Dzieła Aleksandra Fredry tom I/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzieła Aleksandra Fredry | |
Podtytuł | Tom pierwszy | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Aleksander Hr. Fredro.
DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.
TOM PIERWSZY.
Zawiera:
WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.
KOMEDYE
ZAWARTE W PIERWSZYM TOMIE.
stron
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
PAN GELDHAB.
KOMEDYA
WE TRZECH AKTACH, WIERSZEM.
Pyszny nądzka, kiedy spanoszeje.
And. Max. Fredro. PAN GELDHAB.
Pan Geldhab, Komisant, Krawiec, Tapicer, Kupczyki, Kamerdynery, Lokaje. Geldhab (do tapicera).
A, na mój honor, dobrze, kształtnie i gustownie; (po krótkiém milczeniu)
Przysięgam na mą duszę i majątek stawię, (wkrótce tapicer odchodzi.) Komisant (z papierami w ręku).
Panie... Geldhab (do krawca).
Cóż, liberya dla dworu gotowa? Krawiec.
Oto jest frak na próbę... Geldhab.
A nasza umowa? Krawiec.
I owszem, wszak zrobiłem jak najnowsza moda. Geldhab.
Moda z jednym galonem? szalony! szalony! Krawiec.
Jednak to gust najlepszy. Geldhab. (śmiejąc się)
Takie dobre gusta Krawiec.
Dobrze. Geldhab.
By sutą była, jak tylko być może. (krawiec odchodzi).
(Gelhab spogląda na papiery, potém wokoło.) Komisant.
Wielmożny... Geldhab.
Ale zaraz, jakżeś uprzykrzony. (do kamerdynera.)
Dowiedz się, czy w gazecie będę umieszczony? (dając kartkę, czyta).
„Jaśnie Wielmożny Geldhab, dziedzic Samochwały, „Przybyszowic, Grypsowa, Łówki et cetera,“ (z przyciskiem.)
„Licznych swoich poddanych, jak wszystkich dokoła, Komisant.
Gdy dobroć twoja, Panie, tak dla obcych skora, Geldhab.
Nic Pan nie przyspieszy. Komisant.
Ten list przekona, w jakiém strapieniu zostaje. Geldhab (z niecierpliwością).
Cóżto, nie wiesz, że córkę za Księcia wydaję? (odwraca się.) Komisant.
Wszakto siostra! Geldhab.
Wiem o tém. Komisant.
Chora. Geldhab.
To źle. Komisant.
W nędzy. Geldhab.
Ależ mój Panie, nudzisz; że nie dam pieniędzy, (pokazuje kupczykom, gdzie mają w drugim pokoju postawić. Kupczyki stawiają i odchodzą; tymczasem komisant mówi.) Komisant.
Za powinny uczynek nie byłby w gazecie, (komisant odchodzi). Geldhab (dając klucze kamerdynerowi).
Idź, wynieś na stół wszystkie srébra i ozdoby. Kamerdyner.
Wszystkie? wszakże mam nakryć na cztéry osoby? Geldhab.
Cóż z tego? Kamerdyner.
Że nie zmieszczę i w największym tłoku. Geldhab.
Co na stole nie zmieścisz, to stanie na boku. (do odchodzącego kamerdynera.)
A resztki wina scedzić do jednej butelki. Lokaj (wchodząc.)
Książe Rodosław. Geldhab.
Książę? Niech wnijdzie łaskawie. (Na stoliku stojącym na przodzie, rozkłada książkę i wraca kilka razy przypatrując się i poprawiając; kładzie złotą tabakierkę i chustkę). Tak i to zostawię. (odchodzi.) Książe, Lisiewicz, Konto. Książe.
Panie Konto! chodź więc, chodź! (na stronie.) (do Konta).
Jakież cię za mną pędzi tak nagłe zdarzenie? Konto. (z głębokim ukłonem).
Ach Jaśnie Oświecony... Książe. (wpadając w mowę).
Prędzéj. Konto.
Mości Książę... Książe.
Prędzej. Konto.
Która serce wiąże Książe.
Dalej. Konto.
Z wielkich Książąt Księcia, Książe (z niecierpliwością).
Cóż ci do reszty wzięło rozumu niewiele, Konto (zbliżając się do ucha).
Wierzyciele. Książe (z gniewem).
Ech zawsze jedno, jedno, aż już słuchać nudno! Konto.
Ależ mnie w domu własnym usiedzieć się trudno. Książe.
Szturmem cię więc dobyto? Konto.
(korzystając z wesołości Księcia dobywa papierów i mówi przeglądając).
Książe Pan się śmieje, Lisiewicz.
Jednak kasę odbito. Konto (przeglądając papiery).
Nic w niej nie ruszono... Książe.
Bo próżna. Konto.
Takto niby. Książe.
Lecz tych gości grono, Konto.
Książe Pan najłaskawiej żartem mówić raczy, (przybliżając się do Księcia z ukłonem, patrząc w papiery).
Gdyby Książę Pan.. przejrzeć... Książe (uderzając ze spodu w papiery).
Ach nudzisz mnie Wasze! Lisiewicz (biorąc Konta na stronę).
Nie uprzykrzaj się Waćpan... przyjdziesz w innej porze... (Konto okazuje nieukontentowanie.)
Nie trzeba Księcia martwić... Konto.
To nic nie pomoże... Lisiewicz (przytrzymując go).
Zdrowie Księcia najdroższe... Konto (wyrywając się).
Proszę!... wiem, co robię... (z uśmiechem.)
Gdyby Jaśnie... Książe.
Ach, dobrze że wspomniałem sobie; Konto.
(z wielkim ukłonem do Lisiewicza).
Źle robię? Książe.
Lecz staraj się pieniędzy, pieniędzy i dużo. Konto.
Pie... Pieniędzy? Lisiewicz.
Pieniędzy, Książę Pan powiada. Konto.
(w zamyśleniu powtarza).
Pieniędzy! Lisiewicz.
Wolę Księcia uczynić wypada. Książe.
Rób, co ci się podoba: zastawiaj, przedawaj, Lisiewicz.
Książę żegnać się z nim raczy. Konto (na stronie).
Bierz licho taką łaskę i takich tłomaczy! (odchodzi). Książe, Lisiewicz. Lisiewicz.
Natrętność nadzwyczajna, — chcieć odbierać długi, Książe.
Takichto gmin pożyczał... Lisiewicz.
Panowie tracili. Książe.
Same sknerstwo, natrętność, rozpusta bezbożna. Lisiewicz.
Nawet dla Księcia dostać pieniędzy nie można! Książe.
Ach Lisiewiczu, gdyby... Lisiewicz.
Próżno mnie łeb boli; Książe.
Mamci ja wprawdzie wioski, lecz się wspomnieć boję, (z niecierpliwością.)
Gdyby pożyczyć chcieli jakiebądź urwisze, Bo jeno się przeniesie do wieczystej chwały, Lisiewicz.
Ubodzy bez znaczenia niech się boją świata, Książe.
Zapewne! moja świetność jej nizkość pokryje, Lisiewicz.
Możemy też zapobiedz wczesném przedsięwzięciem, Książe.
Zrobiłbym to niemylnie, gdybym był Wacanem, Lisiewicz.
Ach, ta wspaniałość duszy jest mi nader znana, Ale inne bojaźni muszę wyznać szczerze: Książe.
I cóż ztąd? Lisiewicz.
On się dawniej kochał w Pannie Florze. Książe.
Ha! tém gorzej dla niego! Lisiewicz.
Ona go kochała. Książe.
Cóż ztąd, powtarzam jeszcze?... Lisiewicz.
I słowo mu dała; Książe.
Ależ tak śmiesznym nie będzie, Lisiewicz.
Wielka by śmiałość była, temu nikt nie przeczy, Książe.
Miał co miał, zaręczony czy nie zaręczony, Lisiewicz.
Zapewne. Jednak jeśli powiedzieć się godzi, Tak go więc zatrzymując, jak długo wypadnie, Książe.
Hm!.. nie źle... lecz z Geldhabem pomówimy wprzódy, Książe, Lisiewicz, Geldhab. Geldhab.
Książe... (całują się) Lisiewicz.
Oto papiery, które Pan dałeś dla Księcia, (Książe śmieje się na stronie.)
Więc nie czytał ich nawet, spokojny w tej mierze. Geldhab.
Nie trzeba mi to mówić, bardzo temu wierzę. (po krótkiém myśleniu).
Ach, tak dziś pracowałem, ze nie czuję głowy... Nie mogę się opędzić suplikantów zgrai; Lisiewicz.
Szczęśliwy, komu nieba przyjaciela dały, Geldhab.
Sam jeden? Waćpan myślisz, żem brudny ów sknera... Lisiewicz.
Broń Boże! Geldhab.
Co na złoto tylko się obziera? Lisiewicz.
Bynajmniej. Geldhab.
Że wraz jestem i sługą i panem? Lisiewicz.
Nie! Geldhab.
Żem nieumiejącym żyć w świecie bałwanem? Lisiewicz.
Któż to mówi? Geldhab.
Że płacić sług nie jestem w stanie? Lisiewicz.
Ależ mnie nie rozumiesz mój łaskawy Panie. Geldhab.
Więc nie sam jeden; trzymam rządców, sekretarzy, (po krótkiém milczeniu do Księcia.)
Donoszą mi... Lisiewicz.
Zapewne o wojska przechodzie. Geldhab.
Lecz któż... Lisiewicz.
Po co się kręci, kiedy wszyscy w zgodzie. Geldhab.
Pozwól... Lisiewicz.
Po wsiach bez tego, ubóstwo dokoła. Geldhab.
Niech skończę... Lisiewicz.
I pan swoich obronić nie zdoła. Geldhab.
Czyż mówię... Lisiewicz.
Które mają ciężarów już tyle... Geldhab.
Cóż u djabła... Lisiewicz.
I nawet, jeśli się nie mylę... (głośno, patrząc na Księcia)
Pułk, w którym pan Lubomir, już tam postawiono. Książe.
A! Lubomir... Waćpanu znajomym jest pono? Geldhab.
Lubomir? he?... Lubomir? rotmistrz? Książe.
Tak, ten właśnie. Geldhab.
Niby to... ale zkądże... Książe.
Mówmy zatém jaśnie: Geldhab.
Tak... trochę. Książe.
A ona? Geldhab.
Nie, nie; ale... tak, jak dzieci płoche, Książe.
Wszak mówią, ze Lubomir był z nią zaręczony? Geldhab.
Coś niby obiecałem, bo z ojcem w przyjaźni... Książe.
Dosyć. Wiem, com chciał wiedzieć, pewnie nie z bojaźni, Geldhab.
Jestto właśnie pora, (pokazuje na palce)
o! tyle! (odchodzi)
Lisiewicz (do odchodzącego.)
Czekamy. Książe.
Ach, to głupiec, głupiec niewidziany! Książe, Lisiewicz. Książe.
Ktoby się chciał zatrudnić człowieka obrazem, Lisiewicz.
Ma pieniądze, wszak dosyć, na cóż nam dochodzić Książe.
Kiedy (rozkazując) Lisiewicz.
Ha!... więc... Książe.
Tylko proszę szczerze. Lisiewicz (skłaniając się po chwili milczenia.)
Ta historya chwile niedługą zabierze: Książe (śmieje się).
Zniszczył i świetny wywód Geldhabów imienia. Lisiewicz.
Tak jest, albo też raczej Geldhaba majątek Książe.
Pięknie szło sądownictwo, miarkuję po głowie. Lisiewicz.
Ach, nie źle, Mości Książę, bo wkrótce miał wioski, Książe.
Tak, tak, tak... i cóż dalej? Lisiewicz.
W możniejszym już stanie Książe.
Tę, pozwól, niechaj ja odgadnę, U niego ja i moje, w jakimkolwiek względzie, Lisiewicz.
Taki też Geldhab. Książe.
Jego córkę biorę przecie. Lisiewicz.
Powiedziałby: wnuku, wystaw sobie, Książe (śmieje się).
Dziel się z bliźnim... wybornie ta myśl wyszukana; Książe, Lisiewicz, Geldhab, Flora. Książe (do Flory).
(Przez całą tę scenę Książę mówi z ironią)
Miłą jaką zabawę przerwaliśmy pewnie? Geldhab.
(głaszcząc Florę pod brodę).
Czytała nieboraczka i płakała rzewnie. Książe.
Jakieżto smutne dzieło tak rozczulać zdoła? Flora.
Ach, nie smutne; to bajka, i dosyć wesoła, Książe.
To nie trudno w tych czasach. Flora.
Jak książkę zobaczę, Książe.
To pięknie. Flora (coraz prędzej).
Cóż dopiéro ze mną się nie dzieje, Książe.
Pewnie! Flora.
Komuż nie straszne Heloizy żale, Geldhab (do Lisiewicza).
A co? to moja córka! Flora.
Któż we łzach nie tonie Takie dzieła mą duszą, takie dzieła czytam. (znowu z prędkością i uniesieniem)
A w tkliwym Floryanie, lub czułym Gesnerze, Książe.
Tak! Flora.
Gdy czytam boskiego dumy Ossyana, Geldhab (do Księcia).
A jak pisze, rachuje, jak tańcuje żwawo! Książe (do Lisiewicza cicho).
Otóż rozum na przedaż, bez żadnego składu. Geldhab (do radością.)
Cóż Książe? nie mówiłem? Lokaj (wchodząc)
Dano do obiadu. Geldhab.
Florko, daj Księciu rękę!... dajże! Lubomir. (sam).Niesłychane zdarzenie... cóż czynić wypada... Lubomir, Geldhab. Lubomir.
(biegnąc na przeciw Geldhaba).
Jakże się miewasz, przyszły (ściska go)
Widzę, widzę, żeś hoży, czerstwy i rumiany. (Geldhab, z pomieszaniem przyjmuje uściśnienie) (po krótkiém milczeniu).
No jakże, Panie teściu, nie spełniamże słowa? Geldhab (pomieszany).
Witam Waćpana, witam... Lubomir.
Cóż za przywitanie? Geldhab.
I owszem! Lubomir.
Czyż mnie, teściu, nie kochasz? Geldhab (zamyślony).
Hm!... a z całej siły. (na stronie)
Bogdajbyś był kark skręcił. (na stronie)
Jak powiedzieć... Lubomir.
Że już nie przyjadę? Geldhab (na stronie).
Powiem mu. Lubomir.
Na dzień, w którym szczęście moje kładę? Geldhab (na stronie).
Śmiało! Lubomir.
A kto je łamie, lub złamać się trudzi, Geldhab (na stronie).
O! źle. Lubomir.
(z wzrastającém zapamiętaniem).
Jest łgarzem, łotrem, hultajem! Geldhab (na stronie).
Drżę cały. Lubomir.
Przecie, że na nich sposób dobre nieba dały. Geldhab.
(na stronie, nie słuchając dalej).
Ale czegóż się boję? Lubomir.
Tu, z honoru broni Geldhab (na stronie).
Książę mnie zasłoni, Lubomir.
Ja się nie gniewam, czegoż... Geldhab.
Zbieg zdarzeń jest różny, (oddycha i pot ociera) Lubomir.
To żart. Geldhab.
Nie, nie. Lubomir.
Ale żart. Geldhab.
Nie żart, mówię szczerze. Lubomir.
Wiem dobrze, żeś uczciwy... Geldhab.
Nie, wierzaj... Lubomir.
Nie wierzę. Geldhab.
Daje słowo honoru, że tak w samej rzeczy; Lubomir.
Dajesz słowo honoru, że honoru nie masz, Geldhab.
Cóżto, Waćpan mniemasz Lubomir (z ironią).
O, postrzegam, że Pana stać na bardzo wiele. Geldhab.
A... a... więc widzisz, mówmy, lecz mówmy bez zwady, (odchrząknąwszy)
Znaczenie jest znaczenie, i znaczenie znaczy... (po krótkiém milczeniu)
Któż znaczenia w złączeniu z Księciem nie zobaczy? (po krótkiém milczeniu)
Nie gniewaj się i rozważ szybkiém twém pojęciem, Lubomir.
Przodkowie nasi, którzy przez tak długie lata Geldhab.
Hm!... człowiek od człowieka, czas od czasu różny, Lubomir.
Gdy rozumieć nie można, trudno odpowiedzieć; Geldhab.
Książe! suplikuję. Lubomir.
Ach, Książe, że do Flory szczerą miłość czuje? Geldhab.
Mniemam. Lubomir.
Fałszywie. Geldhab (z ironią)
Czy tak? Lubomir.
Wszakżeto rok drugi, Geldhab.
Zazdrość, zazdrość. Lubomir.
Nareszcie, wszak uczą przykłady, Geldhab.
Mądrze myślą, — pieniądze nie są mary płoche. Lubomir.
Wszak i ja mam majątek. Geldhab.
Szarpnąłeś go trochę. Lubomir.
Dałem pół dla ojczyzny, sam poszedłem służyć, Geldhab
Pięknyto morał, ale... Lubomir.
Dość jeszcze zostało Geldhab.
Wszystko jest za mało Lubomir.
Gdy rozsądną uwagą nie jesteś ujęty, Geldhab.
Ja mam zniszczyć jej szczęście? (śmiejąc się głośno) Lubomir.
Jakto Floraby miała?... ach, to już zawiele, Geldhab.
Zapytać się jej samej najkrótszą masz drogę. Lubomir.
Tak, niech sama odbierze daną mi nadzieję. (na stronie).
Mamże wierzyć? o nieba!... cóż się ze mną dzieje! Geldhab.
O! odbierze; tém jedném najpewniej usłuży, (odchodzi). Lubomir. (sam).Ta Flora luba, wdzięczna, skromna przy rozumie, I ta twarz, oko szczere i tak piękne razem, Lubomir, Major. Lubomir.
Ach Majorze! Major.
Wiem wszystko; Geldhab z tobą kręci, Lubomir.
Jeszcze z nią nie mówiłem; lecz ojciec powiada... Major.
Temu nie wierz, on kłamie i zawsze i wszędzie, Lubomir.
Florka mnie kocha pewnie, lat tylu dowody... Major.
Fraszki! niech cię nadzieja zawczesna nie mami: A takich jeszcze w Polsce nie mało naliczę, Lubomir.
Taką pewnie ją znajdę, idę bez bojaźni, (odchodzi) Major (sam).
Trzeba będzie dziś widzę, broń z rozumem złączyć, Major, Książe, Lisiewicz. Lisiewicz.
(wchodząc niewidząc Majora).
Przyjechał, proszę wierzyć rozkaz późno dany, (na stronie)
Nie dobrze. (głośno)
Ale Księciu niechże cię przedstawię... (do Księcia)
Waszej Książęcej Mości mam honor przedstawić... Major.
Nie masz Waćpan honoru, my się z Księciem znamy. Lisiewicz (na stronie).
O! źle!. (głośno)
Więc żegnam. Major.
Nie, nie, trochą pogadamy. Lisiewicz (na stronie).
Uf! (obciera pot)
Otożto nie zważać na przeczucia wieszcze. Major.
Ale ciebieto, bratku, Książę nie zna jeszcze: (do Księcia, biorąc za rękę Lisiewicza).
Jestto Imć Pan Lisiewicz. Lisiewicz (na stronie trąc oczy).
W oczach mi się mieni. Major.
Wszystkich szczery przyjaciel, a zwłaszcza pieczeni. Lisiewicz (cicho do Księcia).
Podobnoś Mości Książe, on zaczepki szuka. Major.
Jak żyje?... tam do licha! w tém największa sztuka. Lisiewicz (do Księcia).
Wszak mi przymawia? Książe.
Prawda. Lisiewicz (do Księcia).
I w brzydkim sposobie. Książe.
Prawda. Lisiewicz (do Księcia).
Mocno mi chybia. Książe.
Nie daj chybiać sobie. Lisiewicz (do Księcia).
Jak w złość wpadnę? Książe.
To wpadnij. Lisiewicz (do Księcia).
Ach, kiedy się boję... Książe.
To milcz. Lisiewicz.
Nie, wolę odejść. Major (przytrzymując Lisiewicza).
Zaraz, weź, co twoje. Lisiewicz
(na stronie ocierając czoło).
Lubi zalecanie. Major.
Nie dosyć że pożytkiem, gdzie jakiebądź gody, O urazie, honorze, o przykładach w świecie, Książe.
Ale na cóż, Majorze... Lisiewicz (trochę śmielej).
Tak, na co... Książe.
Ta mowa. Lisiewicz (śmielej).
Ta mowa. Książe.
Wiem o wszystkiém, więc stracone słowa. Lisiewicz (coraz głośniej).
Tak, Książe Pan wie wszystko... (zuchwale).
A prawo stanowić... Major.
(tupa nogą i postępuje ku Lisiewiczowi).
Ja tak chcę! tam do licha! Lisiewicz.
(cofając się z ukłonem, pokornie).
A, a... proszę mówić. (na stronie)
Wiedziałem, że tak będzie. Major (do Lisiewicza).
Z tobą już skończyłem, Lisiewicz (na stronie)
Diable się skłóciłem; Major (do Księcia).
Wiesz Książe, że osoba, z którą się chcesz żenić, Książe.
A ja się znowu spytam: ten ton co ma znaczyć?! Major.
O! to chcę i winienem jasno wytłómaczyć: Lisiewicz.
Że z Księciem mówisz, zapominasz, widzę. Major.
Człowieka w nim uważam, a z tytułów szydzę; Jeśli duszy nie zdobi prawej cnoty darem, Książe.
Mości Panie... Major.
Bez gniewu. Książe.
Za długo mu znoszę... Major.
Bez gniewu, tam do licha! Lisiewicz (na stronie).
Gadajże z nim proszę. Major.
Więc widzę, z własnej woli, nie z podstępnej rady. (po krótkiém milczeniu.)
Odstąp twego zamiaru, jeśli pragniesz zgody, Książe (nieco pomieszany).
Lecz... ale... Lisiewicz.
Bić się z Księciem! Mospanie Majorze? Major.
Tak, tak, strzelać się z Księciem, Mospanie faktorze. Lisiewicz (z zadziwieniem)).
Strzelać do Księcia! Major.
Księstwo nie składa pancerza, Lisiewicz (na stronie).
Czart, nie Major. Major.
Wybieraj... czyń Książe dowoli. Lisiewicz.
A ja, nim drugi przyjdzie, wymknę się powoli. Major, Książe. Książe.
(po krótkiém milczeniu z udanym uśmiechem).
Cóżto, czyśmy wrócili w te szalone wieki, (śmieje się). Major.
Tam do licha... Lisiewicz.
(przebiegając w lewe drzwi przez scenę, do siebie).
Już idzie. Książe.
(śmiejąc się głośno z przymusem)
Tego brakowało. (seryo ironicznie)
Wprawdzie dla Lubomira największą jest chwałą Ścierać się o dziewicę tyrana Geldhaba, (śmieje się odchodząc) Geldhab (we drzwiach).
Gdzież Książe? Książe.
Ha! precz (śmiejąc się) Major, Geldhab. Geldhab.
Cóż to znaczy, mój Panie, rozgniewałeś Księcia? (Chodzi prędko poprzed Majora, który stoi zamyślony).
Księcia gniewać... hm... gniewać... jak szalony wpada, Major.
(tupa nogą, Geldhab staje jak wryty)
A tam do licha! ciszej! pókiż tego będzie? (Chodzi w gniewie poprzed Geldhabem, który stoi w miejscu; do siebie.)
Smiać się, drwić, kiedy grzecznie... a! tego za wiele; (w złości)
Księcia, i Lisiewicza i... (staje przed Geldhabem)
ciebie zastrzelę. Geldhab (przestraszony)
Mój Majorciu, Majorciu, siadaj, (daje krzesło) Major (do siebie chodząc).
Rosynant, nie Rosynant, w dobrym czy złym losie, Geldhab (na stronie, z zadziwieniem).
Książe po nosie! Major.
Słuchaj, oddawna cię znałem (za każdém słowem Geldhab się kłania.)
Z rozsądkiem, z sercem, głową; lecz się oszukałem, Geldhab.
Nie, ale... Major.
Tam do licha, próżny! (Geldhab skłania głowę, jakby przystawał na to.)
Bo na cóżbyś dla córki sklejał związek nowy, Geldhab.
Córka mnie bardzo kocha, on wielce poważa. Major.
Ech, bajki, on drwi z ciebie, a szkatułkę zważa. Geldhab (pomieszany).
Musiałem... Major.
Co, co pleciesz, chciej się zastanowić. Geldhab.
Namowa... Major.
He? Geldhab.
Przypadkiem... Major (z ironią).
Dałeś się namówić. Geldhab.
Niby, tak; raz Lisiewicz, tak mnie... Major.
Zbałamucił. Geldhab.
Nie, lecz słowo... Major.
Podchwycił i na złe obrócił; Geldhab.
Ale... Major.
Poczekajno drabie! (Wstrząsa kilka razy ręką Geldhaba). Nie bój się! dobrze będzie; zrobimy to snadnie. (odchodząc).
O, drwinkami nie wyjdzie, kto mi w ręce wpadnie. Geldhab (sam). Cóż teraz... o dla Boga! cóż czynić potrzeba? (chodzi).
Zastrzelę, mówił... Florka... nos Księcia... o nieba! (po krótkiém myśleniu).
Żeby jak... hej, jest tam kto?... lecz cóż zrobić mogę? (Siada i pisze. Kładzie pióro.)
Cóż potem? wszak on Major, a to będzie żołnierz, (po krótkiém myśleniu).
Gdybym jak... ha, tak dobrze; drzwi niech zamkną wszędzie. (Ze wszystkich stron zbiegają się służący). Geldhab, Flora, Lokaje, Kobiety. Flora.
O nieba! cóż się dzieje? Geldhab.
(odchodząc i niewidząc nikogo).
Niech strzela do bramy... Lokaj.
Już dawno czekamy. Geldhab.
A, jesteście... ty, Florko, zamknij się w pokoju, Flora.
Jednak... Geldhab.
Idź, idź. (Flora sama odchodzi.) Geldhab, Lokaje, Kobiety. Geldhab.
Potrafię tę chmurą oddalić. (pokazuje)
Bierzcie krzesła, kanapy, książki, graty... baby! (Lokaje biorą sprzęty).
(Po krótkiém milczeniu.)
Cóż z tego... czekać! (Lokaje i kobiety odchodzą.)
Geldhab, Lisiewicz. Lisiewicz (pokazując głowę).
Jest Major? Geldhab.
Niema. Lisiewicz.
Pewnie? Geldhab.
Niema, mówię, niema. Lisiewicz.
(wchodząc i obzierając się wkoło).
Ma szczęście, że już poszedł, (chodzi prędko) Geldhab (wstaje i słucha).
Pst!... pono idzie. Lisiewicz.
(biegnąc ku drzwiom przeciwnym).
Pójdę... Geldhab (siadając).
Nie, to wiatr zaszumiał. Lisiewicz.
Ma szczęście, że nie przyszedł; lecz on rzecz zrozumiał: Geldhab.
Z nim także, mój panie. Lisiewicz.
Zabije? Geldhab.
Jak bekasa. (Lisiewicz kiwa głową, nie dowierzając.)
No, chcesz się założyć? Lisiewicz.
A, nie chcę! Geldhab.
Tak, dla próby. Lisiewicz.
Czyś Waćpan szalony! Geldhab.
Wygrałbym, bo jak strzela, jestem zapewniony: Lisiewicz.
Fraszki. Geldhab.
Nic się nie boisz? Lisiewicz.
Nie. Geldhab.
Wcale? Lisiewicz.
Nic wcale. Geldhab.
A kiedy tak, więc dobrze, przednio, doskonale. Lisiewicz.
Nie, nie... Geldhab.
Proszę cię. Lisiewicz.
Nie chcę, nie; mam projekt inny... (myśląc mówi pomału)
Dobrze można... rzecz... skończyć, i bez krwi wylewu... Geldhab.
A Waćpan? Lisiewicz.
Ja na wieś pojadę. Geldhab.
Tak? Waćpan widzę śmiały do dawania rady; Lisiewicz.
Jakto, mógłbyś je znosić? czyjażeto głowa Geldhab.
Ale mój Mospanie, Lisiewicz.
Wszak jeszcze nie stracona. Geldhab.
Tém lepiej, lecz rada... Lisiewicz.
Innej poszukać teraz, i działać wypada, Geldhab.
Niech idzie do Senatu, niech senat stanowi. Lisiewicz.
Ten poradzi... Geldhab.
Rozstrzygnie... Lisiewicz.
W najkrótszym sposobie. Geldhab.
Wszak to napaść... Lisiewicz.
Obelga na mojej osobie. Geldhab.
Gwałt względem mojej córki. Lisiewicz.
To mniejsza, lecz przecie... Geldhab.
Ale nie mniejsza, proszę... Lisiewicz.
Któż słyszał na świecie, Geldhab.
Śmiał mój dom szturmować! Lisiewicz.
Łajać! Geldhab.
Grozić! Lisiewicz.
Chcieć strzelać! Geldhab.
Rozbijać! Lisiewicz.
Rabować! Geldhab.
Chodźmy. Lisiewicz.
Chodźmy. Geldhab.
Zobaczy, z Księciem jaka sprawa. Lisiewicz.
Jutro Pana Majora nie ujrzy Warszawa. (przytrzymując Geldhaba).
Jednak mnie przestrzeż, jeśli zoczysz go zdaleka; Flora, Lubomir. (Flora siada przy stoliku, przegląda książkę i odpowiada nie patrząc na Lubomira)Lubomir.
Wybacz, Pani, że jeszcze do ciebie przychodzę, Flora.
Dziękuję. Lubomir.
Zapewniłem go, że z mojej strony, Flora.
Spodziewam się. Lubomir.
I owszem, gdy znam chęci twoje, Flora.
Dziękuję. Lubomir.
Gdybym dawniej przewidzieć był w stanie, Bądź spokojną, szczęśliwą, kochaj Rodosława, Flora.
Ach, nie wróćmy, proszę, Lubomir.
Gniewać cię nie chciałem; Flora (z ironią).
Zająć się niém nie mogą, chociaż wielce cenię. Lubomir.
Ach! czemuż ciebie tracąc, siły nie mam tyle! Jak pysznym mi się zdawał, jak pięknym świat cały, Flora.
Na cóż jęków tyle? Lubomir.
Już ich nie ponowię, Jednak słuchaj mnie jeszcze: nie zazdrość zdradliwa, Flora.
Nadto tej troskliwości i nadto jej było, Lubomir.
Co słyszę? Floro! jakież... Flora.
Lepiej było zostać, Lubomir.
Na gniew czyż zasłużyłem? Flora.
Kto nudzi czas długi, Lubomir.
Ja ciebie nie poznaję... Flora.
Ach, proszę w tej dobie, Poufałości z sobą nie miejmy za wiele, Lubomir.
Niszczysz miłość ku sobie, zostawże szacunek. Flora.
Dla wielkich w dostojeństwie najmniejszy frasunek; Lubomir.
Tak? nie mam co powiedzieć, ten sposób myślenia Flora.
Zatém związek zerwany?... Lubomir.
Za twą łaskę liczę; Flora. (sama) Straszna rozpacz nim miota, zazdrość go pożera, (po krótkiem milczeniu)
Wprawdzie dawnemi czasy lubiłam go nieco, Nareszcie co za śmieszna i razem myśl płocha, (po krótkiem milczeniu)
Ach, Jaśnie Oświeconą gdy wkrótce zostanę, (Idzie do drzwi, powraca i co mówi, wykonywa.)
Wchodzę... wszystko się wzrusza.... wszyscy stoją w rzędzie, (wstaje)
Takato jest moc księstwa! Ja zaś z mojej strony, (Geldhab wchodzi, czytając list)
Podług rangi każdego wymierzam ukłony. Flora, Geldhab. (nie widząc się). Flora.
Które także dla kobiet na stopnie podzielę. Geldhab.
(czytając list, tyłem odwrócony do Flory)
Ach! (kłania się) Flora (zawsze się kłania).
Albo! Geldhab (kłania się).
To łaski za wiele. (kończy list głośno)
„Do nóg upadam. Książe.“ (kłania się). Flora (nizko się kłania).
Nareszcie czasem. (Powtórnie kłania się; obraca się ku ojcu). Geldhab.
(składając list, obraca się z ukłonem do Flory, i mówi do siebie)
Mości Książe! wielce czuję... (postrzegając się, czas krótki zadziwienia).
Ach Florko, czytaj, (całuje ją) Lokaj.
Pan Piórko. Geldhab.
Prosić, prosić. (do Flory)
Idź do siebie, ciesz się, ciesz, wszystko już skończono, (patrząc za nią)
Księżna, Księżna, jak ulał... córeczka kochana! (Flora odchodzi). Geldhab, Piórko. Piórko.
Do nóg pańskich upadam. Geldhab.
Witam, witam Pana. Piórko.
Cóż za rozkaz... Geldhab.
(daje znak lokajom, aby wyszli, potem sadza Piórka i sam siada mówiąc).
Siadajmy, interes jest taki: Piórko.
Już, już wiem, lecz papiery... Geldhab (dając sakiewkę).
To są, reszta w głowie. Piórko.
Rozumiem, łatwo znajdę, mam nawet w połowie. Geldhab.
Kto historyą umie, ten wzorów dostanie. Potem, że... za... Jagiełłów przez czas bardzo długi, Piórko (z ironią)
Pan umie historyą. Geldhab (z uśmiechem.)
Ha! widziałeś z mowy. (przypomniawszy sobie).
A jeszcze, proszę zważać, by konar środkowy, Piórko.
Rozkaz pański wypełnię; lecz wcześnie powiadam, Geldhab.
Wiem to doskonale; Piórko.
Trudności za wiele. Geldhab.
Baronem? Piórko.
Wątpię. Geldhab.
Niczém (Piórko wzrusza ramionami). Piórko.
Nie wiem; może nareszcie, będąc wielkim panem... (rusza sakiewką). Geldhab (wstając).
Jakoś to... ale, ale; czy wiesz, panie Piórko, Piórko.
Słyszałem. Geldhab.
I to pewnie, kontrakt ułożony. Piórko.
Sługa uniżony. (odhodzi) Geldhab (sam). O, szczęśliwy Geldhabie! szczęśliwy człowieku! (po krótkiem milczeniu, zaciera ręce z radością)
Odemnie na dół idąc całe pokolenie, A wnuczki moje, lube wnuczki i wnuczęta, (biegnie do okna) Ktoś wjechał, Książe... znam turkot karety, Geldhab, Flora. Flora.
Przebóg, cóż znowu... Geldhab.
Książe. Flora (po krótkiém milczeniu).
Zawsze się tak strwożę, Geldhab, Flora, Major, Lisiewicz. Major (jeszcze za drzwiami).
Marsz; tam do licha! Lisiewicz.
(ciągnięty od Majora bez kapelusza, laski i trzewika; które wkrótce lokaj wnosi i oddaje).
Nieba! za cóż mnie karzecie! (do Majora prosząc.)
Puść... Major.
(stawiając go przed Geldhabem.)
Stój! w prawo! równaj się! Geldhab.
(do Lisiewicza cicho).
Dopadłeś go przecie. Major.
Tu, do oczów niech jeden drugiemu dowodzi, (po krótkiém milczeniu).
Milczycie? Geldhab (pomieszany.)
Cóż mam mówić? Lisiewicz.
Ze mnie dech ucieka. Flora (do Majora.)
Dopókiż... Major.
Już, już kończę, niech Panna zaczeka. Flora (z niecierpliwością).
Ja nie chcę... Major.
Wiem, wiem, zaraz odprawię też Księcia. Flora (w gniewie.)
Ależ... Major.
Ach, bądź spokojna, znam sztukę ujęcia. Flora (na stronie.)
Cóż gadać z tym dragonem? Gdybym się nie bała, Major.
Nic się więc już nie dowiem? Lisiewicz.
Ach, luby Majorze, Geldhab.
Na cóż na mnie składać? Lisiewicz.
Jednak... Geldhab.
Zważaj... Lisiewicz.
Lecz... Geldhab.
Pozwól... Obydwa (razem.)
Ach, dajże mi gadać. Major.
Ech tam do licha, ciszej! Flora (zatykając uszy)
Co za krzyk, o nieba! Geldhab, Flora, Major, Lisiewicz, Lubomir. Lisiewicz.
Lubomir! Ach Geldhabie, umierać potrzeba! Lubomir (do Majora.)
Znajduję cię nareszcie, drogi przyjacielu, Major.
Nasze zatém staranie... Lubomir.
Nie ma żadnej wagi, Flora.
(kłania się bardzo nizko z ironią Majorowi).
Nieinaczej. Geldhab.
(kłania się Majorowi).
Do usług. Lisiewicz (na stronie).
Ostygam powoli. Major.
(po krótkiém milczeniu).
Moja Panno! Lubomir (prosząc).
Majorze... Flora.
Czy nowe wyzwanie? Major.
Nie; prawdy trochę. Lubomir (do Majora).
Proszę... Flora.
Słucham ją, mój Panie. Lubomir (do Majora).
Nie zacznij... Major (do Lubomira).
Grzecznie powiem. (po krótkiém milczeniu do Flory).
Tam do licha! proszę... Lubomir.
Majorze! Flora.
Pan więc nie wiesz, z tych kilku słów wnoszę, Lisiewicz (na stronie.)
Śmiało na honor! Flora (po krótkiém milczeniu).
Prawdę będęż wiedzieć? Major.
Już szanując płeć piękną milczeć mi wypada; (kłania się) Flora.
(urażona, obraca się od niego).
Grzecznie! Major.
(biorąc na stronę Lubomira.)
Wolę być grzecznym i ustąpić trochę, Ciż sami i Książe. Książe.
Że wszystkich tu zastaję, najmocniej się cieszę, (do Lubomira.)
dla Rotmistrza (do Flory)
i dla ciebie Pani, (po krótkiém milczeniu)
Nie wiedziałem, jak silnie miłość wami włada, (po krótkiém milczeniu)
A do tego wiadomość odbieram od brata, (do Lubomira.)
I chociaż w małej części tobie się wypłacić. Bądź kochanym, szcześliwym, to ci szczerze życzę (do Majora wstrząsając mu rękę.)
Majorze, z nami zgoda. (do Flory)
Ty, serca powabie, (kłaniając się)
Bywaj zdrów Geldhabie! (odhodzi.) Major.
(przytrzymując Lisiewicza)
Dokąd, dokąd Mospanie? prosim na wesele. Lisiewicz.
Ach do nóżek upadam, honoru za wiele. (odchodzi) Geldhab, Flora, Major, Lubomir. (długie milczenie) Major (do Geldhaba.)
Jakże, Książę... hm... kocha, wielce cię poważa, (śmieje się)
Być teściem Księcia, Księcia! ach, jak to przyjemnie; Geldhab.
(do Flory po krótkiém milczeniu.)
Cóż Florko! hę? (wskazując głową).
Lubomir?... (Flora daje znak głową potwierdzając). Major.
(spoglądając na Florę i Lubomira)
Z wszystkiego więc wnoszę... Geldhab.
Co się dotąd zdarzyło, zapomnijmy, proszę, Major.
Szczęść Boże, tam do licha! Lubomir.
Nie, w jej duszy zmianie, (do Flory)
Kochałem cię zbyt stale, bo cię inną znałem, (kłania się z wielkiém uszanowaniem i odchodzi) Major.
(wysłuchawszy z wielką uwagą.)
Dobrze! Taka to dumy zwykła jest zapłata, (do Geldhaba.)
Nadtoś myślał o księstwie, gdy Książę o groszu, CUDZOZIEMCZYZNA.
KOMEDYJA
WE TRZECH AKTACH WIERSZEM.
Kto wielu naśladuje cudzego nie dojdzie,
a swoje pomiesza. And. Max. Fredro. OSOBY:
Scena na wsi, w domu Radosta.
Julia, Zdzisław. (kładąc robotę i wstając od stołu). Nie, nie, Panie Zdzisławie, nie będę milczała, Ależ, kochana siostro... Nie, ścierpieć nie mogę, Każdy sobie inaczej drogę szczęścia kréśli. Dopókim zostawała w niezachwianej wierze, Lecz dziś widząć, że właśnie, co kryjesz w uporze, Lecz powtarzam jeszcze, Kiedy tak, to rób co chcesz, przeszkód ci nie kładę, Może długo, niestety, i ja nie zostanę; Wszak przyjęcie Astolfa za odpowiedź służy. Wprawdzie nic mi dobrego dotychczas nie wróży; Bądź zdrów. Dobra Julio, posłuchaj mię trochę: Coraz nowych nadziei nie słuchać już głosu, Pisałam ci wyraźnie... List przerwał dumanie. Powziąwszy takie wieści, każdy pewnie zgadnie, Przyjeżdżasz... ażem zbladła... srokatych pięć koni, Ale na cóż wyliczać te mniemane winy? Chcę i poznać dokładnie i tak być poznany; Ależ mój paniczu, wszystko dobrze, ładnie; Człowieka co się nażył, zrozumieć nie zdoła; Tak, to... Ale niech skończę, co wyznać zostaje, Bardzo dobrze... Z tém wszystkiém, nie będę się chlubił, Ale kiedy ty idziesz mądrym, wolnym krokiem, Julia, Zofia, Zdzisław. Ach kochana Julio... Co Zosiu? Jak wnoszę, Ach nie, proszą zostać, proszę... To przyczyna cała?... Ależ bo chciałam także... pokazać ci wprzódy... Jakie konie w karyklu, jakie pyszne stroje, Kiedy chwalę te fraszki, urazić Zdzisława. Ach więc już do litości dostąpiłem prawa! Julia, Zofia, Zdzisław, Radost. A charmant, charmant, superbe! już hrabina wstała. Buon giorno moje dziecię... ślicznaś moja mała. Byłem w blizkim gaju, Nie goniły, a, charmant! dla tego ja wolę Po angielsku! a, charmant, krocie uciech, krocie. Ależ, panie Radoście, któż w wieku Waćpana Radotage, Komtesso kochana! Nie, ojcze, i ja na to zezwolić nie mogę, Nie bardzo. Zawsze z koni masz jakieś przypadki. Tak, prawda, nogęm wybił, byłto casus rzadki. Jakto z konia? Na kursach raz mi się trafiło. Gdzie? Na kursach powiadam. Lecz gdzież miejsce było? Od bramy do arendy. Tu, tu? Tak, tu, u mnie. Po wzgórkach? Tak. I mostkach? Nie bardzo rozumnie. I któż tam był jeszcze? Ja i moi dworzanie. Wszystkich w szereg mieszczę, Wtém żyd idąc... bo żyda zawsze pełno wszędzie, I wszystko niepotrzebnie. Ach, i ja tak sądzę. Przypadki zawsze będą. (siadając po lewej stronie sceny). O, gadajcie sobie! O, czasami i bardzo, lecz nie w takiej sprawie: W mijaniu cała sztuka, a to łatwo umieć. Kiedy mnie nie rozumią, lub nie chcą rozumieć. Rzecz jasną każdy pojmie, więc niema bojaźni. Dowodem zrozumienia, jest dowód przyjaźni. Wolę nienawiść, wolę, jak przyjaźń w nagrodę Do skutku przywiodę! (idąc ku Radostowi i dziękując) Ach Mości dobrodzieju... (odprowadzając na stronę Zdzisława i pokazując). W końcu... meta stanie, Jemu kursa w głowie. Ach, kiedy wyrok szczęścia w jedném leży słowie, Nic nie słyszę. Z tym żartem prośba nie ulata; Nie, za mną proś brata, I jeśli ojciec zechce, to jeszcze odłożę... Nie, to być nie może. Czemu? Bo dwie mil tylko, moim gruntem będzie; Lublin? mil trzy chcesz pędzić? Z czegóż śmiać się tyle? Ależ inne mile. Inne? Mniejsze. Tak, charmant! przypominam sobie. Ciż sami, Astolf. (idąc naprzeciw Astolfa i podając rękę) Buon giorno! Bonjour, Mesdames. (obracając się przed idącym Astolfem). Patrz, mój surdut nowy. (z uśmiechem spojrzawszy z boku). Niezły. Cóż Comtesse Julie, ustał dziś ból głowy? Panna Zofia zawsze piękna jak nadzieja. (na stronie; poprawiając surdut). Niezły. (do Zdzisława z przyciskiem). Do nóg upadam pana dobrodzieja! (przypatrując się surdutowi Astolfa i swój poprawiając). Niezły! taki jak jego. (do Zdzisława, jednym zawsze głosem od początku sceny). Pod stopki mnie ścielę. Nieznośny. Prawda, czasem. Na cóż słów tak wiele? Dobry dzień, czy dzień dobry, twardo i nie ładnie, Bonjour, guten Morgen, good day; skarby, skarby, Panie! Niemiecka od francuzkiej uboższa jest mowa: Guten Morgen! Wo kommen Sie denn her? Ich komme Ach, mon cher Monsieur Radost, i dobry Zdzisławie, Twardy język i suchy, kiedy kieszeń pusta, Co za koncept. Niemądry. Ależ mon cher ami, Prawda? N’est-ce pas. Bez wątpienia. Wszak o literaturach sądzić jestem w stanie? Teraz i mniej znający daje swoje zdanie. Co też nie wygadują! Widzę więc, że chcecie O... o... już, plecie Takem był zasłabł koło drugiej po północy, To nie wiem, czyś pan osłabł, czyś się nami znudził, O słabości niegodna! noc przepędzić we śnie. Ależ bo byłem chory. Ależ bo tak wcześnie. Teraz dopiero Zdzisław powie nam kazanie: Nie, kazania nie powiem, lecz małą bajeczkę. Wroga unikać, Charmant! Astolfie, n’est-ce pas? dobrze rzecz wystawia; Ale nie myśl sobie, Prawda? n’est-ce pas? Sens jasny. O tych tu osnowa, I orzeł dobry, dobry; nie słuchał włóczęgi, O, miał rozum, i słowne przekładał dowody. Czemu? (w miarę zapału odmienia postawę). Stary, stary, cóż z tego? Patrzcieno u kata! Coto wiek! teraz, zaraz, niech kto w drodze stanie! (mówiąc „Ech Mospanie" chwyta się za głowę i poprawia perukę na ucho, jak się czapkę poprawiało, potém przy ostatnim wierszu chce chwycić za kord, w ten moment zdaje się jak przebudzony postrzedz swój ubiór; zostaje chwilę w téj pozycyi, potém mówi ze spuszczoną głową powoli i z ciężkiem westchnieniem) Było to tak... było! Eh bien? (na te francuzkie słowa podnosi głowę i podrygując wraca do dawnej przesadnej postawy). A, charmant, charmant! Bajek słuchać miło; Za pozwoleniem... jeśli jechać mamy. Jakubie! Etienne! Daj tu mego kapelusza... Mój kapelusz... przepraszam. Nikt się nie obrusza. Jednakże cię przepraszam; prawdziwie się boję, Allons! stary, ruszaj się! Ta idę, tfy! Żwawo! Czubka niema? Hm! czubka! (obraca go, śmieje się, sam podrygując na jednéj nodze). La pirouette! Brawo! Otby Panicz statkował. Wiem ja co się święci. Pszczółka tam być nie może, gdzie się truteń kręci. Zdzisław, Etienne. Nie słucha mnie... zatém list... albo, nie.. list wolę; Jest natręt! Sługa pański! pan się, widzę, nudzi... To, panie, inne rzeczy, to Francya, panie, (więcej tyłem się obracając; do siebie). Przecież raz przestanie. Tam pieców niema... tytuń, to bez fajek kurzą; Nie pierwszy pan się dziwi, widziałem niemało, O Rzymie... (cicho) chciałem wspomnieć właśnie; (przerywając śmiechem). A to co za baśnie! Najciężej do Anglii, ztamtąd jak po stole. Czy tak? Ale ja, panie, ja Francyą wolę. Więc z panem byłeś wszędzie? Ha niechaj sam powie. Prawda, sam to powiadał... ależ po tej mowie... Czyżby i Astolf kłamał?... Zaraz próbę zrobię... A o Renie pan słyszał? Ren, panie, to rzeka, Etienne zdziwiony odprowadziwszy go oczyma). Ja gadam, on wychodzi... nikt nic nie chce wiedzieć, Zasłona spada. Radost, Astolf, Ekonom, Jakub. Mon cher, patrz, dobrze chustka? guz dobrze ściśnięty? Po angielsku? Źle. (zaglądając Astolfowi pod szyję). Jakże? A frak, patrz, co? wcięty? Najpiękniej. Bądź Wasze zdrów. A! prawda, hé! ami! Ależ muchy w lecie. A w Anglii much niema? N’est-ce pas? co on plecie! Uciąć... A! i twój deresz jeszcze ogon nosi. Staruszek, niech pan... Uciąć! nikt się nie wyprosi. Radost, Astolf. Przesądy, rzecz niezwyciężona! Dobrze, żem sobie wspomniał, trzeba go wybadać (usłyszawszy; na stronie z nieukontentowaniem). Znowu Rzym! Lecz z nim mogę rozmawiać bezpiecznie. (siadając tyłem trochę do Astolfa przy przeciwnej stronie sceny; do siebie). Od czegoż zacząć?... hm, hm.. Ślepo we mnie wierzy. Od zręcznego pytania odkrycie zależy. W Rzymie długo bawiłeś? Bawiłem rok cały. (odwracając się nagle na stronie). Był. Rok nie dzień, skryć trudno... W zimie są upały? W zimie? nie, niema. (odwracając się, na stronie). Nie był. Wszak tam ciepłe kraje. Chce mnie badać, niedobrze; posądzać się zdaje. Papieża, czy widziałeś? Widziałem i nieraz. (odwracając się.) Był. Bo gdzieżby go widział. Dojdźże końca teraz? Ach mon cher Monsieur, wielką sprawiłeś mi radość; Tamto nam w każdym względzie nie braknie na wzorze, A któż lepiej nad niego naśladować może? Tak, naśladować umiem, niema i gadania, Bo w tém błądzisz przy całym swym wielkim rozumie: Mam jednego Anglika i ten wszystkiém rządzi, No, ale ma już błądzić ten co będzie rządził, A, i ja wolę, oczywiście! Savez vous quoi? Daj krzyżyk temu żupaniście, Masztalerz ekonomem? Cóż to tak uderza? Idą na ochmistrzynie markietanki cudze, Anglik, prawda i to. Zofia, Astolf. Przecież znalazłem chwilę, której los tak skąpi, (zwracając się ku drzwiom). Zaraz... Momencik. Julią... Dwa słowa. Nie, nie. Wszakże to nasza ostatnia rozmowa. (po krótkiém milczeniu); Chcę Zofią pożegnać. Dzisiaj zaraz jadę. Zdziaław został szczęśliwszym... przeszkód mu nie kładę. Zdzisław? Ach gdyby uczuć bez granic, bez miary, Przyczyny? i jakieżto? Jego sposób życia. Ja, nie jestem w stanie Nieszczęściem, pewien układ zawcześnie zrobiony Lecz wiem, że kto w domowej wychowany ciszy, Pojmuję także bardzo, choć mieszkam w Warszawie, Dla rozrywki urządzać i hodować trzody, (z niecierpliwością.) Ktożto Panu powiedział, że ja tak wieś lubię? Jakto? piękna Zofia tych zabaw nie lubi, Zdzisław choć stanie w świecie obok swojej żony, Przebacz ten śmiech niewczesny; Lecz wystawiam sobie Jak ten dobry wieśniaczek wyda się przy tobie. Lecz ja mu nie uwłaczam, nie czynią zniewagi; Słucham pana Astolfa, wymowie się dziwię, Nie chcesz zrozumieć, powiedz, i to męką moją, Ach! (wybiega). Zofio! słowo! (wstając.) Cóżem za głupstwo zrobił!... kląkłem niepotrzebnie; Ty gapiu, Stefanie! Astolf, Etienne. (za drzwiami). Słucham, biegnę. Już jestem... jestem... jestem... Panie. Ty byłeś gdzieś trębaczem? W kompanii drugiej I dla tego, żeś trąbił za Renem dwie mile, Jak się uda. Dowcipu nie tyle, Mnie tu na rękach noszą. Tak jest, na kułakach, I czegożbym się lękał, żem mu duby prawił, Otóż słowo zagadki. Cóż mi trzyma ręce, Słowo pańskie, słowo... Że ci łba nie skręcę? Jak pan chciałeś, zostałem wielce poważany, Tak, to sposób jedyny: prawdą wesprę baśnie. Otóż i on właśnie. Astolf, Zdzisław. Zdzisławie, łatwo zgadnąć, więc nie chcę w to wchodzić, Niewiem, lecz mi powiesz może. Zacząwszy od a do zet odbyte podróże, Astolfie! Gdy poznałem, że zła droga prosta, Przesadną eleganta przyodziałem postać; I jakiż koniec temu? Z panną się ożenię. Czy tak? Młoda i dobra, łatwo ją odmienię. A ojciec? Ten rad nierad musi się przeprosić; Oszukujesz go jednak. Zdzisławie! poprawa Nie masz do niej prawa. Chęć dobra. Korzyść własna. Obie w jednym rzędzie. Czemuż mi to powierzasz? Byś milczał w tym względzie. Cóż ci ręczy? Twój honor. Honor, w fałsz wprowadzać. Honor, szczere zwierzenie i ufność nie zdradzać. Ostrzedz, powinność moja. I w dobrym sposobie, Chcesz bym ci pomógł? Nie chcę, i nie jesteś w stanie. Nie, nie, szczerym być muszę. Co za szczerość, proszę! I względem oszukaństwa uwag ci nie robię. O piekielnie! piekielnie! cierpię jak na męce. Zdzisław, Julia. Ach, Zdzisławie, słuchaj mnie! jakie mam domysły, Na przykład? Że jest oszust. Julio! Udaje, Zwodzi nas, nigdzie nie był, a o wszystkiém baje; Co za myśl! Jakto, wątpisz? Wątpię. I z przyczyny? Bo... bo go znam. Ty go znasz? wszak przed pół godziny... (coraz bardziej się niecierpliwiąc). I cóż z tego ale wiem. Co wiesz? Kto? Ty. Co wiem? To, co mi masz powiedzieć. Ja ci nic nie powiem. Zdzisławie! Droga siostro, Julio kochana! Nie pytaj się, nie badaj, nie dręcz, nie męcz tyle, Idę, idę! Zdzisławie, co się z tobą dzieje! Dobrze, dobrze na honor, dobrze plan zakréślił, Zdzisław, Zofia. Przyjąć nie mogę; na cóż tajemne pisania? Ty, Zofio, zabraniasz, ty unikasz zawsze, Wyrwę się z tych miejsc lubych, wyrwę się jak z życia, Zdzisławie! O Zofio! Co czynię, o nieba! Wola ojca... Rozumiem, więcej nie potrzeba; Więc pan jedziesz? Na cóż czekać dłużej. Jedziesz pewnie? Najpewniej. Szczęśliwej podróży. Każesz jechać? Ja? Każesz zostać? Ja? Więc jadę. Jechać, czy nie? odpowiedz; dajże mi choć radę. Nie, nie, jutro odpowiem. Zaczekam, zostanę; Żadne. Zofio! Żadne. Lecz Radost mu sprzyja. Prawda, Astolf go bawiąc dość zręcznie podbija: Tak jest, Zofio, Astolf... wcale mnie nie zwodzi. Zosiu, Julia sama na ogród wychodzi. Radost, Zdzisław. (biorąc go na stronę i obzierając się) Powiedzno mi w sekrecie, mon cher, co to znaczy, Alboż ja wiem. Hm, nie wiesz, ale twoje zdanie? Zdanie? Ja nie mam zdania. O, figlarz! Mospanie. Bo się jąka czasem. Ależ o! cóż bo pleciesz; jak po mydle prawi Może więc nie chciał mówić. Tak sobie uroił? Czyim? Moim. Zięciem pana? Wprawdzie obietnica dana A Zofia?... Lecz ten punkt wyjaśniłeś właśnie. Ja, jam wyjaśnił? brawo! cieszę się tém szczerze; Spytana w tej mierze, Przed czterema dniami? Fałszywa!... Zezwoliła. Czy mnie sen nie mami? Kontent jestem, że wszystko tak się ukończyło. Jakto, i mnie jej ojciec, jak nic, to powiada? Kochasz ją? jakto, zawsze? a to rzecz zabawna! Żarty zbyt bolesne. A ty porzuć, wierzaj mi, miłostki niewczesne. Próżne słowa. Niepróżne; jak syna cię lubię, Zofia mnie zdradziła! (odchodzi nagle.) Kaciże to znali! Ale cóż, Zosia tak chce... tak żałośnie wzdycha!... Hm, hm, hm, charmant, charmant, burza po pogodzie! Radost, Jakub. Gdzie pan Astolf? Z paniami w ogrodzie. Słuchaj! Słucham. Astolf gdzie? W ogrodzie z paniami. On mi się nie podoba, mówiąc między nami. Komu? Mnie. Charmant, charmant. On mody wprowadza. Hm, hm. On paniczowi wszystko złe doradza. Stary Jakub radoteur. Za nieboszczki pani Pamiętasz, jakem w studni czapkę ci utopił? Alboż to jedne figle!... Łebski chłopak byłem. Ho, ho! Albo do stołu, jak cię raz przyszyłem? A wróbel? O, za wróbla cztery plagi wziąłem. Hej, hej! nie te to czasy! Jakub nic nie umie, Radoteur stary Jakub. Oni jedzą może: Charmant. A co najbardziej serce mi przenika, Jakubie, jesteś głupi. O!.. stary!... Jakubie. No, no, już zgoda... ty wiesz, że nie lubię Smiej się... pamiętasz wiśnie? (w miarę przypomnienia rozwesela twarz) Te, te, pod siatkami? (woła ku drzwiom obrócony i podnosi maskę na czoło). Astolfie! goddam! czekaj!... nietęgi w tej walce... Uf! nieznośne łaskotki, bronić się nie mogę, Un, deux, trois, hi, he, ha! nie żyje! Radost, Jakub, kilku służących. Cóż to jest? czego? poco? wchodzić niespodzianie — Będziem służyć do śmierci, będziem służyć szczerze. Ale niech nas Jegomość inaczej ubierze. Nie, nie, tak po francuzku. Żeby choć trzewików... Chaussé, chaussé, tak ładnie. Precz! dosyć tych krzyków. Już po Świętym Marcinie... Wiatr mroźny podcina. A we Francyi niema Świętego Marcina? Nikt z nas nie wytrzyma. Tam może śniegu niema. Co? tam śniegu niema? Astolfie!... albo i ty... chodźno tu Mospanie. Ciż sami, Etienne. Najlepiej was objaśnić ten człowiek jest w stanie; (wprzód się kłania; potém prostując się). Honoru za wiele. Człowiek robił wojaże. Pod stopy mnie ścielę. W Francyi bywa śnieg? Śnieg? Tak czasem zawieje, No, tak się nie dzieje. Francuzi znają buty? Znają, lecz nie noszą. Słyszycie! proszą. Niema co i gadać, niema. (poprawiwszy chustkę na szyi.) Hm! jakem był w Paryżu, taka była zima, (niedowierzając, lecz nieśmiało). Cytrynowe w Paryżu? cóż za cuda nowe. Chciałem rzec migdałowe. A, co tak, to ale. Aha! zarazem postrzegł, że bryknął w zapale. Com ja już widział w świecie, com ja krajów zmierzył, Ja pierwszy. Ale ja wiem, wiem, o co tu chodzi: Saboty! brawo! charmant! saboty, trzewiki, No, precz, precz, precz. A charmant! des sabots, saboty Jakubie, niech się bednarz weźmie do roboty. Jakub, Etienne. (długie milczenie.) Pana Referendarza... Pana wojażera. Wolne żarty Waszmości... I kamerdynera... Mości panie Jakubie, nie drwij sobie proszę; Dosyć ja już i wstydu i strapienia znoszę. A na cóż było jakieś wspominać soboty. Bo przykrzejsze nam własne, niż cudze kłopoty. Czasem. Jak mi pan zagra, tak ja skakać muszę. Żeby bednarze z drewna trzewiki robili! (naśladując potrosze sposób mówienia Jakuba). Każdy panicz młody Zaraz dom stary burzy. A wystawia nowy. Bramę z wieżyczką zrzuca. Zasypuje rowy, Nawet i altany. Teraz trawnik za grządki. Kwiaty za parkany. Słowem wszystko nic potém, lepiej dawniej było! (częstując go tabaczką.) No, kiedy tak rozmawiasz, to cię słuchać miło. „Jak bywało, niech będzie,“ dopóki mawiano, Teraz szum, blask, trzask wszędzie, a pieniędzy mało. Albo ot, jak w ten moment, kiedyż to się działo? A stary kiwa głową i jak duda stoi. Żebym go był uchwycił! byłby miał za swoje! A! panna Zosia! smutna, i płakać się zdaje. Zofia, Jakób. (na stronie.) Czegóż chcę?... kogoż szukam i spotkać się boję? Ach, biedna głowa moja!... biedne serce moje!... Nie, nie, ulegnę potrzebie: Ach, to ty Jakubie. Ja chodzić nie lubię. Może widziałeś? Kogo? Tak, kogo. Nikogo. Czy kto jedzie? Jedzie. Kto? I nie jeden drogą. Lecz ztąd nikt nie wyjeżdża? Ztąd? Ztąd. Pan? służący? Pan. Pan? który? Pan Zdzisław. No, wyszło niechcący. Pan Zdzisław miałby jechać? Właśnie pytam o to. Nie prędko on pojedzie i nigdy z ochotą. Gdzież?... cóż robi? widziałeś? Muszę trochę zgrzeszyć, O, widziałem, widziałem, zdrowy i wesoły; Tak, kiedy on się cieszy, to i ja się cieszę, Ach, ja się bardzo cieszę, kiedy on się cieszy, Zofia, Julia. Julio! nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwa; Będziemy zawsze w mieście, zawsze w ciągłej wrzawie Lecz czemuż, do twych życzeń dochodząc szczęśliwie Ze śmiechu, ze śmiechu prawdziwie. Zosiu, ty mi coś kryjesz? Cóżbym ja ci kryła? A teraz? Teraz ze mną inaczej się dzieje. Potrzebneż ci do szczęścia są Zdzisława żale? (rzucając się w objęcia Julii). Ach, Julio, Julio! kocham go nad życie! Zatém tej tajemnicy będę miéć odkrycie. Nie znałam mego serca i żyłam w tym błędzie, A wieść, że swój los przyjął bez serca boleści, I cóż więc myślisz robić? Pójdę do klasztoru. A, pozwól mi się rozśmiać z twojego wyboru. Ach, Julio! bez niego nie chcę i korony. A z Zdzisławem i chatka... Mścij się, mścij, masz prawo. Któż ci mówił, że wesół, że skacze tak żwawo? Jakub. To skłamał. Zdzisław ledwie do poznania, Julio, idź, śpiesz, biegaj, niech nie jedzie w błędzie, Jakto? Przed kilku dniami, w zwyczajnej rozmowie, Odpowiedziałam ojcu na zwykłe pytanie, Kochasz go więc? Nad życie. I cóż będziesz czynić? Mówiłam, do klasztoru... Nie rób się dziecięciem; Nie, nie, ojca uporu nic w świecie nie nagnie; Prośba, łzy wiele mogą. I mówić się boję, Otóż i on; odważnie. Ach, cała truchleję! Tylko zwolna. Ratuj mnie. Płacz i miej nadzieję. Radost, Zofia, Julia. (mając papiery w ręku.) Fe, fe, źle, źle; szkaradnie! od kołka do kołka Cóż się stało? Wszystko źle: fe! tego nie lubię, Ale cóż?... Proszę! pisze i pisze bez miary. A ja, Monsie Fiurliurluk, ja chcę mieć talary! Ulice powysadzał i w gwiazdy i w koła, Lecz co z tego najprzykrzej, najbardziej niemiło, Czegóż ty znowu płaczesz? Ach, wielkie zmartwienie. Twój Astolfek nie zginął, kocha cię szalenie! I jeszcze mu tu świta, lub fałszywie radzi. Nie śmie mówić. Hm, hm, hm, czemże tak strwożona? Chce wstąpić do klasztoru. Do klasztoru? ona? No do tego klasztoru wiem ja dobrze drogę. Ach, ojcze, ja Astolfa żoną być nie mogę. Żarty? Nie, dobry ojcze. A wiedząc dokładnie, I klasztor jej młodości schronieniem się stanie; Ale... cóż Pani w głowie!... chybabym oszalał, Jednak, Panie Radoście, cóż wypadnie z tego, Co, co, jak, jak, kochając... kochając... Zdzisława. Zdzisława? Otóż macie!... (chodzi, po krótkiém myśleniu) Nie, nie, co raz przyrzekłem, nigdy nie odmienię... Wszakżem bo cię się pytał. Ale te dziewczęta, No, no, Panie Radoście, więc mamy nadzieję... Radost. Ciż sami, Astolf. Permettez, Monsieur Radost, niech z ust pięknych słyszę (bierze za rękę Astolfa, i przed Zofią mówi). Zofio, twój mąż przyszły. Powtarzać nie trzeba, Zosia twoją, masz rękę, czyż ci nie dość jeszcze? J’en suis charmé; lecz ten żal, który oko czyta... Kiedy ojciec przyrzeka, któż się córki pyta? Merci... rozumiem trochę. Lecz, łaskawy Panie, Słowa nie łamię. Prawda; ale cóż to znaczy, Kiedy panna chce wstąpić płacząc do klasztoru, (odmienny przybiera sposób mowy). I zupełnie zgaduję. Lecz że nie jest rada, Jak inaczej uniknąć a nie złamać słowa? Więc ze strachu przedemną to zrobić gotowa? Radost, Zofia, Astolf. Hm, hm, hm. Czy to pewnie? Pod jednym warunkiem. A ten! Byś nie gardziła Astolfa szacunkiem. Nigdy, nigdy. Hm, hm, hm. Jeszcze prośba mała: Zdzisław został szczęśliwszym. Ja się z tém nie kryję. Dla spełnienia twych życzeń wszystkiego użyję. Zdzisław kocha Zofią, kochany wzajemnie; I ma się czego wstydzić. Lecz choćem was zwodził, No, no, no, prawdać i to, niema co powiedzieć. (zachodzi z przeciwnéj strony Astolfa i całując rękę Radosta) I jakże? Co? Z tamtém. Z czém? O tém sam wam powie. Hm, hm, hm, coto proszę u tych młodych w głowie! Zofia, Astolf. Tracąc cię już, Zofio, lepiej cię poznaję; Szukajmy zapomnienia przeszłego stosunku. Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław. Ach, Zofio! Astolfie! gdzież wyrazów zbierę... Prędko chciałeś odjechać. Mogłemże inaczej? Tak łatwoś mnie porzucał. Łatwo? Powiedz raczej Ja chętnie, o Boże! Ale któż się może... Właśnie czas zacząć kłótnią i skargi rozgłaszać, Julio! Ale scenę w ten moment odmienię, Zdaje się... Spodziewam się... Mam nadzieję przecie... Idźcieże więc do niego, czego stać będziecie. Ciż sami i Radost. Tak lepiej... i że lepiej mogę się poszczycić, A! Zdzisław! Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę, miasto Sceny X, XI, XII. Radost, Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław. Ach, Zofio! Astolfie; gdzież wyrazów zbierę... Potém, potém się Waszmość ze wszystkiego sprawi, Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę, DAMY I HUZARY.
KOMEDYA
WE TRZECH AKTACH, PROZĄ.
Pochlebstwo ma w sobie osobliwy przysmak, chociaż go kto rzkomo odrzuca, przecież ono smakuje.
And. Max. Fredro. OSOBY:
Scena w domu MAJORA, na wsi.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik, Rembo. Major.
Czy tylko pewnie? bo to czasem... Rembo.
Nie śmiałbym przecie zwodzić pana Majora; niech zaraz zginę, jeślim nie widział na własne oczy kozła i dwie sarny. Wszystko troje wyszło razem do bydła, na ciemną dolinę, jak ten kąt, ta struga... oto jak ta wielka łoza, gdzie ksiądz Kapelan prześlepił zająca... aż tu obces kundys jeden i drugi: huf, huf!... Ech, panie! jak nie pójdą sarny moje! strach! aż się ziemia trzęsła!... przez Garb, Wielką Banią, po nad Bartkowy potok...Major.
Ho, ho, ho! sarny dotychczas na drugim końcu świata. Rembo.
Zlękły bo się fur idących gościńcem i hajże łąkami nazad w jasieninę. Major.
Nam więc drogą od kopców zastąpić wypada. Rembo.
Ja z dębniaków cicho psy podpuszczę, a każda na strzelbę, jak na rożen wpadnie. Major.
Dalej panowie! I na urlopie nie dam wam próżnować. Kapelan.
Zaraz, zaraz. Porucznik.
Ja dogonię. Major.
(biorąc lulkę ze środkowego stoła i kiwając głową, do Remba). Zawołaj Grzesia. (Rembo odchodzi). Rotmistrz.
(do kapelana patrząc na szachy). Wygram, jeśli wieżę cofnę. Kapelan.
Wątpię. Rotmistrz.
Załóż się. Kapelan.
Dobrze. Rotmistrz.
Nikt tu nam nie ruszy, za powrotem przekonam, i talarka schowam. SCENA II. Ciż sami, Grzegorz. (Stary huzar z ogromnemi wąsami). Major.
Tylem razy, mój Grzesiu, już cię o to prosił, abyś kładł wszystko na swojém miejscu. Poco tu na mapach lulkę zostawiasz? tam w szafce ma swój numer; nienawidzę nieporządku. (oddaje lulkę i zdmuchuje mapę). Otóż, otóż, nie mówiłem? plama... i ta baszta... á propos, a klucznica? Grzegorz.
Kłusem wywieziona. (odchodzi) Kapelan.
Bogu dzięki. Rotmistrz.
Ostatnia więc białogłowa usunięta z naszego domu; będzie raz przecie cicho i spokojnie. Major.
Okropnie gadała. Porucznik.
Bo stara, bo stara. Major.
O ho, ho, Panie poruczniku, wiem, na co Pan zakrawasz, ale nic z tego. Wolę huk moździerzy, niż kobiece świergotanie. Nic z tego, i pokażę, że i żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety. Porucznik.
Piękny rząd! Kapelan.
Dobry, dobry.Rotmistrz.
Wyśmienity. Major.
Wyśmienity. Porucznik.
Czy zawszeście go Panowie wyśmienitym znajdowali? Czy zawsze przykrém było kobiece świergotanie? (długie milczenie) Major.
Chodźmy na polowanie. Rembo (wbiegając).
Goście jadą! Major.
Któryś z kolegów. Rembo.
Gdzie tam! kilka pojazdów! największa parada. (Odchodzi, oficerowie jeden po drugim, zbliżają się powoli do okna).
Major.
Dla Boga! landara. Porucznik.
I kocz. Rotmistrz.
I bryka. Porucznik (z ukontentowaniem)
Ach! damy! Major, Rotmistrz
(odskakując na środek pokoju). Damy! Porucznik (rachując).
Jedna, dwie, trzy... Major, Rotmistrz
Trzy!(z żałością spoglądają na siebie). Porucznik.
Cztéry, pięć... Major (jak wprzódy).
Pięć! Rotmistrz (podobnież).
Pięć! Porucznik.
Jeszcze jedna... Major, Rotmistrz (razem).
Sześć! Porucznik.
Jeszcze jedna. Major, Rotmistrz (razem).
Siedm! siedm! Kapelan (wstając).
Siedm! (Zatykając uszy znowu siada i tak oparty o stół, do końca sceny zostaje). Porucznik.
Co widzę! (wybiega.) Rotmistrz
(zbliżając się nieśmiało do okna). Cóżto za baby! Co za gmachy! Co za graty! Major
(zbliżając się do okna). Ach, to siostry moje. Rotmistrz.
Przepraszam cię... Major.
Niemasz za co, znam ja je dobrze. (chodzi po pokoju coraz prędzej). Siostry, damy, przyjąć je wypada... Grzesiu, mundur!... mój mundur, Grzesiu!... czy diabli nadali... Grzesiu, mundur! (Grzegorz z mundurem chodzi za nim). Rad im być muszę... mój mundur, Grzesiu! mój mundur! cieszyć się trzeba, czy diabli nadali!Grzegorz.
Niech Pan mundur włoży. (Po lewej stronie sceny Major wdziewa mundur, przez zapomnienie na swój ubiór. Postrzegłszy się, chce zdjąć, i ściąga razem rękaw szpencera; nie może ręki wyrwać, gdy wchodzi Pani Dyndalska z dwoma pieskami na ręku, za nią Józia, kosz w ręku ze szczeniętami i kilka pudełek; Przy Majorze dalej w głębi stoi Rotmistrz, za nim Kapelan: Grzegorz z mundurem wychodzi.) .SCENA III. Major, Rotmistrz, Kapelan; (następnie) Pani Dyndalska, Józia, Panna Aniela, Zuzia, Pani Orgonowa, Zofia, Fruzia, Porucznik, Rembo. Dyndalska.
Jak się masz, Panie bracie? (do Józi)
Ostrożnie, gawronie! nie upuść szczeniąt. Major (pomieszany).
Witam, witam. Dyndalska (do Józi).
Czegóż trzymasz? połóż! (do Majora).
Jakże się miewasz? (do Józi)
Czemuż nie na stole? jakieżto głupie dziewczę! (Józia kładzie wszystko na szachach i wychodzi. Dyndalska siada. Aniela wchodzi, za nią Zuzia z dwiema klatkami, w jednej sroka, w drugiej wiewiórka, i z różnemi gratami)
Aniela.
Wieki już, braciszku, jakeśmy się widzieli. (do Zuzi)
Postawże klatki, czego będziesz stała?Major.
Witam, witam. Aniela (do Zuzi).
Gdzie, gdzie, gdzie! ślepa! cóżto stołu niemasz? (Zuzia stawia klatki na mapach i odchodzi. Poruszenie Majora. Rotmistrz go za suknię wstrzymuje).
Major (cicho do Rotmistrza).
Mapy. Rotmistrz (do Majora)
Pst! (Major stara się pokryć nieukontentowanie i spogląda czasem na mapy. Słychać hałas i krzyk kobiet za sceną.)
Rembo (za sceną).
Nie rusz; a harap! a fe! a zasię! Orgonowa
(tyłem wchodząc i trzepiąc rękoma). Zasię! zasię, bo zemdleję. (Rembo za nią wchodzi trzymając kota nad głową, którego we drzwiach Orgonowa odbiera). Biedny Filunio! moja duszka droga! jak się trzęsie! Biedny Filunio! Jak też możesz, Panie bracie, trzymać takie obrzydłe psiska? jakiemiś kajdankami podcięły mi nogi i tylko co nie rozdarły lubego Filunia. Rembo.
To na sforze Zagraj z Pisklą jak kota zwietrzyły, hajże po kocie! obces na Jejmość! a Grzmocisz i Popraw... (wychodzi na znak Majora). Orgonowa.
Fi, co za nazwiska! przebrzydłe kundysy... ledwie dyszę... całam w pocie. (Siada przy Dyndalskiej i Anieli. Za Orgonową weszła Zofia z Porucznikiem niosącym klatkę z kanarkiem, którą zawieszają w głębi rozmawiając po cichu. W ciągu tej sceny, dziewczęta powynosiły kota i pieski). SCENA IV. Orgonowa, Dyndalska, Aniela. (siedzą w rzędzie po prawej. Po lewej stronie na przeciwko, stoją:) Major, Rotmistrz, Kapelan; (w głębi) Zofia, Porucznik[2]. Major.
Witam, witam Panie siostry w moim domu i bardzo przepraszam kota, za niegościnność Piskli i niecnoty Zagraja. Orgonowa.
Patrz, Panie bracie, moja córka. (Zofia się zbliża i kłania) Owa Zosiunia mała... Anibyś ją poznał pewnie...
wyrosła, wyładniała, nieprawdaż? Za jej wychowanie nie powstydzę się także. W pierwszej stolicy świata mogłaby bezpiecznie rozmawiać, i to nie jednym językiem: Kapelan (na stronie).
Nie jednym! okropnie! Orgonowa.
Miała i guwernantkę; Madam znakomitą, i na wyższych naukach w mieście pół roku strawiła. Aniela.
Talenta gdy rozwinie... Dyndalska.
Ach, Anielko luba, co też nie wygadujesz! Już je rozwinęła: czyliż nie śpiewa całego Rossyniego, tak, że każdy słuchać musi? Czyż nie tańcuje, tak, że nigdy taktu nie chybi? Czyż nie maluje, tak, że jej kwiatek wszystkich zwodził, i że Pan Sędzia chcąc powąchać, nosem go zmazał? Aniela.
To Pan Referendarz. Dyndalska.
Ależ Pan Sędzia, mój aniołku! Orgonowa.
Cicho, cicho Dyndalsiu; nie trzeba jej w oczy chwalić, ona sama pokaże, co umie. Aniela (do Majora).
Jakże ci się podoba? Dyndalska
(szturchając ją łokciem). Cożto za pytanie! Aniela.
Nie dasz mi mówić, kochana siostruniu. Dyndalska.
Bo mówisz bez sensu, moja duszko. Orgonowa.
Cicho, cicho siostruniu. (do Majora) Któż są ci Panowie? Major.
Rotmistrz Sławomir. W szkołach jeszcze przyjaźń nas złączyła; razem wdzieliśmy mundur, razem go nosili i razem może w jednej złożym go mogile. — Nasz poczciwy Kapelan, także dawny towarzysz, prawdziwy przyjaciel ludzi; wiele robi, mało mówi, naśladować go należy. — To, mój Edmund, już wam po części znany z mojego listu. W jednej nieszczęsnej utarczce, kiedy każdy o sobie tylko myślał a ja raniony pod ubitym leżałem koniem, on mnie szukał, postrzegł, zebrał kilku walecznych, natarł na nieprzyjaciół i osłonił własnemi piersiami; cofał się, nacierał, znowu się cofał i znowu nacierał, aż póki naszych wzrastająca liczba zwycięztwa nam nie wróciła. Tamto mnie, mnie broniąc, odebrał tę krésę przez skronie, która więcej warta niż dziesięć wieńców. (ściska go z rozczuleniem). Zofia (mimowolnie).
Ach, to pięknie być odważnym! (spuszcza oczy na bystre spojrzenie matki i ciotek). Orgonowa.
Dobrze, dość tego, teraz do interesu. Chcę pomówić z tobą, Panie bracie, zatem pozwolą Panowie... (Oficerowie odchodzą, i Zofia do swego pokoju na znak Orgonowej). SCENA V. Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major. Orgonowa
W jedném zwięzłém słowie wszystko ci opowiem; nie lubię niepotrzebnej przemowy, bo kto ma rozum, ławo pojmie i zrozumie, gdy mu jasno rzecz przełożę. Zatém bez przemowy; lepiéj w krótkości powiedzieć, o co chodzi, a potém dać przyczyny i dowody. Nareszcie, takem mocno oczytana, tylem żyła w wielkim świecie, tyle mam roztropności i przenikliwości, że się w zdaniu nigdy nie mylę i chyba szalona głowa sprzeciwić mi się może. Przystępując więc do rzeczy, powiem, że powziąwszy wiadomość, żeś na urlopie i żeś do wsi swojej przyjechał, zaraz zgadłam, że wojskową służbą znudzony, chcesz ją porzucić i na wsi osiąść. Myśl chwalebna, ale do tego potrzeba...Dyndalska (prędko).
Pozwól, kochana siostruniu, niech ci przerwę: gdy się kogo chce przekonać, nie zawsze najkrótsza mowa najlepszą mową bywa. Trzeba najprzód dać przyczyny, co do czego nas nakłania, potém rzecz wyłuszczyć, a na końcu dać dowody na poparcie swego zdania. Lecz nim do zamiaru przystąpię, wypada uczynić rzut oka na poprzednicze zdarzenia i obecne położenie. A że to rzecz wielkiej wagi, na rozdziały ją podzielę, w którym Panu bratu, dowiodę: (licząc na palcach) Że dotychczas źle miał w głowie, że ponosi wielkie straty, że wojskowość nic niewarta, że na wsi osiąść rzecz najlepsza, że rozumnie radzę... Aniela.
Lepiej, duszko moja, napisz dzieło o tém, a teraz pozwól, niech najprościejszą drogą zbliżę się do celu. Orgonowa.
Gadajcie, o! gadajcie, gdy tak bardzo gadać lubicie; gadajcie, bardzo proszę. Ja nic nie powiem, Ja nic nie wiem. Ja nic nie umiem. Gadajcie, łaskę mi zrobicie. Dyndalska.
O, i owszem, ja będę milczała; niech kochana siostra rozprawia, gdy jej tak przykrą chwila milczenia. Albo ją może wyręczy, wymowna Anielka. Aniela.
Ach, gdzieżbym ja się śmiała porównać w wymowie z kochanemi siostrzyczkami: słuchać będę rozdziałów lub drugiej przemowy bez przemowy. Orgonowa.
Proszę mówić, bardzo proszę. Dyndalska.
Bez ceremonii, bardzo proszę.Aniela.
Mówcie, mówcie, bardzo proszę. Orgonowa, Dyndalska, Aniela.
Bardzo proszę. Orgonowa (idąc ku drzwiom).
Nie przeszkadzam. Dyndalska (podobnież).
Zostawiam. Aniela (podobnież).
Odchodzę. Orgonowa, Dyndalska, Aniela
(kłaniając się po kilka razy od drzwi, albo odedrzwi). Mówcie, mówcie, proszę; bardzo proszę... (wychodzą). SCENA VI. Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik (następnie wchodzą zamyśleni i stają przy Majorze, który od początku przeszłej sceny nieporuszenie na środku stoi.) Rotmistrz, Porucznik w mundurach; Kapelan w surducie. Rotmistrz (po krótkiém milczeniu).
Cóż tam słychać? Kapelan.
Zaprzęgać nie każą? Porucznik.
Jakimże rozkazem zaszczyciły nas damy? Major
Ra ra ra ra ra ra, rozumiecie? Rotmistrz.
Któż to zrozumie? Major.
I ja nie zrozumiałem, w uszach mi tylko dzwoni.Rotmistrz.
Jednak... Major.
Nic nie wiem. Porucznik.
Przecie... Major.
Nic, nic u kata! Gdy jedna mówi, druga jej zazdrości, jedna od drugiej mędrszą się mniema; tak, chociaż wszystko zawsze w jedném słowie, gadaninie końca niema, a o co rzecz idzie, mądry kto zgadnie. Jednak, czy się dowiemy czy nie, wypada przyjąć je godnie. Połączmy nasze starania. Nieszczęście tylko, że nikogo nie mamy takiego w domu, coby umiał damy przyjąć. Porucznik.
Aha: źle, kobiét niema. Kapelan.
Niema gdérać komu. Rotmistrz.
Szkoda w samej rzeczy, żeśmy się ostatniej pozbyli. Major.
Hej! Grzesiu! Rembo! Zaraz wszystko będzie. (Rembo i Grzegorz wchodzą).
(do Remba) Niech Kutasiński na łysego wsiędzie i dalej w pogoń za klucznicą; a jak ją dojdzie, niech baba nie trzepie, nie rozprawia, i czém prędzej na łysego wsiada. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi. Porucznik
I niech tęgim kłusem wraca.(śmiejąc się, do Remba) Kapelan.
Ale nie uchodzi. Major.
Ale czemu? czyż nie kłusują nasze markietanki? (do Remba) Zresztą jak zechce, niech zrobi; byle mi (patrząc na zegarek) na jedenastą klucznicę przystawił. Marsz! Jedno już jest. (Rembo odchodzi) Rotmistrz.
Wszystko to jeszcze fraszka, ale obiad, obiad, to sęk; bo nie zwodźmy się umiejętnością Kordesza. Słynie on wprawdzie w obozie, jako najlepszy kucharz; ale cóż umie dobrze zrobić, mówiąc między nami: huzarską pieczeń i pieczeń huzarską. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi. Rotmistrz.
Dla dam, innych przysmaczków, innych łakoci potrzeba. Trzeba jakiejś na stół ozdoby, coś pięknego, coś lekkiego. Major.
Wiem, wiem czego trzeba. Wszystko to Grześ zrobi. Bywał po różnych miastach, po różnych dworach, widział różne kuchnie; Grześ, Grześ zrobi ciasta. Grzegorz.
Ale... Major.
A ty, mój Edmundzie, zatrudnisz się, z łaski swojej, szykiem potraw; bo to, słyszę, teraz rzecz wielkiej wagi, czy ryba po mięsie, czy mięso po rybie. A Grześ, chłopak w ciemie nie bity: zrobi, choć czego nie umie.Grzegorz.
Ale... Major.
Ale zrobisz ciasta. Grzegorz.
Ale ja, Panie Majorze, dalibóg nie umiem. Major.
Zrobisz; ja każę i basta. Jest więc i drugie. Dobrze nam się wiedzie. Rotmistrz.
Trzebaby jeszcze przy stole jakiej rozrywki damom. Major.
Muzyczki? Co mówicie? Rotmistrz.
Zapewne, czegoby trzeba!... ale zkąd? Major.
Zkąd? Grześ i Rembo trąbią doskonale. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi. Major.
O, dajno pokój, Kapelanie; wszystko nie uchodzi. Porucznik.
Ale zmiłuj się, Majorze, wszystkie do jednej, wystraszysz z własnego domu. Major.
Czém, czém u diabła? Nie trąbiąże walca doskonale? Niech im tylko czasem Kapelan w takt głową kiwnie, a zobaczycie jak wytrąbią gładko. Ale co za myśl nagle mi przychodzi!... wybornie, przedziwnie!... Ty, ty, Rotmistrzu, musisz się tem zająć: każ postawić pod oknami jadalnego pokoju... postawić... wiesz co? zgadnij!... moździerzyk nabity... Jak krzykną: wiwat damy! rym! z moździerza.Kapelan.
O, na honor, nie uchodzi. (wstaje) Porucznik (wstając).
To żadnym sposobem być nie może. To nie z żołnierzami sprawa. Major (wstając).
Ale już proszę... Porucznik.
Uważ przecie, że to kobiéty. Major.
Jest i kaznodzieja! Brawo, brawo, kobiety... nie wiedziałem. Coto u diabła, że ci Panowie młodzi myślą, że starzy nigdy młodemi nie byli. Jak wy teraz żyjecie, myśmy żyli dawniej... a może i lepiej, i tężej, kiedy o to chodzi. Proszę! hm! Oni tylko wiedzą, jak się z damami obchodzić. I jam całe życie nie rąbał, i jam się bawiał z damami i zawszem dogodził! zatém gadaj nie gadaj, ja z moździerza wystrzelę. Rotmistrz.
Można bezpiecznie; bo choć się trochę popłoszą, to zapewne z przestrachu złych skutków nie będzie! Major.
Tak jest, złych skutków nie będzie! Rotmistrz.
A zabawić trzeba. Major.
A zabawić trzeba. (do Grzegorza). Moździerz pod oknem postawić. Marsz! Ale, ale, proszę cię mój Grzesiu, jak będziesz trąbił, nie dmij też tak mocno, zwłaszcza w drugiej części; na tej odbitej nucie zawsze tak ci w trąbie wrzaśnie, że aż słuchać niemiło; lekko... a patrzeć na Kapelana. (Grzegorz odchodzi. Fruzia wchodzi dygając na obie strony, Tylko Porucznik jej się odkłonił; Kapelan odwraca się i odchodzi). SCENA VII. Major, Rotmistrz, Porucznik, Fruzia. Fruzia.
Moja Pani się kłania, (dygając) i prosi Pana do siebie. Major.
Kogo? Porucznika? Fruzia.
Nie, Pana Majora. (dygając). Major.
Czemuż na niego patrzysz, kiedy mówisz do mnie? (po krókiém milczeniu). Idź, powiedz twojej Pani, że wieczór służyć jej będę mojemi uszami; tylko proszę, abyśmy sam na sam byli; teraz nie mam czasu. (Fruzia dyga i odchodzi). SCENA VIII. Major, Rotmistrz, Porucznik. Rotmistrz.
Na co odwlekać? wcześniej później trochę, zawsze cię to czeka. Major.
Ach, mój kochany, dobrze i dzień cały. Rotmistrz.
Ale taką rzeczą ich odjazd nie prędko nastąpi.Major.
Prawda i to. Odbyć potrzeba tę nieszczęsną rozmowę. Ach, wy sobie nie wystawiacie, co to za rzecz straszna. SCENA IX. Ciż sami, Fruzia. Fruzia. (dygając).
Moja Pani teraz, nie wieczór chce mówić z Panem i zaraz tu przyjdzie. Major.
Twoja pani, jak widzę, nie lubi powtarzać rozkazów. Fruzia.
O, i bardzo nie lubi! Rotmistrz (do Porucznika).
Dla nas tu, widzę, dzisiaj miejsca niema, chodźmy przejść się trochę, albo jedźmy konno... Major.
Nie zostawiajcieże mnie samego! Idźcie do ogrodu, bądźcie w odwodzie. (Odchodzą. Krótka scena niema. Major nie chce uważać Fruzi, która wdzięczy się z trzpiotostwa; odwraca się, pokręca wąsy, nuci; jednak mimowolnie jak spojrzy, zaraz się odwraca, spotkawszy jej oczy. Nareszcie Fruzia na znak wchodzącej Orgonowej wychodzi). SCENA X. Major, Orgonowa. Orgonowa.
Jesteśmy sami. Major.
Tak, jesteśmy sami.Orgonowa.
W czterech słowach rzecz skończę. Major.
Tego mi trzeba. Orgonowa.
Sama mówić będę. Major.
Tak, sama jedna. Orgonowa.
Usiądźmy. (siadają). Z początku zaczynając... Major.
A od końca nie możnaby zacząć? Orgonowa.
Cóżto za myśl dzika. Major
Bardzo roztropna, bo pamiętam, com się dowiedział z przeszłej rozmowy, i jeśli teraz podobnie... Orgonowa.
Jakim ty się, braciszku, z wiekiem gadułą zrobiłeś. Major.
Milczę. Orgonowa.
Do słowa przyjść nie mogę. Major.
Słucham. Orgonowa.
Ponieważ chcesz służbę porzucić... Major.
Ale ja nie chcę służby porzucać. Orgonowa.
Naco to kryć? Major.
Szczérze mówię.Orgonowa.
Na wsi chcesz osiąść. Major.
Ani myślę. Orgonowa.
Tylko nie sprzeczaj się ze mną, bo nigdy nie skończę. Major.
Słucham więc. Orgonowa.
Bardzo robisz rozumnie, ale trzeba... trzeba, trzeba, krótko mówiąc, abyś się ożenił. Major (zrywając się).
Czyś Waćpani szalona? Orgonowa.
Grzecznie, niema co mówić. Major (siadając).
Chciałem powiedzieć: chyba byłbym szalony! Orgonowa.
Dla czego? Major.
Spojrzyj na mnie, a masz odpowiedź. Mnie? w tym wieku, brać młodą żonę? Co za myśl! co za myśl! Nigdy małżeństwa nie byłem przyjacielem a tém bardziej teraz. W obozie posiwiały, szabla i koń, to moje były kochanki; a jeślim czasem pokochał, to po huzarsku: póki dobrze, póty miłość. I ja teraz mam się w amory wdawać? Byłbym szalony, a jeszcze szaleńsza ta, coby się za mnie wybrała. Orgonowa.
Ja więc dziś mówić nie będę. Major.
Gadaj sobie Waćpani na wszystkie cztéry wiatry, gadaj do sądnego dnia, ale nie o mojém ożenieniu.Orgonowa.
Chwilę tylko cierpliwości; ożenienie ożenieniu nie równe. Major (na stronie).
Zawsze djabła warte. Orgonowa.
Nie wiesz kogo ci za żonę przeznaczam. Major.
Nie ciekawym. Orgonowa.
Moję Zosię. Major.
To dziécię? Orgonowa.
Ma lat ośmnaście. Major.
A ja pięćdziesiąt sześć; cztery lata starszy od Waćpani. Orgonowa.
Bez rachuby, bardzo proszę. Major.
Nawet podobno Waćpani pięćdziesiąty trzeci. Orgonowa.
Same, widzę, obelgi odnoszę za moje dobre chęci. Major.
Za dobre chęci dziękuję, a układu nie przyjmuję. Orgonowa.
Zastanów się tylko, uparty Majorze: dziewczyna na wsi bogobojnie wychowana, cały swój los zawdzięczać ci będzie, będzie kochała, szanowała, więcej jak ojca, niż męża; a ty otoczony dziećmi... Major.
Trudno, trudno. Orgonowa.
Będziesz błogosławił chwilę, w której zostałeś powolnym moim zamiarom. Nie gardź, proszę cię, szczęściem, które ci się zdarza. Major.
Szczęściem nie gardzę; ale szczęścia nie widzę zatruć czyją młodość dolegliwościami wieku starego i wystawić się na pośmiewisko całego pułku huzarów. Orgonowa.
Co za troska! Niechno się trafi któremukolwiek z tego całego pułku huzarów, młoda, ładna, dobra dziewczyna; a zobaczysz, że co innego drugiemu radzić, a co innego samemu działać. Dlatego proszę pana brata, zaprzestać wszelkich narad z tym swoim Rotmistrzem, z tym swoim kapelanem i z tym swoim wysmukłym Porucznisiem. Każdy odradzać ci będzie a sam gdyby mógł, ożenił by się trzy razy. Namyśl się więc, ale sam, bardzo proszę. (odchodzi) SCENA XI. Major.
Krótkie namyślenie, bardzo krótkie. Mam rozum, Bogu dzięki. (woła przez okno.) Chodźcieno koledzy! — Powiem im: czemu nie mam powiedzieć? Będą się śmieli wraz ze mną. Mnie się żenić? mnie! Dreszcz mnie przechodzi. Młoda żona! ha, ha, ha, piękną zacząłbym kampanią. SCENA XII. Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik. Major.
Siadajcie (siadają w koło stołu). Wszyscy.
Ożenić? Major (śmiejąc się).
Tylko ożenić. Porucznik.
Z kim? Major
Z Zosią, moją siostrzenicą. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi. Porucznik (na stronie).
Co słyszę! (do Majora) A Major? Major.
I możesz się pytać. Rotmistrz.
Nie chce, oczywiście. Major.
Chybabym oszalał. Kapelan.
Brawo. Major.
Ale miarkuję, że moje Panie siostry nie tak łatwo odstąpią zamiaru. Porucznik.
Przymusić, nie przymuszą. Major.
Zapewne. Ale chciałbym jak najmniej o tém słyszeć. Rotmistrz.
Niech gadają, a my nie słuchajmy. Major.
Nie sposób nie słuchać. Rotmistrz.
Uprzykrzy im się nareszcie.Major.
Co, gadanie? żartujesz, Panie kolego. Porucznik.
Trzeba to rozważyć. Major.
Bylem się nie żenił. Kapelan.
Nie uchodzi. Rotmistrz.
I ja tak myślę. Porucznik
I ja także. Ale cóż Zosia na to? Major.
Jeszcze nie wiem. Rotmistrz.
Moje więc zdanie... SCENA XIII. Ciż sami, Orgonowa, Zofia. Orgonowa.
Cóżto? rada wojenna. (Wszyscy wstają, milczenie). Major.
(Cicho do Rotmistrza przy nim stojącego.) Rotmistrzu, powiedz, proszę, że to być nie może. Rotmistrz (podobnież do Kapelana).
Kapelanie powiedz jej co myślisz. Kapelan (do Rotmistrza).
Nie uchodzi; niech Major mówi. Rotmistrz (do Majora).
Powiedz, że nie chcesz. Major.
Uradziliśmy...Orgonowa.
Pewnie nic dobrego. (milczenie; biorąc na stronę Majora) Zostańmy się sami. Major.
Dziękuję, tego nie potrzeba. Orgonowa.
Panowie pozwolą... (kłania się, Oficerowie odchodzą) No Majorze, teraz możesz z Zosią... Major.
Ależ, pani siostro... Orgonowa.
Zostawiam was sam na sam. Major.
Ale... zatrzymaj się... później... Orgonowa.
Trzeba skończyć. Zosiu, słuchaj... Major (idąc ku drzwiom).
Pozwól... zaraz... krew z nosa... Orgonowa.
Ale wrócisz? Major.
Wrócę, wrócę. (odchodzi). SCENA XIV. Orgonowa, Zofia. Orgonowa.
Proszę sobie z głowy wybić wszystkie romanse, jakieś tylko kiedykolwiek słyszała, albo może przypadkiem i czytała. Dla losu, nie dla miłości idzie się za mąż. Twój wuj jest człowiek uczciwy, ma dobrą wieś, która pewnie w inne wpadnie ręce jeśli się z tobą nie ożeni. Zofia.
Ależ, kochana matko, mam nadto dobre o nim mniemanie, abym mogła myśleć, że mnie zechce mimo mojej woli. Orgonowa.
Jakto mimo woli? czyż masz Waćpanna inną, jak matki wolę? Zofia.
Wypełnić ją mogę; ale mieć tę samą, trudno sercu rozkazać. Orgonowa.
Tylko nic o sercu. Zofia.
Nareszcie, może on nie zechce dla siebie samego. Orgonowa.
Zechce, jak ty zechcesz. Znam go dobrze, nieraz mi już ustąpił dla tego tylko, aby się nie sprzeczać. Zofia.
Dlaczegoż, kochana matko, koniecznie pragniesz tego małżeństwa? Orgonowa
Dla twojego szczęścia. Zofia.
Ale jeśli to będzie mojém nieszczęściem? Orgonowa.
Nadtoś jeszcze młoda, byś to nadal rozpoznać mogła. Matka za córkę stanowić powinna. Zofia.
Jestem jednak w stanie poznać, że jego wiek z moim wcale niestosowny.Orgonowa.
Jak się ząbki przecierają! ktoby się spodziewał... Wiek niestosowny!... Młodzik jaki, trzpiot, byłby Waćpannie dogodniejszym? Zofia.
Ten, coby mi się podobał, byłby najdogodniejszym. Orgonowa.
Dość tego... więcej ani słowa... Nie pójdziesz za Majora, to wiesz co się czeka. Zofia.
Ach, kochana matko, cóż ja ci przewiniłam. (płacze) Orgonowa.
Słuchaj, Zosiu, ja cię kocham, szczérze twego szczęścia pragnę. Nie bądź więc dzieckiem, nie opuszczaj losu, który ci się zdarza. Mój brat jest charakteru łagodnego, ulegającego, żona z nim zrobi co zechce; tylko nie trzeba tracić odwagi, jeśli z razu znajdą się trudności. Każdy mąż z początku o tém tylko myśli, aby nie dać się zawojować. Sroży, puszy się, rozkazuje, wszystko na swojém postawić musi, Pan, Pan samowładny, pierwszych tygodni. Ale tylko cierpliwości, tylko cierpliwości; zmorduje go, sprzykrzy mu się ciągła walka i ciągła straż siebie samego, a żona rozumna co sobie raz ułoży, nigdy odstąpić nie powinna i jedną zawsze drogą, krok po kroku stawiąc, powoli, powoli, ale nieochybnie dojdzie do celu, a tym jest: być Panią w domu, (z pokorą) a Pana uznawać. Zostawiam cię; bądź rozsądną, bądź posłuszną matce a dobrze wyjdziesz; Major tu zaraz będzie, staraj mu się podobać (głaszcząc ją pod brodę) i pamiętaj, że na tém twojém zamęściu polega szczęście twojej matki. (odchodzi.) SCENA XV. Zofia później Porucznik. Zofia (po krótkiém myśleniu.)
Myślę, myślę i pewnie nic dobrego nie wymyślę. Matce oprzeć się trudno; szczęścia wyrzec się trzeba. Ach, Edmundzie! Edmundzie! Nic nie będzie z naszej miłości. Porucznik
(który się był zatrzymał w głębi). Z kądże ta smutna wróżba? Zofia.
Dobrze, żeś nadszedł. Radź czémprędzej... zmiłuj się... radź co robić, bo zginiemy oboje. Porucznik.
Zginiemy, a to dla czego? Zofia.
Czyż nie wiesz, że jest wolą mojej matki, abym poszła za Majora? Porucznik.
I cóż z tąd? Zofia.
Edmundzie, cożto za pytanie? Miałożby twoje oświadczenie przed chwilą nie być szczére? Miałożby mnie zawieść serce moje? Porucznik.
Ani jedno, ani drugie. Matka chce wydać cię za Majora, a ja właśnie z jego oświadczeniem przychodzę, że bardzo cię kocha i właśnie dla tego, że kocha, żenić się z tobą nie myśli i nie chce. Zofia.
To jeszcze nie koniecPorucznik.
Droga Zofio! miejmy nadzieję; chciejmy ją mieć. Od chwili jak cię tu zoczyłem, jakieś niewymowne przeczucie szczęścia, duszę moję napełnia. Ciebie tu spotykam, ciebie, którą od tak dawna napróżno szukałem. Zofia.
I mego ojca wszystkie starania były daremne; nie mógł się nawet dowiedzieć, z którego pułku byli żołnierze, na których czele wyrwałeś go śmierci, a mnie najokropniejszemu nieszczęściu. W ostatniej życia godzinie wspominał cię z wdzięcznością i mnie ją przekazał w jedynej spuściznie. Porucznik.
Więcej niż wdzięczność, zyskałem miłość twoję. Zofia.
Najszczérszą i najświętszą, bo uprawnioną ostatnią wolą ojca. Porucznik.
Innych praw nie roszczę. Zofia.
A mogęż zapomnieć... Porucznik.
Kochana Zofio! wierz mi... moja czynność wychodzącym z niebezpieczeństwa zdała się dziełem anioła; ale w rzeczy, ledwie warto ją wspomnieć.
Żałowałem tylko, że zbliżający się nieprzyjaciel nie dozwolił mi zabezpieczyć dalszej waszej podróży i że w tém zamieszaniu żadnej a żadnej nawet o waszém nazwisku nie powziąłem wiadomości. Zofia.
Mój ojciec w podróży, został przymuszony nagłą słabością zatrzymać się dni kilka w domku jednego leśniczego. W trzy dni po przechodzie naszego wojska, stanęło we wsi kilkuset różnej broni żołnierzy. Rabunek zaczął się wkrótce i do tego stopnia doszedł wściekłości, że podpalano domy bez żadnej przyczyny. Odciągnięta od ojca, widziałam już zajmujący się dach, gdy głos twój, słuch mój uderzył. Zdało mi się zaraz wtenczas, że słyszę głos znajomy, i potém, ile razy cię wspominałam, zawsze jak dawną znajomość: serce moje twojém było, nim się jeszcze zbliżyłeś do niego. Porucznik.
Jak ja, tak i każdy oficer byłby cię ojcu powrócił i kazał pożar ugasić. Szczęście więc tylko moje, że mnie się to trafiło. Patrz, Zofio, wstążka którą upuściłaś; od tego czasu nie zeszła z serca mego: nie wiedząc gdzie, kto jesteś, jej wierny byłem. Zofia.
Zosobna, widzę, Bóg przyjął przysięgi nasze. Ale, Edmundzie, moja matka nic o tém nie wie. Nieszczęściem rodzice moi nie żyli z sobą od lat dziesięciu i dość byłoby powiedzieć, że to było wolą męża, aby ją nieprzebłaganą na zawsze uczynić. Porucznik.
Nic więc jej jeszcze o tém nie mówmy. Zofia.
Zwierz się Majorowi, wezwijmy jego pomocy. Porucznik.
Mógłbym ufać jego pomocy, gdyby tylko nie w tej mierze. Jest niezwyciężonym nieprzyjacielem małżeństwa i choćby mi nie przeszkadzał, straciłbym pewnie jego przyjaźń, może i szacunek. Zofia.
Nieszczęsne uprzedzenia!Porucznik.
Z drugiej strony jestem pewny, że moim rywalem nie będzie; raz, że się mniej boi całego szwadronu nieprzyjacielskiego, niż jednej żony; a powtóre, że nadto szlachetnie myśli, aby chciał być sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia. Zofia.
Ale wiedz jeszcze o tem, że jeżeli nie pójdę za niego, Smętosz, obrzydły człowiek, głupi, brudny, stary lichwiarz moję rękę ma otrzymać. Porucznik.
Czy podobna aby matka?... Zofia.
Podług niej, majątek szczęściem, a do tego, mówiąc miedzy nami, jest trochę upartą. Porucznik.
To źle, bardzo źle. (myśli.) Zofia
Jednak kochających, mówią, Bóg nie opuszcza; może matka zmiękczy się prośbami naszemi. Porucznik (po krótkiém milczeniu).
Nie, na niepewne losu nie stawmy. Zofia.
Cóż robić? Porucznik (po krótkiém milczeniu).
Przykra rzecz udawać, zwłaszcza z przyjaciołmi; ale ich uprzedzenia często nierozsądne, uprawniają poniekąd niewinne oszukaństwo. Trzeba więc, abyś oświadczyła Majorowi, że chcesz pójść za niego. Zofia.
Dla Boga! to pójdę. Porucznik.
Tego się nie lękaj, ja ręczę. Twoja matka, widząc cię przychylną zamiarowi swojemu, nie straci nadziei przywieść go do skutku i odpowie Smętoszowi, a Major coraz bardziej przynaglony, przyjmie łatwo ostrożnie podsuniętą myśl, mną wyręczyć siebie. Zofia.
Ach, toby dobrze było. Porucznik.
Staraj mu się jednak podobać; bo zakochać się nie zakocha, a dobrze będzie jak pojmie, dla czego ja kocham. Zofia.
Mam więc... Porucznik.
Być matce powolną i Majorowi przyjazną. Zofia.
Jesteś jednak pewny, że nie zechce... Porucznik.
Ach, tak pewny jestem, jak ty mojej, ja twojej miłości. Zofia.
Jakikolwiek skutek otrzymamy, Edmundzie, serce Zofii twojém do śmierci. Porucznik (całując ją w rękę).
Już samo to zapewnienie jest mojém szczęściem. Ale idź, uwiadom matkę o odpowiedzi Majora i postępuj sobie stosownie do naszego układu; miłość i nadzieja niech naszém hasłem będzie. Zofia.
Do zgonu. AKT II.
Ten sam pokój. Zamiast broni pootwierane pudełka ze stroikami; zamiast szachów zwierciadło. Na tureckiej głowie czépeczek, na celu suknia. Mapy, klatki sprzątnięte. Słychać za sceną trąbienie, a potém mocny wystrzał. SCENA I. Fruzia, potém Juzia, Zuzia. Fruzia (wybiegając).
Juziu, Juziu! Zuziu! Juziu, Zuziu! Juzia (wbiegając).
Czego? Zuzia (wbiegając)
Cóż tam? Fruzia (biegając po pokoju.)
Panie się zlękły, Panie chcą zemdleć. Zuzia (ku drzwiom biegnąc).
Dla Boga! Juzia (ku drzwiom.)
Może zemdlały? Fruzia (wybiegając).
Niema gdzie! niema gdzie! SCENA II. (Major prowadzi Panią Orgonową całkiem na nim wspartą, powoli do jej pokoju; przy niej Zosia, za nią Fruzia. Poczekawszy, Rotmistrz prowadzi podobnież Panią Dyndalską z Juzią; przechodzą do swojego pokoju. Poczekawszy, Porucznik podobnież pannę Anielę, (Grzegorz z drugiej strony, trąba w ręku) i przy drzwiach zostaje. Kapelan na końcu wchodzi z zawiązaną serwetą, staje w środku na przodzie sceny i tak nieporuszenie stoi do końca sceny.)
(słychać w pokojach) Wody! wody! wody; (Grzegorz wybiega i wkrótce wraca, w jednej ręce trąba, w drugiej konewka ogrodowa.)
Fruzia (we drzwiach).
Wody! (Grzegorz ku niej biegnie) Juzia (we drzwiach.)
Wody! (Grzegorz ku niej biegnie) Zuzia (we drzwiach).
Wody! prędzej! (Grzegorz wybiega za nią) (Dziewczęta i Porucznik przebiegają scenę w różnym kierunku z flaszeczkami, szklankami i. t. d.) SCENA III. Major, Rotmistrz, Kapelan, Grzegorz. (Kapelan zawsze w swojém miejscu z założonemi rękoma Grzegorz zadyszany, w głębi) Major (obcierając czoło).
Ktoby się spodziewał! Rotmistrz (podobnież)
Któż to mógł przewidzieć! Major.
Nie trzeba było stawiać pod samém oknem. Rotmistrz.
Wystrzał był za mocny. Major.
W samej rzeczy, że mocny; któż nabijał? Rotmistrz
Grześ. Major.
Pewnie dałeś więcej prochu?Grzegorz.
Troszeczkę, troszeczkę tylko, Panie Majorze. Major. (chodząc.)
Troszeczkę! U niego to nic nie znaczy! troszeczkę! Otoż masz, co to troszeczkę narobiło. Rotmistrz (chodząc).
Nie byłyby się tak polękły. Major (chodząc.).
Tak, nareszcie może byłaby jedna zemdlała. Rotmistrz (chodząc).
Tak jedna, a niech i dwie. Major (chodząc)
Tak, niech i dwie, ale trzy! Rotmistrz.
Trzy od razu! Major.
Trzy, trzy od razu! Kapelan.
Posłać po doktora... krew im puścić. Rotmistrz.
Nim przyjedzie... Major.
Lepiej niech im Grześ krew puści. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi. Grzegorz.
(Stojąc prosto przed Majorem). Panie Majorze, podejmuję się. Kapelan.
Nie można. Major.
Ale kiedy umie... sam widziałem... puszczał raz mojemu trębaczowi, jak go koń uderzył... prawda że nie do razu, ale jednak... SCENA IV. Ciż sami i Porucznik. Porucznik.
Przecie nasze damy przyszły do siebie. Pani Orgonowa ma jeszcze tylko spazmatyczne ziewanie.. Pani Dyndalska lekką kolkę... a Panna Aniela cokolwiek dreszczy. Grzegorz.
Pan Major nie każe? Major.
Już nie potrzeba. (Grzegorz odchodzi.) Porucznik
Wszystko ustanie po chwili spoczynku. Major.
Bogu dzięki. Rotmistrz.
Chodźmy do obiadu. Fruzia.
(wchodzi i dygając przed Majorem). Moja Pani prosi Pana, abyś Pan kazał, aby konie w stajni nie hałasowały. Bardzo tupają i kichają a to szkodzi nerwom mojej Pani. (odchodzi). (Oficerowie spoglądają na siebie w milczeniu).
Rotmistrz.
Nerwom szkodzi. Major.
Koniom kazać, aby nie hałasowały. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi, Rotmistrz i Major chodzą.) Konie ze stajni wyprowadzić. Grzegorz.
Dokąd? Major.
Dokąd chcesz... niech koczują.(Grzegorz odchodzi, Józia wchodzi).
Józia (dygając przed Majorem.)
Moja Pani prosi, aby Pan kazał powynosić z domu wszystkie armaty, fuzye i pałasze, bo się lęka nowego przypadku i spać nie może. (Józia odchodzi, chwila milczenia.) Rotmistrz.
Armaty powynosić. Major.
I pałasze. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi) Broń zebrać i na strych wynieść. (Grzegorz odchodzi, Zuzia wchodzi). Zuzia.
(dygając przed Majorem.) Moja Pani prosi, abyś Pan kazał zakadzić pod oknami, bo proch bardzo śmierdzi, z czego dreszcz się powiększa. (odchodzi, chwila milczenia). Major.
Grzesiu! Rotmistrz.
Czegoż chcesz? (Grzegorz wchodzi) Major.
Kazać zakadzić. Rotmistrz.
Na dworze? Kapelan.
Bądźcie zdrowi. Major.
Dokąd? Kapelan.
Jadę. Rotmistrz.
Odstępujesz nas?Kapelan.
Nie wytrzymam. Rotmistrz.
A, to i ja pojadę. Major.
A, to weźcież i mnie z sobą. Porucznik.
Ale, moi Panowie, jakże chcecie same damy zostawić? Major
One sobie tu poradzą. Porucznik.
Ale one was nie puszczą. Major.
Cicho! (ciszej) Trzeba w sekrecie odjechać. Rotmistrz (cicho).
Trzeba uciec w sekrecie. Kapelan.
Uciekajmy. Major (do Grzegorza cicho).
Kulbaczcie konie. Porucznik.
Majorze, Rotmistrzu!... Major.
Pst... zbierzmy się... Rotmistrz.
I w nogi. (odchodzą na palcach do swoich pokojów.) Porucznik (sam.)
A to pięknie! Jechać nie mogę... sam nie zostanę... co tu robić?... trzeba przeszkodzić tej ucieczce. Gdybym mógł... (idzie ku drzwiom Zofii, powoli otwiera; na jego znak Zofia wychodzi) SCENA V. Porucznik, Zofia. Porucznik.
Zofio źle się dzieje. Zofia.
Cóż takiego? Porucznik.
Major, Rotmistrz i Kapelan, przestraszeni tém co się stało a bojąc się jeszcze bardziej, co ich nadal czeka, ułożyli ucieczkę. Zofia.
Jakto? chcą odjechać? Porucznik.
Tak jest, tajemnie. Idź, powiedz to matce; tylko nie mów, że wiesz odemnie. Ja także z nimi muszę się wybierać. Zofia.
Cóż pomoże moja matka? Porucznik.
Już ona sobie poradzi, tylko idź i powiedz. (Odchodzą w przeciwne strony.) Major, Rotmistrz, Kapelan wychodzą bardzo ostrożnie, i na palcach powoli postępują; mantelzaczki pod pachą, przy pałaszach. Dają sobie znak, aby być cicho, a zszedłszy się na środku, wychodzą oglądając się i powoli. Fruzia, a potém Józia i Zuzia przebiegają ze drzwi do drzwi jak w scenie drugiéj). SCENA VI. Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Fruzia, Józia, Zuzia. (Wybiegają ze swoich pokojów; za każdą służąca kończąca ją ubierać. Stają bez tchu na przodzie sceny w koło tuż koło siebie; żadna przemówić nie może.) (chwila milczenia). Dyndalska (odetchnąwszy).
Chcą uciekać! Aniela.
Uciekać! Orgonowa.
...ciekać! Dyndalska.
Nie puszczać! Orgonowa.
Biegaj Dyndalsiu! Dyndalska.
Skocz Anielko! Aniela. (do dziewcząt).
Biegajcie! Orgonowa.
Czekajcie!... proście... Major niech tu przyjdzie... Nie odstępujcie go i kroku... biegajcie! SCENA VII. Orgonowa, Dyndalska, Aniela. (siadają) Orgonowa.
Rzecz niesłychana! Aniela.
Nie do uwierzenia. Dyndalska.
Sprawka Panow doradców. Orgonowa.
Nie inaczej, samby nie śmiał. Dyndalska.
Panu Rotmistrzowi wszystko nie na rękę. Orgonowa.
I Kapelanowi. Aniela.
Albo i porucznikowi.Orgonowa.
Ten nic nie znaczy. Aniela.
Nie wierz temu, siostruniu. Orgonowa.
Już ja ci ręczę. On ani pomoże, ani zaszkodzi. Jest, czy go niema, wszystko jedno. Ale ci starzy, ci starzy, jak zaczną ruszać wąsiskami, toby w ogień wlazł jeden za drugim. Dyndalska.
Póki będą z sobą, póty próżne nasze starania. My gadamy, gadamy, a Pan kolega kiwnie głową, i jużci po wszystkiemu. Orgonowa.
Rotmistrz najstraszniejszy. Aniela.
Kiedy tak... poświęcę się waszemu dobru: pójdę za niego. Dyndalska.
Ależ on ma rozum, kochany aniołku. Aniela.
A dowcip Waćpani. Orgonowa.
Niech się stara mu podobać... albo go podbije, albo go wystraszy; zatém zawsze dobrze. Aniela.
Chcę wam służyć mimo waszych urągań i zobaczycie, że swego dokażę. Orgonowa.
Majora rozczulać. Dyndalska.
Nie dać mu odetchnąć. Orgonowa.
Ani momentu; jak go zmęczymy, to na wszystko przystanie. Ja go znam dobrze.Dyndalska.
Kapelana z obydwoma poróżnić. Orgonowa.
Ile możności mu dokuczać. Dyndalska.
Zręcznie słówko wsunięte, najlepszych często poróżni przyjaciół. Orgonowa.
Już ja to biorę na siebie; na waszém świadectwie polegam. Aniela.
Otóż i Major. SCENA VIII. Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major i dziewczęta. (Fruzia wchodzi poważnie, za nią Major, za nim Józia i Zuzia; zostają przy drzwiach chichotając się między sobą. Chwila milczenia. Na znak Orgonowéj dziewczęta odchodzą.) Orgonowa.
Witamy z podróży. (Major się kłania). Dyndalska (po krótkiém milczeniu).
Gdzież się pan brat wybierał? Major.
Chciałem konia przejechać. Orgonowa.
Konia przejechać? Major.
Konia przejechać. Orgonowa.
Tak, mały spacer zrobić? Major.
Mały spacer zrobić.Orgonowa.
I wrócić? Major (z westchnieniem).
I wrócić. Orgonowa.
Prędko? Major.
Tak... to jest... nie wiem... bo to... Orgonowa.
Naco to udawać? lepiej prawdę powiedzieć. Major.
Dobrze Waćpani mówisz, nie umiem i nie chcę udawać. (wstają). Orgonowa.
Chciałeś nas więc odjechać? Major.
Chciałem. Orgonowa.
Same zostawić? Major.
Same zostawić. Orgonowa.
Tajemnie? Major.
Bez pożegnania. Orgonowa.
Do tego stopnia posunąłeś niegrzeczność. Major.
Mylisz się Waćpani; to nie była niegrzeczność. Orgonowa.
Tylko uprzejmość. Major.
Nie inaczej. Orgonowa.
W nowym wcale sposobie; gości w domu odjeżdżać.Major.
Myślałem, że im bezemnie lepiej będzie. Nie umiem, przyznam się, dam przyjmować, i przy najlepszej chęci mógłbym nabroić z niewiadomości wiele złego. Już raz z mojej winy dostałyście mdłości; któż ręczy, że nie pomrzecie jak was jeszcze lepiej uczcić zechcę? Mógłżem zgadnąć, że konie powiększają spazmy, proch dreszcz a pałasze kolki? I mogęż wiedzieć, czego wam trzeba a czego nie trzeba? Orgonowa.
Wszystkobyś wiedział, gdybyś był kontent z naszego przybycia. Ale, niestety! siostry kochające cię... siostry dawno cię niewidzące... Dyndalska.
Utęsknione brata uściskać... Orgonowa.
Mimo wszelkich trudności, wybierają się do ciebie... Dyndalska.
W najniegodziwszą drogę... Aniela.
Ugrzęzłyśmy dwa razy. Major.
(z westchnieniem na stronie.) Ach, któż was wyciągnął na moją biédę? Orgonowa.
Przyjeżdżają zająć się twojém szczęściem... Dyndalska.
Troskliwe o twoje dobro... Orgonowa.
I tak je przyjmujesz? Aniela.
Chcesz porzucać.Orgonowa.
Uciekasz od nich. Dyndalska.
Bez względu na ich słabe zdrowie... Orgonowa.
Nerwy nadwerężone. Dyndalska.
Takaż to miłość braterska! Orgonowa.
Taka wdzięczność! ach, to boli! (zaczyna płakać). Major.
Ale, moja Pani siostro... Dyndalska.
Niewdzięczność, i od brata! (zaczyna płakać). Major (do Dyndalskiej)
Ale, Pani siostro... Aniela.
Odpycha serca nasze! (zaczyna płakać). Major.
Ale moja Panno siostro... Orgonowa.
Bądźże tu uczynną; ach! ach! Dyndalska.
Ach! ach! Aniela.
Ach! ach! Dyndalska (rzucając się na krzesło).
Kolki! Aniela (podobnież).
Słabo mi. Orgonowa (podobnież)
Spazmy! Major.
Tylko nie mdlejcie, dla Boga! (milczenie). Mdleją; co tu robić? Hej! jest tam kto?... wody! wódki! octu!... czy pogłuchli... Grzesiu! Grzesiu! (wracając się ku nim). Mdleją co robić?... Grzesiu, wystrzel z moździerza! (zrywają się wszystkie). Orgonowa.
Nie wystrzel, nie wystrzel! Dyndalska.
Dla Boga! nie wystrzel. Aniela.
Już mi trochę lepiej. Major.
Moje panie siostry, gadajcie, róbcie co chcecie, tylko nie mdlejcie; bo do wszystkich diabłów... Aniela.
Ach, fi! co za brzydkie słowo! Major.
Widzisz Waćpanna, że ani dam przyjmować, ani z niemi umiem rozmawiać. Jednak co każecie wypełnię, prócz jednego ożenienia; tém służyć nie mogę. (Dyndalska i Aniela, którym Orgonowa szepnęła, wychodzą do jej pokoju) SCENA IX. Orgonowa, Major. Orgonowa.
Któż Waćpana do ożenienia zmusić może? Kto Waćpana ciągnie do ołtarza? Wszak wszystko od twojej woli zależy i tylko uprzejmości trochę od ciebie żądamy. Bądź z nami dni kilka, wierz, że szczerze radzimy, nie słuchaj kolegów i staraj się poznać Zosię. Major.
Na co to się wszystko przyda?Orgonowa.
Przynajmniej jedno słowo przemów do niej. Dla czegoż tak niemiłosiernie gardzisz tém biedném dziecięciem! Płaczu biedaczka utulić nie może. Major.
Znowu płacz; a to wszyscy... Orgonowa.
Otóż i ona... (Zofia przychodzi) Zostawiam was sam na sam; spodziewam się, że się sobie podobacie. (do Majora na stronie). Miej wzgląd na jej młodość. (do Zofii na stronie) Bądź rozsądna, o twój los idzie. SCENA X. Major, Zofia. (chwila milczenia). Major.
Mościa panno... Zofia.
Kochany wuju. Major (łagodniej).
Moja panienko. Zofia.
Co każesz? Major (łagodniej).
Moja Zosiu. Zofia.
Słucham. Major (na stronie).
Diabli nadali taką sprawę! (do Zofii). Zapewne... bez wątpienia... oczywiście... wiesz to... ten... to jest, zamiar twojej matki względem... względem...Zofia.
Wiem. Major.
Cóż ty na to? Zofia.
Ja, nic. Major.
Mów szczérze. Zofia.
Szczérze mówię. (na stronie). Pierwsze kłamstwo. Major.
Więc nic? Zofia.
Nic. Major (na stronie).
Rzecz dziwna! (do Zofii). Jednak cię to trochę martwi? Zofia.
Bynajmniej. Major.
Widzą z oczów. Zofia.
Mylisz się Waćpan dobrodziej. Major.
Mylę się? (na stronie) Rzecz dziwna! Jakto tej biedaczce powiedzieć: ja ciebie nie chcę? czy diabli nadali! (do Zofii po krótkiém myśleniu) Moja panienko, chciałbym, abyśmy się mogli zrozumieć. Zofia.
I ja tego jedynie pragnę.Major.
Dla dobra nas obojga. Zofia (na stronie).
Ach, Edmundzie, Edmundzie, jakże trudną mi dałeś rolę! Major.
Twój los szczérze mnie zajmuje. Zofia (na stronie).
I ja go muszę zwodzić! Major.
Powiedz mi więc: chcesz iść za mąż? Zofia.
Tak jest. Major.
Za mnie? Zofia.
(po krótkiém wachaniu się, cicho.) Tak jest. Major.
To nie dobrze. Zofia.
Dla czego? Major.
Dla czego? Zofia.
Tak jest, dlaczego nie dobrze? Major.
Zdaje mi się, ża Waćpanna możesz to łatwo zmiarkować. Zofia.
Wcale nie. Major.
Przynajmniej, dobrego nic nie widzisz? Zofia.
I owszem.Major.
I owszem? (na stronie) Rzecz dziwna! (do Zofii) Mnie się zdaje, że nie byłabyś szczęśliwą. Zofia.
Od niego to zależeć będzie. Major.
Ach, nietylko od mojej woli zależeć będzie, ale i od wielu, wielu okoliczności. Zofia.
Tych trudno przewidzieć. Major.
Po części, moja panienko, po części. Nigdy nie zgłębiałem, co stanowi istotne szczęście w małżeństwie: mniemam jednak, że dwie osoby dobierać się powinny, jak para koni: równy chód, równy zwrot, równy ogień, wtedy dobrze się jedzie a mniej się morduje. Ale kiedy jeden bystry a drugi leniwy, ten miękki, tamten twardo-usty, ten ciągnie, tamten skacze; to diabła warto! prawda panienko! Powiedzże mi teraz Waćpanna, jakbyśmy się pobrali, do której pary koni będziemy podobni? do pierwszej, czy do drugiej? Podobnoś do drugiej: Waćpanna byś biegła, ja się już potykam; Waćpanna byś skakała, ja już pokaszluję. Śmiej się, śmiej; lepiej śmiać się, niż głupstwo zrobić. Zofia.
Nie myśl, ale porównanie rozśmieszyło mnie trochę. Major.
Więc bez porównania. Waćpanna młoda, lubisz bawić się, i dobrze że lubisz, bo to na to pora. Potrzebujesz zatém męża, coby się także lubił bawić; coby cię woził po spacerach, ucztach, balach, teatrach, coby po nocy na piszczałce przygrywał gdzieś tam nad strumykiem, gdzieś tam przy księżycu, jak to tam w waszych romansach opisują. A ja, moja panienko, nie do tego: w dzień służbą zajęty, wieczór fajkę palę a w nocy chrapię, aż sie okna trzęsą. Zofia.
Czyliż tylko uciech i rozrywek w małżeństwie upatrywać trzeba? Jestże młodość wieczną, abyśmy zapominali o późniejszym wieku? Za nicże liczyć uczciwość, łagodność, stałość charakteru tego, z którym mamy przebyć jak wiosnę tak i zimę życia naszego? Męzkiemi tylko cnotami mężczyzni zyskać mogą nasze serca. Dobra sława męża jest także sławą żony, a jednostajna spokojność jest podług mnie istotném szczęściem. Major.
Bardzo rozsądnie. bardzo, bardzo rozsądnie; z tém wszystkiém mój wiek... Zofia.
Wiek doświadczenia. Major.
Niektóre dolegliwości... Zofia.
Któż bez nich? Major.
Moje wady... Zofia.
Któż ich niema? Major.
Ja sam czuję, że można być grzeczniejszym, przyjemniejszym w towarzystwie. Trudno mi się będzie odmienić; nie umiem w bawełnę obwijać. Zofia.
Dowodzi otwartość.Major.
Przykrą czasem bywa ta żołnierska otwartość. Zofia.
I owszem. Major.
I owszem? (na stronie). Rzecz dziwna! dziewczyna młoda, ładna a rozsądna... rzecz dziwna! (do Zofii). Ale, moja panienko, nie mówiąc do ciebie, wiele bardzo idzie za mąż dla zyskania wolności... wolności... rozumiesz Waćpanna, jak ja to rozumiem? Jeślim więc na męża niestworzony, to témwięcej na takiego, coby cierpiał pewne figle. Zofia.
Zbytecznej wolności, wolności bez granic nie pragnę, ale i niewoli w małżeństwie nie spodziewam się znaleść; wzajemne we wszystkiém obowiązki rządzić powinny. Major.
Bardzo rozsądnie. (na stronie). I chce pójść za mnie... rzecz dziwna! (do Zofii) Z tém wszystkiém... ja myślę... że potrzebaby... Zofia (śmiejąc się)
Wyraźnie, wyraźnie, kochany wuju. Major (na stronie)
Rozsądna!... chce pójść za mnie, żal mi ją zmartwić. (do Zofii)
Bo widzisz moja Zosiu, że... Zofia.
Na co przyczyn szukać? nie znasz mnie jeszcze Waćpan Dobrodziej... to dosyć... ale mnie poznać możesz... zostawmy więc czasowi a mam nadzieję zyskać na tém. Major.
Nie trudno ci to będzie, moja Zosiu. Zofia.
Czy tak? Major (zbliżając się).
Z temi oczkami. Zofia.
O! nie o tém mowa. Major.
Z tą buzią. Zofia.
O, bardzo proszę. Major (biorąc ją za rękę).
Z tą rączką. Zofia.
Panie Majorze! Major (obejmując ją).
Z tym kształtem, z temi.. Zofia.
Dla Boga, co to jest? Major.
Ja się sam dziwię. Zofia.
Spodziewam się. Major.
Wszystkiego się spodziewaj. Zofia (wyrywając się).
Ach, tego nadto!... Major.
Jeszcze mało!... (Zofia wybiega do swojego pokoju). SCENA XI. Major (prostując się).
Ech! ech, że mi teraz uszła! (chodzi prostując się)
Odmłodniałem, odmłodniałem... dalibóg czuję, że odmłodniałem... i niedziw; luba dziewczyna, ładna dziewczyna, rozsądna, gwałtem chce iść za mnie!...
Gdybym się ożenił?... Niech się co chce dzieje... Nie to nie, niech się nie dzieje co chce... ale ja... tylko że to... bo znowu z drugiej strony... ale jednak... nareszcie w przypadku... a diabła tam, źle! Co tu robić? SCENA XII. Major, Dyndalska. Dyndalska.
No, panie bracie, jakże stoją interesa? Major.
Różnie, różnie. Dyndalska.
Zosia pomieszana, Waćpan zamyślony; dobry znak. Major.
Znak nie zły, to prawda. Dyndalska.
Jakże ci się podobała? Major.
Ładna dziewczyna, niema co mówić. Dyndalska.
A widzisz. Major.
Miła. Dyndalska.
A widzisz.Major.
Dobra. Dyndalska.
A widzisz. Major.
Rozsądna. Dyndalska.
Nie mówiłam? Major.
Bardzo rozsądna. Dyndalska.
To wszyscy wiedzą. Major.
Gwałtem chce iść za mnie. Dyndalska.
Gwałtem. Major.
To nie źle. Dyndalska.
Bardzo dobrze. Major.
Ale z drugiej strony... Dyndalska.
Niema drugiej strony... Podobała ci się? Major.
Podobać się, podobała. Dyndalska.
Więc się żeń. Major.
Żeń się, łatwo mówić. Dyndalska.
Cóż ci przeszkadza? Major.
Co przeszkadza?Dyndalska.
Na przykład? Major.
Zgadnij Waćpani. Dyndalska.
Nie chcę zgadywać. Major.
Lat pięćdziesiąt sześć. Dyndalska.
Fraszki. Major.
Jej lat ośmnaście. Dyndalska.
Fraszki. Major.
Złe ztąd skutki. Dyndalska.
Fraszki. Major.
A, diabła tam fraszki! Dyndalska.
Kobiéty prędko się starzeją. Major.
No, to prawda. Dyndalska.
Zosia ma lat ośmnaście? Major.
Ośmnaście. Dyndalska.
Za dziesięć lat będzie miała dwadzieścia ośm. Major.
To prawda. Dyndalska.
Za piętnaście, trzydzieści trzy.Major.
Prawda. Dyndalska.
I już po młodości. Major.
I to prawda. Dyndalska.
Cóż za wielka różnica między wami? Major.
A jużci! Dyndalska.
Żadnej. Major.
Jest, jest, niema co mówić. Dyndalska.
Bardzo mało. A potém Waćpan nie masz pięćdziesięciu sześciu lat. Major.
A mam, mam. Dyndalska.
Ale nie masz. Major.
Przecież muszę wiedzieć. Dyndalska.
Ale ja mówię, że nie masz. Major.
Mylisz się, mylisz. Dyndalska.
Ale nie mylę. Major.
Mam metrykę. Dyndalska.
Nic nie znaczy. Aniela ma czterdziesty, a ja czterdziesty drugi skończę, Pani Orgonowa zacznie czterdziesty szósty, a Waćpan o cztery lata starszy, więc masz rok pięćdziesiąty; rzecz jasna. Major.
Chyba myłka w metryce. Dyndalska.
Pewnie. Major.
No, pięćdziesiąt, to co innego. Dyndalska.
A potém, powiedz mi, czy nigdy ci się nie trafiało widzieć szczęśliwego małżeństwa, a nierównego wieku. Major.
I owszem. Właśnie niedawno Pan Prezes Rodosław ożenił się z młodą osobą. Dyndalska.
I kontent? Major.
Kontent. Dyndalska.
Szczęśliwy? Major.
Szczęśliwy... tylko mówią że jego własny sekretarz... Dyndalska.
Sekretarz, sekretarz; ale ty nie masz sekretarza. Major.
I to prawda. A! a! Pan Fontaziński od trzech lat z młodziuchną żoneczką... Dyndalska.
Żyje dobrze? Major.
Dobrze... A diabła tam! zapomniałem, przeszłego roku musiał się rozwieść i jeszcze za rozwód zapłacić. Dyndalska.
Ależ bo wyszukujesz przykłady...Major.
Młody Radost, coto się dla dożywocia ożenił... Dyndalska.
Żyje szczęśliwie. Major.
Żył dosyć szczęśliwie, tylko że wkrótce zwaryował i zamknąć go musiano. Dyndalska.
Na cóż szukać daleko. Wiesz w jakim wieku był nieboszczyk Dyndalski, kiedym szła za niego; jednak, Bóg widzi, nie miał przyczyny narzekać na mnie. Major.
To prawda. Ale téż nieboszczyk był zawsze jak nieboszczyk: Waćpani robiłaś coś chciała. Dyndalska.
Poczciwa dusza! Wreszcie, on tak chciał, a Waćpan jak zechcesz, to żona będzie robiła co jemu się podoba; wszystko zależy od układu. Major.
I to prawda... niema co mówić... wszystko od układu zależy. Dyndalska.
Pójdę więc... Major.
Ale czekajno... Major.
Spuść się na mnie. Major.
Ale bo... Dyndalska.
Bądź spokojny. Major.
Nareszcie... Dyndalska.
Rzecz skończona.Major.
Tylko niech to jeszcze między nami zostanie, muszę wprzódy... Dyndalska.
Z koleżkami się naradzić. Major.
Oczywiście. Dyndalska.
Niepotrzebnie. Major.
O, proszę... Dyndalska.
Niech i tak będzie (na stronie). Nie traćmy czasu.
(odchodzi.) SCENA XIII. Major (sam).
No, kiedy mi kto co do rozumu powié, to i ja umiem ustąpić, nie jestem uparty. Nie utrzymuję złego, dla tego aby nie przyznać, że się dotąd błądziło... Luba dziewczyna!... Ale ci co powiedzą?...
hm, hm, hm... Miła dziewczyna!... Otóż i oni; trochę natrętni, prawdę mówiąc. SCENA XIV. Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik. Major.
Chcą mnie gwałtem ożenić, ale to powiadam wam gwałtem.(z przymuszonym uśmiechem). Rotmistrz.
One myślą, że trafiły na swego, z którym zrobią co zechcą, którego za nos będą wodzić gdzie im się podoba. (Major marsa stawia).
Porucznik.
Niech sobie daremnie głowy nie łamią. Ale zabawić tu z nami mogą. Major.
Mam lat pięćdziesiąt. Rotmistrz.
(odpowiadając Porucznikowi) Pewnie że mogą, bo je trudno minami wysadzić. Major.
Rozsądna wcale dziewczyna. Porucznik.
(odpowiadając Rotmistrzowi) Nawet nie należy im zupełnie odejmować nadziei dopięcia zamiaru. Niech się same powoli domyślą. Major.
(z przymuszonym śmiechem). Koniecznie chce iść za mnie. Rotmistrz.
Nie dowodzi wielkiego rozsądku. Major.
Mam lat pięćdziesiąt. Porucznik.
(odpowiadając Rotmistrzowi). Kto wie, co ją zmusza; może rozkaz matki...
może chęć stania się jej pomocną... Major.
Gwałtem chcą mnie ożenić. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi.Rotmistrz.
Ale to każdy wié. Major.
Bardzo rozsądna. Rotmistrz.
Co tam rozsądna, rozsądna... jakby tu szło tylko o rozsądek. Major.
No, prawdę mówiąc, rozsądek rzecz nie mała. Rotmistrz.
Chcesz więc się żenić? Major.
Tego jeszcze nie mówię. Rotmistrz.
Jeszcze? ale z czasem?... Major.
Należy wszystko rozważyć... wszystko od układu zależy... Mam lat pięćdziesiąt. Porucznik (na stronie).
Cóżto za odmiana? truchleję, to być nie może! (do Majora) Nie żartuj sobie z nas Majorze; znamy cię dobrze. Rotmistrz zapala się daremnie, ja gardło moje stawię, że nigdy nie zrobisz takiego szaleństwa. Major.
Coto szaleństwa! szaleństwa! Proszę być grzeczniejszym, Panie poruczniku!.. szaleństwa! Kapelan.
Porucznik dobrze mówi. Mój Majorze, mój Majorze... Major.
Mój Kapelanie, mój Kapelanie, gadaj prędzej, albo nie gadaj wcale.Rotmistrz.
Żenisz się więc? Major.
Żenię czy nie żenię, a szaleństwem mojej czynności nikt nazwać niema prawa, i kwita. Kapelan.
Ale kiedy nie uchodzi... Major.
Co mnie kto ma uczyć, co uchodzi albo nie uchodzi. Kapelan.
Rób co chcesz. (odchodzi). Porucznik (do Kapelana).
Zaczekaj, pójdziemy razem; jeszcze słowo. (do Majora). I szczérze to mówisz? bez żartów?... Major.
Nie mam potrzeby sprawiać się przed nikim. (Porucznik odchodzi z Kapelanem). Hm! szaleństwo! szaleństwo! jaki do rady! SCENA XV. Major, Rotmistrz. Rotmistrz.
Nie masz się czego gniewać; chciałeś rady, bierz że taką, jaką dają. Major.
Co innego rada, co innego nagana. Jeślim dotychczas miał fałszywe wyobrażenie o małżeństwie, nie widzę konieczności, abym je do śmierci zachował. Piękna to rzecz stan wojskowy, ale sprzykrzyć się z czasem może: wolność, wolność głosim a zawsześmy pod rozkazami, i na końcu staremu, choremu, niema komu i poduszki pod głowę położyć. I cóż to tak strasznego mieć miłą, lubą, dobrą, młodą osobę zawsze koło siebie, co o nas pamięta, co nas głaszcze, cacka, pieści; cóż to tak strasznego? I dla tego żem nie uparty, mam być szalonym! Szalonym? Szalony, kto inaczej myśli. Prawda? Rotmistrz.
Nie prawda. Major.
Nie prawda? Rotmistrz.
Nie prawda. Major.
Bądź zdrów. Rotmistrz.
Najniższy. (Major odchodzi) SCENA XVI. Rotmistrz. Przyjechało ich trzy jak jedna, z kotami, mopsami, srokami, małpami, i jak zaczęły, tyr tyr tyr, tur tur tur, tyr tyr tyr... z rozumnego człowieka głupiec. Jemu się żenić i żenić z dzieckiem! Kiedy już tak zachciał koniecznie, niechby sobie był poszukał co dojrzalszego... tylko że to...
hm hm hm... (siada.) SCENA XVII. Rotmistrz, Aniela. Aniela.
Dobrze, że tu zastaję Pana, Jak też możesz być tak spokojnym będąc przyjacielem Majora? jak możesz zezwalać na jego ożenienie?Rotmistrz
(po krótkiém milczeniu zadziwiony). Nie zezwalam. Aniela.
Ale nie starasz się odwieść od tego szalonego zamiaru. Rotmistrz.
Zabronić nie mogę. Aniela.
Potrzeba jemu odmiany losu? niech mi kto powie. Rotmistrz.
Zapewne, że nie. Aniela.
Cóż przyjemniejszego nad stan wojskowy. Rotmistrz.
Zapewne. Aniela.
Używa obecności, o przyszłość się nie troszczy. Rotmistrz.
Zapewne. Aniela.
Podległy tylko swemu obowiązkowi. Rotmistrz.
Zasługa jawna, ta za mną mówi, nie potrzebuję łaski niczyjej. Aniela.
Nigdy sam, nigdy opuszczony. Rotmistrz.
Zawsze w towarzystwie... Aniela.
Przyjaciół doświadczonych. Bo gdzież lepiej poznać człowieka jak w trudach, biedzie, niebezpieczeństwie? Rotmistrz.
To prawda.Aniela.
Tam nie popłacają wykształcone słówka. Rotmistrz.
Ho, ho! Aniela.
Tam działać potrzeba. Rotmistrz.
Jak na męża przystoi. Aniela.
I na dobrego żołnierza; źle albo dobrze, ale otwarcie. Rotmistrz.
Prostą drogą i śmiało. Aniela.
Nigdy się nie bać. Rotmistrz.
I samego diabła! Aniela.
Ach! (pomiarkowawszy się) O tak, tak.. szczęśliwy, szczęśliwy kto ten stan obrał. Ach, gdybym nie była kobiétą, byłabym żołnierzem całe moje życie. Rotmistrz.
Proszę! (na stronie) Dorzeczy kobiéta. Aniela.
Raz nawet myśl mi przychodziła, ale to dawniej, ukryć płeć moję, przywdziać mundur i stanąć w szeregu Huzarów. Rotmistrz.
W szeregu Huzarów, i ukryć... (na stronie) Rzadka kobiéta.Aniela.
Ale tylko w kawaleryi chciałabym służyć. Rotmistrz.
W kawaleryi? Aniela.
Tak konie lubię. Rotmistrz.
Konie Pani lubisz? Aniela.
Szalenie. Rotmistrz.
To rozum dowodzi. Aniela.
Sama nawet konno jeżdżę. Rotmistrz.
Konno jeździsz? (na stronie) Coto za kobiéta! Aniela.
Co to za uciecha dobrego dosiąść rumaka, a jeszcze młodego, trochę dzikiego. Rotmistrz (z wzrastającem zapałem.)
Uczyć go prawie chodzić. Aniela.
Powoli. Rotmistrz.
Cierpliwie jak z dzieckiem. Aniela.
Potém żwawiej. Rotmistrz.
A ostrożnie. Aniela.
Kłusować. Rotmistrz.
Niech się wyciąga. Aniela.
Galopować.Rotmistrz.
W koło, w prawo, w lewo. Aniela.
Spiąć ostrogą. Rotmistrz.
A to na co? Aniela.
Czasem, czasem. Rotmistrz.
Ale na co? Aniela.
Tak... ale... Rotmistrz.
Chyba że uparty, i to... Aniela.
Tak; tak, kiedy uparty, i to... Rotmistrz.
Ostrożnie. Aniela.
O, ostrożnie. Rotmistrz.
Bo można znarowić. Aniela.
O, można znarowić. Cały dzień siedziałabym w stajni: tego, to tamtego, to znowu tego kazałabym przejeżdżać lub sama przejeżdżała. Co to za roskosz! Rotmistrz (na stronie).
Na honor, rzadka kobiéta. Aniela.
A potém wieczór fajeczkę zapalić. Rotmistrz.
Tego smaku trudno domom pojąć. Aniela.
Jakto? Alboż jedna, ja pierwsza tytuń lubię.Rotmistrz.
Lubisz Pani? Aniela.
Sama palę. Rotmistrz.
Sama tytuń pali! (na stronie). Co to za kobiéta! co to za kobiéta! Aniela.
Tak mam odrębne gusta od całej płci mojej, żem dotąd za mąż pójść nie chciała. Ci miejscy panicze pragną, aby żona tylko się stroiła, bawiła, kręciła, trzpiotała; nie mogą pojąć kobiety, coby lubiła życie obozowe. Rotmistrz.
Szalone głowy. Aniela.
Marsze, koczowania, ruch, pracę... Rotmistrz.
Lecz czemuż Pani wojskowego rączką swoją nie zaszczyciła? Aniela.
Sama płocha młodzież trafiała mi się tylko. Rotmistrz.
Sama płocha młodzież? Aniela.
Nikt w wieku rozsądnym. Rotmistrz.
Nikt w wieku rozsądnym? Aniela.
Coby cenił mój sposób myślenia. Rotmistrz.
Być nie może!Aniela (dotykając jego ręki).
Serca żołnierzy z kamieni. Rotmistrz (całując w rękę).
Nie zawsze. Aniela.
Niewzruszone, twarde. Rotmistrz.
I lód twardy a przecie się topi od słońca. (całuje w rękę). Aniela (niby wyrywając rękę)
Fi, Rotmistrzu. Rotmistrz.
Nic złego. Aniela.
Ach, jak mi gorąco. Rotmistrz (do siebie).
Co to za kobiéta! Aniela.
Chodźmy do ogrodu, tam chłodniej. Rotmistrz.
Może do stajni? Aniela.
O, potém, później. Rotmistrz.
Może fajeczkę? Aniela.
Później, później. Rotmistrz.
Idę gdzie każesz. (do siebie.) Co to za kobiéta! Co to za kobiéta! AKT III.
Tenże sam pokój, w kwiaty ozdobiony. SCENA I. Fruzia, Józia, Zuzia. (Fruzia prasuje; Józia szyje; Zuzia przystraja czépeczek na tureckiéj głowie). Fruzia.
Cóż ty, Juziu, na to? Józia.
Na co? Fruzia.
Na tych naszych panów. Jakeśmy przyjechały, jak to się patrzało, jak to się srożyło! Józia.
Jak gdyby nas połknąć chcieli. Zuzia.
Żaden dobrego słowa nie przemówił. Fruzia.
A teraz jak baranki. Józia.
Na jedwabiu możnaby prowadzić każdego. Fruzia.
Dobrze moja matka mawiała, że kobiéty rządzić stworzone.Józia.
Ale czemu nie rządzą? Fruzia.
Jakie ty dziecko! alboż to jedno złe na tym świecie? Zuzia.
Już ja bym tu i rządzić nie chciała. Józia.
O, i ja nie; mnie strach bierze jak spotkam którego, a zwłaszcza Majora. Fruzia.
Mnie się zdaje, że gdybym była najodważniejszym żołnierzem, tobym zaraz uciekła, jakbym go tylko zobaczyła. Co to za wąsy! dla Boga! Józia.
A Rotmistrz jeszcze straszniejszy ze swojemi miotłami. (pokazując.) Jak jedna idzie do góry, to druga na dół; to znowu tamta na dół a ta do góry; aż dreszcz przechodzi. Fruzia.
To prawda, że tu między temi wąsiskami, człowiek jak w lesie. Zuzia.
Obrzydłe Huzary! Fruzia.
A, dajno pokój, Zuziu; Porucznik,.. Zuzia.
A, Porucznik. Józia.
A, Porucznik. Ten wart być Pułkownikiem. Fruzia.
A jaki swawolny, fe!Józia.
Mnie się o to pytaj. Zuzia.
Jakie wy szczęśliwe; do mnie i nie zagadał. Józia.
Ale zato pan Grzegorz. Zuzia (śmiejąc się).
To mój kochanek. Fruzia (śmiejąc się).
I mój także. Józia (śmiejąc się).
Muszę go wam odebrać. Fruzia.
Pst! SCENA II. Fruzia, Józia, Zuzia, Grzegorz. (po krótkiém milczeniu). Fruzia.
Czemuż Pan Grzegorz tak smutny? Grzegorz.
Ach! Fruzia.
I wzdycha. Józia.
Pewnie się kocha. Grzegorz.
Ach! Zuzia.
Szczęśliwa ta, co się podobać umiała. Grzegorz (na stronie).
Która tu ładniejsza?Fruzia.
Kochasz się więc Waćpan? Grzegorz.
Kocham, dalibóg kocham. Fruzia.
Czemuż się nie żenisz? Grzegorz.
Myślę, dalibóg myślę. Józia.
Czy jeszcze co przeszkadza? Grzegorz.
Nie wiem czy mnie zechcą. Fruzia.
Którażby nie chciała! Józia.
Tylko że z Waćpana wielki trzpiot być musi. Grzegorz.
Nie, nie, wierz mi Waćpanna, że nie. Fruzia.
Motylek płochy, niema i wątpienia. Grzegorz (na stronie).
Nie rozumiem. Fruzia (kiwając głową).
Jakibyto był los biednej żony. Grzegorz.
Dla czego biednej? Mojej żony los byłby najprzyjemniejszy. Fruzia, Józia, Zuzia.
(otaczając go; ironicznie przez całą scenę). Najprzyjemniejszy. Grzegorz.
Zaraz po ślubie wróciwszy do pułku, kupiłbym jej ładnego... konika.Fruzia, Józia, Zuzia.
(klaszcząc w ręce). Konika, ach konika! Grzegorz.
Potém porządną, mocną... baryłeczkę. Fruzia, Józia, Zuzia (jak wprzódy).
Baryłeczkę, ach baryłeczkę! Grzegorz.
I piękny, z przykrywką, zamykany... koszyk. Fruzia, Józia, Zuzia.
Koszyk, koszyk! ach to pięknie! to ślicznie! Grzegorz.
Miałaby trunki i żywność. A że jestem dobrze znany Panom Oficerom, moja żonaby im tylko dostarczała. Józia, Zuzia.
Ach to pięknie! to ślicznie! Fruzia.
Ale Panie Grzegorzu, a w czasie wojny, jak będzie? Grzegorz.
Właśnie wtenczas najlepiej. Fruzia.
Ale strach! Grzegorz.
Gdzie tam strach. To jest, co może byc najpiękniejszego. Proszę widzieć, kiedy szwadron Huzarów na harc wyjedzie. Fruzia.
Na harc, słyszycie? Grzegorz.
Pif paf, pif paf! Fruzia, Józia, Zuzia.
Pif paf!Grzegorz.
Dalej piechota: brr... brr. Fruzia, Józia, Zuzia.
Brr... brr.. Grzegorz.
Tu znowu armaty: bom... bom... Fruzia, Józia, Zuzia.
Bom... bom... (biegając i skacząc wkoło niego) Pif paf... brr... brr... bom... bom... Grzegorz
(kręcąc się wkoło i patrząc za niemi). Lube, lube dziewczęta! Teraz żałuję, że nie jestem Turkiem. Fruzia.
A fe, Turek. Grzegorz.
Ja wiem, że fe! ale tą razą dobrzeby mi było, bo mógłbym się z wami trzema, razem ożenić. Józia.
Chyba że tak. Dyndalska (z za sceny).
Juziu! Józia.
Słucham, zaraz idę. Grzegorz (zatrzymując ją).
Zaczekaj. Józia.
Nie mogę. Grzegorz.
Trochę. Józia.
Pani woła (odchodzi)Aniela (z za sceny).
Zuziu! Zuzia.
Idę.. Grzegorz (zatrzymując).
Nie chodź. Zuzia.
Muszę; do zobaczenia. (odchodzi) SCENA III. Fruzia, Grzegorz. Grzegorz.
Ach, panno Fruziu! kochasz mnie Waćpanna? Fruzia.
Jakże kochać, kiedyś jeszcze między nami nie wybrał. Grzegorz.
Ciebie wybieram, sroczko moja. Fruzia.
Pewnie? Grzegorz.
Dziś się ożenię, jeśli zechcesz. Fruzia.
O, na to dość jeszcze czasu. Grzegorz.
Ale moja niecierpliwość. Fruzia.
Tak mnie mocno kochasz? Grzegorz.
Więcej, niż własnego mego konia. Jednak muszę ci wyznać, żem ci twój przyszły los ze mną, tylko z pięknej strony wystawił, są i niektóre...Orgonowa (z za sceny).
Fruziu! Fruzia.
Zaraz, zaraz. Grzegorz (zatrzymując ją).
Jakże będzie? Fruzia.
Wszystko dobrze. Grzegorz.
Ach Fruziu! Fruzia.
Ach Grzesiu! (wybiega) Grzegorz (sam).
Mam, którą zechcę. Najlepiej zawsze: z miejsca nacieraj! Co to myśleć; nikt jeszcze samą myślą nic nie zrobił. I Józia ładna... i Zuzia ładna... i Fruzia ładna... najładniejsza... ta będzie moją. SCENA IV. Rotmistrz, Grzegorz. (Rotmistrz wchodzi, troskliwiej ubrany, nalewając perfumy z flaszeczki na chustkę). Grzegorz (nie widząc Rotmistrza).
Luba dziewczyna! Rotmistrz (nie widząc Grzegorza).
Rzadka kobiéta! Grzegorz (usłyszawszy).
Pan Rotmistrz ją widział? Rotmistrz (z uśmiechem).
Widziałem. Grzegorz.
Prawda, Panie Rotmistrzu, że jak sarneczka. Rotmistrz.
Jak sarneczka? hm... tego nie znajduję.Grzegorz.
Ciągle skacze. Rotmistrz.
Skacze?... hm... tego nie widziałem. Grzegorz.
Nigdy stępo, zawsze kłusem. Rotmistrz.
Kłusem... hm... A tak, chcesz powiedzieć, ze konno jeździ kłusem. Grzegorz.
Konno jeździ? Rotmistrz.
Jeździ, Jeździ. Grzegorz.
A do djabła, za pozwoleniem, w to mi graj; to się każdemu podoba, prawda Panie Rotmistrzu? Rotmistrz (z uśmiechem).
Grześ ma rozum. Grzegorz.
Z taką się żenić. Rotmistrz.
Jaki pochlebniś. Grzegorz.
Dziś się jeszcze z nią ożenię. (Rotmistrz odskoczywszy wpatruje się w niego; milczenie). Rotmistrz.
Ty? Grzegorz.
Ja. Rotmistrz.
Ty, ty? Grzegorz.
Jużci nie pan Rotmistrz. Rotmistrz (w złości).
Co ty gadasz? Grzegorz.
Ja... ja... ja...Rotmistrz.
Z kim ty śmiesz się żenić? Grzegorz.
Z Fruzią, za pozwoleniem. Rotmistrz.
Z Fruzią?... stary gaduła!... idź precz! (Grzegorz odchodzi).
Rotmistrz (sam).
Oszalał, jemu się żenić... w tym wieku! Co on sobie dobrego obiecywać może?... Ale cóż się panna Aniela tak spóźnia? Może już w ogrodzie... (patrzy przez okno) Nie widać. (podsłuchuje pod jej drzwiami; usłyszawszy nadchodzącego, odskakuje na środek pokoju). SCENA V. Rotmistrz, Porucznik. Porucznik.
Mówiłeś z Majorem? Rotmistrz.
Mówiłem... ale... (wzrusza ramionami) Porucznik.
Uparty. Rotmistrz.
Uparty, jeśli to uporem nazwać można. Porucznik.
Ktoby się był spodziewał. Rotmistrz.
Rozsądny człowiek, mój kochany, wszystkiego się spodziewa. (coraz bardziej roztargniony, patrzy często przez okno, odpowiadając od niechcenia)Porucznik.
Żadnej więc nadziei, aby zamysłu odstąpił. Rotmistrz.
Żadnej, zapewne żadnej. Porucznik.
Wiem, wiem dobrze i jeszcze się pytam. Wprawdzie nie mogę mu radzić, ale i odradzać nie mogę. Rotmistrz.
Najlepiej. Porucznik
Będzie z nią szczęśliwy. Rotmistrz.
Będzie, będzie. Porucznik.
Ja odjeżdżam... ale wprzód wymagam od twojej przyjaźni jednej usługi. Słuchaj mnie: przeszłej wojny... (Rotmistrz spojrzawszy w okno, nagle wybiega). Cóż to znaczy?... nie rozumiem... nie odkryję mu więc smutnej tajemnicy... i lepiej... bo czémżeby mógł mój nagły odjazd uniewinnić przed Majorem. Przyjaźń potępiać mnie będzie, kiedy ja dla niej wszystko poświęcam, wszystkiego się wyrzekam. SCENA VI. Porucznik, Zofia. Porucznik.
Ach, Zofio! Zofia.
Edmundzie, cośmy zrobili! żadnejże już niema nadziei?Porucznik.
Żadnej. Zofia.
Rozłączyć się musimy? Porucznik.
Na zawsze. Zofia.
Odkryj mu miłość naszę. Porucznik.
Nie mogę. Cóż za cel? Major odstąpiłby pewnie ale będzieszże przez to moją? Zofia.
Może matka... Porucznik.
Nie zwódźmy się; nigdy nie zezwoli. W czasie i pomocy przyjaciela, pokładałem nadzieję; wszystko mnie zawiodło. Mamże cię za sobą w nieszczęście pociągać? rożnić z rodziną? Nareszcie nie Majora, to Smętosza zostaniesz żoną. Zofia.
Okropnie. Porucznik.
Odjeżdżam. Zofia.
Kiedy? Porucznik.
Tej godziny. Zofia.
Już, już tak prędko. Porucznik.
Mamże być świadkiem... Zofia.
Nie kończ, nie kończ. Jedź, uchodź, Edmundzie! Porucznik.
Nasza tajemnica wiecznie nią zostać dla Majora powinna. Kapelan wie tylko i ten jedzie wraz ze mną. Ten uczciwy człowiek wsparł mój chwiejący się zamiar i ustalił w drodze, której honor trzymać się każe. Zofia.
Sama więc zostanę; znikąd ulgi; znikąd pocieszenia! Porucznik.
Wiele, wiele cierpieć mamy! Zofia.
Może nad siły. Porucznik.
Nie, Zofio; siły muszą wystarczyć, gdy czystém jest źródło nieszczęścia. Zofia.
Ciebie kochając, drugiemu miłość przysięgać! Porucznik
Kochając mnie, i jego jak ojca kochać będziesz. Poznasz najlepszego, najszlachetniejszego człowieka. Jedyna, jedyna moja ulga, jedyne pocieszenie, że to dla niego szczęścia się wyrzekam, że on je z tobą znajdzie niezawodnie. Ach, pamiętaj Zofio, że to ja powierzam tobie los, szczęście, spokój dni jego; upiększaj mu każdą chwilę, a przez to i moje życie osładzać będziesz. Zofia (ocierając łzy).
Ach, czemuż cię coraz więcej kochać muszę! Porucznik.
Serca nasze razem zostaną. Zofia.
Na zawsze. Porucznik.
Rozłączeni, oddaleni, myśli nasze szukać, spotykać się będą. Uspokój się; są jeszcze... dla nas... pociechy... czyste... lube...Zofia.
Jak uśmiech konających. (krótkie milczenie). Porucznik
Raz ostatni pewnie cię widzę. Jak już upłynie czasu wiele, jak już o mnie słyszeć nie będziecie, wspominaj mu czasem o mnie; on mnie także kochał. Powiedz mu, że dla niego wyrzekłem się więcej niż życia, bom się wyrzekł ciebie. (Zofia siada zakrywając oczy). Albo nie, nie; nie mąć swojej i jego spokojności... (klękając i biorąc ją za rękę.) Zofio, tém uściśnieniem, tracę prawo do twojego serca; zapomnij o mnie. Zofia.
Nigdy. Porucznik.
Bądź szczęśliwa. Zofia.
Bez ciebie. Porucznik.
Dla mnie. Zofia (płacząc).
O Boże! Porucznik (całując ją w rękę).
Raz więc ostatni. Zofia.
Edmundzie! raz ostatni... (skłania się w jego objęcie.) (tu wchodzi Aniela, postrzega, wznosi ręce do góry i wybiega do swego pokoju; poczém Porucznik i Zofia w przeciwne strony nagle odchodzą). SCENA VII. (Dziewczęta w różnym kierunku przebiegają scenę, potém wychodzą spiesznie). Orgonowa, Dyndalska, Aniela. Dziewczęta (w głębi). Orgonowa.
Cóż takiego? Dyndalska.
O co idzie? Aniela (między niemi).
O co idzie? co takiego? Będziecie wiedzieć. Orgonowa.
Słuchamy. Aniela.
Rzecz straszna! Dyndalska.
No, dalej. Aniela.
Rzecz okropna! Orgonowa.
Gadajże. Aniela.
Niespodziewana! Orgonowa.
Cóż takiego? Aniela.
Co? Dyndalska.
Co? słuchajmy. Aniela.
Porucznik... Orgonowa.
Cóż Porucznik? Aniela.
Porucznik... kocha się... w Zofii.Orgonowa.
Ha, ha, ha, ha, Dyndalska.
Zbytnia przenikliwość. Aniela.
Kiedy przenikliwość, kiedy ha ha ha, nie powiem com widziała. Orgonowa.
Coś widziała? Aniela.
Na własne oczy. Dyndalska.
Cóżeś widziała? Aniela.
To tylko przenikliwość. Orgonowa.
Powiedz aniołeczku; ty taka dobra, ty się nigdy nie gniewasz; mój aniołeczku, prędzej. Aniela.
Więc słuchajcie. Dyndalska.
Słuchamy. Aniela.
Porucznik... Orgonowa.
Cóż! Aniela.
Porucznik... Zofią... w rękę całował. Orgonowa, Dyndalska.
W rękę całował? Aniela.
W rękę. Orgonowa.
Czy być może!Aniela.
To jeszcze nic. Orgonowa.
Cóż takiego? Dyndalska.
Mówże prędzej. Aniela.
Porucznik... Orgonowa.
Cóż Porucznik? Aniela.
Porucznik... klęczał przed nią. Orgonowa, Dyndalska.
Klęczał przed nią? Aniela.
Klęczał przed nią... tu... w tém miejscu. Dyndalska.
Co za zgroza! Aniela.
To jeszcze nic. Orgonowa.
Dla Boga, cóż jeszcze? Aniela.
Porucznik... Dyndalska.
No, no... Aniela.
Porucznik... trzymał ją... w objęciu. Dyndalska.
Ach! Orgonowa.
A Zosia? Aniela.
Zosia?Orgonowa.
Zosia, Zosia. Aniela.
Zosia... była... w jego objęciu. Orgonowa.
Rzecz straszna! Dyndalska.
Niesłychana! (Chodzą obydwie dużym krokiem; stawając przy każdém zapytaniu koło Anieli, która stoi z założonemi rękoma.)
Orgonowa.
Kocha się. Aniela.
Kocha. Dyndalska.
W rękę całował? Aniela.
Całował. Orgonowa.
Klęczał przed nią? Aniela.
Klęczał. Dyndalska.
Trzymał ją w obięciu. Aniela.
Trzymał. Orgonowa.
Fruziu! wołaj Zosię. Nie, czekaj... Juziu! biegaj... czekaj... wołajcie prędko. Dyndalska.
Juziu! Porucznika, Porucznika! Orgonowa.
Nie, nie; czekaj, biegaj, biegaj, szukaj; biegajcie a prędko. No, jeszcze tu?
Orgonowa.
Majora, gawrony, Majora. (Dziewczęta wybiegają) Rzecz straszna! (obie rzucają się zmordowane na krzesła) A ja mówiłam, ja mówiłam, że ten Porucznik niebezpieczny. Ja wiem coto Porucznik! Ale co ja mówię, to zawsze źle... mnie niema co słuchać... mnie i gęby otworzyć nie wolno. Otóż teraz pokazało się, że ja gadać muszę. Teraz nikt mnie nie przekona; zawsze, zawsze gadać będę. SCENA VIII. Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major. Orgonowa.
Panie bracie, Panie bracie! dla Boga, chodźże prędzej! nic nie wiesz co się dzieje; wszystko spoczywa na naszych głowach. Major.
Cóż się stało? Orgonowa.
I jeszcze się pyta! Major.
Ale kiedy nie wiem, muszę się spytać. Orgonowa.
Ów wysmukły Poruczniś, ów przyjaciel, ów towarzysz, ów, już nie wiem co... Major.
Cóż zrobił?Orgonowa.
Chciał Zosię... słów mi nie staje. Major.
Chciał?.. Orgonowa.
Wykraść ją chciał, wykraść. Major.
To być nie może. Dyndalska.
Spytaj się Anielki. Orgonowa.
Na własne oczy widziała. Major.
Co widziała? Dyndalska.
Że ją kocha, że ją w rękę całował, że klęczał przed nią, że... Major.
To wszystko być nie może. Aniela źle widziała. Aniela.
Gdybyś sam widział, możebyś także nie wierzył? To człowiek na męża! Major.
Ale jak, gdzie, kiedy? Aniela.
Jak? Tak jak wszyscy. Gdzie? Tu w tém miejscu. Kiedy? Przed kwadransem. Major (po krókiém myśleniu.)
Tegom się nie spodziewał. I Zosia także go kocha? Orgonowa.
Zosia? Co za myśl. Gdyby kochała, jużby z nim o kilka mil była. Major.
Edmund! Edmund! mój Edmund! mnie zwodzić? Wolał byłby strzelić do mnie, ranić, nie tyleby bolało.Orgonowa.
Takato rada panów kolegów. Dyndalska.
Niczyja sprawka tylko Kapelana; gwałtem stara się przeszkodzić twemu zamiarowi. Orgonowa.
Starał się nas o różnych rzeczach przekonać i wcale nie ładnie wyrażał się względem ciebie. Major.
Kapelan? Cóż mówił? Orgonowa.
Prawdziwie, wstydzę się powtórzyć. Dyndalska.
Wcale nieobyczajnie się wyrażał; niech Anielka powié. Aniela.
Ja słyszałam, ale nie zrozumiałam; wszystkiego jeszcze zrozumieć nie mogę. Major.
Co, jak on może wiedzieć? co jemu do tego? jak on może zapewnić? Ale Edmund, Edmund! Orgonowa.
Jeśli nam nie wierzysz, spytaj się Rotmistrza, to godny człowiek. Dyndalska.
Ten zawsze jednego zdania będzie z nami. Major.
Bardzo wątpię. Dyndalska.
Nie masz co wątpić: kocha się w Anieli. Major.
Nieprawda. Dyndalska
Grzecznie.Major.
Chciałem powiedzieć, że to być nie może. Aniela.
Ślub nasz przekona. Major.
Co? chce się żenić? Aniela.
Nie inaczej. Major.
Z Waćpanną? Aniela.
Ze mną. Major.
Czy oszalał stary! Aniela.
Tak jak i Waćpan. Dyndalska (na stronie do Anieli.)
Zmiłuj się, ostrożnie. Major.
Ale Edmund, Edmund! Zostawcie mnie, proszę. Grzesiu! Orgonowa (do sióstr, na stronie.)
Idę strzedz Zosi. Aniela (podobnież.)
Ja Rotmistrza. Dyndalska (podobnież.)
Ja podsłuchiwać będę... Orgonowa (podobnież).
Albo nie, chodźmy się naradzić; będziemy same. (wchodząc do pokoju Dyndalskiej) Major (do Grzegorza.)
Proś do mnie Pana Porucznika. (Grzegorz odchodzi). SCENA IX. Major (sam.)
Żeby był do mnie przyszedł i powiedział: Majorze, i mnie się ta dziewczyna podobała. Działajmy przeciw sobie, ale działajmy otwarcie. Otwarcie, jak ludzie honoru; ale nie jak węże, do stu paraliżów, jak węże! Komuż, komuż teraz wierzyć? Tak go kochałem! chciałem podzielić się majątkiem, życiem byłbym się podzielił. Ach to boli, boli; ale kwita z przyjaźni, kwita, paniczu: adjutanta mi nie trzeba. SCENA X. Major, Kapelan. Major.
Dobrze że i Waćpan przyszedłeś. Kapelan.
Szukam cię także. Major.
Cośto Waćpan przed kobiétami na mnie nagadał? Domyślam się co... ale to potwarz... i co tobie w to się mieszać? Powiedziałeś dwa tysiące razy: nie uchodzi, nie uchodzi, i zrobiłeś swoję powinność; a ja powiadam: uchodzi, uchodzi i uchodzi, i zrobię co mi się dobrém zdawać będzie. Ale tajemnie wdawać się z kobiétami, plotki na mnie robić... tego się prawdziwie nie spodziewałem... Kapelan.
Ale Majorze, Majorze, co ty mówisz, co ty mówisz? Major.
Siebie się spytaj: co ja mówił, co ja mówił? Namowy z Porucznikiem, spiski, wykradzenie; przystoi to na stan Waćpana? fe! wstydź się. Gdyby dawny towarzysz mnie to powiedział, co ja teraz mówię Waćpanu, tobym się na pierwszém drzewie obwiesił: rozumiesz Waćpan, obwiesiłbym się do stu paraliżów! (odchodzi) Kapelan.
Co się dzieje! co się dzieje! SCENA XI. Kapelan, Orgonowa. Orgonowa.
Nie kładź palca między drzwi, palca nie przyskrzynią. Kto radę powtarza, natręt z doradcy; złe oczy wszystko krzywo widzą. Pająk szuka jadu ale pszczoła miodu; rozumiesz Waćpan? Milczenia rzadko kto żałował, a mówności często. Proszę to pamiętać; sługa uniżona. Kapelan.
(ukłoniwszy się nizko i tak ją oczami odprowadziwszy). Ja mam mówności żałować. Co się dzieje! Co się dzieje! SCENA XII. Kapelan, Aniela. Aniela.
Jednego razu byłam w domu mojej przyjaciółki; dawałam jej rady, rady prawdę mówiąc, które więcej moje, niż jej dobro miały na celu. Poznała się w końcu na tém; powiedziała mi, że rad nie potrzebuje i że się jej staję natrętną. Na to oświadczenie... wiesz Waćpan com zrobiła? Kazałam zaprządz i wyjechałam... i wyjechałam. (odchodzi za Orgonową) Kapelan (jak wprzódy).
Jakie rady? co zrobiłem? co się dzieje! SCENA XIII. Kapelan, Dyndalska. Dyndalska.
Cóżto Mości Panie! Jakieżto jego postępki? Któżto uprawnił Waćpana w cudze sprawy się mieszać? Pókiż tych plotek, tych namów, tych spisków będzie? Takito z Waćpana przyjaciel? taki doradca? Cobyś miał skłaniać do zgody, pokój ustalać; wzniecasz niesnaski, kłócisz brata z siostrą, siostrę z siostrą; córkę z matką, przyjaciela z przyjacielem.
Waćpan tu niezgodę utrzymujesz, Waćpan spiski knowasz, Waćpan zdrady snujesz, Waćpan pragniesz sprzeczki, kłótni, klęsk i mordów? (odchodzi). Kapelan
(najniżej ukłoniwszy się, patrząc za nią, potém ocierając czoło) Mój dobry Boże! klęsk i mordów! co ja przewiniłem? co ja przewiniłem? SCENA XIV. Kapelan, Rotmistrz. Rotmistrz.
(wchodząc prędko). Gdzie jest Major? Kapelan.
Nie wiem. Rotmistrz.
Szalonym mnie nazywać! szalonym, że się chcę żenić! Kapelan (ubolewając.)
Jakto? i ty także? Rotmistrz.
Nie o tém mowa; Major mi chybił... boleśnie obraził... Przed panną Anielą nazwał starym szalonym.Kapelan.
Ale od przyjaciela... Rotmistrz.
Uraza nie zna przyjaciela. Gdzie jest Major? Kapelan.
Nie wiem. Rotmistrz.
Ja wiem, że wiesz. Kapelan.
Ale nie wiem. Rotmistrz.
Nie chcesz powiedzieć. Kapelan.
Dalibóg nie wiem. Rotmistrz.
Byleś przeszkodził... byleś się sprzeciwił... hm? wszystko ci szkodzi; nasze szczęście solą w oku. Kapelan.
Piękne szczęście! Rotmistrz.
Wiem, wiem, mówiła mi Panna Aniela, coś przed nią nagadał; ale nie dbam o to. Rady nie potrzebuję... i na złość się ożenię... rozumiesz mnie Waćpan? Kapelan.
Dla Boga, słuchaj tylko... Rotmistrz.
Nic słyszeć nie potrzebuję. Kapelan.
Tobie się żenić? Rotmistrz.
Mnie, mnie, mnie i tego nie zabronisz. Kapelan.
Ale...Rotmistrz.
Ale, sam się żenić nie możesz, to chcesz aby nigdzie małżeństwa nie było. Kapelan.
Broń Boże; ale twój wiek. Rotmistrz (w złości).
Mości Panie! Lat moich mi nie rachuj. Ja wiem to dosyć... Nie rachuj! to ci powiadam, do stu piorunów! (odchodzi). Kapelan.
Co się dzieje! Dla Boga, co się dzieje! Mnie się zdaje, że oni poszaleli. SCENA XV. Kapelan, Grzegorz. Grzegorz
Upraszałbym jednej łaski. Kapelan.
Cóż tam poczciwy Grzegorzu? Grzegorz.
Niech się Pan za mną wstawi. Kapelan.
Do kogo? Grzegorz.
Do Pana Majora. Kapelan.
I owszem; względem czego? Grzegorz
Chcę się żenić. (Kapelan odskakuje od niego; milczenie). Z Fruzią, pokojówką Pani Orgonowej. (milczenie) Ładna dziewczyna. (milczenie.) Kocha mnie tęgo. (milczenie). Prosiłbym więc...Kapelan.
Chcesz się żenić? Grzegorz,
Choćby i dzisiaj. Kapelan.
A, tego już nie mogę... (odchodząc). Niech was Bóg ma w swojej opiece. (wychodząc). Co się dzieje! co się dzieje! Grzegorz (sam)
Hm, hm, hm; nie w swoim humorze. No, odłożone nie stracone... Kilka dni tu zabawią, mam dość czasu. (śmiejąc się) To się koledzy zadziwią... nie wiedzą, co ich czeka! SCENA XVI. Grzegorz, Rembo. Rembo.
Winszuję, winszuję panie Grzegorzu! Grzegorz.
Czego? Rembo.
O! niby nie wiesz! czegóżbym winszował, jeśli nie ładnej oblubienicy. Grzegorz.
A tak... dziękuję ci. Rembo.
Jak się ożenisz, będę ci winszował imieniem całego pułku. Grzegorz.
Nie rozumiem. Bardzo mądrze gadasz; widać żeś syn organisty. Rembo.
Wszyscy cieszyć się będąGrzegorz.
To dobrze. Rembo.
Coto przyjaciół będzie miał pan Grzegorz! Grzegorz.
Tyle co i teraz. Rembo.
Wszyscy kochać go będą. Grzegorz.
Doprawdy? Rembo.
Za to ręczę... a nie Grzegorza, to Grzegorzową. Grzegorz.
O, tego wcale nie chcę! Rembo.
Chcesz czy nie chcesz, to tak będzie. Grzegorz.
Dajno mi pokój... nie lubię takich żartów. Rembo.
Przyzwyczajaj się po trochu. Grzegorz.
Szalony! jakby to być musiało. Rembo.
Będzie niezawodnie. Grzegorz.
Proszę cię, dajże mi pokój. Rembo.
Nie dam bo mi cię żal, że takie robisz głupstwo. Grzegorz.
Tobie zazdrość. Rembo.
Ale stary, stary! Grzegorz (przedrzeźniając)
Ale młodziku, młodziku!Rembo.
Pomiarkuj... Grzegorz.
Idź do djabła! Rembo.
Żeń się kiedy chcesz; ale potém nie gniewaj się, gdy cię palcem wytykać będą. Grzegorz.
Nikt mnie wytykać nie będzie. Rembo.
Ja pierwszy. Grzegorz.
Kto mnie wytykać będzie, temu przytnę wąsa. Rembo.
Chcąc przyciąć, trzeba swego nadstawić. Grzegorz.
Choć nadstawię, bezpieczny od ciebie. Rembo.
Ciszej! bo ci pokażę, że nie jest bezpieczny! Grzegorz.
Pokażesz? chodź chodź! pokaż, pokaż! Rembo.
Jednak... Grzegorz.
Aha! boisz się. Rembo.
Co? ja się boję! chodź! weźmiem pałasze! Grzegorz.
Chodź chodź! (odchodzą do pokoju Majora.) SCENA XVII. Major, Rotmistrz. Rotmistrz.
Jeszcze raz powtarzam, wszystko przyjmę od ciebie między swoimi, którzy wiedzą jak sobie życzymy; ale nic przed Panną Anielą. Tego znieść nie mogę i trzeba, abyś mnię przy niej przeprosił... Major.
Tu cię przepraszam, a przy niej nie warto... Rotmistrz.
Majorze, z większém uszanowaniem. Major.
Moja siostra, ale tobie lepiej życzę i powiadam, że ten stary grat do niczego. Rotmistrz.
Majorze, do stu piorunów!... (Grzegorz i Rembo wchodzą z pałaszami w ręku) SCENA XVIII. Major, Rotmistrz, Grzegorz, Rembo. Grzegorz.
Chodź, chodź, ja ci zaraz pokażę! Rembo.
Do ogrodu, do ogrodu! Major.
A to co? Coto znaczy? Rembo, gadaj zaraz, co to znaczy? Rembo.
Kiedy Pan Major każe, to powiem jak się ma rzecz cała. Oto Grzegorz, taki jak go tu widzimy, zakochał się w Fruzi... w takim wieku... to proszę Pana Majora, trzeba być głupim. Major.
No, no, cóż dalej? Rembo.
I chce się z nią żenić. Na starość żenić się... to proszę Pana Majora, trzeba być szalonym.Major.
No, no, cóż dalej? Rembo.
Chciałem mu wystawić, jakiego kłopotu nabędzie, chciałem mu powiedzieć, aby sobie przypomniał, że ile razy mąż stary, żona młoda, albo stara żona a mąż młody, tyle razy niezgodne małżeństwo. Bo proszę Pana Majora, co młode to młode, co stare to stare; ogień pali, woda gasi. Chciałem mu powiedzieć, że jemu tak będzie jak wszystkim dotąd było w podobnym razie; bo on, proszą Pana Majora, myśli, że dla niego inna kobiéta urodziła się na żonę i że on inaczej stary, jak wszyscy co już długo żyją. Otóż zacząłem mu o tém mówić, on mnie nie chciał słuchać, przymówiliśmy sobie i ztąd przyszło do kłótni. Grzegorz.
Nie mogłem ścierpieć jak mi powiedział, że mnie koledzy palcem wytykać będą, jak moja żona, jak... to jest... jak... Major.
Rozumiem. Grzegorz.
A ja wiem, żem w równym wieku z Panem Majorem, i kiedy... Major.
Ciszej! zgoda! Rotmistrz.
Dla czegoż gwałtem mu radzisz, kiedy on nie chce twojej rady? Rembo.
Bo mi go żal, Panie Rotmistrzu; na honor żal mi go. I wiem, że sam będzie żałował, wkrótce będzie żałował; bo kto miał rozum do tego wieku, na długo stracić go nie może. Dotychczas był dobry żołnierz, rozsądny człowiek, każdy go lubił, szacował, a teraz takie głupstwo chce zrobić, taką śmieszność na siwą głowę ściągnąć. Mnie to przykro, raz, że mój przyjaciel, a potém, co mam stać w szeregu obok jelenia! Major.
Ciszej! zgoda! Rembo.
Niech mu Pan Major także powie z łaski swojej że kto z młodu się nie ożenił, niech się na starość nie żeni, a jeśli się żeni, to niech sobie każe głowę ogolić... Major.
Precz! dość tego! zgoda! marsz! SCENA XIX. Major, Rotmistrz. (Chodzą czas długi gwiżdżąc i nucąc, potém stają, patrzą na siebie i parsknąwszy śmiechem, ściskają się wzajemnie.) Rotmistrz.
Chcieliśmy podobno głupstwo zrobić! Major.
I mnie się tak zdaję. Rotmistrz.
Wielkie głupstwo. Major.
Niema co mówić, wielkie głupstwo! Rotmistrz.
Niech go Bóg kocha, jak nam ostro prawdę wypowiedział.Major.
Po huzarsku. Romistrz.
Dawnom sie tak nie czerwienił. Major.
Pot ciekł ze mnie. Rotmistrz.
„Na długo nie może stracić rozumu.“ Major.
I prawda. Rotmistrz (śmiejąc się).
„Jeleń w szeregu.“ Major (śmiejąc się).
Cóż dopiéro przed frontem! Rotmistrz.
Co te kobiéty z nas nie zrobiły! Major.
W jednym dniu. Rotmistrz.
Przewróciły dom cały. Major.
I głowy nasze. Rotmistrz.
Chcieliśmy się żenić! Major.
Na co? po co? Rotmistrz.
Kłóciliśmy się z sobą. Major.
To nie na długo... (podając mu rękę.) Rotmistrz.
Tego byłyby nadal nie dokazały (ściskając się). Jakże ciebie czuć szołwiją. Major.
A ciebie piżmem.Rotmistrz.
Panna Aniela tak mnie udarowała (stawia flaszeczkę.) Major.
Mnie Dyndalska pokropiła. SCENA XX. Major, Rotmistrz, Kapelan. Kapelan.
Moi panowie, nie wiem co się tu dzieje... nie chcę wiedzieć... nie chcę i dłużej bawić. Bądźcie zdrowi... szczęścia życzę... bardzo życzę. Major.
Kochany Józefie! przebacz, zapomnij co się działo... zostań... zostań... wszystko już do porządku wróciło. Rotmistrz.
Ty stary i na mnie się gniewasz? Kapelan.
Na żadnego, na żadnego. I cóż się tu dzieje? Major.
Przyszliśmy do rozumu. Kapelan.
Brawo. (kładzie kapelusz). Major.
Kochaliśmy się, chcieliśmy się żenić. Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi. Major.
Teraz się nie kochamy i nie żenimy. Kapelan.
Mądrze, mądrze. Major.
Ale wiecie, przyjaciele, nie to żem zbłądził na chwilę, nie to mnie boli; bo któż nie potknie się czasem. Ale czynność Edmunda, ta mi na sercu jak kamień.Kapelan.
Jaka czynność? Major.
Wiedząc, że mi się Zosia podoba, chciał ją zbałamucić, chciał ją wykraść. Rotmistrz.
To być nie może! Kapelan.
Majorze, Majorze, co ty mówisz? Major.
Tak jest, niezawodnie. Rotmistrz.
To być nie może. Kapelan.
Któż ci to powiedział? Major
Moje siostry. Kapelan.
I tyś uwierzył jak temu, żem z niemi o tobie rozmawiał. Rotmistrz.
Ja niczemu nie wierzę: na raz sztuka. Major.
Klęczał przed nią. Kapelan.
Prawda, przy pożegnaniu, polecając jej szczęście twoje. Major.
Nie rozumiem. Kapelan.
Edmund i Zofia kochali się oddawna. Zofia pewna, że jej ręki nie przyjmiesz, ulegając na pozór woli matki, chciała czas zyskać i oddalić jakiegoś nienawidzonego zalotnika. Ale jak rzeczy inny obrót wzięły, Edmund postanowił odjechać, wyrzec się miłości, nigdy już Zofii nie widzieć i abyś nie miał na sercu jego nieszczęścia, wiecznie ci to ukrywać; poświęcił ci więcej niż życie... Major.
Tak, tak Edmund myślał? (ściskając gwałtownie Kapelana) Edmundzie! kochany Edmundzie! (wybiega). SCENA XXI. Rotmistrz, Kapelan, (Następnie) Orgonowa, Dyndalska Aniela. Orgonowa.
Cóż tu za wiwaty? Rotmistrz.
Obchodzimy powrót rozumu. Dyndalska (do Kapelana.)
Waćpan tu jeszcze? Kapelan (kłaniając się.)
Tu jeszcze. Aniela.
Rotmistrzu płochy, czekałam na ciebie. Rotmistrz
Prawdziwie, bardzo żałuję, ale rozważywszy wszystko, widzę że... że jednak... to jest... że pomimo.. Major (za sceną).
Zosiu, Zosiu! (wchodząc i prowadzą porucznika.)
Zosiu! (Zofia wchodzi). SCENA XXII Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Rotmistrz, Kapelan, Major, Zofia, Porucznik. Major (do Zofii.)
Mój zastępca... twój mąż.Dyndalska.
Cóż to jest? Aniela.
Cóż to znaczy? Orgonowa.
Panie bracie? Major.
Wraz z moim majątkiem, który mu już oddawna przeznaczałem, zastąpi mnie przy Zofii. Kapelanie, uchodzi? Kapelan.
Uchodzi, uchodzi i pobłogosławię. Porucznik.
Nie mówiłem ci, Zofio, że jak ojca będziesz go kochać musiała? Zofia.
Przyjemny obowiązek, tak zgodny z sercem. Orgonowa.
Miło mi dostać zięcia, który już zyskał mój szacunek. Bądźcie szczęśliwi. Dyndalska.
I pamiętajcie o ciotkach. Aniela (do Rotmistrza.)
Jakże będzie? Rotmistrz.
Trudno, aby co było. Aniela.
Przyrzekłeś. Rotmistrz.
Nie mogę służyć. Aniela.
Zdrajca! Major.
Cicho, cicho. Niech wam dość będzie moje damy, żeście Huzarów zwyciężyły... że musieli kapitulować i jednego oddać wam w niewolę... i to przyznajcie... najlepszego. ZRZĘDNOŚĆ I PRZEKORA.
KOMEDYJA
W JEDNYM AKCIE, WIERSZEM.
Złej naturze nie wygodzisz: jakbyś węża
ugłaskać chciał, a on przecie kąsa. And. Max. Fredro. OSOBY:
Rzecz dzieje się na wsi, w majętności Zofii. ZRZĘDNOŚĆ I PRZEKORA. SCENA I. Teatr wystawia pokój. Pan Jan, Pan Piotr. (Słychać mocne dzwonienie na lewo i prawo). Pan Jan.
(po prawej stronie w pokoju). Jest tam kto! Pan Piotr.
(Po lewej stronie w pokoju.) Hej jest tam kto! Pan Jan.
Głosu mi nie staje! Pan Piotr.
To służba! Obydwa.
(Krzyczą). Jest tam który! (wypadają z gabinetów; lokaj ze środkowych drzwi) Pan Piotr.
Łajdaki! Pan Jan.
Hultaje! Już ja was do porządku doprowadzić muszę, Pan Piotr (mówiąc powoli).
A że też, Panie Janie, zrzędzisz jak najęty! Pan Jan.
A Pan brat niemy? nigdy, nigdy już nie gada Pan Piotr.
I owszem, gdy mówić wypada. Pan Jan.
Gdy się kłócić wypada, dokuczyć, sprzeciwić; Pan Piotr.
Przyszedłem, jestem, słucham; o cóż ci więc chodzi? Pan Jan.
O! i u pana Piotra żółci jest nie mało. Pan Piotr.
Dzień, w którym tu stanąłem, bodaj się nam święcił. Pan Jan.
Mój luby, słodki bracie, powiedzże mi, proszę, Pan Piotr.
Nadanej współopieki nie zwierzę nikomu; Pan Jan.
Na mnie pewnie Zofia spuści się w tej mierze. Pan Piotr.
W tej mierze na Waćpana wybór nie zezwolę. Pan Jan.
Czemu? Pan Piotr.
Bo zły. Pan Jan.
Wszak nie wiesz. Pan Piotr.
I nie wiedzieć wolę. Pan Jan.
A braciszek chętnie mnie wyręczy, Pan Piotr.
Póki ty tu, nic z tego, żebyś o tém wiedział. Pan Jan.
Ty mnie tu nie przesiedzisz, będę sto lat siedział. (siadają.) Lokaj.
Mam czekać? Pan Jan.
Idź do djabła! Pan Piotr
Czekaj! Pan Jan.
Niech więc czeka; Pan Piotr.
Lecz panie Janie, zrzędzisz nadaremno. (Pan Piotr z lokajem odchodzi) SCENA II. Pan Jan.
Zrzędzisz! proszę, ja zrzędzę! brawo, to mnie bawi! SCENA III. Pan Jan, Zofia. Zofia.
Miałabym małą prośbę... Pan Jan.
Fe, to wstyd dla Zosi, Przypatrz się której: nóżka naprzód, nosek w górę, (odchodzi) SCENA IV. Zofia, Lubomir. Lubomir.
Jakiż, piękna Zofio, twojej prośby skutek? Zofia.
Znikły nasze nadzieje, został tylko smutek; Lubomir.
Przecież coś odpowiedział? Zofia.
Nie, nic, ani słowa. Lubomir.
I zawsze kochać będzie... Zofia.
I że temu wierzę; (zaczyna płakać)
Ja już nie wiem, co pocznę dalej, nieszczęśliwa: Jeden z drugim się kłóci, a mnie uciemięża; (szlochając)
Starą panną... Lubomir.
Zofio! umiem te łzy cenić, Zofia.
Wcale mnie nie pociesza ten widok daleki. Lubomir.
Przecież się z czasem kończą najdłuższe opieki. Zofia.
Ach, ja bardzo nie lubię na cokolwiek czekać. Lubomir.
Ach, całe szczęście moje w tej złożone dobie, Zofia.
I pewnie daremnie. Lubomir.
I owszem. Zofia.
Owszem? jakto? więc się już nakłania? Lubomir.
Swoim świętym zwyczajem zaczął od łajania. Zofia.
Prawie! Lubomir.
...Ziścić nasze chęci. (pokazując papier.)
Aby nam to podpisał prawne zezwolenie, Zofia.
Ale... Lubomir.
Odłożył na wolniejszą chwilę. Zofia.
Na nic więc zeszło kłótni i gadania tyle. Lubomir.
Nie, wszak niepotrzebuje i pewnie nie zwodzi, Zofia.
Wiem, co mam mówić, jeśli mnie posłucha. Lubomir.
Któżby twego boskiego nie chciał słuchać głosu! Zofia (sama).
Żeby mi też kto mądrze wytłómaczył przecie, SCENA V. Zofia, Pan Jan. Pan Jan.
Czegoż Waćpanna stoisz jak na straży? Zofia.
Boję się... Pan Jan.
Cóżto znowu, czym straszydłem ludzi? Od jakiegożto czasu tak strasznym zostałem? Zofia.
Ach nie... Pan Jan.
Skromność, lękliwość, piękne w płci niewieściej, Zofia.
Chciałabym pójść... pójść... Pan Jan.
Dokąd? co? gdzie? mów potroszę. Zofia.
Pójść za mąż. Pan Jan.
Czy tak pilno? Zofia.
O, i bardzo! Pan Jan.
Proszę! Zofia.
Ach, stryjaszku drogi, Pan Jan.
Księdza kazać zawołać, da błogosławieństwo, (Zofia biegnie z radoscią ku drzwiom).
Gdzież? Zofia.
Po Księdza proboszcza! Pan Jan (z ironją).
Już go zamówiono. Zofia.
O, wiem: trzeba być dobrą... i kochać potrzeba. Pan Jan.
Przy dobroci, miłości, potrzeba i chleba, Zofia.
Tak wysoko, stryjaszku, myśl moja nie lata: Pan Jan.
Szacunku każda pragnie, lecz nie każda godna; Każdy chętnie zje u niej, butelkę wysuszy, Zofia.
Pan Lubomir wie wszystko, zna i świat i ludzi. Pan Jan.
Zatém to Pan Lubomir słówkami cię łudzi? Zofia.
Nie łudzi, bo mnie kocha. Pan Jan.
O, dziewczyno płocha! Zofia.
Nie turbuj się, stryjaszku, ja sobie poradzę, Pan Jan.
Nie jestem opiekunem jakich wielu liczą, Musi wprzód opiekuna nie mało opłacić, Zofia.
Więc jeśli moje szczęście masz szczérze na względzie, Pan Jan.
No, więc dobrze, za męża weź swego kochanka, (na stronie)
Zbędę się raz kłopotu i wrócę do siebie. (do Zofii).
Jeszcze ci powiem... SCENA VII. Pan Jan, Zofia, Pan Piotr, Lubomir. Pan Piotr.
(Mając papier w ręku). Dobrze, zaraz ci podpiszę. Zofia (do Lubomira).
Oba więc zezwalają? Pan Piotr.
Zezwala! co słyszę! Pan Jan.
Zezwala! więc to łapka! Pan Piotr.
Jego to układy? Pan Jan.
Tak? chcieliście mnie podejść? Pan Piotr.
Nienawidzę zdrady. Pan Jan.
O, nic z tego nie będzie. Pan Piotr.
Pewnie, że nie będzie. Pan Jan.
Wszystko było usnute zręcznie i dokładnie, Pan Piotr.
Gdybym cię zrzędą nie znał... Lubomir.
Panowie łaskawi! Pan Jan.
Czemużeś się wprost do mnie nie udał, mój Panie? Lubomir.
Wtedy Pan Piotr toż samo zadałby pytanie. Zofia (do pana Piotra).
Ach, luby stryju, zezwól... Pan Piotr.
Nie, to być nie może. Zofia (do pana Jana).
Stryju, błagam... Pan Jan.
Nic z tego. Zofia.
Cóż czynić, o Boże! (płacze) Lubomir.
Wskażcieże mi Panowie sposób, czynność, drogę, Pan Jan.
Wcześniej tak trzeba było mówić ze mną szczérze, Lubomir.
Proszę... Pan Jan.
Dłużej nie nudzić, ja go także proszę. Lubomir.
Rzecz dziwna niesłychana! niechże wiem przyczynę, Pan Piotr.
Jesteś młodym, więc słuchaj, co stary powiada: Lubomir.
Szanuję ten przywilej; ale każde dzieło (odchodzi). SCENA VIII. Pan Jan, Pan Piotr, Zofia. (długie milczenie; wszyscy chodzą wzdłuż i poprzek) Zofia (głośno i z determinacyą).
Kiedy tak... więc powiadam... Pan Jan, Pan Piotr (razem).
Cóż? Zofia (przestraszona).
Nic... lecz chcę prosić. Pan Piotr.
Tam do kata! doprawdy? Pan Jan.
Wszakżem rzekł dopiéro, Pan Piotr.
Co ja chcę, Mościa Panno, w jakimkolwiek względzie, Zofia (odchodząc, na stronie)
Sami kochać nie mogą, to i drugim bronią. SCENA XI. Pan Jan, Pan Piotr. Pan Piotr (na stronie).
Czy to brata był układ, Bóg to raczy wiedzieć. Pan Jan (na stronie).
Trzeba więc będzie tutaj sto lat jeszcze siedzieć; Pan Piotr (na stronie).
Zezwolić nie mogę. Pan Jan (na stronie).
Byłoby tryumfalną uścielić mu drogę. Pan Piotr (na stronie).
Bo jeśli jego wola, drwiłby potém ze mnie. Pan Jan (na stronie).
O zgrozo! chcieć mnie, brata, podejść tak nikczemnie! (do Pana Piotra).
Chciałbym, mój Panie Piotrze, pomówić z nim szczérze, Pan Piotr.
A nie do mnie należy w tej mierze wybierać: Pan Jan.
I będę się spierać. Pan Piotr.
Co? ha, ha, ha; ten burda, król wszystkich pijanic, Jutro się zmartwi stratą szacunku u świata. Pan Jan.
Ten kutwa, co do skrzyni przed gośćmi się chowa, Wtedy to nasz pan Smętosz tając śmierć brytana, Pan Piotr.
Hm, species dykteryjki... Pan Jan.
Prawda, prawda czysta, Pan Piotr.
Czy tak? Pan Jan
Tak, tak, tak! Pan Piotr.
Prawda, ja zrzędzę od rana! Pan Jan.
Bo jakże... ale proszę... bo czy rzecz słychana, Pan Piotr.
Coś już powiedział, nie wszczynaj na nowo. Pan Jan.
Kiedy tak, więc za nic Pan Piotr.
Któż zatem zostaje? Pan Jan.
Pan Szambelan Dorancki godnym mi się zdaje. Pan Piotr.
Ten z miechowskim orderkiem fircyk posiwiały, Pan Jan.
Ach! tylko mi poety nie wspominaj, proszę! Tu go na ziemi skubią i kradną tymczasem. Pan Piotr.
Ten zły i ten nie dobry... i cóż Panie Janie. Pan Jan.
Więc może znowu zrzędzę? Pan Piotr.
To nie twoja wada. Pan Jan.
Jużci mówię czasami, gdy mówić wypada, Zwłaszcza kiedy nie jeden rozprawia od rzeczy, Pan Piotr.
Każdy chętnie swe zdanie za dobre uważa. Pan Jan.
Zbłądziwszy, kto błąd wspiera, swą winę pomnaża. Pan Piotr.
Więc błądzi, kto Waćpanu nie da sobą rządzić. Pan Jan.
Kto się lubi sprzeciwiać, musi często błądzić. Pan Piotr.
Trzeba milczeć, gdy mówisz... Pan Jan.
Lub mówić rozumnie. SCENA X. Pan Jan, Pan Piotr, Lubomir. Lubomir.
Zawsze razem i zawsze w najpiękniejszej zgodzie! Uprzedzić, zobowiązać, ustąpić w układzie; Pan Piotr (do pana Jana).
Drwi z nas pono. Pan Jan (do pana Piotra).
Wyraźnie. Pan Piotr (do pana Jana).
A może i w błędzie. Pan Jan (do pana Piotra).
Wszakżeśmy rzadko w zgodzie. Pan Piotr (do pana Jana).
Mówią o tém wszędzie. Pan Jan (do pana Piotra).
Czasem nadto się gniewam. Pan Piotr (do pana Jana).
Jam trochę uparty... Pan Jan (do pana Piotra).
Ale cóż ma za prawo stroić sobie żarty? (do Lubomira).
Nadszedłeś Waćpan właśnie nieszczęściem w tej chwili, Lubomir.
Poznałeś się pan przecie na mnie i na sobie? Pan Jan.
A, już tego za nadto! cóż to jest u kata? Lubomir.
Jest, że Pan jesteś zrzędą nieznośnym dla świata. Pan Jan.
Ale... Lubomir.
Słusznie, niesłusznie, wszystkiemu przyganiasz. Pan Jan.
A już!... Lubomir.
A od nagany siebie nie zasłaniasz. Pan Jan.
Panie... Lubomir.
Co ci dobrém dziś, jutro złém się staje. Pan Jan.
Słuchaj... Lubomir.
Nie chęć poprawy, złość nauki daje, Pan Jan.
Niemieję! czy ja żyję? Lubomir (do pana Piotra).
A Waćpan, mój panie, (odchodzi). SCENA XI. Pan Piotr, Pan Jan. Pan Jan.
No, i cóż Panie Piotrze, dosyć niespodzianie Pan Piotr.
I Waćpan... Pan Jan.
Ostrej prawdy słuchałeś cierpliwie. Pan Piotr.
I Waćpan... Pan Jan.
Jeszcze dotąd śmieję się i dziwię; Pan Piotr.
Ja się także śmieję, Pan Jan.
Tak się zawsze dzieje, Pan Piotr.
Ależ mój Panie Janie... Pan Jan.
I co mnie w tém bawi, Pan Piotr.
I może na ten związek jeszcze dziś zezwolę. Pan Jan.
O, raczej na śmierć swoję. Pan Piotr.
Co zechcę, uczynię! Pan Jan.
Wszystko, wszystko, nie wątpię, prócz tego jedynie, Pan Piotr.
Jakież te urazy? (siada i podpisuje). Pan Jan (na stronie).
Ten człowiek szalony! Pan Piotr.
Któż z nas teraz obydwóch mocniej urażony? Pan Jan.
Co, mnie? Pan Piotr.
Wszakże przyrównał do jakiejś poczwary. Pan Jan.
Nie słyszałem. Pan Piotr.
Co wściekle rzuca się na ludzi. Pan Jan.
Nie słyszałem. Pan Piotr.
Czyjegoż to śmiechu nie wzbudzi? Pan Jan (na stronie).
Pęknę, umrę, zginę! Pan Piotr.
A gniewając się, trzeba powiedzieć przyczynę. Pan Jan.
Czemu się nie śmieję? Pan Piotr.
Zgryzło cię, żem podpisał. Pan Jan (na stronie).
Przeklęcie, szaleję! (głośno).
Podpisałeś? więc dobrze; wiem, wszystko rozumiem, (siada i podpisuje). Pan Piotr (na stronie).
Podpisał! czy szalony! SCENA XII. Pan Jan, Pan Piotr, Lubomir. Lubomir.
(który we drzwiach podsłuchiwał chwilę). Co widzę, co słyszę? Pan Jan (posuwając papier).
Na, masz zezwolenie. Pan Piotr (z ironią).
Kaducznie mi dokuczył! Pan Jan (z ironią).
To dla mnie zmartwienie! Pan Piotr.
Rób co chcesz, ja odjeżdżam. Pan Jan.
I ja nie zabawię. Pan Piotr (odchodząc).
Toś wyszedł doskonale! Pan Jan (odchodząc).
Toś zyskał w tej sprawie! SCENA XIII. Lubomir.
Dobrze więc przewidziałem i poznałem braci: SCENA XIV. Lubomir, Zofia. Lubomir (otwiera drzwi).
Zofio! chodź Zofio! szczęście nam jaśnieje! (Zofia wchodzi)
Spełnione przecie nasze najdroższe nadzieje! Zofia.
Czy być może? stryjowie? Lubomir.
Zezwolenie dali. Zofia.
Jakże, powiedz, tak prędko, tak nagle przystali? Lubomir.
Później twoję ciekawość całkiem zaspokoję. SCENA XV. Zofia, Lubomir, Pan Jan. (Pan Jan w płaszczu, kapeluszu, laska w ręku słucha pierwszego wiersza w głębi stojąc). Lubomir.
A teraz przyszłém szczęściem cieszmy się oboje! Pan Jan.
Szczęście? brawo, wybornie; każdy co się żeni, Ach wierzaj, będziesz płakał wolnych chwil utraty, SCENA XVI. Zofia, Lubomir, Pan Jan, Pan Piotr. (Pan Piotr w płaszczu i w kapeluszu) Pan Piotr (w głębi).
Znowu zrzędzi. Pan Jan.
Cóż z tego? Pan Piotr.
Gderaj sobie, ale... Pan Jan.
Chcesz się kłócić? Pan Piotr.
Ja? Pan Jan (idąc ku drzwiom).
A ty. Pan Piotr.
Nie mówię nic wcale... Pan Jan.
Mówisz albo nie mówisz... Pan Piotr.
Zawsze źle. Pan Jan.
Szkaradnie. Pan Piotr.
Czy tak? Pan Jan.
Tak, bo co myślisz, każdy łatwo zgadnie. (ostatnie dwa wiersze mówią idąc, i kończą za drzwiami) Zofia.
Ach, czyliż między nimi nigdy nie ustanie, Lubomir.
Do nas teraz należy przykładem swobody KONIEC TOMU PIERWSZEGO. |
- ↑ Wszystkie angielskie słowa podług wymowy policzone: gud-de, hau-du-iu-du, fer-uell, gud-nayt, ay tsenk iu, goddem.
- ↑ Pierwsze drzwi po prawej stronie, do pokoju Orgonowej; pierwsze po lewej, do Dyndalskiej. Drugie po prawej, do Majora; drugie po lewej, do Rotmistrza i Kapelana. W głębi jedne do pokoju Anieli; drugiemi wchodzą.