyna, nie przeczula ani jednéj z tych ewentnalności.
Powtarzam wam, — iż Antonina było to prawdziwe dziecko, które w tem wszystkiem działało z lekkomyślnością młodego serca.
Z tem wszystkiem, kiedy nadszedł wieczór, kiedy pozostała ona sama jedna w swojéj sypialni i mogła sobie powiedzieć: „Teraz już jestem tego pewną, pan Pereux otrzymał mój list,” powiedzieć, — z tą gwałtownością krańcowego uczucia, które charakteryzuje młode dziewczęta, — w téj chwili mówimy, była strwożoną, przerażoną niemal tem co uczyniła.
Na skutek nagłego zwrotu, jaki zaszedł w jéj umyśle, widziała ona w tym czynie, który jéj zrazu zdawał się być tak pospolitym, to, czego młoda panna nie powinna robić; widziała w nim tylko fakt: iż młoda dziewczyna pisała do nieznajomego człowieka i przesadzała już następstwa jakie ta jéj lekkomyślność mogła za sobą pociągnąć.
„Co on sobie o mnie pomyśli? mówiła do siebie. Pomyśli sobie, że jadę na południe aby tam się z nim spotkać. Może sobie wyobrażać, iż lękam się go kochać i że dla tego każę mu wyjeżdżać. Może przypuszczać nawet, iż kocham innego, — słowem to wszystko o czem mi się nawet nie śniło. Ojciec mi powiedział, iż nie przewiduje on niebezpiecznego stanu w jakim się znajduje; niepodobieństwem jest przeto, aby zrozumiał mój list.”
Z tem wszystkiem, była tego niemal pewną, iż Edmund nie odgadnie od kogo jej pismo pochodziło.
„I pocóżem napisała ten list? pytała znowu. Ależ po to mój Boże, aby ocalić tego, który mnie kocha? Kto mi to powiedział? coś, czego sama rozumieć nie mogę; jakiś głos który odzywa się we mnie cicho i jego nazwisko mi wymienia; pocóż chodzi za mną, po co dziś przyszedł do mego ojca, pocóżem do niego pisała, — jeżeli nie doświadcza tego dla mnie, co ja doświadczam dla niego?”
Niech nasi czytelnicy nie dziwią się tym nieprzerwanym myślom, których Antonina była pastwą: awantura dnia wczorajszego, przerywała ciągłą jednostajność jéj życia.
Nie tylko nikt jeszcze nie mówił jéj o miłości, ale nikt nawet jeszcze nie zdawał się spostrzegać iż była ona kobietą, i do tego w wieku zdolnym do kochania. Edmund był pierwszym, który nie mówiąc z nią wcale, zrobił jéj jeżeli tak powiedzie można, prawdziwe oświadczenie miłości.
Bo wistocie, — śledzić kobietę, pytać o jej nazwisko i znaleść nazajutrz sposób przedstawienia się w jej domu, nie byłoż to formalnem wyznaniem miłości? A skoro, jako następstwo tego kroku, wynika to co wynikło dla Edmunda po jego wizycie u doktora: — wypadek tak wielce poetyczny, czyż nie jest całkiem naturalnem iż młoda dziewczyna, romantyczna i sentymentalna jakiemi są one wszystkie po swojem wyjściu z pensyi, — z awantury téj, uczyniła przedmiot ciągłego zajęcia dla swojéj myśli? Powiemy nawet, iż gdyby w chwili w któréj rozpoczęła myśleć nad niepożądanemi skutkami które jéj lekkomyślność mogła za sobą pociągnąć, Antonina przestraszyłaby się była nieco — to właśnie nie dla czego innego jak dla tych następstw jéj pisma skończyłaby ona nie tylko na pogodzenia się z tym krokiem, ale nadto na głębokiem wewnętrznem z niego zadowoleniu.
Pokażcie mi szesnastoletnią dziewczynę, któraby nie była zachwyconą, że jej życie wchodzi na tor zupełnie nowy! To też Antonina usnęła mówiąc sama do siebie:
„Co on uczyni jak otrzyma mój list? W każdym razie coś uczynić musi. Jakżebym chciała, aby już było jutro!”
Zapomniała już zupełnie o tem, iż Edmund miał tylko trzy lata do przeżycia i że z tego to właśnie powodu pisała list do niego.
Serce dziewczęce, czysty krysztale który odbijasz w tysiącznych swoich atomach tysiące rzeczy, które się przed tobą przesuwają, a nie zatrzymujesz odbicia ani jednego z nich wszystkich...
Antonina usnęła uśmiechając się, zapomniawszy nawet zagasić świecę, którą dopiero o drugiéj z rana pani Aniela zagasiła; poczciwa kobieta, obudziła się nie mogąc pojąć czemu tak długo świeciło się w pokoju Antoniny.
I Edward także czuwał; on czuwał tak szczęśliwy, jak ona spała szczęśliwa.
Po obiedzie który jadł z Gustawem u Nichetty, najął on powóz i troje naszych młodych kochanków pojechało razem na spacer na pola Elizejskie i do lasku Bulońskiego; Nichetta leżała sobie wygodnie złożywszy główkę na ramieniu swojego Gustawa, a Edmund siedząc na przedzie powozu podziwiał w niemym spokoju śliczne nóżki modniarki rozciągnięte na miękkiej poduszeczce.
Młoda kobieta zamieniała pocichu z Gusta wem słowa których niesłysząc można się było domyśleć a które mrok wieczorny unosił het daleko wraz z zapachem kwiatów i szczebiotaniem ptaszków.
Edmund myślał o Antoninie prosząc Boga, aby nadszedł ten dzień w którymby mógł ściskać ją w swoich objęciach tak jak Gustaw ściskał Nichettę i aby mógł być tak szczęśliwy, więcéj nawet szczęśliwy jak jego przyjaciel.
Po dwu godzinnéj przejażdżce odwiózł Gustawa i Nichettę do jéj mieszkania i pożegnawszy się z niemi powrócił do swojéj matki.
W chwili kiedy stawiał nogę na pierwszym schodzie, odźwierny wręczył mu pismo Antoniny.
Nie domyślając się ani co list mógł zawierać ani od kogo pochodzić, Edmund rozłamał pieczątkę.
Przeczytał trzy razy tajemniczą radę nie mogąc jéj zrozumieć.
„Jedź pan na południe“ powtarzał ustawicznie sylabizując wyrazy, ażeby mógł lepiéj pojąć ich sens rzeczywisty; co to ma znaczyć?
Myślał tak długo nad tym listem przed lustrem swojego pokoju, zapomniawszy nawet zdjąć kapelusza.
Imię młodéj dziewczyny nie przyszło mu jeszcze do głowy, — taki już bowiem jest ustrój naszego umysłu, iż szuka on zwykle daleko tego, co bardzo blisko najczęściéj się znajduje; z tém wszystkiem imię panny Devaut, które zajmowało Edmunda dzień cały od czasu do czasu przychodziło mu na myśl tak dalece iż pod panowaniem téj hallucynacyi, targał on na wszystkie strony otrzymany papier jakgdyby chciał wytrząść z niego to tajemnicze imię.
Edmund był w tym stanie, kiedy zapukano do jego drzwi.
— Można wejść zawołał, nieodwracając się nawet, sądząc że ma do czynienia ze służącym który przychodził za interesem.
— Co czytasz z takiem zajęciem, kochane dziecko? spytała pani Pereux opierając głowę o ramię swojego syna.
— Ah! moja matko, przepraszam cię najmocniej, odpowiedział Edmund, nieprzypuszczałem abyś ty mogła pukać. Czytam list, który mnie wielce intryguje, — nie wiem bowiem od kogo pochodzi i co znaczą jego słowa.
— Jeżelisz możesz matka mi to wytłomaczyć, wyprowadzisz mnie z prawdziwego kłopotu.
Edmund podał list pani Pereux.
Zaledwie rzuciła okiem na pismo, zbladła jak trup. Ta bladość nie uszła uwagi syna.
— Co ci jest moja matko? zawołał.
— Nic, wyjąknęła pani Pereux przymuszając się do uśmiechu; nic, drogie dziecko; od pewnego czasu podlegam nagłym wzruszeniom. Mam uderzenia krwi do serca.
— Trzeba się leczyć.
— O to nic. Bądź pewny.
Pani de Pereux uśmiechała się z trudnością, ale w ostateczności uśmiechała się.
— Czytałaś ten list? zapytał Edmund.
— Czytałam.
— Rozumiesz co z niego.
Pani Pereux chciała odpowiedzieć, ale łzy nagle popłynęły jéj a ona sama upadla na krzesło podnosząc chustkę do oczów.
— Mój Boże, co ci jest matko? zawołał Edmund rzucając się do kolan pani Pereux. Na Boga, co ci jest? Czyś jest słabą? czy czeka nas jakie nieszczęście?
— Nie, moje kochane dziecko, odrzekła święta kobieta przyciskając konwulsyjnie do łona swojego syna, niczego nie potrzebujemy się obawiać.
Ale ty wiesz, jak ja jestem lękliwą i łatwo niepokojącą się. Jest tak późno. Nie widziałam cię powracającego. Lękałam się, aby ci się co złego nie stało... Zazwyczaj, jak powracasz wieczorem, przychodzisz uściskać swoją matkę; dziś zapomniałeś widać o tem. Obawiałam się czy ci co niedołęga, czy nie miałeś jakiego zmartwienia i przyszłam się o tem upewnić. To niespodziewane wzruszenie, które powoduje moje zbytnie może przywiązanie ku tobie, jest wynikiem łez ciągłych. Uściskaj mnie, mówiła pani Pereux ocierając łzy z oczów i siląc się uspokoić, — uściskaj mnie, i nie mówmy więcéj o tem. Co się zaś tyczy tego listu...
— Co mnie obchodzi ten list?
— Co się tyczy tego listu... czy chcesz abym ci powiedziała od kogo on pochodzi?
— Mów moja matko.
— On pochodzi od panny Devaux.
— Co mówisz matko? Pani Pereux uczyniła nowe wysilenie ażeby nie płakać.
— To bardzo proste, ciągnęła daléj uśmiechnąwszy się, — panna Devaux kocha cię.
— Panna Devaux mnie kocha, mówisz?
— Nieinaczej.
— Wytłomacz mi to moja matko.
— Tak jest, — a jeżeli cię jeszcze nie kocha, to zajmuje się już tobą.
Dziś rano byłeś u jéj ojca, udawałeś chorego aby uzyskać sposób wejścia do jéj domu.
Pani Pereux zatrzymała się; kaszlnęła.
— Tak jest matko, odpowiedział Edmund.
Nie wiedząc, co ci przepisać, ponieważ jesteś zdrów zupełnie, polecił ci doktór podróżować. Prawda że tak mi opowiadałeś? mówiła pani Pereux usiłując głos swój uczynić obojętnym.
— W istocie.
— Panna Devaux, ciekawa jak wszystkie młode panienki, zapewne podsłuchała waszą rozmowę, zdawało jéj się, że jesteś niebezpiecznie chory, i powodowana szlachetnym popędem, napisała ci ten list, myśląc iż zdrowie twoje zależy od podróży, którą przepisał ci jéj ojciec.
— Zapewne, moja droga matko; ty dostrzegłaś to czego ja sam nie mogłem dopatrzeć.
Wiesz ty, że to jest bardzo pięknie ze strony Antoniny? To dziecko ma serce Anioła. Ona myśli o mnie widzisz matko. O, ja ją muszę zobaczyć, podziękować jéj za to co dla mnie zrobiła. Ona mnie pokocha, coś mi tak matko mówi, a ty będziesz miała dwoje dzieci przy swojem sercu i będziemy wszyscy szczęśliwi. Niebędziesz przecie jéj zazdrościła, nieprawdaż?
— Nie moje dziecko, nie. Z tem wszystkiem, gdybym też domagała się od ciebie pewnego poświęcenia?...
— Poświęcenia matko?
— Gdybym ci chciała powiedzieć: „Edmundzie, wyrzeknij się téj dziewczyny, nie staraj się nigdy zobaczyć jéj saméj ani jéj ojca...“ Gdybym się domagała tego od ciebie, bez żadnego powodu, i poprostu dla kaprysu, uczyniłbyś to dla twojéj matki?
— Uczyniłbym to moja matko, albowiem wiem, iż jakkolwiek nie wyłuszczyłabyś mi powodu, zawszeć musiał by tu zachodzić jakiś i do tego ważny.
— A więc....
— A więc, co?
— Ah! ja jestem niemądra tego wieczoru; ja nie wiem sama co mówię. Ty kochasz to dziecko, twoje szczęście zależy zapewne od tej miłości, a ja przychodzę wnieść pomiędzy was moje podejrzenia. Przebacz mi mój synu, przebacz mi.
— I cóż ja ci mam przebaczyć, moja matko, jeżeli nie to że kochasz mnie zbyt czule? Czy za to winić można matkę.
— Niczego więcéj już dziś nie potrzebujesz?..... pytała pani Pereux dla zmienienia rozmowy i dla odwrócenia swego umysłu, jeżeli tylko to było możliwe, od przykrych myśli które nim miotały.
— Dziękuję ci droga matko, dziękuję, widziałem cię już, — więc niczego więcej niepotrzebuję.
— Dobranoc; spij mój synu spokojnie.
Łzy przebijały się przez te słowa.
Pożegnawszy uśmiechem syna pani Pereux powróciła do swojéj sypialni.
— Co dziś jest mojéj matce? pytał sam siebie Edmund jak skoro pozostał w swoim pokoju, — poczem odczytał jeszcze kilka razy list otrzymany od panny Devaux.
„Antonino”!... powtarza] on podnosząc do ust swoich to pismo; a wszystkie przyrzeczenia kochającego serca zawierały się w tym jednym wyrazie.
„Moj Boże! niech się stanie twoja wola, westchnęła pani Pereux, rzucając się przed łóżkiem na kolana? złożywszy do modlitwy ręce i wybuchnąwszy głośnym płaczem; ale spraw aby wola twoja nie była zbyt surową.
Biedna matka, przy pomocy tego macierzyńskiego przeczucia, które graniczy z bozkością, odczytując ten list anonym odgadnęła całą prawdę.
Niech ci, którzy znajdują to nieprawdopodobnem zapytają swoich matek, jeżeli są tak szczęśliwi i mają jeszcze matki.


XI.

Co to za święta i słodka rzecz — nadzieja! nadzieja, ta deska zbawienia, rzucona przez Boga wszystkim rozbitkom, na któréj tonący może się zawsze czas jakiś utrzymać, wierzyć jeszcze przynajmniej choć chwilę w życie; nadzieja, ta niewyczerpana i ostatnia moneta serca, za którą nasza biedna natura kupuje swoje ostatnie wzruszenia. Pani Pereux, przez jeden z tych prądów, które sprawiają iż serce matki bezpośrednio znosi sercem syna jak gdyby oba biły jeszcze jedno obok drugiego, — odrazu przeczuła iż list ten przepowiadał nieszczęście. Były chwile że obawy jéj nabierały prawie pewności od chwili, w któréj przeczytała ona list Antoniny, wszystko co powiedziała swemu synowi było powiedziane bez świadomości tego co mówiła. Widziała ona iż trzeba koniecznie zatrzeć w umyśle Edmunda te ponure przeczucia, które zrodziły się w jéj duszy, co zresztą nie było rzeczą tak trudną; Edmund otoczony troskliwemi staraniami począwszy od swego dzieciństwa nie domyślał się nawet istnienia choroby, która go już strawiła. Pozostawiła go ona zatem pełnym radości, a sama powróciła smutna i przybita do swego pokoju» będąc już pastwą tych macierzyńskich boleści, których Boża rodzicielka jest wiecznym boskim przykładem. Biedna kobieta przepłakała czas długi; upadła na kolana, — modliła się, poczem wstała i usiadła na krześle, z wzrokiem wlepionym w ziemię, a usta jéj powtarzały dwa słowa: Mój Boże! Mój Boże! dwa słowa które zawsze przychodzą na myśl wszystkim cierpiącym, jak gdyby, prawdziwa boleść potrzebowała koniecznie i ciągle odnosić się do tego, który jest źródłem wszelkiej pociechy.
Pani Pereux niemogła ciągle pozostawać na jednem miejscu; wzięła świecę i postępując na palcach aby od nikogo nie być słyszaną, podeszła aż pod drzwi pokoju swego syna — i przyłożyła oko do dziurki od klucza. Zdawało jej się że mniéj cierpi, kiedy jest mniej od niego oddaloną. Ujrzała go chodzącego po pokoju, rozmawiającego z samym sobą albowiem i on także pozwolił swojemu sercu wylać cokolwiek na zewnątrz z tych silnych wzruszeń, któremi było przepełnione.
„Być kochanym przez to piękne dziecko, powtarzał sobie; to jest prawdziwe szczęście. Ileż to rozkoszy zawierać się musi w miłości czystej młodej dziewczyny!... a ona mnie kochać będzie: moja matka mi to powiedziała, moja dobra matka która nie myli się nigdy kiedy rzecz jaka mnie dotyczy”.
I Edmund przeglądał się w lustrze z dumą; albowiem mężczyzna, który się czuje kochanym jest zawsze dumnym z siebie.
Pani Pereux niesłyszała słów Edmunda, ale je odgadła.
On jest szczęśliwy, — mówiła sobie, — niepodobieństwem jest, aby Bóg tak litościwy i wspaniałomyślny mógł dopuścić jakie nieszczęście na mego syna”.
Poczem powróciła do swego pokoju — otarła łzy, które ciekły z jéj oczów, a ponieważ obraz radości jéj syna przedstawiał się jéj dobitnie, zdało jej się iż czarne przeczucia ulatują z jéj umysłu zupełnie — tak jak z pierwszym brzaskiem jutrzenki zdaje się dziecku iż duchy, które straszyły je w nocy ulatują gdzieś w oddalone strony.
Były chwile w których pani Pereux rozprawiała z Bogiem jeżeli można tak powiedzieć, tj. przedstawiała mu swoje życie bez zarzutu, swoje dziecinne przywiązanie, poświęcenie dla męża, miłość dla swego syna, — którego dusza była jakby odbiciem jéj własnéj duszy i była ona powiemy niemal, pewną, iż fatalność nie może zniszczyć tyle świętych rzeczy tak nabożnie nagromadzonych, a które dotąd cieszyły się błogosławieństwem Pana.
Doszła do tego nawet, iż zapytywała się, czemu łzy płynęły z jéj oczów, iż śmiała się ze swego dzieciństwa i tłomaczyła sama sobie, iż to wszystko z czem odezwała się do swego syna z powodu wiadomego listu, było nieodwołalną prawdą. Mogło to nią być w istocie, — a zresztą co dziwnego, że jak skoro powyższe przypuszczenie zrodziło się w jéj umyśle, uchwyciła się go natychmiast z takąż samą łatwością, jak poprzedniego.
Należy dodać że pani Pereux posiadała jedno z tych serc chrześcijańskich, pelnych ufności w sprawiedliwość boską, sądziła więc, iż obrażałaby Boga przypuszczając, że może on ją ciągle karać bez przyczyny; zresztą nic nie było zmienioném w około niéj Edmund był więcéj wesołym jak zwykle; życie uśmiechało mu się ze wszystkich stron, był zdrów jak nigdy.
Możnaż więc było brać za rzeczywistość, jedną z tych obaw nieskończonych, które od czasu do czasu miotają umysłem matek, i nie byłoż naturalniejszém sądzić, że od chwili w któréj Edmund zajął się Antoniną... że od wczoraj, pani Pereux, przywykła sama jedna zajmować się swojém dzieckiem, uczuła, że w sercu jéj, rodzi się pewien rodzaj zazdrości, która zaciemniała wszystko przed jéj oczami.
Z pewnością, wygodniéj było tak myśleć; to też Bóg pozwolił iż tak ona a nie inaczéj myślała otarłszy sobie po raz ostatni oczy mówiąc do siebie: „Cóż znowu — byłam nierozumną.”
Pani Pereux położyła się w łóżko; ale pomimo tego całego zaufania i spokoju, nie dziwcie się, iż spać nie mogła. Tylko myśli jéj przyjęły inny kierunek, i zamiast zajmować się przyszłością, pogrążyła się ona w przeszłość a łzy które zrosiły wówczas jéj oczy, były to łzy które prawie zawsze wywołują szczęśliwe wspomnienia a które znajdują się zwykle w głębi duszy tak jak w upaliste południe, pod skwarem zwrotnikowego słońca, nietrudno zwykle znaleść jeszcze w trawie listki róży, któtéj łodyga jest zupełnie spaloną.
Kiedy Edmund tak długo myślał o Antoninie a potem o swojéj matce, która przypominając mu przeszłość, pozwalała marzyć o rozkosznéj przyszłości, — przyszło mu na myśl że pani Pereux przed chwilą zalewała się gorzkiemi łzami w jego obecności.
„Biedna moja matko! mówił do siebie, tyś zdawała się mieć jakieś zmartwienie dzisiejszego wieczoru a ja, jak egoista, jak prawdziwy zakochany, pozwoliłem ci saméj jednéj powrócić do twego pokoju, nie zapytawszy się nawet o powód twego smutku. To nie pięknie, com uczynił”.
I z kolei znowu Edmund wziął lampę i również na palcach doszedł aż do drzwi pokoju pani Pereux. Przybywszy tu, przysłuchiwał się chwilkę, a spostrzegłszy promień światła wydobywający się z po za drzwi, zapukał powolutku. Pani Pereux przestraszona, ktoby mógł pukać tak późno do jéj pokoju, krzyknęła, ale Edmund uspokoił ją niebawem słowami:
— Nie lękaj się moja matko, to ja przychodzę cię zobaczyć.
— Jeszcze nie spisz, drogie dziecko: czyś przypadkiem nie chory?
— O nie moja matko, przeciwnie; nie chciałem tylko do snu się ułożyć nie przyszedłszy zapytać się jaki to smutek dręczył cię dzisiejszego wieczoru i czy już nie istnieje?
— Dziękuję, kochane dziecko; ten smutek... wytłomaczyłam ci już jego powód... to nie było nie więcéj jak chwilowy kaprys.
— Tem lepiéj moja matko, gdyż co do mnie, jestem szczęśliwy jak nigdy.
— Jesteś zakochany i myślisz o Antoninie, nieprawdaż?
— Wistocie, a ty moja matko, która nie spisz o godzinie drugiéj zrana, o czem ty myślisz?
— Myślę o tobie, o twojéj młodości i przyszłości.
— O mojem szczęściu, które tobie zawdzięczam?
— Ale które już teraz odemnie nie zależy.
— Przeciwnie moja matko, zależy od ciebie, gdyż ty jesteś w moich ciągłych marzeniach.
— Ty marzysz?
— Od dwóch godzin.
— A o czem też?
— Marzę o słodkiéj i szczęśliwéj przyszłości, — o szczęściu zupełnem jakie zażywać będę w gronie méj żony, matki i przyjaciela, którzy mnie kochają, a którym odpłacę jak tylko będę mógł ich potrójną ku mnie miłość. Jestem młody, nie jestem brzydki, nieprawdaż moja matko? mówił Edmund uśmiechając się, — ponieważ jestem do ciebie podobny; mamy majątek, a ja czuję iż rzeczywiście kocham Antoninę; kiedy się przekonam że i ona mnie kocha zażądam jéj w małżeństwo. Nie będzie przecież jéj ojciec miał powodu odmawiać mi swego dziecka. Zimę przepędzimy w Paryżu; lato nad brzegiem Loary, rzeki miłości poetycznych i sentymentalnych — i będziemy tak szczęśliwi jak tylko istoty ludzkie szczęśliwemi być mogą. Co o tem myślisz moja matko?
Pani Pereux spoglądała na Edmunda uśmiechając się.
— Czyż ja pierwsza, zapytała go, nie mówiłam ci o tem wszystkiem, kiedyś rozmawiał ze mną o możliwościach téj miłości?
— Bo ty też jesteś powiernicą wszystkiego o czem ja myślę, — moja dobra matko. Nie ukrywam nic przed tobą. Wyznaję ci więc, iż poczynając od jutra robić będę wszystko co będę mógł aby Antonina szalenie się w twoim synu zakochała.
— To nie będzie zbyt trudnem.
— Nichetta dala mi pewien środek i przyrzekła swoje poparcie.
— A! i Nichetta wciągnięta jest do spisku
— Nieinaczéj, mateczko; to wcale dobre serduszko ta Nichetka.
Przez dwie godziny pani Pereux rozmawiała z Fdmundem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; ona oparta na łokciu, on siedząc u nóg jéj łóżka; oboje młodzi przez swoje ideje, ufni przez swoje przywiązanie. A kiedy o czwartéj rano, Edmund powrócił do swojéj sypialni, pani Pereux powiedziała sobie stanowczo iż była niedorzeczna i usnęła bez wspomnień i obaw.
Jakkolwiek Edmund późno się spać położył, jak tylko zegar wydzwonił ósmą, zerwał się z łóżka i skierował swoje kroki w stronę Kościoła Ś-go Tomasza z Akwinu.


XII.

Kiedy Edmund przybył do kościoła Ś-go Tomasza z Akwinu, świątynia zaczynała się już napełniać pobożnemi; wślizgnął się przeto w pośród wchodzących dla odszukania Antoniny, nie spuszczając z tem wszystkiem z uwagi iż znajdował się w świętem miejscu; zrobiwszy nabożnie znak krzyża na swojem czole skierował się w drugą stronę świątyni.
W jego umyśle i w jego sercu, imiona Antoniny i Boga, miłości i wiary, mięszały się z sobą ciągle, tak jak mięszają się z sobą dwa płomienie jednego ogniska, dwa zapachy jednakowéj mocy.
Antonina miała w Kościele swoje krzesło obok krzesła pani Anieli; ale ponieważ przychodziła ona tu dla modlitwy a nie dlatego aby być widzianą, rano równo prawie ze wschodem słońca, o godzinie o któréj modlitwa ma jeszcze cały urok, o któréj śpią jeszcze ci wszyscy, którzy nie modlą się nigdy, — Antonina powtarzamy, klękała zawsze przed jednym z tych ołtarzy pobocznych przy którym księża odprawiają najczęściéj msze święte przy blasku lampy i w obecności najwięcéj pięciu albo sześciu wiernych. Pozwolimy sobie zrobić małą uwagę z tego powodu.
Religja poranna, jeżeli możemy się tak wyrazić ma pozór więcéj chrześcijański i więcéj uderzający na wyobraźnię, aniżeli ta religja wielkiego dnia, otoczona całą wspaniałą pompą i przepełniona wonnościami. Naszem zdaniem, jest jakaś resztka poganizmu w tych błyszczących od złota uroczystościach, poświęconych przecie temu Bogu, którego syn zstąpił na ziemię, aby nas nauczyć skromności i chrześcijańskiéj pokory. Zamiast uczestniczyć w wielkich ceremoniach religijnych, które roztaczają na widok publiczny całe bogactwa swoich zakrystyi, a kościoły zapełniają kwiatami i swiatłem, gdzie paraduje wygalowany szwajcar, przerywający ustawicznie skupienie waszego ducha perjodycznym sztukiem swojéj halabardy; — zamiast tego, wejdźcie rankiem, równo z otwarciem wrót kościelnych, do jednego z tych kościołów, do których wszedł Edmund i niezważając na zmrok, który tam jeszcze panuje pośród cichości, która powinnaby zawsze panować w Świątyni Pana nad Pany, skierujcie swoje kroki ku jednemu z tych skromnych ołtarzy, dopiero co przez nas wymienionych. Tam spostrzeżecie księdza skromnie ubranego, — ze cztery albo z pięć osób klęczących; padnijcie sami na kolana, a w ciemnym tym kącie Świątyni, ujrzycie Boga ukazującego się wam w większym daleko majestacie, potężniejszego o wiele, aniżeli na tych głównych ołtarzach błyszczących od złota i świec jarzących. Umysł wasz, przeniesie się ztąd łatwo w owe czasy pierwszych chrześcian, modlących się do nowego Boga w katakumbach Rzymu i tylko przez swoich katów oddzielonych od Boga, którego nowo poznali.
Pojmiecie wtenczas od razu wszystkie święte i pocieszające tajemnice téj chrześcijańskiéj religii, owego kolosalnego drzewa rozwitego we wnętrznościach ziemi, którego wszechpotężne korzenie rozsadziły opokę, pragnącą je przygnieść, a pod cień których przychodzą dziś odpocząć wdzięczne ludzkości generacye. Choćbyście bardzo dobremi weszli do Kościoła, wyjdziecie z niego zawsze lepsi. Więc wchodźcie tam.
Mówiono często o wiejskich kościołach, jako będących doskonałym wyrazem wiary najprostszéj a z tem wszystkiem najprzyjemniejszej Stwórcy. I miano słuszność.
Kościołek wiejski, którego dzwonnica wznosi się bez pretensyi nad wszystkiemi dachami chatek, jakby spojrzenie tatki skierowane na jéj dzieci, — którego fajansowy dzwonek dzwoni godziny pracy, a inny godziny modlitwy, — wznoszący się pomiędzy miejscem zabawy dzieci a cmentarzem gdzie spoczywają snem wiecznym wierni, jako jawny emblemat życia, jako cel do osiągnięcia i jednocześnie cel już osiąenięty, — kościołek ten wiejski powtarzamy, przedstawia obraz pocieszający i miły. Tam to, dziecko jest chrzczone, tam to przyjmuje ono pierwszą komunję, tam to ślubuje wieczystą miłość, tam to nareszcie przychodzi poświęcić swoją ostatnią modlitwę, skoro Bóg powołuje je do siebie. Całe życie jest tam zawarte. Wchodzi ono przez jedne drzwi a wychodzi przez drugie. Szczęśliwi ci wszyscy którzy nie spuścili nigdy ze swego oka dzwonnicy swojéj rodzinnéj wioski!..
W Paryżu, rzeczy się mają zupełnie przeciwnie. Towarzystwo dąży koniecznie do tego aby was oddalić od Boga; nikt nie wie gdzie był ochrzczony; nikt nie zna księdza, który udzielał piewszą komunję, albo jeżeli i zna, to go nie widuje nigdy. Mieszka się w dwudziestu cyrkułach, bierze się ślub w byle którym Kościele a ostatnie namaszczenie udziela zwykle pierwszy lepszy duchowny. To też zobaczcie jaką odrębną barwę mają napisy osób, które urodzone po wsiach, przeżyły w nich dwadzieścia swoich lat pierwszych. Uczucia ich i myśli zachowują pewien rodzaj balsamu, którego na szczęście nie mogą się pozbyć; jestto jakby odbicie nieskończone młodości i wiosny. Pisarze miast odnoszą wszystko do społeczeństwa, pisarze wiosek odnoszą wszystko do Boga. Dzwonnica, spokojne uroczystości, wiejska praca, monotonna piosnka powracającego z pola rolnika, posążek Boga rodzicy otoczony ofiarami i buk szpanem, ksiądz który gdy przechodzi pozdrawiany jest przez wszystkich, — wszystko to przejawia się w ich stylu; zarówno jak w ich pamięci, w przyszłości o któréj marzą, zarówno jak w przeszłości, którą wspominają. Jak {{Korekta|skorotylko|}skoro tylko} mają chwilkę wolnego czasu, oglądają to wszystko ze skruchą co sobie przypominają zatrzymując się ze łzami w oczach przed ordynarnym obrazem przedstawiającym Ś-go Daniela albo Sebastjana, który śmiech sprowadza na usta Paryżanina, kiedy go zobaczy, a który z tem wszystkiem jest dla nich pełnym spokojnych wzruszeń. Całe jego dzieciństwo zawarte jest w tym obrazie, który mimo postępu wieku, pozostaje przecież niewzruszony. Nikt nie wie ile poezyi przywiązanéj jest do pewnych rzeczy, które świat cały uważa za śmieszne. Ja sam, posiadam małą filiżankę z kwiatkami niebieskiemi na wierzchu, z któréj pijałem mleko. kiedy cztery lata miałem, a na uczczenie któréj skomponowałem więcéj jak pięćdziesiąt elegii rozumie się dotąd nienapisanych, które jednak przywiązane są do téj filiżanki, tak, jak wymalowane na niéj niebieskie A kwiatki.
Szczęśliwi jeszcze ci, którzy podczas gdy piszą książkę, mogą przynajmniéj malować wioskę w któréj się urodzili, słysząc od czasu do czasu w swoim pokoju, powtarzający się stuk prostych trzewików jakiego dzielnego ich współmieszkańca, który im przynosi placek z mąki żytniéj i nieco wiadomości z prowincyi!
Otóż, zapytajcie się osób, które wiele bardzo podróżowały, — to wam powiedzą iż prawie zawsze na swojéj drodze spotykały jaką małą wiosczynę z kałużą i błotem, gdzieby gorąco pragnęły zatrzymać się dla ukończenia swego życia, — téj podróży do Boga.
Dość już długo Edmund znajdował się w kościele, kiedy nagle spostrzegł Antoninę idącą w towarzystwie pani Anieli. Serce uderzyło mu gwałtownie i choć gorąco pragnął aby go młoda dziewczyna spostrzegła, lękał się z tem wszystkiem, aby go nie spostrzegła zbyt wcześnie.
Dla tego to skrył się za kolumnę, Panna Devaux przeszła obok niespostrzegając go wcale i poszła uklęknąć w kapliczce gdzie mszę odprawiano, — w głębi kościoła.
Msza zaledwie rozpoczętą została.
Antonina zrobiła znak krzyża, otworzyła książkę, i rozpoczęła swoje modlitwy.
Zbyt religijnym był Edmund aby miał chcieć przeszkadzać pannie Devaux w jéj skupieniu ducha; jednego tylko pragnął tj. aby był od niéj widzianym a to dla dowiedzenia jéj, iż nie pomijał żadnéj sposobności aby ją spostrzedz. Nie zrobił więc żadnego poruszenia, któreby mogło jéj spokój zamącić, ale się zbliżył do krzesła przy któróm klęczała i pozostawał tak w niemym podziwie przed, albo raczéj za młodą dziewczyną.
Antonina zdała mu się o wiele powabniejszą jak pierwszego razu.
Byliście też kilka razy albo raz tylko, — to dosyć — zakochani w młodej dziewczynie, i znaleźliście się w położenie Edmunda do Antoniny, oddzielonego od niéj fizycznie przestrzenią pół stopy wynoszącą, a moralnie, całem setkami mil? Edmund czuł iż kocha Antoninę; mówiło mu coś, iż i sam nie jest zupełnie jéj obojętnym; było bardzo podobnem iż pewnego dnia zostanie jéj mężem objąwszy w posiadanie jéj duszę i ciało; miał ją przed sobą, pisała list do niego, aby być od niéj widzianym niepotrzebował nic więcéj jak dotknąć lekko jéj ramienia lub powiedzieć słówko do jéj ucha, — a z tem wszystkiem nie uczynił tego wszystkiego i drżał niemal z obawy aby go nie spostrzegła, tak jak drży dziecko które popełniło co złego, z obawy, aby go matka nie wykrzyczała.
Po upływie pewnego czasu, po załatwieniu pewnych koniecznych formalności, mógł przecie spodziewać się iż to piękne ciało zwieszone nad krzesłem, iż te białe rączki odwracające karty książki, iż te duże czarne oczy czytające słowa modlitwy, ktłre powtarzały jéj usta a rozumiało jéj serce, — iż to wszystko należeć będzie do niego, bez zastrzeżeń, bez wstydu, bez żalu, a przecież w chwili w któréj mówimy, jakkolwiek czuł on w swojem sercu gotujące się wszystkie, uczucia, które obecność Antoniny pobudzała do życia, nie śmiał przemówić niewinnego słówka do téj kobiety, a całe swoje szczęście widział w dotknięciu — i to po niezliczonych wahaniach, końcem nogi zrębka jéj sukienki.
Przypadek jednak, to bóstwo zakochanych, przyszedł z pomocą lękliwości Edmunda.
Od chwili w któréj przyszła, Antonina klęczała.
Tak więc krzesło na którem mogłaby usiąść, stało swobodne i na tem to krześle Edmund opierał swoje ręce, ponieważ i on także klęczał. Ale bohater nasz był pogrążony w takiem niemem wpatrywaniu się w przedmiot swojéj miłości, że kiedy nastąpiło Credo i wszyscy usiedli, nie pomyślał nawet uczynić tak jak wszyscy, — tak dalece iż Antonina, niewiedząca o tem iż za nią ktoś się znajduje, poczuła, iż siadając jéj głowa trąciła o czyjeś ręce.
Odwróciła się tedy ze słowami na ustach: „przepraszam...” ale w téj chwili spostrzegła Edmunda i nie mogła się powstrzymać od lekkiego wykrzyku.
— Co ci jest? — spytała Aniela, pogrążona świątobliwie w swojéj książce od nabożeństwa.
— Nic, odpowiedziała Antonina, uderzyłam się trochę siadając.
Pani Aniela z kolei także siadła, nieprzestając mruczeć modlitwy.
Są ludzie, którzy modlą się z przekonania, — ci ludzie modlą się sercem. Są ludzie którzy modlą się z nawyknienia, — ci ludzie modlą się ustami.
Pani Aniela, uosobiona cnota, liczyła się do tych ostatnich.
Lekki krzyk Antoniny wyprowadził Edmunda z zadumy.
„Ona mnie widziała, mówił do siebie. Byle tylko obecność moja nie była jéj nieprzyjemną. Oh! gdybym mógł jéj wypowiedzieć to co zamyka się w mojem sercu, wszystkie moje marzenia dzisiejszéj nocy! Gdybym mógł ją przekonać o tem, iż moja matka kocha ją już serdecznie i gotowa zastąpić jéj własną, wyznać — iż od dwóch dni myśl o niéj nie odstępuje mnie ani na chywilę... Nie, ona nie chciałaby temu wierzyć, iż moje serce w tak krótkim przeciągu czasu przebiegło tak długą drogę. Zresztą jéj guwernantka jest obecna; kompromitowałbym Antoninę przemawiając do niéj w téj chwili: a z tem wszystkiem muszę przecież z nią mówić.
Ze swéj strony, Antonina myślała:
„On jest tu. Jakim sposobem dowiedział się, że Ja tu przyjdę? To chyba nie przypadek sprowadził go, on przychodzić musi dla mnie, dla mnie wyłącznie; więc on mnie już kocha? Czy tylko otrzymał mój list? czy odważy się do mnie przemówić? Zdaje się, iż nie będzie chciał dać poznać, że mnie zna. A jednak ma prawo żądać odemnie wyjaśnienia tego listu. Wie też on, iż list odemnie pochodzi? Oby tylko Aniela nie domyśliła się czego! Jaki on blady...”
Wistocie Kdmund, który położył się spać o 4-ej w mocy a wstał o 8-éj rano, był więcéj blady jak zwykle Antonina chciałaby się odwrócić, ponieważ czuła spoczywający na sobie wzrok Edmunda, który ją pochłaniał, — a jednak nie śmiała zrobić poruszenia, będąc pewną iż Edmunda wzrok pozostaje w ścisłym związku ze wszystkiemi jej ruchami.
Te dwie istoty miały jedną myśl, dążyły do jednakowych celów; oboje obcięliby sobie mówić szczerze, a mimo to oboje unikali siebie, jedno przez uszanowanie drugie przez skromność.
Miłość składa się z tych wszystkich drobnostek, drobnostek niedających się spisać, niewidzialnych jak zapach, lub śpiew, który się czuje i który się słyszy nie mogąc żadnego z nich uchwycić ani na części rozebrać.
Msza już została ukończoną, a Antonina nie ruszyła się jeszcze z miejsca, tak dalece iż pani Aniela, która już dawno złożyła swoją książkę, musiała ją trącić:
— No! idziemy?
„Może to o mnie ona myśli” — mówił sobie Edmund.
Antonina wychodząc z kościoła, rzuciła okiem na stronę. Nie zobaczyła Edmunda, ale go usłyszała.
„Przyjdzie téż on do mego ojca?” pytała sama siebie.
Robiąc znak krzyża przy chrzcielnicy, spostrzegła Edmunda wychodzącego drugiemi drzwiami.
„To co on zrobił jest bardzo piękne, pomyślała sobie. Nie obce nadużywać położenia.”
Serce Antoniny było wdzięcznem za coś Edmundowi.
Co do niego samego, tego prawdziwego Kochanka miłości, — posiadał on już to czego pragnął, i niewielu młodych ludzi zdołało by przebiedz w przeciągu dwóch dni drogę, jaką on dopiero co przebiegł.
Na szczęście nie wiedział sam, komu ma to zawdzięczać.
Skoro Antonina wyszła z kościoła, spostrzegła Edmunda, który oddalony od niéj o jakie dwadzieścia kroków szedł w tę samą stronę co i ona.
Pani Aniela postępowała jak prawdziwa dewotka, lękająca się przez otworzenie ust, ryzykować utracenie błogosławieństwa ofiary bożéj, przy spełnianiu któréj była dopiero co obecną.
W chwili gdy Antonina miała wchodzić do siebie, Edmund odwrócił się i podniósł do ust swoich list wczoraj otrzymany.
Panna Devaux zaczerwieniła się i spuściła oczy.
„Nie wątpię teraz, iż nie kto inny tylko ona ten list mi przysłała — i niech co chce będzie, muszę jéj za to podziękować; ale jakim sposobem z nią mówić?”
Upłynęło już z dziesięć minut jak Antonina znikła, a Edmund stał jeszcze na tem samem miejscu z wlepionym wzrokiem w miejsce, którego przed chwilą dotykały jéj malutkie nóżki.
Powróciwszy do swego pokoju, Antonina pragnęła gorąco stanąć przy oknie, ale żaluzje były podniesione, okno otwarte — lękała się więc być spostrzeżoną przez młodego człowieka, który zdecydował się nareszcie opuścić ulicę Lille, jak skoro tylko usłyszał dźwięczny głosik przemawiający z cicha:
— Już w obserwacjach; piękny zakochany!
Edmund odwrócił się i spostrzegł Nichettę, trzymającą w rękach pudełko z modami.
— Ty tu, Nichetto? zapytał zdziwiony.
— A jakże. Czyś już zapomniał, żem przyobiecała opiekować się tobą?
— I już od teraz rozpoczynasz?
— Nie inaczej.
— Co chcesz robić?
— Idę do panny Devaux.
— Pod jakim pretextem?
— Pod pretextem pokazania jéj kapelusików i czepeczków.
— A jeżeli cię nie przyjmie?
— W tem nie twoja głowa, bądź spokojny.
— Idziesz ją zobaczyć... jakaś ty szczęśliwa.
— A ty, widziałeś też ją?
— Widziałem.
— Na mszy?
— Tak.
— Będziesz miał szczęścia na cały dzień.
— Przynajmniej.
— A komu to zawdzięczasz?
— No... jéj.
— A mnie to nie, niewdzięczny; czyż nie ja to poradziłam ci iść do kościoła.
— Masz rację, kochana Nichetto.
— No teraz — dowidzenia.
— I ty na serjo tam idziesz?
— Za chwilę przekonasz się o tem.
— Będziesz z nią o mnie mówiła?
— Rozumie się że będę.
— Bądź ostrożną.
— Nie lękaj się — znam serce kobiety. Chcę abyś był szczęśliwy i mnie swoje szczęście zawdzięczał. Nie przeszkadzaj mi — i przyjdź dziś do mnie o drugiéj; będę ci miała wiele rzeczy do opowiedzenia.
— Tylko ostrożnie Nichetto.
— Bądź zdrów; o drugiéj godzinie.
— Niewątpliwie.
Nichetta zręcznie zeszła z chodnika na ulicę; poczem weszła do domu pana Devaux, uśmiechnąwszy się jeszcze lwa czy też trzy razy Edmundowi.


XIII.

Było jeszcze bardzo rano, kiedy Nichetta przybyła do panny Devaux; ale mieliśmy Niedzielę, czas był letni i piękny, mogła przeto bardzo łatwo Antonina z ojcem wyjechać gdzie za miasto; tak myślała też Nichetta, albowiem trzymała się ona jeszcze téj staréj zasady, iż w Niedzielę każdy kto tylko może powinien wyjechać na spacer, a zresztą nie lubiła ona odkładać do jutra tego, co można załatwić dziś.
Włożyła więc na główkę mały słomiany kapelusik, przykryła się niewielką chustką a ulokowawszy w swojem pudełku wszystkie najświeższe ubiory kobiece, skierowała się w stronę ulicy Lille, gdzie i spotkała Edmunda.
Kiedy weszła, panna Devaux znajdowała się w gabinecie ojca, którego przychodziła co rano uściskać nieodrywając wszakże od pracy.
— Antonino, zawołała pani Aniela, jakaś panienka chce się z tobą widzieć.
— Jak się nazywa? spytała Antonina.
— Powiedziała mi, iż nie jest ci znaną; trzyma jakieś pudełko w ręku.
— Ab! to powno jaka modniareczka! No dobrze! chodźmy porobić sprawunki na lato.
Pan Devaux uściskał swoją córkę i wziął się na nowo do pisania książki nad którą od dwóch lat pracował a która miała objaśnić medycynę w kwestyi rzeczywistych klęsk ludzkiego rodzaju.
Antonina pobiegła do swego pokoju.
— Gdzież jest ta panna, która się ze mną chce widzieć?
— Czeka w przedpokoju, — odpowiedziała pani Aniela.
— Proś ją.
Nichetta weszła.
Panna Devaux spostrzegłszy ją, nic mogła się powstrzymać od podziwiania ślicznéj główki modniarki, — podziwienie, które niezręcznie ukryte nie uszło uwagi naszéj przyjaciółki.
— Czy panna Devaux?... spytała Nichetta.
— Ona sama, — odpowiedziała Antonina.
Pani Anielą, któréj byłą posłannictwem nieopuszczać Antoniny ani na chwilę, przysłuchiwała się stojąc, ulokowawszy swoje ręce na brzuchu; albowiem pani Aniela była otyła i jak wszystkie otyłe kobiety, trzymała brzuch wysunięty na przód, co jéj pozwalało kłaść na nim swoje ręce.
Nichetta pragnęła gorąco oddalić tego świadka, którego obecności nie spodziewała się; pojmowała bowiem dobrze, iż przy niéj, panna Devaux nie ośmieli się wypowiedzieć swojéj myśli.
— Przychodzę, zaczęła Nichetta, aby pokazać pani modele czepeczków, przepasek na głowę i haftów.
— Zobaczmy to wszystko, zobaczmy, rzekła Antonina siadając i zwracając swój wzrok na pudełko które Nichetta postawiła na krześle i otwierała w téj chwili.
— To wszystko, co jest najświeższego, — zaczęła Nichetta.
— Czy panna przychodzisz z magazynu przy ulicy Bac, od Peril-Saint-Thomas?
— O nie, odpowiedziała Nichetta, pojąwszy zaraz, iż nastręczała się sposobność oddalenia ochmistrzyni, notabene, jeżeli tylko panna Devaux miała chęć dowiedzenia się czegoś o Edmundzie; nie, — ja nie przychodzę z żadnego magazynu, pracuję u siebie w domu; jestem tu przysłana przez osobę, która panią zna, a która robi u mnie zamówienia, — przez panią Pereux.
— Ah! panna zna panią Pereux? zapytała Antonina z zadziwieniem, niemal z radością.
— O, bardzo dobrze! najwięcéj dla niéj pracuję.
5 I to ona dała pannie mój adres?
— Ona sama.
— To szczególne.
— A to dla czego?
— Moja Anielo, rzekła Antonina zwracając się do swojej guwernantki, — w miejsce odpowiadać wprost Nichecie, bądź tak dobrą i wyświadcz mi małą przysługę, którój od kogo innego domagać się nie mogę.
— Jaką przysługę?
— Idź do mojéj szwaczki i powiedz jéj, że zamiast niebieskiéj sukni, którą jéj zrobić poleciłam pragnęłabym mieć różową suknię, — jeżeli jeszcze nie zapóźno.
— Idę, idę, rzekła Aniela, daleka od domyślania się, dla czego tak ni ztąd ni zowąd Antonina nagle przełożyła suknię różową nad niebieską.
— To trochę daleko, zaczęła Antonina, — ale nie usiądziemy do stołu bez ciebie.
Te ostatnie słowa zdawały się pochlebiać pani Anieli, która też natychmiast włożyła kapelusz, chustkę i wyszła.
— Mogłabym wprawdzie posłać służącego, rzekła po cichu Antonina ale lękam się, aby nie popełnił jakiéj niezręczności.
— Masz słuszność.
— Anielo, — lubisz ty czepeczki?
— Dla czego?
— Czy lubisz je?
— O, i bardzo.
— To wszystko, co chciałam wiedzieć.
„Zapewne chce mi kupić jaki czepek, pomyślała sobie nasza ochmistrzyni schodząc na dół; byle tylko wybrała mi z ponsowemi wstążkami!”
„Nazwisko sprawiło należyty efekt, rzekła Nichetta; wszystko idzie dobrze. Ale ona jest zachwycająca, ta mała.”
Podczas tego wszystkiego, Nichetta otwierała pudełko.
— Siadaj panna, rzekła jej Antonina, będzie ci wygodniéj.
I w téjże chwili panna Devaux, zbliżyła swoje krzesło do krzesła Nichetty i postawiła pudełko na swoich kolanach.
— Ponieważ pani lubi kolor różowy, rzekła Nichetta, oto są czepeczki nowe, różowe które się jéj zapewne spodobają.
— A więc to panna sprzedaje pani Pereux? — zaczęła Antonina.
„Otóż i jesteśmy, ” pomyślała Nichetta.
— Tak proszę pani, — ja — odpowiedziała.
— Ile może mieć lat pani Pereux?
— Ona jest bardzo młoda: niema więcéj jak trzydzieści dziewięć; to bardzo mało, zwłaszcza gdy się pomyśli, dodała najnaturalniejszym głosem w świecie że ma ona syna mającego dwadzieścia trzy lat wieku.
— Ah! ma syna, zawołała Antonina, udając że ją zajmuje bardzo czepeczek, który Nichetta jej pokazywała.
— Ma syna, odpowiedziała modniarka, nie inaczéj, — młodego chłopca ślicznego, słodkiego w obejściu, pełnego rozsądku i serca i kochającego swoją matkę...
— Panna go znasz? zapytała Antonina z drżeniem w głosie.
— O i dobrze; widuję go często u pani Pereux.
— Ten mały czepeczek bardzo mi się podoba, rzekła Antonina udając że pragnie zmienić rozmowę.
— Może zechce go pani przymierzyć? spytała Nichetta powstając z miejsca i przybliżając się do Antoniny.
— A i owszem.
— Ślicznie w nim pani wygląda, — rzekła Nichetta zobaczywszy w lustrze efekt jaki sprawiał czepeczek na głowie panny Devaux.
— Ile kosztuje?
— O, bardzo niewiele. Pomówimy o cenie nieco późniéj, jak się pani stanowczo zdecyduje.
Antonina zdjęła czepeczek, położyła go na stronie i siadając rzekła:
— Masz mi panna jeszcze co do pokazania?
Przetrząśnięto znów pudełko.
Nichetta strzegła się bardzo rozpocząć pierwsza rozmowę o Edmundzie. Zresztą, była tego pewną, iż Antonina sama się o to postara. Niedługo też na to czekała.
— Zdaje mi się, iż ojciec mój zna tego pana Edmunda Pereux, zaczęła Antonina.
— Edmunda! wistocie on nosi takie imię. Czy ja je pani powiedziałam? spytała Nichetta.
— Nie; ale ja znalazłam jego bilet wizytowy w gabinecie mego ojca, przypominam to sobie, odpowiedziała Antonina rumieniąc się.
— Wistocie, on był po poradę u pani ojca. Był nieco chory, a ponieważ jego matka łatwo się zastrasza, przeto chciał ją zaspokoić.
— Czy ją zaspokoił?
— Zupełnie, — odpowiedziała Nichettą, która mówiła tak sobie, aby coś mówić, udając że nie wie o prawdziwéj przyczynie wizyty Edmunda.
„Biedna kobieta! pomyślała Antonina, niczego się nie obawia.”
Poczem rzekła głośno:
— Wczoraj był u ojca.
— A dziś nie? spytała Nichettą.
— Nie.
— Jesteś pani tego pewną?
— O, i bardzo pewną — odpowiedziała Antonina rumieniąc się znowu. Alboż miał dziś przyjść?
— Zdaje się, żem go spotkała przed chwilą na ulicy.
Antonina nic nie odpowiedziała, spuszczając oczy.
Jak widzicie, Nichettą popychała ją do ostatnich granic.
— Chciałabym kupić, zaczęła Antonina, jaki czepeczek dla téj pani, która tu była przed chwilą a teraz poszła do mojéj szwaczki.
— W rodzaju takim może jak ten? Nichettą pokazała nowy czepek.
— Tak; ten jest dobry.
— Zupełnie podobny mu, sprzedałam pani Pereux.
Antonina nic nie odpowiedziała. Obawiała się, czy za dużo nie mówiła już o Edmundzie, mimo iż nie przypuszczała, aby Nichetta miała tak wielki interes dowiedzenia się co ona myślała i co o nim mogła mówić.
Modniarka zrozumiała tę dyskrecję; mimo to jednak pragnęła ciągnąć za język niewinne dziecko.
— Tak jest ciągnęła daléj, sam pan Edmund wybrał jéj ten czepeczek. Bo on też ma taki dobry gust... Wyobrazi sobie pani, iż zajmuje się swoją matką jak brat rodzoną siostrą, jak mąż żoną. Zasługuje na to aby był szczęśliwy, a z temw szystkiem...
— A z temw szystkiem?... powtórzyła Antonina.
z temw szystkiem, nie wiem co mu jest od dwóch czy trzech dni; zdaje się być smutnym a przynajmniej zakłopotanym. Widać że jest czemś mocno zajęty. Mówiła mi o tem jego matka, która mnie bardzo kocha. Znała mnie jeszcze młodziutką, nie tai się więc przedemną ze swemi myślami.
— A wie też ona, co powoduje zakłopotanie jéj syna? spytała Antonina, biorąc do ręki koronki i zdając się więcéj niemi zajmować jak prowadzoną rozmową.
— O wie, i dobrze proszę pani. Jéj syn nie przed nią nie ukrywa.
— I cóż mu jest?
— Pan Edmund chciałby się żenić.
— I dla czego się nie żeni? Mamy potrzebę powiedzieć, iż od samego początku téj rozmowy, serce Antoniny uderzało silniéj? nie mogła ona jednak od niéj się powstrzymać, choć wyrzucała sobie tak poufałą rozmowę z osobą, której nie znała, a która byle tylko chciała mogłaby była odgadnąć całą jéj tajemnicę.
Ale czyż mogła obawiać się Antonina, zdradzić uczucie z którego sama sobie jeszcze nie zdawała sprawy? Co się zaś tyczy tego, iż mogła się domyślać, że Nichetta była nasłana przez Edmunda, to była ona na to zbyt niewinną i można być pewnym że choćby jéj kto podobną myśl nasunął, wahałaby się jeszcze długo czy ma ją przyjąć za rzeczywistość czy nie.
— Nie żeni się, mówiła Nichetta ponieważ nie wie jeszcze, czy młoda panna którą kocha, kocha go wzajemnie.
— Nigdy z nią o tem nie mówił?
— Nigdy; widział ją tylko kilkakrotnie.
— I to tylko widząc ją na ulicy pokochał?
— Nie inaczéj; to dziwne, nieprawdaż proszę pani? ale zdaje się iż ta młoda panienka jest tak piękną, tak przyjemną, tak miłą i czystą, że dość ją raz widzieć, aby pokochać.
Nichetta zlękła się czy zadaleko nie zaszła.
— Proszę pani dorzuciła prędko, oto małe kołnierzyki, bardzo skromne ale stosowne dla młodych panienek.
— Wistocie, wistocie... wybąknęła Antonina ten kołnierzyk jest prześliczny; biorę go, biorę.
— Tak więc, te dwa czepeczki i ten kołnierzyk? spytała Nichetta, chcąc dać czas pannie Devaux do przyjścia do siebie ze zbytniego wzruszenia.
— Tak, odpowiedziała Antonina, niewiedząc sama co mówi.
Nichetta wstała.
Gdyby Antonina nie była się powstrzymała, niewątpliwie spytałaby Nichetty:
„No i dla czego nie mówisz mi już nie o Edmundzie?”
Nichetta, która nie spuszczała oka z młodéj dziewczyny, odgadła co się działo w jéj duszy; ale obawiając się zdradzić postanowiła czekać jeszcze, aż dopuki sama panna Devaux nie rozpocznie o Edmundzie.
— Czy już nie więcéj z tego co mam nie potrzeba pani? spytała zamykając pudełko.
— Nie; dziękuję, odrzekła Antonina.
Nichetta wzięła powoli rękawiczki, leżące na kominku, dając przez to czas Antoninie do znalezienia sposobu rozpoczęcia znowu rozmowy o Edmundzie.
Antonina na próżno szukała.
Nie miała ona najmniejszéj wątpliwości, iż nie w kim innym tylko w niéj był Edmund zakochany; było jéj przyjemnie gdy o tem mówiono, ale lękała się sama zaczynać. Im więcéj czasu upłynęło, tem więcéj trudności napotykała ona w zatrzymaniu Nichetty i rozmawianiu z nią o Edmundzie.
— A więc żegnam panią, rzekła Nichetta włożywszy rękawiczki; mam nadzieję, że powrócę tu jeszcze.
— Gdzie panna mieszka? spytała Antonina.
Nichetta dała jéj swój adres.
— Zaraz zapłacę, rzekła panna Devaux.
— Nietrzeba; zapłaci mi pani razem.
I chciała wyjść.
Widząc ją oddalającą się, Antonina wołała powiedzieć to, czego nie chciała powiedzieć, niż pozbawiać się sposobności rozmawiania o Edmundzie.
To téż w chwili, kiedy modniarka brała za klamkę, Antonina zatrzymała ją słowami:
— Proszę panny...
I cała zaczerwieniona spuściła oczy, niewiedząc sama od czego zacząć.
— Pani ma do mnie jaki interes?
— Tak, — proszę drzwi zamknąć.
Nichetta była posłuszną.
— To co teraz pannie powiem, może jéj się zdawać bardzo dziwnem; ale nie taję się z tem, iż ten pan Pereux obchodzi mnie wielce.
Modniarka osłupiała z zadziwienia.
— Zaraz się wytłomaczę, ciągnęła Antonina; on mnie obchodzi, ponieważ wiem o nim to, czego nikt prócz ojca i mnie nie wie.
— Co takiego?
— Pan Edmund jest więcéj chory, jak myśli. Ponieważ panna go znasz, przeto powiedz mu, aby miał nad sobą staranie... aby wyjechał; nie, niech nie wyjeżdża, ale niech się pielęgnuje, nich przychodzi często do mego ojca, który opiekować będzie się nim jak synem. Pojmujesz dobrze panna, iż nic dziwnego że zajmuję się tym młodym człowiekiem, od chwili w któréj doszło do mojéj wiadomości, iż jego zdrowie, jego życie jest zagrożone...
Nie spodziewająca się tego wyznania, a kochająca Edmunda jak brata, Nichetta zbladła.
— Czy rzeczywiście jest tak, jak pani mówi? spytała.
— Rzeczywiście.
— Pan Edmund jest chory?
— Bardzo niebezpiecznie.
— Więc Gustaw się nie mylił... mówiła pocichu Nichetta.
— Co panna mówisz? spytała Antonina.
— Mówię, odpowiedziała Nichetta ze wzruszeniem któreby darmo ukryć chciała, iż pani jesteś aniołem i nie dziwię się, że Edmund tak cię kocha.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że zbytecznem byłoby teraz udawanie; że tą młodą dziewczyną, którą pan Pereux kocha jest, nie kto inny tylko ty pani; że ty pani kochasz go już także, może nie wiedząc sama o tem. Ale nie lękaj się pani. To co wiem pozostanie tajemnicą między mną a tobą; przysięgam ci, iż nikt się o tem nie dowie. Przyjdzie dzień, w którym wszystko pani wytłomaczę i zobaczysz że będziesz mi trochę wdzięczna za to com dla ciebie pani uczyniła. Myśl tylko teraz o tem, iż Edmund jest chory, że najlżejsze zmartwienie może stan jego pogorszyć, i że szczęście całego jego życia, jest w twoich pani rękach.
Nie uwierzycie jak była zmieszaną Antonina tem wyznaniem Nichetty; odpowiedziała jednak szybko z całą naiwnością swojéj duszy, jak gdyby odrazu odgadła iż miała do czynienia z sercem zdolnem do pojmowania jéj serca.
— Nic panna nie mów o téj chorobie jego matce, ocalemy go bez jéj o tem wiadomości.
— Miłość pani za wszystko starczy; Kdmund będzie dość szczęśliwy jak się dowie że ty go kochasz.
— Ależ ja tego nie powiedziałam...
— Pst! zawoła Nichetta ktoś nadchodzi.
Wistocie pani Aniela powracała i w téj właśnie chwili otwierała drzwi pokoju Antoniny.
— Tak więc, rzekła Nichetta dałam pani mój adres i jeżeli będziesz czego potrzebowała, proszę mi napisać słów parę to się zjawię.
Z trudnością byłoby Antoninie znaleźć odpowiedzi słowo; skinęła więc tylko na znak zgody.
Nichetta pożegnała się i wyszła.
— Będziesz miała swoją różową suknię, rzekła Aniela do Antoniny.
— Bardzo dobrze; oto czepeczek dla ciebie; podoba ci się?
— Rzeczywiście ma ponsowe wstążki. Ah! drogie, drogie dziecko, jakżeś dobra że nie wypuszczasz mnie ze swojéj pamięci.
I pani Aniela, uściskała Antoninę, za podziękowanie.


XIV.

Kiedy Nichettą zjawiła się rano u Antoniny, nie spodziewała się nigdy aby jéj odwiedziny wywołały takie następstwa. Przybywszy ufająca i radosna w celu dowiedzenia się czy Edmund miał szanse téj miłości, powróciła do domu smutna i wzruszona, dowiedziawszy się, iż młody chłopiec dotknięty był jedną z tych chorób, które życie ludzkie na szwank wystawiają.
Nicheta była przerażoną. Choroba, obawa, smutek, tak mało miały z nią wspólnego, iż umysł jéj został jakby otumaniony tem co jéj panna Devaux powiedziała.
Pytała się sama siebie, co powie Edmundowi jak skoro on przyjdzie o drugiéj po wiadomości. Była chwila, że chciała uciekać. Widziała wszystko w najczarniejszych kolorach. Lękała się uczynić kroku bez poradzenia się Gustawa.
To téż, cała jeszcze przejęta tem co jéj powiedziała panna Devaux, wzięła pióro do ręki i skreśliła te słowa do Daumonta:
„Kochany Gustawie! Jak tylko otrzymasz ten list, przyjdź natychmiast do mnie; nasz przyjaciel Edmund, potrzebuje więcéj dziś jak zwykłe obecności swoich przyjaciół. Przypominasz sobie, iż widując cię często smutnym, pytałam o powód niehumoru. Odpowiadałeś mi wtenczas iż lękałeś się nieco o jego zdrowie; żeś go słyszał kaszlącego kilkakrotnie, że jego ojciec umarł w trzydziestym roku życia, i że im bliższym był Edmund tego wieku, tem większe obawy o niego żywiłeś. Mój przyjacielu! przeczucia twoje nie były bezzasadne. Edmund jest dotknięty tą samą chorobą co i jego ojciec. Wiem to od panny Antoniny, któréj to stary doktór powiedział. Chciałam cię natychmiast o tem uprzedzić, abyśmy jak najprędzej uradzili co robić dla ocalenia naszego przyjaciela — jeżeli to jest możliwe. Serce mi się ściska, nie mogę oddychać od chwili w którój się o tem dowiedziałam. Płaczę gorącemi łzami, pisząc ten list do ciebie. O drugiéj Edmund ma przyjść do mnie; przybywaj poradzić mi co mam robić, ponieważ drżę cała z obawy, iż jeżeli cię nie zobaczę, to nie zdołam ukryć przed nim niepokoju, jaki mną miota. Ta mała Antonina, — to anioł; kocha go, jestem tego pewną i mam nadzieję że choroba Edmunda i nagłe współczucie które przepowiednie doktora w niéj obudziły, — nie mało przyczyniły się do przyspieszenia téj miłości. Oto rezultat kroku który, — ty wiesz, zrobiłam w najlepszym zamiarze a którego teraz gorąco żałuję. Gdybym była na twojęm miejscu, poszłabym do p. Devaux, prosić go aby za jaką bądź cenę ocalił Edmunda. Biedny chłopiec nie jest jeszcze obłożnie chory; niczego się nie lęka; może będziemy jeszcze mieli dość czasu, aby go ocalić. Ty wiesz dobrze, iż nie cofnę się przed niczem co będzie potrzebne dla uleczenia twego przyjaciela.”

„Nichetta.”

Napisawszy zapieczętowała ten list, umieściła na kopercie adres Gustawa i zeszła zanieść odźwiernéj prosząc jéj o odniesienie listu pod wskazany adres i czekanie na odpowiedź.
Odźwierna powierzyła list posłańcowi publicznemu, który się udał w stronę mieszkania Gustawa.
Podczas gdy to się działo, Edmund zamiast powracać do swojéj matki, która późno położywszy się spać, zapewne jeszcze nie wstała z łóżka, przechadzał się bez celu, cały zatopiony w swoich myślach, w swojéj miłości, w swoich nadziejach.
Obszedłszy. bez celu kilka ulic, skierował machinalnie swe kroki ku domowi swego przyjaciela, któremu chciał pokazać list wczoraj otrzymany, aby z nim podzielić to szczęście jakie ten list mu sprawił.
Gustawa nie było w domu, służący jego jednak, który znał Edmunda i wiedział że u jego pana młody Pereux jest jak u siebie, nalegał na niego, aby nieco zaczekał, ponieważ Gustaw nie omieszka niedługo powrócić.
Nie mając nie lepszego do roboty, pozostał on położywszy się na kanapie i pogrążywszy się w swoich szczęśliwych myślach.
Leżał tak już i oczekiwał z pół godziny na Gustawa kiedy przybył komissjoner Nichetty.
— Nie ma w domu p. Daumont, — rzekł służący; proszę list zostawić.
— Nie mogę, — oczekują na odpowiedź.
— No, — to czekaj pan na odpowiedź.
Posłaniec publiczny usiadł, ale po upływie kwandransa czasu zaczął się niecierpliwić. Podniósł się z miejsca i przechadzając się po jadalnym pokoju mruczał sobie:
„Piękniebym wyszedł, gdyby mi przyszło zawsze tak długo wyczekiwać.”
— I cóż ci na to poradzę mój dobry człowieku? rzeki służący; mego pana nie ma w domu, nie mogę mu więc oddać twego listu.
Po nowej chwili wyczekiwania, komissjoner znowu zaczął:
— Stróżka kazała mi nie przychodzić bez odpowiedzi.
— Dawaj więc ten list, zawołał zniecierpliwiony służący.
— Widzicie więc, że wasz pan jest w domu, rzekł pierwszy oddając pismo.
Służący wzruszył ramionami, ale nic nie odpowiedział. Wziąwszy list udał się do pokoju, gdzie zostawił Edmunda.
— Proszę pana panie Edmundzie, rzekł tonem nieco poufałym.
— Czego chcesz mój Hilary? spytał Pereux.
— Czeka tam komissjoner z listem do pana; nie chce odejść bez odpowiedzi, mrucząc iż na próżno czas traci.
— I cóż ja na to poradzę?
— Pan, który znasz jako przyjaciel p. Gustawa wszystkie jego interesa, może i wiesz o co rzecz tu idzie; ten człowiek gorąco domaga się odpowiedzi.
I jednocześnie Hilary oddał list Edmundowi, który wpatrywał się w adres z zadziwieniem.
— Szczególne! od Nichetty. Co za interes może mieć.
ona do Gustawa? Opisuje mu pewno to o czem dowiedziała się rano u Antoniny. W każdym razie, nie ma tu nic takiego, czegobym nie mógł wiedzieć. Dam natychmiast odpowiedź.
I odpieczętował list dla odczytania takowego.
Zaledwie doszedł do połowy, wzrok jego padł na zwierciadło; był blady jak trup.
— Co mam odpowiedzieć? spytał służący.
— Powiedz że dobrze, pan Gustaw przyjdzie do osoby, która do niego pisze.
Potarł ręką czoło. Zimny pot wystąpił na jego oblicze a dwie duże łzy popłynęły z jego oczów.
Wszystkie jego marzenia były zawarte w tych łzach.
— Biedna moja matka!... mówił sobie.
Włożył list do kieszeni. Nie potrzebował go już więcéj czytać. Umiał go prawie na pamięć.
Poczem wziął kapelusz i zszedł ze schodów, podobny do obłąkanego szedł nie wiedząc gdzie idzie, nie patrząc, nie myśląc.
Nagle zatrzymał się.
Był na bulwarach.
Ludzie przechodzili i śmieli się; przypatrywał się im czas jakiś, poczem skierował się na ulicę Godot.
Wszedł do Nichetty którą przestraszył swoją trupią bladością.
— Posyłałaś po Gustawa, rzekł, podając jej palącą rękę, głosem który tłumiło wzruszenie.
— Tak odpowiedziała Nichetta, przeczuwając iż coś złego się stało.
— Gustawa nie było w domu, moja dobra Nichetto — i ja odpieczętowałem list.
Nichetta krzyknęła z przerażenia i ukryła twarz w swoich rękach.
— Cóżem uczyniła mój Boże!.. zawołała padając na kolana.
— Uczyniłaś to, coś powinna była uczynić. Ten list, jest listem anioła. Prędzéj, późniéj dowiedziałbym się prawdy. Nie mówmy o tem. Przychodzę ci podziękować za przywiązanie, jakiegoś mi dawała dowody, i aby ci polecić moją matkę. Ją ta wiadomość zabije!
Na tę myśl, łzy znowu zrosiły jego oczy.
— Ja, który tak byłem szczęśliwy!... Widziałaś Antoninę? Widziałam, rzekła dziewczyna.
— Ona ci to powiedziała?
— Ona.
— Była też trochę wzruszoną?
— O i jak jeszcze!
— Biedne dziecko! — więc ona mnie kocha?
— Ona cię bardzo kocha Edmundzie i może napróżno niepokoimy się.
Edmund smutnie uśmiechnął się. Był to uśmiech na śmierć skazanego.
— Dziękuję, moją Nichetko, dziękuję.
W téj chwili wszedł Gustaw, niewiedząc o niczęm.
— Powiedziano mi, rzekł do Edmunda, żeś odebrał list pisany do mnie.
— To prawda; oto masz. Przebacz — żem go otworzył, zrobiłem ci przez to więcéj boleści, jak sobie samemu.
Gustaw pożerał okiem list Nichetty.
— To była wola Boga! rzekł z cicha, podnosząc oczy do nieba; nie znajdując wyrazu na odpowiedzenie Edmundowi.
— W istocie taka była wola boska, powtórzył Edmund. Co do mnie jednak, to ją jedno tylko wyrzucam Bogu, iż was oboje wmieszał w moje sprawy, was, moich przyjaciół tak szczęśliwych, tak wesołych i zdrowych. Muszę was nudzić.
— Co mówisz Edmundzie! zawołał Gustaw.
— O nie mów tak, przerwała Nichetta.
— Ah! moi dobrzy przyjaciele, rzekł Edmund, biorąc w swe objęcia młodą dziewczynę i jéj kochanka, ja jestem bardzo nieszczęśliwy!..
I mówiąc to, uczuł iż siły go opuszczają, upadł na krzesło, zalewając się gorącemi łzami.


XV.

Nichetta i Gustaw wzięli za ręce Edmunda, w niemem milczeniu; oboje zrozumieli, iż wszelka nadzieja i pociecha były tu bezużyteczne.
— No, trzeba być mężczyzną, rzekł nagle Edmund, powstając z miejsca i zabierając się do wyjścia.
— Gdzie idziesz? spytał Gustaw.
— Idę do mojéj matki na śniadanie. Zobaczę ci dziś jeszcze?
— Nie inaczéj.
— Do widzenia zatem. Żegnaj dobra Nichetto, rzekł Edmund, ściskając modniarkę; dziękuję ci za twój wyborny wczorajszy obiad... będziemy go powtarzali od czasu do czasu...
Gustaw towarzyszył Edmundowi aż do drzwi.
Był przerażony spokojem swego przyjaciela.
— Tylko bez niedorzeczności, rzekł — żegnając go.
— Jakież niedorzeczności mogę ja popełnić? teraz nie pora po temu, odpowiedział Edmund, uśmiechając się.
— Odwagi przyjacielu, odwagi!
— Mam ją. Pocóż rozpaczać? Ludzie mogą się mylić, nieprawdaż? a Bóg jest przecie dobry. Wszystko jeszcze nie jest skończone.
Uścisnął serdecznie rękę Gustawowi i poszedł.
— On nam tak mówi, aby nas uspokoić, aby nas nie martwić, rzekł Gustaw Nichecie, zamykając drzwi, ale śmierć nad nim już się unosi, nieprawdaż? To okropne, co się stało. I pocóż pisałaś mi ten list?!
Mogłam przewidziéć, że to nastąpi? Nie burcz mnie Gustawie, już i tak dość cierpię. l ocierała na nowo łzy cisnące się jéj do oczów.
— Nie łudźmy się, rzekł Gustaw, zwodnemi nadziejami; patrzmy na rzeczy z najgorszéj strony, a jeżeli się omylimy, to wyjdzie z tego nasze szczęście. Edmundowi nie pozostaje jak cztery lub pięć lat do przeżycia.
— Biedny Edmund, westchnęła Nichetta.
— A wiec, trzeba, aby je przeżył szczęśliwy, te cztery lub pięć lat; do mnie należy zapewnić mu to szczęście. Albowiem, widzisz Nichetto, gdyby w dniu śmierci Edmunda sumienie moje wyrzucało mi cośkolwiek względem niego, strzeliłbym sobie w łeb. Czy panna Devaux mieszka li tylko ze swoim ojcem?
— Nie, ona ma przy sobie ochmistrzynię.
— Mniejsza z tem.
— Chcesz się z nią widzieć?
— Tak?
— A to po co?
— Mam pewien projekt w téj mierze.
Uściskał Nichettę i wyszedł.
Jak skoro zniknął z bulwarów, Nichetta włożyła na siebie chustkę, udała się do kościoła Ś-ej Magdaleny, padła na kolana i zapaliła świecę; poczem powróciła do domu nieco uspokojona.
Podczas — gdy to się działo, Edmund przybył do swojej matki, która obudziła się prawie bez wspomnienia tych wzruszeń dnia poprzedniego; przyjęła syna jak zwykle: uśmiechem i pocałunkami.
Pomimo usiłowań, nie mógł Edmund zapanować nad swoim smutkiem i myślami, w których pogrążył go przed chwilą list rano otrzymany.
Kilkakrotnie wypytywała go o powód tego p. Pereux. Przypisywała jednak tę melancholję niepokojom pierwszej miłości.
Oh! kiedy serce nawykło do nadziei, z trudnością mu przychodzi oddać się zwątpieniu; to też obawy młodéj matki, na skutek jednéj z tak częstych reakcyj duszy, zdawały się nazawsze zatarte przez ufność, którą położyła ona w Bogu, po okropnych przeczuciach, jakiemi miotaną była dnia poprzedniego.
Edmund czynił wszystko co można, aby być wesołym; mimo to po śniadaniu, podczas którego opowiedział matce swoje spotkanie z Nichettą, powrócił do swego pokoju.
Natenczas usiadł, jeżeli tak powiedzieć można, wprost samego siebie, i oparłszy głowę na rękach, począł myśleć.
„Szczególna to rzecz życie, mówił do siebie. Pewnego dnia dziecko przychodzi na świat; młodzi rodzice przyjmują je radością i pielęgnowaniem; przyjmują jako dobrodziejstwo, kochając w niem widoczne uderzenie swoich własnych serc. Oczy jego otwierają się na światło, dusza na życie, a cała natura zaczyna dla niego żyć. Macierzyńskie spojrzenie śledzi, bada nowonarodzone dziecko, najmniejsze nieszczęście — niepokoi ją; pielęgnuje je — jak wiotki kwiatek, potrzebujący ciągle jednakowego światła, cienia i wody. Wychowuje je — jak gdyby miało być wieczne; napełniają jego serce uczuciem, jego umysł nauką. Tak wzrasta. Pokładają wielkie nadzieje w tém dziecku, jak skoro tylko zostanie człowiekiem. Ukazują mu wszystkie karjery, badają jego skłonności — sympatje. Wytwarzają mu stosunki, będąc dumni z jego postępów i dziękują Bogu. Nareszcie dziecko dochodzi dwudziestu lat: uśmiecha się do przyszłości, która mu się zdaje pełną zachwytów umysł jego rozumuje, oko zagłębia się w przestrzenie, serce zaczyna kochać. Z kolei zaczyna samo o sobie myśleć, czuje się zdobieni do wielkich i dobrych rzeczy daje szczęście tym, którzy je otaczają, a daje tak, jak samo je otrzymało. Wszystkie szlachetne ambicje, budzą się w jego umyśle, uśmiecha się ono do przyszłości; jest nareszcie szczęśliwe. Jego rodzice cieszą się, widząc skończonem swoje dzieło, na skutek miłości i starań; i... pięknego poranku, spostrzegają, iż to dziecko ma suchoty, iż musi nieodwołalnie umrzeć, iż trzeba będzie, w niedalekiéj przyszłości, zamknąć w czterech deskach i rzucić do ziemi wraz z jego trupem, całą jego przeszłość i całą przyszłość, wszystkie nadzieje, całe szczęście; nie ujrzy już ono tych, których kochało, ci którzy je kochali nie ujrzą go także, a w miejsce przytulania do swojego łona istoty młodéj, silnéj, kochającéj i kochanéj, biedni rodzice, będą mieli tylko zimny grób, z wyrytem na wierzchu nazwiskiem.
„A, to okropne!.. I to dziecko, to ja! Tak więc, ja żyję, patrzę, czuję, myślę, kochani; wszystkie przedmioty natury znajdują we mnie zwierciadło lub echo, a w niedługim czasie, moje ciało będzie bez ruchu, mój mózg stanie się nieczułą materją, a moje serce, które uderza teraz na wspomnienie jednego imienia, zamrze, a moja miłość stanie się rzeczą zapomnianą i straconą. Nikt nie dostrzeże, że opróżnionem zostało nowe miejsce w świecie; nastaną inni ludzie, którzy będą: patrzeć, czuć, myśleć, kochać, i którzy umrą, tak jak i ja!..
„W moim wieku, zwykle przeżywa się życie wesoło, bez troski; przeszłość jest krótka, przyszłość zdaje się być wieczną... pozwala się płynąć dniom bez rachuby, tak dalece serce bogate jest nadzieją. A ja, ja, który zostałem już uprzedzony, ja, który w skutek tego umierać będę dwa razy, co rano spytam się sam siebie: „czy na dziś wieczór?” a co wieczór spytam się znowu: „czy na jutro rano?” Potem, pewnego dnia, moja matka wyda okrzyk boleści, którego nie będę już słyszał, i wszystko będzie skończone!..
Ksiądz, którego modlitwy nie rozbudzą mnie już do życia, stanie u mego wezgłowia, ludzie ulożą mnie na moje ostatnie posłanie — wązkie i zimne i nadejdzie chwila, w któréj wygodniéj mi będzie w mojéj trumnie, aniżeli dziś na całym świecie. Moje ciało będzie to samo, nieco chudsze, nieco bledsze — ot i wszystko; żadna z rzęczy ziemskich nie będzie miała władzy nademną, a moja dusza pójdzie do Boga... tak mówią.
I cokolwiek czyniłbym, to się stać musi. A ja kocham z tem wszystkiem; naprzód moją matkę, któraby oddała własne życie — ażeby uratować moje; Gustawa który przyjąłby chętnie na siebie chorobę, ażebym ja mógł być szczęśliwy; Antoninę, która choć trzy razy tylko widziana, miała już sposobność dać mi dowody swojéj sympatji i litości, Nichettę, to miłe dziecko, co tak gorąco opłakiwać mnie będzie... a mimo tego» muszę się zatrzymać w środku mojéj drogi, którą znajomi moi odbywać będą bezemnie...
Ja płakałem nieraz na myśl, iż pewnego dnia ujrzę w trumnie mą matkę!... Bądź pochwalony Wielki Boże, żeś mi oszczędził téj boleści”...
Poczem ze ściśnionem sercem, na skutek tych wszystkich myśli, w których pogrążał się, mimo prawie swojéj woli, Edmund wstał i przeszedł się kilka razy po pokoju; poszedł do okna, roztworzył nieco firanki i przyglądał się w niemem milczeniu przechodzącym ulicą; usta jego wyszeptały imię Antoniny, a powracając do stołu usiadł na krześle, oparł swoją głowę na lewéj ręce i machinalnie zaczął pisać list do panny Devaux.
„Antonino! — pisał, zdaje mi się, iż od dziś rana jeszcze więcéj cię kocham. W kościele zapewne za mną modliłaś się do Boga. Ileż to dziwnych rzeczy stało się, w przeciągu trzech dni! Co ja mam teraz robić? Pojadę ponieważ ty mi tak radzisz. Pojechać! Ale gdzie? Pojechać na południe, szukać innego powietrza, które mnie kilka miesięcy dłużéj utrzyma przy życiu? Wyznać mojéj matce, iż jestem chory? Oddalić się od ciebie? Zanieść pomiędzy cudzoziemców mój smutek, moją tęsknotę, moją chorobę?
Umrzeć w pokoju hotelu, pod obcem niebem? Oszukiwać śmierć? a to na co?
Gdyby Bóg chciał i gdybyś ty pani chciała, mógł bym jeszcze być szczęśliwym, a fatalność, o któréj dowiedziałem się dzisiéjszego rana, mogłaby jeszcze stać się przyczyną mego szczęścia. Czy jest istota, któraby była pewną, iż będzie szczęśliwą przez trzy lata? Ja mógłbym nią być. Trzy lata spędzone z kobietą, którą się kocha — wieczność. — Gdybym przyszedł do Ciebie Antonino i powiedział: nie wiele już lat pozostaje mi do przeżycia, ale zależy od ciebie, abym czas pozostały mi przeżył szczęśliwy lub nieszczęsny, błogosławiony lub przeklęty. Poświęć się, stań się moją żoną, a przez ciąg kilku lat, które Bóg mi pozostawia jeszcze, wszystko co jest w człowieku mocy, wszystko co może on wynaleźć, lub o czem zamarzyć dla kobiety, którą kocha, — wszystko to zrobię, wynajdę, wymarzę dla ciebie. Poświęcenie, które dla mnie uczynisz, nie będzie rozciągać się po zagranice mojego życia. Raz umarły, — pozostaniesz wolną i młodą i będziesz mogła z nowym małżonkiem przedłużać szczęście, rozpoczęte ze mną. W imię twojej matki, która umarła, w imię mojéj matki, która umrze z żalu po mojéj śmierci, bądź moją Antonino, — a kiedy Bóg mnie wezwie do siebie, powrócę do niego z duszą pełną wdzięczności, za szczęście którego mi nie szczędziłaś. Uczyń to Antonino, a będziesz mogła sobie powiedzieć kiedyś: „spełniłam dobry uczynek. Był jeden nieszczęśliwy, który bezemnie umarłby niechybnie z bluźnierstwem i przekleństwami na ustach, a dzięki mnie. dzięki mojéj miłości, umarł on, żałując życia — ale nie przeklinając takowego”.
„Zobaczysz Antonino, jakiem to słodkiem będzie dla ciebie wspomnieniem w przyszłości, jak dumną będziesz z siebie. Potem — kto wie?...”
Edmund nie kończył rozpoczętego zdania. Pióro wypadło mu z ręki, Dziwna rzecz! myśl o nadziei oddawała go zwątpieniu.
Natenczas odczytał to co napisał i, przemedytowawszy chwil kilka, podarł na kawałki swoje pismo i rzucił szczątki w ogień.
„Jakiż ja jestem bezrozumny, zawołał, czyż nie kazała mi ona wyjeżdżać? Jakiemże prawem wymagam od tego dziecka połączenia jéj zdrowia z moją chorobą, jéj życia z moją śmiercią? Jakimże prawem ofiaruję jéj trupa za męża? W imię czego chcę zabrać jéj młode i piękne lata, tak jak się zabiera kwiaty — aby je rzucić na grób? Czyż ona mnie kocha, czyż może mnie kochać, — mnie, który mówiłem z nią raz jeden tylko przy oddawaniu rękawiczki, a którego raptem widziała dwa razy? Mogęż nadużywać jéj litości? No, ja byłem szalony, jestem przeklęty, zupełnie przeklęty”.
I oparł swoją głowę na rękach.
„Jeżeli jednak, rozpoczął myśleć po chwili głębokiej zadumy, — jeżeli jednak nie mam prawa wymagać jéj miłości, mam przecież prawo kochać ją i oglądać, mam prawo dać jéj poznać, iż poczynając od dnia, w którym ją pierwszy raz ujrzałem, połączyłem myśl moją z jéj myślą. Zamiast poświęcać dla mojego szczęścia czas, który pozostaje mi do przeżycia, poświęcę go dla szczęścia jéj. Przekleństwo człowiekowi którego pokocha, jeżeli człowiek ten nie uczyni jéj szczęśliwą. Pojdę do p. Devaux, wyjaśnię mu wszystko, wyznając całą prawdę. Zapytam go, czy chce mnie przyjąć za swego syna. Zapytam Antoniny, czy kocha mnie jak brata .Ujrzę rozwijające się u niéj jéj pierwsze uczucie. Będę ją kochał nie jak kobietę, ale jak dziecko, Bliska moja śmierć uczyni mnie starszym w jéj oczach. Będzie sluchała moich rad. Uczucie moje będzie prawie ojcowskiem. Jéj mąż nie będzie mógł być o mnie zazdrosnym, od chwili w któréj pozna czem jestem. Tak, to lepsze, — nie ożenię się nigdy. Ci tylko doświadczać będą boleści po mojéj śmierci, których natura postawiła obok mnie. Tak więc, nie pozbawię matki moich ostatnich lat; będę należał wyłącznie tylko do niéj i umrę w jéj objęciąch”.
W ten sposób rozumował Edmund, tak dalece bowiem czuł potrzebę zająć czemśkolwiek swój przygnębiony umysł; poczem wyszedł do p. Devaux, w rzeczywistości zaś, aby spotkać gdzie Antoninę.
Podczas gdy to się działo, Gustaw biegł w stronę ulicy Lille, pytając się sam siebie przez drogę, pod jakim pretekstem pojawi się u panny Devaux.
„W kążdym razie, mówił sobie, muszę z nią pomówić, a, zdaniem mojem, droga otwarta jest najlepszą drogą. Idzie tu o szczęście Edmunda”.


XVI.

Przybywszy na ulicę Lille, zaanonsował się u pana Devaux.
— Powiedz pannie Devaux, rzekł służącemu, który mu drzwi otworzył, że proszą ją na chwilkę rozmowy do salonu.
Powiedział to tonem tak stanowczym, iż służący nie śmiał mu nie być posłusznym.
Gustaw wszedł do znanego już nam salonu, a nie upłynęło i pięciu minut ukazała mu się Antonina.
— To pan masz do mnie interes? spytała zdziwiona.
— Tak pani, odpowiedział Gustaw i prosiłbym ją nadto o zamknięcie drzwi od jéj pokoju, ponieważ to z czem przychodzę nie może, nie powinno być przez nikogo obcego słyszane.
Słowa podobne mogłyby przestraszać najędważniéjszą dziewczynę; ale osoba, która do niéj przemawiała, przemawiała tonem tak błagalnym, iż, nie wahając się ani chwili, Antonina przymknęła drzwii siądając rzekła:
— Słucham pana.
— Pani, rozpoczął Gustaw, jesteś piękną, młodą, jesteś córką uczciwego człowieka; serce twoje musi być dobre, ufające, litościwe. Wiedz pani jednak, iż bezwiednie może, stałaś się przyczyną wielkiego nieszczęścia.
— Przestraszasz mnie pan, zawołała Antonina, nierozumniéjąc wzruszenia Gustawa, którego nie poznała, choć widziała go, bardzo niedokładnie zresztą, przy boku Edmunda.
— Wczoraj była tu młoda dziewczyna, z czepeczkami, z haftami.
— W istocie.
— Rozmawiała z panią o panu de Pereux?
— Tak jest, panie, odpowiedziała Antonina rumieniąc się.
— O, mów pani bez obawy, albowiem jedną tylko posiadam próżność, tj. sądzę iż nie ma szczerszego serca nad moje. Powiedziałaś pani téj młodej dziewczynie to, co pan Devaux powiedział ci o panu Pereux, tj: iż jest on dotknięty tą samą chorobą co i jego ojciec. Ta młoda dziewczyna napisała mi to wszystko, albowiem ona wie, iż kocham Edmunda jak brata, a list wpadł przypadkiem w jego ręce.
— Nieszczęśliwy! zawołała Antonina.
— Tak pani, nieszczęśliwy, w istocie bardzo nieszczęśliwy, albowiem to proroctwo śmierci, to ruina wszystkich naszych nadziei, wszystkich uczuć, całego wyśnionego szczęścia; Edmund cię kochał pani; on cię jeszcze kocha, z tem wszystkiem będzie musiał nakazać milczenie swojemu sercu, — sercu, które nie umilknie, ale rozpęknie się w jego piersi, zabijając go wcześniéj niżby powinien umrzeć. Otóż pani przyszedłem do ciebie otwarcie, uczciwie, poprostu i mówię. Jest pewien miody człowiek, który cię kocha, a który umrze młody; ten człowiek ma matkę, która jego życiem żyje. Czujesz pani dość siły w sobie, aby zostać jego aniołem opiekuńczym, aby mu towarzyszyć swoją miłością aż do chwili jego śmierci, aby naprawić to złe, któreś mimowoli popełniła? albo téż, czy niezbędną koniecznością jest, aby wyjeżdżał on, szedł umrzeć gdzie w kąt daleki, nie mając innéj pociechy, jak wspomnienie twojego pani imienia? albowiem jestem tego pewny, miłość matki już mu dziś nie wystarcza. Są myśli, które nie potrzebują komentarzy.
Wyrzekamy się opisywać wrażenia, jakie to oświadczenie, tak proste i dziwne zarazem, wywarło na Antoninę; w jednéj chwili stała się ona kobietą, poczuwszy wszystkie węzły miłości, poświęcenia, wspaniałomyślności, poruszające się w jéj duszy i nakłaniające ją niejako do spełnienia uczynku, którego wymagał Gustaw.
— Panie, rzekła do Daumonta, głosem poważnym — powstając, — przysięgasz mi pan, że wszystko coś powiedział jest prawdą?
— Przysięgam ci to pani!
— Jest-żeś pan pewny, iż zostając żoną p. Pereux, zrobię to wszystko co jest w ludzkiéj mocy, aby go uczynić szczęśliwym przez tak długi przeciąg czasu, jaki mu pozostaje do przeżycia?
— Tak, — jestem tego pewny.
— A więc, panie, kocham p. Pereux; póki żyć będzie niczyją prócz jego nie będę; zanieś mu pan ten pierścionek, który mam po mojéj ciotce, jako zakład przysięgi, jaką teraz daje.
Gustaw rzucił się do kolan Antoniny; całował jéj ręce zalewając się łzami.
źId pan, rzekła do Gustawa, idź i zobacz się z panem Pereux; ja będę modliła się o szczęście mojego męża. Mówiąc to, Antonina blada, szlachetna, piękna, opromieniona młodością, miłością i wdziękami, otworzyła drzwi i powróciła do swego pokoju.
Gustaw powracając zeskakiwał po cztery na raz schody.
— Szlachetne serce! powtarzał ustawicznie. Biedny Edmund zawdzięczać mi przynajmnièj będzie jedną, wielką radość!
Przy bramie spotkał swojego przyjaciela, który, jakeśmy to powiedzieli szedł do p. Devaux.
— Ona cię kocha, zawołał Gustaw... Nie zaślubi nigdy innego. Oto jej pierścionek. Poczynając od dziś dnia, jesteście zaręczeni. Miej nadzieję mój przyjacielu, miej nadzieję!...
I rzucił się w objęcia Edmunda.
Młody człowiek został prawie, z radości, przykuty do miejsca.
— Widziałeś się z nią? zapytał.
— Widziałem.
— I ona mnie kocha?
— Tak.
— I zgadza się na nasze małżeństwo?
— Tak, tak, powtarzam ci.
— Ah! Gustawie — niemyślałem że może być człowiek tak szczęśliwy i tak nieszczęśliwy naraz, jak ja dziś jestem.
I mówiąc to, Edmund ściskał znowu Gustawa.
— Co u djabła! ci panowie muszą mieć pomięszanie zmysłów, mówił jakiś otyły jegomość, który był niemym świadkiem téj sceny, a który nie mógł pojąć, że można tak bez ceremonji ściskać się na ulicy i zmuszać porządnych ludzi do schodzenia z trotuarów.

Koniec Tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: Stanisław Bełza.