Strona:PL A Dumas Antonina.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Idę do mojéj matki na śniadanie. Zobaczę ci dziś jeszcze?
— Nie inaczéj.
— Do widzenia zatem. Żegnaj dobra Nichetto, rzekł Edmund, ściskając modniarkę; dziękuję ci za twój wyborny wczorajszy obiad... będziemy go powtarzali od czasu do czasu...
Gustaw towarzyszył Edmundowi aż do drzwi.
Był przerażony spokojem swego przyjaciela.
— Tylko bez niedorzeczności, rzekł — żegnając go.
— Jakież niedorzeczności mogę ja popełnić? teraz nie pora po temu, odpowiedział Edmund, uśmiechając się.
— Odwagi przyjacielu, odwagi!
— Mam ją. Pocóż rozpaczać? Ludzie mogą się mylić, nieprawdaż? a Bóg jest przecie dobry. Wszystko jeszcze nie jest skończone.
Uścisnął serdecznie rękę Gustawowi i poszedł.
— On nam tak mówi, aby nas uspokoić, aby nas nie martwić, rzekł Gustaw Nichecie, zamykając drzwi, ale śmierć nad nim już się unosi, nieprawdaż? To okropne, co się stało. I pocóż pisałaś mi ten list?!
Mogłam przewidziéć, że to nastąpi? Nie burcz mni Gustawie, już i tak dość cierpię. l ocierała na now łzy cisnące się jéj do oczów.
— Nie łudźmy się, rzekł Gustaw, zwodnemi nadziejami; patrzmy na rzeczy z najgorszéj strony, a jeżeli się omylimy, to wyjdzie z tego nasze szczęście. Edmundowi nie pozostaje jak cztery lub pięć lat do przeżycia.
— Biedny Edmund, westchnęła Nichetta.