Dzieła (Molier)/Tom drugi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Dzieła
Tom drugi
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MOLIER, DZIEŁA
MOLIER
DZIEŁA
PRZEŁOŻYŁ, OPRACOWAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ
BOY
WYDANIE NOWE
KU UCZCZENIU TRZECHSETNEJ
ROCZNICY URODZIN MOLIERA

TOM DRUGI
WARSZAWA 1922
INSTYTUT WYDAWNICZY »BIBLJOTEKA POLSKA«

PRAWA TŁÓMACZA WOBEC SCEN ZASTRZEŻONE.

SGANAREL
CZYLI
ROGACZ Z UROJENIA
KOMEDJA W JEDNYM AKCIE
1659.

WSTĘP.

Po tej śmiałej wycieczce satyrycznej w życie współczesne, jaką były Pocieszne wykwintnisie, Molier wraca, w Rogaczu z urojenia, w świat tradycyjnej farsy i jej konwencji scenicznej. Mimo iż „źródła“ jej nie są znane[1], można przypuścić, iż Molier, który w tym kierunku nie silił się na inwencję, nie wymyślił sam tej naiwnej, skomplikowanej a zręcznej intrygi, ale wziął ją skądś gotową, lub przynajmniej jej zarys; to pewna natomiast, że ożywił ją swoją werwą, soczystym djalogiem, jędrnym i pełnym humoru wierszem. Spis osób trąci jeszcze dawną commedia dellarte: Lelio, Celia, to konwencjonalna para „kochanków“; Gorgoni (Gorgibus), to tradycyjny ojciec; parę osób jak Żona, Krewny, nie posiadaią nawet imion własnych; w treści jednak, w tonie, coraz bardziej oddala się Molier od włoskiej komedji, i zapuszcza korzenie w rodzimy grunt francuski.
Dobra piastunka, ze swoją jowialną a pełną zdrowego rozsądku perswazją

Co tu gadać! panienka sama kiedyś przyzna,
Że w ciemną noc, przy boku, niema jak mężczyzna,
Choćby poto, by przecie, gdy się kichnąć zdarzy,
Usłyszeć „sto lat życia” z jakiej ludzkiej twarzy!

to zapowiedź Doryny ze Swiętoszka; w Gorgonim mamy już parę rysów, szkicujących ów pamflet na konserwatyzm wychowawczy, którego rozwinięcie znajdziemy w Szkole mężów i Szkole żon; wreszcie, włoskiego pochodzenia hultaj Mascarille ustapi już na trwałe miejsca osiadłemu mieszczuchowi Sganarelowi, który nieraz będzie powracał w utworach Moliera, przybierając różne odcienie, zawsze jednak skupiając w sobie niskie, szpetne strony natury ludzkiej: łatwowierność i podejrzliwość, mściwość i tchórzostwo, śmieszność i obawę śmieszności.

Tak jak poprzednio rolę Maskaryla, tak i obecnie role Sganarela Molier pisze dla siebie, i grał je podobno znakomicie: współczesne kroniki rozpływają się w zachwytach. I znowuż ten typ, to miano, prześladować będzie Moliera: jak poprzednio Maskarylem, tak obecnie wszyscy zwać go będą Sganarelem; ta szpetna maska, tak mało zgodna z istotną jego fizjognomją, przylgnie doń, i wszelkie próby aby ją precz odrzucić zostaną daremne. Po katastrofie heroicznego Don Garcji, trzeba mu będzie czemprędzej wracać do Sganarela w Szkole mężów; chłodne przyjęcie szlachetnego Mizantropa trzeba mu ratować Sganarelem z Lekarza mimowoli.
Temat, który wziął Molier za przedmiot swej farsy, jest wiekuisty: niemniej jednak, w komicznej formie owego słynnego monologu Sganarela, który tak bardzo oburzył wielkiego kaznodzieję Bossueta, ujęcie jego posiada swoją obyczajową doniosłość. Porównajmy dwa dokumenty dwóch epok: Brantoma i np. Chamforta; wiek XVI i XVIII. Cóż za przepaść obyczajowa w stosunkach małżeńskich: u Brantoma, mąż, obrażony w swoim honorze, czuje się zobowiązany mścić go śmiercią jednego lub obojga winnych; anegdoty Chamforta świadczą o najdalej posuniętej w tej mierze tolerancji. Otóż, Molier znajduje się w momencie, w którym ta ewolucja obyczajowa uczyniła może największy krok; w epoce, kiedy dworność i rządy kobiet wyciskają piętno na pierwszych latach panowania młodego Ludwika XIV. Wydostawszy się z feudalnych zamków, skupiwszy się w Paryżu, stworzywszy sobie swój świat, swoje życie, swoje królestwo, kobiety — pewnej sfery przynajmniej — wyzwoliły się faktycznie z pod przemocy mężów, którym nie pozostaje nic jak tylko filozoficznie zrezygnować. Molier, geniuszem swym komicznym, wyczuwa ten stan ducha, i interpretuje go w swoim stylu:

...I cóż to za nieszczęście? czyż przez to, dla Boga!
Garb wyrasta na plecach, koszlawieje noga?
Bogdaj przepadł, kto pierwszy w łeb swój zabił ćwieka,
By przez takie chimery zasmucać człowieka;
I kto wpadł na ten pomysł, w istocie szalony,
By łączyć honor męża z wybrykami żony...

Monolog ten znajdzie echo w nawpół tylko może ironicznych wywodach Chryzalda w Szkole żon; i, mimo że ta drażliwa kwestja zawsze pozostanie spowita w osłonki obłudy, pozwolę sobie zauważyć, iż Molier — jak w innych rzeczach, tak i tu — jest zwiastunem nowoczesnego społeczeństwa, które doszło, na tym punkcie, do znacznego pacyfizmu.
Jeden rys charakterystyczny: Kiedy w XVIII w. wznawiano tę sztukę, tytuł Rogacz z urojenia (Cocu imaginaire) brzmiał uszom ówczesnych dam zbyt brutalnie: zmieniono go na Sganarel czyli fałszywe obawy, albo Sganarel czyli mąż który mniema się być oszukanym. Sprawdziło się powiedzenie Moliera w Krytyce szkoły żon o tych wykwintnisiach, „u których, z całej osoby, uszy o wiele wstydliwsze są niż reszta“.
Sganarel miał olbrzymie powodzenie; ktoś z publiczności nauczył się, ze słuchania, tej komedji na pamięć i sprzedał ją księgarni; daremnie Molier protestował, nic nie pomogło, wydano sztukę drukiem wbrew jego woli. Takie były stosunki wydawnicze w XVII w.; nie narzekajmy tedy zbytnio na dzisiejsze.




OSOBY:

GORGONI, mieszczanin paryski
CELJA, jego córka
KELJUSZ, zalotnik Celji
KASPER, służący Leljusza
SGANAREL, mieszczanin paryski i rogacz z urojenia
ŻONA Sganarela
ARGANT, ojciec Walerego
PIASTUNKA Celji
KREWNY Sganarela.




SCENA PIERWSZA.
GORGONI, CELJA, PIASTUNKA Celji.
CELIA wychodzi zapłakana; ojciec idzie za nią:
Nie, mój ojcze, nie zgodzę się nigdy z tym losem.
GORGONI:
Co ty tam, żmijko mała, mamrotasz pod nosem!
Ty chcesz zmieniać, com sobie ułożył tak pięknie?
Myślisz, że od twych fochów wola moja zmięknie?
I głupie urojenia twej głowizny młodej
Śmią z ojcowskim rozumem puszczać się w zawody?
Czy ojciec, czy też córka, prawa tu dyktuje?
Kto z nas dwojga, jak myślisz, trafniej odgaduje,
Co będzie lepszem, głupia dziewczyno, dla ciebie.
Ej, nie drażnij mnie dłużej, bo, jak Bóg na niebie,
Mogłabyś poznać, gdy cię przez plecy popieszczę,
Czy me ojcowskie ramię dość krzepkie jest jeszcze!
To też, najlepiej zrobisz, tak mi się wydaje,
Biorąc bez fochów męża, którego ci daję.
Powiadasz, że nieznaną ci jego osoba;
Chciałabyś wiedzieć wprzódy czy ci się spodoba.
Ja znam jego majątek: w roztropnym wyborze,
O cóż jeszcze innego mam się troszczyć może?
I gdy mąż ma dukatów dwadzieścia tysięcy,
Aby się mógł spodobać, czegóż trzeba więcej?
Możesz mi, moja córko, zawierzyć na słówko,
Nie może być zły człowiek z tak piękną gotówką.
CELIA: O Boże!
GORGONI: Co: „o Boże“! Cóż to znów u licha?
Ejże, niech mi panienka tak bardzo nie wzdycha,
Bo gdy raz ma cierpliwość wreszcie się odmieni,
Zaśpiewasz mi: „o Boże“! ale trochę cieniej!
To skutki twoich książek: oto są owoce,
Że panna nos w romansach trzyma dnie i noce;
Pełna głowa u ciebie tych miłosnych bredni,
Lepiej znasz żywot Klelj[2], niż pacierz powszedni.
Rzuć do ognia piśmideł tych głupich kram cały,
Co już tyle dusz młodych na zgubę wydały;
Wolałabyś, miast czytać te baśnie jałowe,
Kwartynami[3] Pibraka wzbogacić swą głowę,
Lub wziąć do rąk Matjasza[4] Tablice uczone,
Z których niejedną wartoby spamiętać stronę.
Ucieczka grzesznych[5] też jest dobra dla młodzieży;
Z niej nauczysz się rychło jak ci żyć należy,
I, gdybyś była wzrosła w takich myśli kole,
Umiałabyś dziś lepiej szanować mą wolę.
CELJA: Jakto, ojcze! więc żądasz, aby moja dusza
Zdeptała dzisiaj miłość i wiarę Leljusza?
Słuchać twoich rozkazów jam była gotową,
Lecz sam mu wszak oddałeś serce me i słowo.
GORGONI:
Chociażbym dziesięć razy dał mu słowo twoje,
Przyszedł inny, bogatszy, o więcej nie stoję.
Leljusz jest ładny chłopiec, lecz, w męża wyborze,
Żaden wzgląd nad majątkiem przeważyć nie może.
Złoto i najbrzydszego przystroi w powaby;
Bez złota, wszelki urok jest z czasem zbyt słaby.
Nie kochasz Walerego; lecz, w małżeńskiej próbie,
Chociaż go dziś nie kochasz, pokochasz po ślubie,
Pożycie łączy ludzi; rzecz to pospolita,
Że miłość wśród małżeństwa dopiero zakwita.
Ale czym ja oszalał, że się w racje bawię
Tam, gdzie rozkazać jestem w najpełniejszem prawie!
Dość na tem; nie kuś mojej cierpliwości świętej;
Niechaj się wreszcie skończą twe głupie lamenty.
Dziś wieczór zięć mój stanie przed twojem obliczem:
Pilnuj się, proszę, byś mu nie chybiła w niczem;
Jeśli go tu nie przyjmiesz jak umiesz najładniej,
Już ja cię... Nie chcę mówić, ale sama zgadnij.


SCENA DRUGA.
CELJA, PIASTUNKA.
PIASTUNKA:
Co! panienka odmawia, gdy ją o to proszą,
Coby każda, w jej miejscu, przyjęła z rozkoszą?
Łzami oblewać słodkie obrazy zamęścia,
I wzdraganiem opóźniać chwile swego szczęścia!
Czemuż o moją rękę nikt się nie chce zgłosić;
Już jabym się tam pewnie nie kazała prosić;
I miast bym miała zwlekać mej zgody wyrazy,
Raczejbym: „tak!“ krzyknęła choćby dziesięć razy.
Ten profesor, co różne nauki wykłada
Braciszkowi panienki, mądrze to powiada,
Kiedy, ucząc o ziemskich sprawach, prawił, że to
Tak jak z bluszczu krzewiną, tak jest i z kobietą:
Pięknie rośnie, dopóki o drzewo oparta,
Lecz, kiedy ją oderwać, sama nic nie warta.
Święta to prawda, święta, panieneczko droga,
Nieraz to sobie myślę, odkąd, z woli Boga,
Umarł mój biedny Marcin, duszyczka poczciwa!
Za jego życia byłam rumiana, szczęśliwa,
Pulchna, oko błyszczące, śmiejąca co chwilę,
A teraz cóż jest ze mnie? ot, płakać i tyle!
Tak, tak, w ów czas szczęśliwy, co przemknął jak z procy,
Nie czuł człowiek przymrozka, choć bez ognia w nocy;
W myśli mi nie postało suszyć prześcieradła:
Teraz, choć słońce świeci, jam z zimna pobladła.
Co tu gadać, panienka sama kiedyś przyzna,
Że, w ciemną noc, przy boku, niema jak mężczyzna,
Choćby po to, by przecie, gdy się kichnąć zdarzy,
Usłyszeć „sto lat życia!“ z jakiej ludzkiej twarzy.
CELJA:
Ty możesz mnie namawiać na tak ciężką zbrodnię
I radzić, bym Leljusza zdradziła niegodnie?
PIASTUNKA:
Twój Leljusz albo musi być jakiś ciemięga,
Albo mi coś za długo trwa już ta mitrega;
I kto wie, czy nie kryje się w owej podróży
Jakaś zmiana, co nic nam dobrego nie wróży.
CELJA pokazując jej portret Leljusza:
Och, nie rań tak okrutną mową mego serca!
Popatrz, czy tak wyglądać może przeniewierca?
Te oczy przysięgają mi tkliwość bez granic;
Nie chcę myśleć że kłamią, nie uwierzę, za nic;
Ten portret mi zaręcza, że osoba owa
Za mą miłość do zgonu wiary mi dochowa.
PIASTUNKA:
Prawda; jak malowanie chłopiec, w samej rzeczy;
Można takiego kochać, tego nikt nie przeczy.
CELJA: I ja dziś muszę. Źle mi... Trzymaj mnie...
upuszcza portret Leljusza.
PIASTUNKA:Panienko!
Co się panience dzieje!... Ratuj, Boska Męko!
Hola! na pomoc! ludzie!


SCENA TRZECIA.
CELJA, SGANAREL, PIASTUNKA.
SGANAREL:O co idzie? Co to?
PIASTUNKA: Moja pani umiera!
SGANAREL:Jakto! tylko o to?
Myślałem, że Bóg wie co... Wrzawa tak straszliwa...
Ale zobaczmy. Pani! czy pani nieżywa?
Oj! nic nie mówi.
PIASTUNKA: Chciej pan przenieść ją do domu;
Ja spieszę przynieść octu i dać znać tam komu.


SCENA CZWARTA.
CELJA, SGANAREL, ŻONA SGANARELA.
SGANAREL obmacując Celję po piersiach:
Cała zimna. Doprawdy, to sprawa dość licha.
Nachylmy się; zobaczym czy jeszcze oddycha.
Hm; nie wiem, jednak jeszcze mam jakąś nadzieję,
Że coś się tam kołace.
ŻONA SGANARELA wyglądając oknem:
Co się tutaj dzieje?
Mój mąż... trzyma w objęciach... ha! czemprędzej śpieszę,
Zdradza mnie; ani chybi: już ja go ucieszę.
SGANAREL:
Trzeba jej jak najspieszniej udzielić pomocy,
Boby gotowa nie chcieć doczekać i nocy.
Na tamten świat wędrować, to głupstwo zbyt płoche
Dopóki jeszcze na tym można pożyć trochę.


SCENA PIĄTA.
ŻONA SGANARELA, sama
No, patrzcie! gdzieś się schował ten rozpustnik stary.
Ta ucieczka krzyżuje mi moje zamiary;
Lecz nie mam wątpliwości już o jego zdradzie
I mogę całkiem przestać na tym tu przykładzie.
Ha, już pojmuję, czemu nieraz tak leniwo
Przyjmował mą małżeńską serdeczność godziwą.
I to zbrodniarz! dla obcych chowa swe pieszczoty,
A inne syci szczęściem kosztem mej ochoty.
Oto zwyczajne sprawy w naszych mężów rzeszy:
To co im dozwolone, to już ich nie cieszy.
Wszyscy oni jednacy: zrazu, na początek,
Istny cud świata ósmy, sam ogień, sam wrzątek;
Lecz wkrótce znudzi żoną się taki asindziej
I to, co winien w domu, woli nieść gdzieindziej.
Ach, czemuż tego prawo kobietom nie przyzna,
By mąż mógł być zmieniany, ot, tak jak bielizna!
Toby było wygodnie; niejedna z pań oto
Na podobny obyczaj zgodzi się z ochotą.
Podnosząc portret upuszczony przez Celję.
Ale cóż to za cacko leży porzucone?
Z wierzchu piękna emalja, kosztownie zdobione,
Otwórzmy.


SCENA SZÓSTA,
SGANAREL, ZONA SGANARELA.
SGANAREL: Już nie żyła, a tu raz, dwa — zdrowa.
Troche się tam wysapi, no, i rzecz gotowa.
Ale widzę tu żonę.
ŻONA SGANARELA myśląc, że jest sama:
Portret! A toż przecie
Piękniejszego mężczyzny nie może być w świecie!
SGANAREL na stronie, zaglądając jej przez ramię
Nad czemże ona głową z takim smakiem kręci?
Portret! hm, na mój honor, źle się tu coś święci,
Brzydkiego podejrzenia czuję w sercu dreszcze.
ŻONA SGANARELA nie widząc go:
Nie, nic równie cudnego nie widziałam jeszcze.
Robota warta więcej niż złota oprawa.
A jak pachnie!
SGANAREL na stronie: Całusy! To ładna zabawa!
Jużem wdepnął.
ŻONA SGANARELA j. w.:
To szczęście musi być nielada
Gdy tak piękny mężczyzna o miłości gada;
I kiedy taki chłopiec do złego nas kusi,
Ochota, by mu ulec, zbyt wielka być musi.
Czemuż takiego męża mieć nie mogę, biedna,
Miast mego łyska, gbura...
SGANAREL wydzierając jej portret:
A, łotrzyco jedna!
Więc do tego cię wiodą twe chuci nieprawe,
Że swojego małżonka szarpiesz dobrą sławę?
A zatem, twojem zdaniem, moja godna żono,
Nie równo nam obojgu zalet odważono?
Przez imię Belzebuba, któregoś jest córką,
Cóż więcejbyś pragnęła na swoje podwórko?
Cóż ci takiego we mnie nie dość się podoba?
Ta talja, ten wzrost piękny, mężczyzny ozdoba,
Ten wdzięk, co tak miłośnie błyszczy w mojej twarzy,
O której tysiąc dziewic dniem i nocą marzy,
Słowem, wszystko co widzisz w mej postaci gładkiej,
To na twoje zachcenia frykas nie dość rzadki?
Miłość męża, to kąsek dla ciebie zbyt twardy,
Musisz u gachów szukać do niego musztardy?
ŻONA SGANARELA:
Rozumiem twe szyderstwa i pojmuję czemu...
Myślisz, że tym sposobem...
SGANAREL:Gadaj to innemu:
Niema tu o czem wątpić, gdy ot, w dłoni własnej,
Mej żałosnej przygody trzymam dowód jasny.
ŻONA SGANARELA:
Słuchaj, dość już w mem sercu wezbrało urazy,
Nie radzę ci więc drażnić mnie dzisiaj dwa razy.
W tej chwili puść to cacko co je dusisz w ręce,
Lub wiedz, że...
SGANAREL: Wiem, że zaraz karku ci nadkręcę.
Czemuż, miast kopji, nie mam w ręku tutaj oto
Jego samego!
ŻONA SGANARELA: Naco?
SGANAREL:Na nic, moje złoto,
Moja słodka duszyczko, wszystko idzie składnie,
I wdzięcznym ci, że czoło zdobisz mi tak ładnie.
Oglądając portret Leljusza:
To więc jest ten gagatek, to jest gładysz owy,
Do którego tak wzdychasz, niby kot marcowy;
Ten łajdak, z którym...
ŻONA SGANARELA:
Z którym... dokończ, jeśli łaska.
SGANAREL:
Z którym... już wiem co z którym, do czarnego djaska.
ŻONA SGANARELA:
Skąd u tego opoja furja tak zaciekła?
SGANAREL:
Rozumiesz ty mnie dobrze, jędzo rodem z piekła!
Przyjdzie mi z Sganarela rozstać się imieniem
I zwać mnie będą odtąd Mospanem Jeleniem!
Ja już swoje dostałem; ty dostaniesz swoje,
Gdy ci, bez próżnej zwłoki, dobrze kurtę skroję.
ŻONA SGANARELA:
I ty śmiesz się odzywać do mnie w tym sposobie?
SGANAREL:
Ty na takie szelmostwa śmiesz pozwalać sobie?
ŻONA SGANARELA:
Jakie szelmostwa? powiedz, gadaj bez ogródki!
SGANAREL:
W istocie; bardzo miłe z tego dla mnie skutki.
Umieścić mi na czole jeleni ornament,
Potem się jeszcze dziwić, gdy podnoszę lament!
ŻONA SGANARELA:
Więc ty, krzywdę mi taką wprzódy wyrządziwszy,
Jaka w sercu kobiety budzi gniew najżywszy,
Sam udanych posądzeń tu stroisz zabawki,
Aby uprzedzić karę za swe niecne sprawki!
Doprawdy, że to nowe zuchwalstwa przykłady,
By ten, który nabroił, pierwszy szukał zwady.
SGANAREL:
To mi czelność! Wszak patrząc na te jej obroty,
Możnaby ją za obraz wziąć chodzącej cnoty!
ŻONA SGANARELA:
Idźże, idź się popieścić ze swoją pieszczotką,
Zawracaj do niej oczy, rób gębusię słodką,
Lecz oddaj mi mój portret i nie żartuj ze mnie.
Wyrywa mu portret i ucieka.
SGANAREL biegnąc za nią:
Już ja go tam dostanę; uciekasz daremnie.


SCENA SIÓDMA.
LELJUSZ, KASPER.
KASPER: No, jesteśmy nareszcie. A teraz, mój panie,
Pozwól, bym panu zadał maleńkie pytanie.
LELJUSZ:
Mów więc.
KASPER: Czy pan doprawdy djabła nosisz w ciele,
Aby bezkarnie cierpieć utrudzeń tak wiele?
Od ośmiu dni bez przerwy, z uździenicą w łapie,
Tłuczemy się haniebnie, każdy na swej szkapie;
Mniejsza już, że z trzęsienia można dostać mdłości,
Lecz ja poprostu w grzbiecie nie czuję mych kości;
Również inne z tej jazdy cierpienie pochodzi,
W okolicy, o której mówić się nie godzi:
Pan zaś, ledwo przyjechał, ani nie przegryzie,
Ani nie zdrzemnie, ale wprost na miasto lizie.
LELJUSZ:
I któż mój słuszny pośpiech potępić się waży?
Wszak słyszę, że wieść mają Celję do ołtarzy;
Wiesz, ile ją ubóstwiam: pragnę więc, bez zwłoki,
Zbadać rzecz, nim podejmę dalsze jakieś kroki.
KASPER:
Tak, lecz dobry posiłek zawsze jest na zdrowie,
Gdy chodzi o to, aby coś rozjaśnić w głowie;
I serce pańskie, porcją wzmocnione bigosu,
Znacznie mężniej potrafi znieść pociski losu.
Sądzę po sobie samym: najmniejsze kłopoty,
Gdym naczczo, przyprawiają mnie o siódme poty;
Gdy zaś podjem, ma dusza staje się żelazna
I w najdotkliwszych próbach słabości nie zazna.
Wierz mi pan; już sam zdrowy zaleca rozsądek
Przeciwko wszelkim ciosom ochronić żołądek;
Aby zaś nabrać męstwa w tej dusznej rozterce,
Tuzinem szklenie wina obłóż pan swe serce.
LELJUSZ:
Nie; nie mógłbym jeść teraz.
KASPER na stronie: Za to ja! mój Boże!
Głośno: Ależ obiad w tej chwili gotowy być może.
LELJUSZ: Milcz-że już!
KASPER na stronie:
Jak nieludzko mnie ten człowiek męczy!
LELJUSZ: Nie głód to, ale troska duszę moją dręczy.
KASPER: Mnie zaś i głód i troska, gdy, pełen boleści,
Widzę, jak pan myśl całą w takich głupstwach mieści.
LELJUSZ:
Pozwól mi, bym uśmierzył wprzód swoje obawy;
Ty zaś, gdy chcesz, umykaj i ruszaj do strawy.
KASPER:
Kiedy pan rozkazuje, wzdragać się nie godzi.


SCENA ÓSMA.
LELJUSZ sam:
Nie, nie, daremna trwoga serce me uwodzi;
Mam ojca słowo, od niej zaś tyle słyszałem
Przysiąg, głoszonych z serca najtkliwszym zapałem.


SCENA DZIEWIĄTA.
SGANAREL, LELJUSZ.
SGANAREL nie widząc Leljusza i trzymając w rękach
portret: Mam go i mogę teraz obejrzeć do woli
Fizys tego łajdaka, sprawcy mojej doli.
Nie znam tej facyjaty.
LELJUSZ:Co widzę, o nieba!
Jeżeli to mój portret, w cóż wierzyć mi trzeba?
SGANAREL nie widząc go:
O, biedny Sganarelu! jakże cierpisz krwawo
Rozstając się na zawsze ze swą dobrą sławą!
Trzebaż, by...
Spostrzegając Leljusza, który na niego patrzy, odwraca się w inną stronę.
LELJUSZ na stronie:
Jeśli z rąk tej, której był tak drogi,
Dar ten mógł przejść do innych, jakiż znak złowrogi!
SGANAREL na stronie:
Trzebaż, by cię palcami odtąd wytykano,
Wyszydzano w piosenkach, byś, za całe wiano,
Z rąk jejmości otrzymał tę hańbę żałosną,
Zasadzoną na czole dłonią bezlitosną?
LELJUSZ na stronie:
Myliłżbym się?
SGANAREL na str.: Toć trzeba być łotrzycą przecie,
By mi przyprawiać rogi w mych lat męskich kwiecie!
I, mając męża o tak przyjemnej postawie,
Z gachami, z fircykami gustować w zabawie...
LELJUSZ na stronie, przyglądając się jeszcze portretowi
który trzyma Sganarel:
To portret mój, w istocie, przecież się nie łudzę.
SGANAREL odwracając się do niego tyłem:
Cóż za ciekawski.
LELJUSZ na stronie: Pojąć napróżno się trudzę...
SGANAREL na stronie:
Czego on tutaj szuka?
LELJUSZ:Zgadywać daremnie.
Głośno: Pozwól pan. Sganarel chce odejść.
Słówko.
SGANAREL na stronie, ciągle próbując się oddalić.
Czego może chcieć odemnie?
LELJUSZ: Czy mogę się zapytać, przez jakie sposoby
Dostał się do rąk pańskich portret tej osoby?
SGANAREL na stronie:
Skąd ta ciekawość? Cóż to! oczom swym nie wierzę...
Mierzy kolejno wzrokiem Leljusza i portret.
A, rozumiem, skąd jego zmięszanie się bierze!
Pojmuję teraz, czemu taki był zdziwiony:
To mój gaszek, a raczej gaszek mojej żony.
LELJUSZ:
Wybaw mnie pan z kłopotu i chciej mi wyłożyć...
SGANAREL:
Wiemy, wiemy, w istocie, masz się o co trwożyć!
Twoja-to w tym obrazku widnieje osoba;
Był on w rękach damulki, którą znamy oba.
Nie jest mi tajemnicą ten romansik cały;
Wiem, że najsłodsze wzajem żywicie zapały,
Nie śmiem tuszyć, doprawdy, w mej wielkiej skromności,
Bym miał zaszczyt być znanym Waszej Wielmożności,
Lecz proszę, byś porzucił te zabawki płoche,
Co w oczach męża łaski nie znajdą ni trochę;
I wiedz, że, co przysięga małżeńska związała...
LELJUSZ:
Jakto! więc ta, co portret ów w swem ręku miała...
SGANAREL:
Jest moją żoną, ja zaś jej mężem.
LELJUSZ:Twej żony?
SGANAREL:
Tak, żony, której mąż jest srodze oburzony.
Wiesz już, o co mi chodzi; ja spieszę rzecz całą
Objaśnić jej rodzinie.


SCENA DZIESIĄTA.
LELJUSZ sam: Zatem już się stało!
Tak, mówiono mi przecież tę rzecz nie do wiary,
Że jest żoną największej pod słońcem poczwary.
Nie, gdyby z ust twych nawet po tylekroć razy
Nie były padły przysiąg najtkliwszych wyrazy,
Już sam wstyd przed wyborem co duszę oburza
Powinien był miłości mojej stać za stróża,
Niewdzięczna, i skarb żaden... Lecz nie mogę dłużej...
Ta wiadomość... i trudy tak ciężkiej podróży..,
Wszystko to takim bólem serce moje tłoczy...
Słabo mi jakoś... dziwnie... w głowie mi się mroczy...


SCENA JEDENASTA.
:LELJUSZ, ŻONA SGANARELA.
ŻONA SGANARELA myśląc, ze jest sama:
Łotr! Wydarł mi go! Spostrzegając Leljusza:
Panie, co się panu dzieje?
Cały pan pobladł; panie, pan mi tu zemdleje!
LELJUSZ:
Tak, nagle tak osłabłem, dziwny zawrót głowy...
ŻONA SGANARELA:
Jeszcze chwila, a pan się przewrócić gotowy.
Proszę, wstąp pan do domu, nim słabość przeminie
LELJUSZ:
Najchętniej w tak łaskawej odpocznę gościnie.


SCENA DWUNASTA.
SGANAREL, KREWNY jego żony.
KREWNY:
Pojmuję troskę męża w sprawie tak drażliwej,
Lecz w tym wypadku możeś nadto zapalczywy;
I, choć wcale nie patrzę na tę rzecz łagodniej,
Nie mogę się dopatrzeć dowodów jej zbrodni.
To nie fraszki; więc, zanim pomówim o zdradzie,
Trzeba rzecz na niezłomnym wprzód oprzeć przykładzie,
SGANAREL:
Niby, że trzeba palcem dotknąć rzeczy samej?
KREWNY:
Nazbyt się spiesząc, łatwo w omyłki wpadamy.
Skąd wzięła ten medaljon, jakiż mamy dowód?
Że zna tego człowieka, gdzież przypuszczać powód?
Zbadaj tę rzecz, a gdy już prawdę się wyłowi,
Pierwsi ukarać winną jesteśmy gotowi.


SCENA TRZYNASTA.
SGANAREL sam.
To mi rozumna mowa! W istocie jest lepiej
Powoli rzecz prowadzić. Czasem się przyczepi
Coś do łba człowiekowi; może i przedwcześnie
Opadły mnie rogate strachy, niby we śnie.
Ten portret, co przepłoszył mnie tak niespodzianie,
Jeszcze za pewny dowód mej hańby nie stanie;
Próbujmy więc pomału...


SCENA CZTERNASTA.
SGANAREL, ŻONA SGANARELA na progu,
wyprowadzająca Leljusza; LELJUSZ.
SGANAREL na stronie, spostrzegając ich:
Co widzę? Niestety!
Teraz, to już nie chodzi o żadne portrety;
Mogę teraz oglądać rzecz w oryginale.
ŻONA SGANARELA:
Doprawdy, pan się spieszy niepotrzebnie wcale.
Jeśli pan teraz wyjdzie, słabość się powtórzy.
LELJUSZ:
Nie, nie, pani, pozostać nie mogę tu dłużej,
Za pomoc swoją dzięki przyjmij najłaskawiej.
SGANAREL na stronie:
A gałgan! jeszcze potem jej grzeczności prawi!
Żona Sganarela w chodzi do domu.

SCENA PIĘTNASTA.
SGANAREL, LELJUSZ.
SGANAREL na stronie:
Widzi mnie; bardzom ciekaw, co mi powie jeszcze.
LELJUSZ:
Ha! Ten widok odrazy budzi we mnie dreszcze...
Ale powściągnąć trzeba mój gniew tak niewczesny;
Za cóż jego mam winić o swój los bolesny?
Zazdrościć tylko może me serce wzgardzone.
Zbliżając się do Sganarela:
Szczęśliwy, kto posiada tak uroczą żonę!


SCENA SZESNASTA.
SGANAREL, CELJA w oknie spostrzega odchodzącego Leljusza.
SGANAREL sam:
To się zowie tłómaczyć wcale niedwuznacznie.
Po takiem oświadczeniu tak się robi smacznie,
Jakby już para rogów na głowie mi rosła.
Patrząc w stronę, w którą odszedł Leljusz.
Tfu, wstydziłbyś się aspan takiego rzemiosła.
CELJA na str. cofając się:
Jak to! wszakże to Leljusz przeszedł tu w tej chwili,
I jażbym nie wiedziała? chyba wzrok mnie mylił
SGANAREL nie widząc Celji:
Ha, szczęśliwy posiadacz tak uroczej żony!
Nieszczęsny, powiedz raczej, haniebnie zdradzony
Przez tę niegodną, która, bez żadnego względu,
Własnoręcznie mnie wtrąca do rogalów rzędu!
A ja, mając w mej dłoni tak pewne poszlaki,
Pozwalam mu stad odejść, niby gamoń jaki!
Ha! trzeba było bodaj kapelusz mu zrucić,
Cisnąć za nim kamieniem, płaszcz błotem obrzucić,
Wielkim krzykiem poruszyć wraz sąsiedztwo całe,
I z miasta wyszczuć mego honoru zakałę.
Podczas słów Sganarela, Celja zbliża się powoli, i czeka aż przeminie jego wybuch.
CELJA do Sganarela:
Ten pan, który stąd odszedł — mniejsza o nazwisko —
Powiedz mi, skąd ci znanym jest, i to tak blisko?
SGANAREL:
Niestety! Nie mnie znanym, ale mojej żonie.
CELJA:
Czemuż twe oko takim dziwnym żarem płonie?
SGANAREL:
Nie potępiaj mnie, pani, w mym nieszczęsnym smutku,
I pozwól, niechaj sobie powzdycham do skutku.
CELJA: Jakiż powód boleści zatem tak upartej?
SGANAREL:
Jeśli płaczę, to pewno nie płaczę na żarty!
Chciałbym kogo innego widzieć w mojej roli,
Czyby zniósł bez strapienia to co mnie dziś boli.
Nieszczęśliwych małżonków jestem oto wzorem:
Musiałem się pożegnać dziś ze swym honorem;
Lecz jeszcze i straszliwszą mam do smutku rację,
Bo, prócz honoru, djabli wzięli reputację.
CELJA: Jakto?
SGANAREL: Ten oto chłystek, frant, uczciwszy uszy,
Zrobiwszy mnie rogalem, jeszcze się tem puszy.
Na moje własne oczy widziałem w tej chwili,
Jak z moją żoną bawił się, nie można milej.
CELJA:
Ten młodzieniec, co właśnie...
SGANAREL:Ho! To sztuczka płocha;
On kocha moją żonę i ona go kocha.
CELJA: Ha, czułam dobrze, że ten powrót tajemmczy
Służy za płaszczyk jakiejś intrydze zbrodniczej,
I ledwiem go spostrzegła, już me serce drżało
Przeczuciem tego, co wnet prawdą stać się miało.
SGANAREL:
Widzę, że się mej doli żalisz sercem całem;
Nie u wszystkich to samo współczucie spotkałem,
I kiedym dziś u ludzi chciał szukać pociechy,
Spotkały mnie przygryzki same, albo śmiechy.
CELJA:
Możnaż zwieść kogo w sposób równie niegodziwy?
Możnaż wynaleźć karę za czyn tak zdradliwy?
Czy może kto być godzien stąpać po tej ziemi,
Splamiwszy się postępki równie haniebnemi?
Czyż to jest rzecz możliwa?
SGANAREL:Dla mnie najpewniejsza.
CELJA:
Zdrajco! zbrodniarzu! duszo od piekieł czarniejsza!
SGANAREL: Zacna dusza!
CELJA:Nie, piekło nie posiada same
Kar, coby mogły pomścić tę haniebną plamę.
SGANAREL:
Oj, prawda! prawda!
CELJA:Doznać tak ciężkiej obrazy
Za samą dobroć, miłość, niewinność bez zmazy!
SGANAREL wzdycha głośno:
Och! och!
CELJA: Za serce, które ni przewiną małą
Nie zasłużyło na to, co je dziś spotkało!
SGANAREL:
To prawda.
CELJA: Które nigdy... Lecz dość; nie pomieści
Moje nieszczęsne serce tak strasznej boleści.
SGANAREL:
Niech się pani nie martwi tak, paniusiu złota,
Tak mnie żałujesz, że mnie na nowo ochota
Do płaczu bierze.
CELJA:Nie myśl, że na tem przestanę,
By żalami rozkrawiać serca swego ranę:
Wiem, w jaki sposób pomstę mam znaleźć na tobie,
Spieszę więc: niech się spełni rzecz jeszcze w tej dobie.


SCENA SIEDMNASTA.
SGANAREL sam.
Niechże ją niebo strzeże od wszelkiej przygody!
Cóż za poczciwa dusza: mścić się mojej szkody!
W istocie: jej wzburzenie nad mym smutnym losem,
Jak mam postąpić uczy mnie wyraźnym głosem:
Że, jeżeli się nie jest skończonym ciemięgą,
Taką zniewagę trzeba brać do serca tęgo.
Gońmy więc łotra, co mnie podszedł tak niegodniej
Pokażę mą ambicję, mszcząc się za tę zbrodnię.
Nauczę cię, ty gburze, drwić tu sobie ze mnie,
Przyprawiać rogi, i to jeszcze potajemnie!
Uczyniwszy kilka kroków, wraca.
Powoli, jeśli łaska! ten człowiek mi trocha
Wygląda na gorączkę; to figura płocha:
Mógłby jeszcze, do dawnych zniewag łącząc nowe,
Tak mi urządzić plecy, jak urządził głowę.
Strasznie nie lubię zuchów co szukają wojny;
Lubię ludzi statecznych, bom i sam spokojny.
Bić się nie rwę, bo dostać sam się przytem boję;
Zgodność, wyrozumiałość, to są cnoty moje.
Lecz mój honor mi gada, że taka zniewaga,
Czy chcę, czy nie chcę, zemsty okrutnej wymaga.
Mój Boże! gadaj sobie, gdy ci z tem przyjemnie,
Ale w tej sprawie musisz się obejść bezemnie.
Że będę rwał się naprzód i udawał zucha,
I dam sobie żelazem nadwerężyć brzucha,
Że mój zgon wszystkim wobec obwieszczą przed światem,
Powiedz mi, mój honorze, czy utyjesz na tem?
Trumna, to smutne miejsce, każdy ci to powie,
A zwłaszcza ten, kto przywykł dbać o swoje zdrowie.
Skoro mam jakichś nieszczęść koniecznie być łupem,
Wolę być z dwojga złego rogalem, niż trupem.
I cóż to za nieszczęście? czyż przez to, dla Boga!
Garb wyrasta na plecach, koszlawieje noga?
Bogdaj przepadł, kto pierwszy w łeb swój zabił ćwieka,
By przez takie chimery zasmucać człowieka;
I kto wpadł na ten pomysł, w istocie szalony,
By łączyć honor męża z wybrykami żony.
Honor, to, każdy przyzna, jest rzecz osobista,
Za cóż więc ma ten cierpieć, czyja sprawa czysta?
Godziż się, by żon figle na nas się krupiły?
Jeżeli żony nasze bez nas nabroiły,
Mamyż następstwa tego ponosić my sami?
One głupstw narobiły — a myśmy głupcami!
To wstyd istny; czas skończyć tę płochą zabawę;
Powinienby, doprawdy, rząd się wdać w tę sprawę.
Czyż nie mamy, u licha, innych nieszczęść dosyć,
Co nam spadają na łeb, nie dając się prosić;
Procesy, głód, pragnienie, choroby i wojny,
Czyż nie dosyć już mącą życia tryb spokojny,
By jeszcze na dobitkę, w przystępie warjacji,
Nowe klęski wymyślać bez najmniejszej racji?
Drwijmy z tego; nie dbajmy o gawiedzi wrzaski,
Głupi, ktoby się trapił, djabli z czyjej łaski.
Żona moja zgrzeszyła — niechaj więc łzy roni;
Jam nie winien — któż zatem śmiać mi się zabroni?
Bądź co bądź, łatwiej człeku znosić te łajdactwa,
Gdy wie, że nie sam jeden należy do bractwa;
Patrzeć na figle żony i nie pisnąć, przecie
To dzisiaj jest w zwyczaju i w najlepszym świecie.
Pocóż zatem gwałt robić, po jakiego czarta,
Dla drobnostki, co nawet szeląga nie warta.
Nazwie mnie ktoś cymbałem, żem z ambicją zerwał.
Lecz byłbym stokroć większym, gdybym w łeb oberwał.
Kładąc rękę na piersi.
Jednak czuję, że myśl ta żółć mi całą burzy,
I nie pozwala wytrwać w bezczynności dłużej;
Gniew mnie dławi; precz zatem z rozwagą tchórzliwą;
Muszą pomścić na łotrze krzywdą tak dotkliwą.
By więc ten żar ugasić, co trawi me łono,
Opowiem wszystkim, że on sypia z moją żoną.


SCENA OŚMNASTA.
GORGONI, CELJA, PIASTUNKA CELJI.
CELJA:
Tak, ojcze, schylam głową przed praw twych wyrokiem,
Możesz, wedle swej woli, rozrządzać mym krokiem,
Chciej, chociażby dziś jeszcze, ułożyć ten związek;
Gotowa jestem spełnić córki obowiązek;
Własnego serca dawne pragnienia przytłumię,
Całą mą ufność kładąc w ojcowskim rozumie.
GORGONI: To się nazywa mówić! Doskonale, brawo!
Na honor, tak się cieszą tą pomyślną sprawą,
Że zatańczyłbym tutaj, jak w balowej sali,
Gdybym się nie bał że się będę ze mnie śmiali.
Zbliż się, dziecko: niechże cię pogłaskam po twarzy,
Tego postępku zganić nikt się nie odważy:
Ojciec ma prawo córką obdarzyć pieszczotą;
Nikt nie może się zgorszyć, lub winić go o to.
Gdy patrzą, dziecko, na twą uległość i statek,
Ubyło mi z radości całe dziesięć latek.


SCENA DZIEWIĘTNASTA.
CELJA, PIASTUNKA.
PIASTUNKA:
Skąd ta zmiana tak nagła?
CELJA:Gdy poznasz przyczyny,
Uznasz, że co się stało, nie z mojej jest winy.
PIASTUNKA;
O cóż chodzi?
CELJA:Więc słuchaj. Doszło tedy do mnie.
Że Leljusz moje serce zdeptał wiarołomnie;
Że pokryjomu...
PIASTUNKA: Czekaj: Sam tu idzie.


SCENA DWUDZIESTA.
LELJUSZ, CELJA, PIASTUNKA.
LELJUSZ:Pani,
Zanim na zawsze obcym już się stanę dla niej,
Pragnę wzburzenie, co mi w piersiach zbyt wezbrało...
CELJA:
Pan jeszcze mówi do mnie? W istocie, to śmiało.
LELJUSZ:
Masz słuszność; twym zaszczytnym wyborem olśniony,
W czemś mu przyganiać byłbym w istocie szalony;
Żyj, żyj szczęśliwa; deptaj naszą przeszłość całą,
Z małżonkiem, co dziś taką cię okrywa chwałą.
CELJA: Tak, zdrajco, będę żyła i rozkosz mą kładę
W tem, byś cierpiał męczarnie za swą niecną zdradę.
LELJUSZ:
Za cóż twej nienawiści stałem się przedmiotem!
CELJA: Co! może jeszcze pana mam pouczać o tem?


SCENA DWUDZIESTA PIERWSZA.
CELJA, LELJUSZ, SGANAREL uzbrojony od stóp do głów, PIASTUNKA.
SGANAREL:
Smierć, śmierć zdrajcy, łotrowi temu, co, bez sromu,
Wieczystą hańbę dzisiaj wniósł do mego domu!
CELJA do Leljusza, wskazując na Sganarela:
Spojrz na niego, odpowiedź znajdziesz w duszy własnej.
LELJUSZ:
Ha, widzę.
CELJA: I ten widok dość ci chyba jasny.
LELJUSZ:
O rumieniec przyprawie winien raczej ciebie.
SGANAREL na stronie:
Doprawdy, nie poznaję w mym gniewie sam siebie;
Dusza moja z odwagi mało się nie wścieknie,
I jeśli go dziś spotkam, pewnie krew pocieknie.
Tak, śmierć mu poprzysiągłem: nic mnie niepowstrzyma.
Niech mi stanie przed oczy — raz, dwa, już go niema,
Wyciągając do potowy szpadę, zbliża się do Leljusza,
W sam środeczek serduszka, mą prawicą srogą...
LELJUSZ odwracając się:
Kogóż to, jeśli łaska?
SGANAREL:
Nic, nic, ni... nikogo.
LELJUSZ:
Po cóż te wszystkie zbroje?
SGANAREL:
To tak, dla przykrycia,
Tak, na wypadek deszczu. Na stronie. Jakżebym go życia
Pozbawił z przyjemnością! Dalej, tylko śmiało!
LELJUSZ odwracając się znowu.
Hę?
SCANAREL: Ja nic nie mówiłem.
Na stronie, wymierzywszy sobie kilka policzków:
Ty tchórzu, ty pało
Nikczemna, serce kurze!
CELJA do Leljusza: Czyż mam ci wyraźniej
Mówić, czemu ten widok oczy twoje drażni?
LELJUSZ:
Tak, w tym widoku przykład mam nazbyt dowodny
Twej zdrady najczarniejszej, najbardziej niegodnej,
Jakiej kiedy kochanek doznał w swym zapale.
SGANAREL na stronie:
Czemuż brak mi odwagi?
CELJA:Co, ty śmiesz zuchwale,
Zdrajco niegodny, rzucać mi takie wyrazy?
SGANAREL na stronie:
Patrzcie, jak ona dzielnie broni mej obrazy:
Sganarelu, dziecinko, miejże trochę serca,
No, śmiało, czekaj, aż się podły przeniewierca
Obróci tyłem, wtedy walże co masz siły.
LELJUSZ robi parę kroków i mimowoli wystrasza
Sganarela, który się skradał aby go zgładzić
Skoro ten gniew jest pani tak bardzo niemiły,
Zatem tylko mą radość wynurzyć wypadnie
I winszować, że wybór jej wypadł tak ładnie.
CELJA:
Tak, wybór mój napełnia mnie dumą prawdziwą.
LELJUSZ: I dobrze pani czynisz, broniąc go tak żywo.
SGANAREL:
Tak, pięknie czyni, wałcząc o me święte prawo;
Twój zaś, panie, postępek sprzeczny jest z ustawą.
Gniewam się o to; gdybym nie był tak rozsądny,
Wierz mi, rychłoby tutaj zaczął się dzień sądny.
LELJUSZ:
Czego znów chce ten bałwan? co on tutaj ględzi?
SGANAREL:
Dosyć. Sam wiesz najlepiej, gdzie i co mnie swędzi;
Jeśli w twe serce trochę sumienia wszczepiono,
Powinno cię pouczyć, że żona jest żoną;
I że pragnąć uczynić ją własnością pańską,
Wierzaj mi, nie jest wcale rzeczą chrześcijańską.
LELJUSZ: Podobne posądzenie jest niskie i śmieszne;
Możesz więc pan uśmierzyć swe troski pocieszne;
Wiem, że jest twoją żoną i nie pragnę wcale...
CELJA:
Ha, zdrajco! śmiesz mi w oczy kłamać tak zuchwale!
LELJUSZ: Jakto! więc pani sądzi, że ja na dnie serca
Chowam plan, który mi ten zarzuca oszczerca?
Byłażbyś zdolną wierzyć tej nikczemnej baśni?
CELJA: Pomów, proszę, znim samym, on cito wyjaśni.
SGANAREL:
Nie, paniusia tu lepiej odemnie poradzi;
Właśnie tak jak potrzeba pani rzecz prowadzi.

SCENA DWUDZIESTA DRUGA.
CELJA, LELJUSZ, PIASTUNKA, ŻONA SGANARELA, SGANAREL.
ŻONA SGANARELA:
Moja szanowna pani, nie pragnę tu wcale,
Wybuchać przeciw tobie w mej zazdrości szale,
Ale ślepa nie jestem i wiem co się święci;
A że źle jest, gdy kogo cudza własność nęci,
Mogłabyś pani inną zająć się zabawą,
Nie sercem, do którego tylko ja mam prawo.
CELJA: Oświadczenie, prostoty pełne dosyć rzadkiej.
SGANAREL do żony:
A ty szelmo! zabieraj stąd swoje manatki:
Będziesz tu łajać panią, gdy właśnie mnie broni
I z krzykami o gacha śmiesz przychodzić do niej?
CELJA: Niech się pani nie lęka; nikt go nie ukradnie.
Zwracając się do Leljusza.
Widzisz zatem, jak wszystko wyjaśnia się ładnie.
LELJUSZ:
Cóż to znowu za brednie?
PIASTUNKA:No, no, bez hałasu;
Dość długo słucham tego już galimatjasu,
Lecz choć zrozumieć sprawę koniecznie się silę,
Słucham, słucham i pojąć nie mogę ni tyle.
Muszę się wdać w te figle; niema i gadania.
Stając między Leljuszem i Celją.
Odpowiedzcie kolejno na moje pytania.
do Leljusza:
O cóż twe serce wini swoją ulubioną?
CELJUSZ: O to, że dla innego je niecnie zdradzono;
Że gdy, na wieść o związku tym nieszczęsnym pierwszą,
Pędzę tutaj miłością wiedziony najszczerszą,
Miłością, co uwierzyć w tę podłość się wzbrania,
Widzę żoną innego cel mego kochania.
PIASTUNKA:
Żoną innego? Czyjąż?
LELJUSZ wskazując Sganarela: Tego.
PIASTUNKA:Jakto tego?
LELJUSZ:
Tak jest.
PIASTUNKA: Skąd ta wiadomość?
LELJUSZ:Od niego samego.
PIASTUNKA do Sganarela:
Czy to prawda?
SGANAREL: Co prawda? Mówiłem, mospanie,
Żem mężem mojej żony.
LELJUSZ:A twoje zmięszanie
Na własnego portretu mego widok?
SGANAREL:Jakże?
Oto jest, to ten właśnie.
LELJUSZ:Mówiłeś mi wszakże,
Że tę, której wydarłeś uczuć zakład luby,
Na zawsze z tobą święte połączyły śluby?
SGANAREL, wskazując na żonę:
No, tak; wszak u niej w rękach była ta zabawka;
I w ten sposób wykryła się cała ta sprawka.
ŻONA SGANARELA:
Co ten człowiek za brednie plecie, Bóg mi świadkiem:
Medaljon ten na ziemi znalazłam przypadkiem,
I nawet gdy, po twojej burdzie niedorzecznej,
Wskazując na Leljusza:
Widząc iż panu słabo, w sposób nader grzeczny
Prosiłam spocząć u nas, nicem nie wiedziała,
Że to ten pan z portretu.
CELJA:
To więc sprawa cała!
To ja zgubiłam portret, gdy w omdleniu mojem
Ona mi niosła pomoc, zdjęta niepokojem.
PIASTUNKA: Myślę sobie; skończyłabyś tu na ulicy,
Gdybym nie pospieszyła przynieść ciemierzycy.
SGANAREL na stronie:
Mamyż to wszystko przyjąć za dobrą monetą?
Niema co; choć, gdy spojrzą na moją kobietą,
Jeszcze mnie czoło swędzi.
ŻONA SGANARELA: Lękam się, że owa
Przygoda, mimo wszystko, jakąś zdradą chowa.
SGANAREL:
Ech, żono, skończmy wreszcie już te posądzenia;
Więcej, coprawda, ja mam niż ty do stracenia;
Przyimij zatem bez sprzeczek moją dłoń do zgody.
ŻONA SGANARELA:
Niech będzie; lecz się pilnuj, bo, jeśli dowody...
CELJA do Leljusza, po chwili cichej rozmowy:
Ach, Boże! w takim razie cośmy uczynili!
Wszystkom zgubiła dzisiaj w uniesienia chwili;
Pewna twej zdrady, słuszną wiedziona obrazą,
Przez zemstą chciałam poddać się ojca rozkazom,
I przed chwilą wyrzekłam zezwolenie swoje
Na śluby, których więcej od śmierci się boję.
Przyrzekłam memu ojcu, i jeśli na nowo...
Lecz otóż i on idzie.
LELJUSZ:Wszak mam jego słowo.


SCENA DWUDZIESTA TRZECIA.
LELJUSZ:
Panie, oto mnie widzisz z powrotem z podroży,
I serce moje, zwłoki znieść nie mogąc dłużej,
Ufne w twe przyrzeczenia, słuszne chęci rości,
Aby z rąk twoich posiąść przedmiot swej miłości.
GORGONI:
Panie, którego widzę z powrotem z podróży,
Którego serce, zwłoki znieść nie mogąc dłużej,
Ufne w me przyrzeczenia, słuszne chęci rości,
Aby z rąk moich posiąść przedmiot swej miłości,
Jestem najniższym sługą Jego Wielmożności.
LELJUSZ:
Jakto, panie, w ten sposób chcesz zniszczyć nasz związek?
GORGONI: Tak, panie, tak mi czynić każe obowiązek,
I córka ma...
CELJA: Nie, ojcze, ten powrót rzecz zmienia;
Proszę, chciej mu dotrzymać swego przyrzeczenia.
GORGONI:
Więc to tak, moja córko, tak znów dziś się święci?
Już się znowu odrzekasz swoich dobrych chęci,
Które dla Walerego... Lecz oto nadchodzi
Jego ojciec; zakończyć całą rzecz się godzi.


SCENA DWUDZIESTA CZWARTA.
CIŻ SAMI i ARGANT.
GORGONI:
Witaj, zacny sąsiedzie; cóż sprowadza pana?
ARGANT: Tajemnica, wiadoma mi ledwie od rana,
Która sprawia, iż krucho coś z naszą umową.
Mój syn, któremu córka twa dała już słowo,
Ukrywszy się podstępnie przed ojcowskiem okiem,
Tajemnie pojął Lizę, jeszcze przed pół rokiem;
Ponieważ zaś z rodziną jej, znaczną i możną,
Zadzierać zbytby było rzeczą nieostrożną,
Przychodzę...
GORGONI: Dość już. Jeśli, depcąc twe życzenia,
Syn twój gdzieindziej złożył swoje przyrzeczenia,
I ja wyznam, że zdawna było ułożone,
Że mą córkę o, panu mam oddać za żonę,
I dziś, wobec powrotu zacnego młodziana,
I w moich chęciach również zachodzi odmiana,
ARGANT:
Chwalę wielce ten wybór.
LELJUSZ:Mogęż wierzyć zatem,
Iż tym związkiem, w nadzieje szczęścia tak bogatym.
GORGONI:
Chodźcie więc; dzień zaślubin zaraz się oznaczy.
SGANAREL sam:
Byłże kto podobniejszy w świecie do rogaczy?
Widzicie, co pozory złudne zdziałać mogą,
By umysł nasz napoić tak niewczesną trwogą;
Z tego zatem zdarzenia wszyscy przykład bierzcie,
I choć sami ujrzycie, jeszcze w nic nie wierzcie.



DON GARCJA Z NAWARY
CZYLI
ZAZDROSNY KSIĄŻĘ
KOMEDJA HEROICZNA W 5 AKTACH
1660.
WSTĘP.

Taka już natura człowieka, że woli być królem niż lokajem, woli dawać kije niż brać kije, nawet na scenie. Woli zwłaszcza być smętnym kochankiem, niż komicznym i oszukiwanym mężem. Nieraz to możemy obserwować, iż urodzeni komicy palą się do ról „szlachetnych“, do których nie mają talentu ani warunków. Zdaje się, że bawienie ludzi sobą zostawia w duszy jakiś osad smutku i upokorzenia. Tak i Molier: w początkach swej karjery aktorskiej, ciągle rwie się do ról heroicznych, i wciąż poklask lub milcząca krytyka publiczności spycha go do farsy, do Maskarylów i Sganarelów. Do tego, u Moliera, aktor podszyty był autorem, który również pragnął się wznieść ponad poziom bawiciela. Nie mamy dziś pojęcia, jaka przepaść — co do stanowiska, co do uważania ogółu — istniała wówczas między pisarzem komicznym, a np. autorem tragedji. Wreszcie — i to był może wzgląd najważniejszy. — Molier, w uciesznych swoich figlach, nie wypowiadał całego siebie; to co dawał, to była ledwie cząstka jego ludzkiej istoty; ta reszta burzyła się i żądała dla siebie wyrazu.
Widzieliśmy poprzednio nieśmiałość Moliera w posuwaniu się naprzód: bierze zazwyczaj gotowy wzór, i, jeżeli zeń wyrasta, to nawpół mimowoli, siłą swego talentu. Tak i teraz: chcąc napisać sztukę w „wyższym rodzaju“, obmyśla komedję heroiczną, który to typ komedji był wówczas bardzo w modzie i wędrował do Francji z Hiszpanji, często nie wprost, ale przez Włochy. Treść do swego Don Garcji (prawdopodobnie hiszpańskiego pochodzenia, jako że Hiszpan ja jest ojczyzną tej posępnej zazdrości) wziął też Molier z komedji włoskiej Andrzeja Cicognini: Le gelosie fortunate del principe Rodrigo. Sztukę swoją pisał Molier od dłuższego czasu z niezwykłą starannością, a jaką przywiązywał do niej wagę, świadczy to, iż była ona jedyną którą zamyślił wydać drukiem, i postarał się o „przywilej“ w tym celu na ośm miesięcy naprzód. Żałosne niepowodzenie sztuki kazało mu poniechać tego zamiaru.
Wśród tego, młodą trupę aktorską spotkał przykry wypadek, ujawniający bezceremonjalność z jaką obchodzono się z „komedjantami“. Intendent budynków królewskich, nie uprzedzając Moliera, przystąpił do zburzenia teatrzyku Petit-Bourbon, tak iż trupa została nagle bez dachu. Konkurenci chcieli wyzyskać to położenie, odciągając korzystnemi propozycjami poszczególne siły; ale aktorzy, przywiązani do swego dyrektora, oparli się; grywano prywatnie, robiono wycieczki, podczas gdy, dzięki faworowi królewskiemu, gotowała się nowa siedziba dla teatru Moliera w Palais-Royal. Na otwarcie nowej sali przeznaczał Molier Don Garcję.
Ta zupełna „klapa“, jedyna w karjerze Moliera, czyni tę sztukę, która byłaby nam zresztą obojętna, niemal interesującą. Przyjrzyjmy się tej komedji: czy, w istocie, jest taka najgorsza? oczywiście, patrząc na nią z perspektywy ówczesnego teatru. Podobno nie jest gorsza od wielu, które cieszyły się współcześnie wielkiem powodzeniem a które utonęły w głębokiej niepamięci, jak np. utwory Tomasza Corneille, brata wielkiego tragika. Cechy jej to zawiła intryga, chłodne i konwencjonalne uczucia, licytacja na wszelkiego rodzaju szlachetności; pozatem, zbyt wielką rolą odgrywa tu przypadek, aby rysunek głównego charakteru mógł nas zająć. Ale najciekawszem jest to, że komedja ta pisana jest w myśl ideałów Hôtel Rambouillet, że jest czemś nawskroś précieux. Jest to niezmiernie pouczające i dowodzi do jakiego stopnia, bezświadomie, atmosfera wnika w człowieka: ten Molier, który, w Pociesznych Wykwintnisiach, jak pięścią grzmotnął w ten mizdrzący się światek, tu, kiedy zapragnął odetchnąć czemś szlachetniejszem, nie farsą, nie umiał nic innego niż wejść w jego formy.
Posłuchajmy paru ustąpów sztuki: czy każda Wykwintnisia nie mogłaby im przyklasnąć, czy ta szata uczuć miłosnych nie jest skrojona w duchu Magdusi, córki imć Gorgoniego?

Wiem, że miłość hrabianki zdradzam najniegodniej;
Lecz, pani, czyliż serce me winne tej zbrodni?
I piękność twa nadziemska, co cuda te sprawia,
Czyż jakąkolwiek wolność czuciom mym zostawia?
Któż z nas dwojga daniną cięższą losom płaci?
Wszak jej serce, mnie tracąc, zdrajcą jeno traci;
Po takim ciosie można pocieszyć się przecie:
Lecz ja, nieszczęścia trafem bez równego w świecie,
Tracąc wierną kochanką, ponosić wraz muszę
Beznadziejnej miłości najsroższe katusze.

Subtelne wyrafinowanie uczuć: zatem, w razie zerwania węzłów, godniejszą współczucia jest ta osoba, która się sprzeniewierzy, gdyż traci wierne serce, podczas gdy strona przeciwna traci jedynie zdrajcę!
Otóż, sądzę, iż tu mamy poniekąd słowo zagadki: sztuka padła, ponieważ była Moliera; pod innem nazwiskiem, kto wie, możeby miała powodzenie, możeby klaskano na niej już „przed zapaleniem świec“? Ale Molier, który wygrywał dotąd partję tem, iż apelował do zdrowego rozsądku i równie zdrowego śmiechu, tu sięgnął po poklask tych, których tak śmiertelnie zranił; czyż można się dziwić, że mu zgotowano dotkliwy odwet? Dodajmy, iż Molier-aktor musiał tu zaszkodzić Molierowi-autorowi. Oto jak opisuje go córka jego kolegi du Croisy, panna Poisson: „Miał szeroki nos, duże usta, grube wargi, ciemną cerę, obfite brwi, a sposób, w jaki niemi poruszał, czynił jego fizjognomję niezmiernie komiczną“. Miał, podobno, „małe i szeroko rozstawione oczy, wydatną szczękę, krótką szyję i głowę wciśniętą w ramiona; „krępy i ciężki tors na długich i cienkich nogach“. W istocie, że z tymi warunkami, łatwiej jest śmieszyć jako Sganarel, niż wzruszać i uwodzić jako szlachetny, bohaterski kochanek. Deklamacji Moliera towarzyszył rodzaj czkawki, zabawnej w rolach komicznych, ale nieznośnej w tragedji. Wreszcie, ostatnia rzecz nie najmniej ważna, to etykietka: Molier był, dla publiczności, aktorem i autorem komicznym, a publiczność nie lubi zmieniać etykietek.
Don Garcia padł tedy beznadziejnie, a klęska ta, jak wogóle ta próba, stała się niezmiernie płodna dla literatury. Bezpośrednio zawdzięczamy jej — Mizantropa. Znalazłszy już swoją drogę, Molier podejmie ten charakter nieprzejednany, namiętny, zazdrosny i utworzy zeń swego Alcesta; kilkadziesiąt wierszy z Don Garcji[6] przeniesie dosłownie do Mizantropa, i tam, właściwie użyte, będą błyszczeć wśród najpiękniejszych. I wogóle to niepowodzenie zmusiło Moliera do szukania dla siebie nowej drogi; drogi, na której, nie porzucając komedji a nawet farsy, mógłby wypowiedzieć szlachetniejsze dramaty ludzkiego serca, dać głębokie studja namiętności, dać upust patetycznym strunom swej twórczości. Zachęcony powodzeniem, osunąłby się może w konwenans ówczesnej komedji; podrażniony porażką, stworzy swoją własną komedję, lub raczej podniesie komedję do wyżyn swego genjuszu.
W Don Garcji możemy tedy śledzić trzecie źródło twórczości Moliera, trzeci typ ówczesnego teatru: mieliśmy wpół-rodzimą farsę, imbroglio włoskie, tu mamy romantyczną tragikomedję hiszpańską: widzimy elementy, w których znalazł punkt oparcia Molier, aby wznieść nieśmiertelny gmach teatru francuskiego. Aby ocenić szczyty, do których dany pisarz się wzniósł, bardzo jest pożytecznem poznać to z czego wyszedł.




OSOBY.

DON GARCJA, książę Nawary, zalotnik dony Elwiry.
DONA ELWIRA, księżniczka Leony.
DON ALFONS, książę Leony, uchodzący za księcia Kastylj, pod imieniem don Sylwja.
DONA INEZ, hrabina, kochanka don Sylwja, wielbiona przez Moregata, przywłaszczyciela berła Leony.
ELIZA, powiernica dony Elwiry.
DON ALWAR, powiernik don Garcji, zalotnik Elizy.
DON LOPE, również powiernik don Garcji, zalotnik Elizy.
DON PEDRO, koniuszy dony Inez.
PAŹ dony Elwiry.

Rzecz dzieje się w Astordze, hiszpańskiem mieście w księstwie Leony.
AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
DONA ELWIRA, ELIZA.

DONA ELWIRA:
Nie, nie wybór, lecz skłonność jakowaś kryjoma
Rozstrzygnęła w mem sercu między nimi dwoma,
I, mimo wszystko, niemasz nic w księcia osobie,
Z czego pierwszeństwa praw o mógłby rościć sobie.
Na równi z nim, don Sylwjo oczom rozpościera
Wszystko, co może zdobić czoło bohatera;
Równy blask cnót rycerskich, równa świetność rodu,
Żadnego z nich przełożyć nie dała powodu;
I dotąd może trwałabym w onej rozterce,
Gdyby zasługę jeno ważyć miało serce;
Lecz ów głos, co z niebiosów duszę nam przenika,
Rozstrzygnął sam o losie mego zalotnika;
I, mimo obu książąt porówne zalety,
Dla don Garcji zadrgało me czucie kobiety.
ELIZA:
Jednak gwiazda, co jemu tak szczęśliwie płonie,
Dość nikłą snać tę miłość zbudziła w twem łonie,
Skoro twe oczy długo mogły wątpić o tem,
Który z dwóch jest twych uczuć łaskawszych przedmiotem.
DONA ELWIRA:
Och, Elizo, rywali tych wyścig tak żywy
Nie odbył się w mem sercu bez walki dotkliwej.
Jednego gdym widziała z nich, pierwszem pragnieniem
Było iść za mych uczuć tkliwem uniesieniem,
Lecz wraz w sercu mem biednem miękły te zamiary,
Gdym patrzyła na srogość drugiego ofiary;

I nie mogłam w niem stłumić uczuć moich głosu,
Że don Sylwjo lepszego niźli ten wart losu.
Wspominałam, co winna też, ze swojej strony,
Kastylskiej krwi jest córka po królu Leony,
Wspominałam i przyjaźń, co, przez długie lata,
Jego ojca wraz z moim wiązała jak brata;
Tak więc, im bardziej jeden władnął w mojej duszy,
Tem więcej żal mi było drugiego katuszy;
Współczucie me, litując się nad sercem chorem,
Głaskało jego rany tkliwości pozorem,
I chciało mu nagrodzić zbyt nikłą pociechą
To, iż drugiego czucia znalazły w niem echo.
ELIZA:
Lecz dziś, gdy wiesz o jego dawniejszej miłości,
Rzecz cała się układa już o wiele prościej;
Skoro, nim dla księżniczki miał tkliwe zamiary,
Dona Inez posiadła serca jego dary,
A zaś ciebie, dla której rzucił czucia pierwsze,
Przyjaźni węzły łączą z hrabianką najszczersze,
Sekret ten, raz odkryty, na zawsze niweczy
Względy, które dotychczas miałaś dlań na pieczy;
I możesz już bez obaw, wprzód zmywszy mu głowę,
Obowiązkiem przyjaźni pokryć swą odmowę.
DONA ELWIRA:
To prawda, że radością słuszną mnie przenika
Wieść, która dziś w don Sylwju odkrywa zmiennika;
Skoro przez nią me serce, do litości skłonne,
Dla swej słabości szańce znajduje obronne,
Wszelkich starań na zawsze może wzbronić jemu,
I, bez wyrzutów, całe oddać się innemu.
Lecz czyliż mogę w pełnej dziś tonąć radości,
Skoro inna znów troska w duszy mojej gości:
Skoro w Księciu zazdrości przywara niegodna
Najtkliwsze czucia moje zatruwa aż do dna,
I gotuje, gdy dumie dam folgę zbyt rączej,
Wybuch, co nas na zawsze, być może, rozłączy.

ELIZA:
Lecz, jeśli z ust twych nie wie o zwycięstwie swojem,
Czyż możesz się tak gorszyć jego niepokojem?
I to, co podsycało uczucia rywala,
Czyż dziw, że jego serce zazdrością rozpala?
DONA ELWIRA:
Nie, nie, jego posępnej zazdrości nic zgoła,
Ni jego szałów dzikich wymówić nie zdoła;
Zbyt łatwo mógł rozpoznać w każdym moim czynie,
Iż, z pośród obu, on jest kochanym jedynie
Wszakże i bez słów nawet są jakoweś środki,
By swojej lubej wydrzeć ów sekret tak słodki;
Westchnienie, żar rumieńca, wzrok smutkiem zamglony,
Wszystko to się wyznaniem może stać z jej strony;
Wszystko ma swą wymowę w miłości, i lada
Gest najlżejszy bezcenne znaczenie posiada,
Skoro płeć nasza, w więzy swojej czci ujęta,
W najtkliwszych chwilach nawet, wciąż o nich pamięta.
Wyznaję, iż z początku szukałam sposobu,
By równem okiem patrzeć na przymioty obu;
Lecz próżno przeciw serca wojować zapałom
I zbyt łatwo różnicę jest ocenić całą
Łask, których chłodny namysł jest główną przyczyną,
A tych, które z wezbranej duszy same płyną;
Jednym stateczną drogę sam rozsądek kreśli,
Drugie, ach! z serca biegą, bez woli, bez myśli,
Podobne wodzie owej, jak kryształ przejrzystej,
Co z źródeł głębi bieg swój odradza wieczysty.
Dobroć ma dla don Sylwja mamiła go próżno,
Mógł zgadnąć, co tu darem było, co jałmużną;
I oczy me, litosnych uczuć przeniewierce,
Bardziej niż sama chciałam, zdradzały me serce.
ELIZA:
Jednak, księżniczko, gdyby nawet twój kochanek,
Nie miał słusznych dla swojej zazdrości przesłanek,
Miłości to gorącej jest dowód, i pewno

Nie każda na twem miejscu byłaby zań gniewną.
Zazdrość, wyznaję, wówczas uczuciem jest wstrętnem,
Jeśli sroży się w sercu dla nas obojętnem,
Lecz wybuchy, co lękiem choćby próżnym płoszą
Tego co nam jest drogi, są dla nas rozkoszą:
To znak, iż w jego sercu żar uczuć nie gaśnie,
I, im bardziej zazdrosny, tem milszy nam właśnie.
Słowem, skoro ów książę, w przymioty tak strojny...
DONA ELWIRA:
Nie, w tym przedmiocie ze mną nie zaczynaj wojny,
Zazdrość wstrętnym potworem jest zawsze i wszędzie,
Plami swym jadem wszystko cokolwiek obsiędzie,
I im droższą nam miłość której ona dzieckiem,
Tem okrutniej nas rani swem żądłem zdradzieckiem.
Widzieć księcia, jak traci, w namiętności swojej,
Tę cześć, która kochankom prawdziwym przystoi,
Jak, wiecznie pogrążony w niewczesnej bojaźni,
Radością mą czy smutkiem zarówno się drażni,
Jak jednego postępku mojego inaczej
Jeno łaską rywala sobie nie tłómaczy:
Nie, nie; dłużej nad gniewem swoim już nie władam,
I jak się patrzę na to, szczerze ci powiadam:
Kocham don Garcję całą uczuć moich siłą;
Godzien jest, by szlachetne dlań serce zabiło;
Cały kraj patrzał na to, jak, w szczytnym zapale,.
Ze mnie jest wart, odwagą swą dowiódł wspaniale,
Jak uczynił, co tylko było w jego mocy,
By mnie wydrzeć z tyranów nikczemnych przemocy,
I ukryć, wprzódy własną zdobywszy je dłonią,
W tych murach, co od związków niegodnych mnie chronią.
Nie taję, iż radością to dla mnie niemałą,
Iż on, a nie kto inny, okrył.się tą chwałą;
Ileż-bo szczęścia serce kochające czuje,
Gdy wszystko winno temu którego m iłuje;
I wrodzona wstydliwość moc swą nad niem traci,

Skoro wie, iż, oddając się, dług jeno płaci.
Radam, iż, życie swoje ważąc, ceną taką,
Praw a zwycięzcy zdobył nademną niejako:
Szczęśliwam, iż w swej mocy trzyma mię to ramię;
I jeśli wieść, co krąży dokoła, nie kłamie,
Jeśli niebiosa b rata oto mi oddadzą,
Ach, wówczas pragnę, serca mego całą władzą,
By waleczna dłoń księcia, karząc zdrajców plemię,
Pomogła bratu memu odzyskać swą ziemię,
I za rodu naszego ujmując się sprawą,
Zdobyła sobie wieczne do wdzięczności prawo.
Mimo to jednak, jeśli, w swej zazdrości szale,
Uczucia moje będzie ranił tak wytrwałe,
Głuchy na głos mój co go daremnie przestrzega,
Napróżno się o donę Elwirę zabiega:
Kocham go, lecz zezwolić nie widzę sposobu
Na związek, coby męką stał się dla stron obu.
ELIZA: Jakbądź by można dziwić się srogości twojej,
Do twych uczuć książęciu nagiąć się przystoi;
I tak jawnie mu wolę swą jawisz w tym liście,
Że, skoro go przeczyta, pojmie oczywiście...
DONA ELWIRA:
Nie, Elizo, odmiennej pragnę użyć drogi,
I wolę mu udzielić ustnie tej przestrogi.
List jest łaską, co w sposób już nazbyt otwarty
Odsłania kochankowi wszystkie nasze karty.
Spiesz zatem i nie pozwól by mu go oddano.
ELIZA:
Wola twoja we wszystkiem będzie wysłuchaną.
Jednak, dziwić się muszę, gdy widzę, jak w świecie
Tyle przeróżnych odmian Bóg stworzył w kobiecie,
I jak to, co z nich jedną znieważa tak srodze,
Miłemby się znów innej wydało niebodze.
Co do mnie, dzięki niebu słałabym co ranek,
Gdyby zazdrosnym o mnie chciał być mój kochanek:
Niepokój jego szczęściem byłby mi prawdziwem;

I co dla duszy mojej jest ciosem dotkliwym,
To, że don Alwar troskać zdaje się zbyt mało...
DONA ELWIRA:
Otóż on sam z powrotem: coś się chyba stało.


SCENA DRUGA.
DONA ELWIRA, DON ALWAR, ELIZA.

DONA ELWIRA:
Ten powrót niespodziany cóż nam dzisiaj wróży?
Czy don Alfons przybywa? czy jest już w podróży?
DON ALWAR:
Tak, pani; brat ów, dotąd chowany w Kastylji,
Z objęciem praw swych świętych nie zwleka ni chwili.
Wprzód, don Ludwik, któremu, w głębokim sekrecie,
Nieboszczyk król przy śmierci powierzył to dziecię,
Los jego taił wiernym ludom długie lata,
By je skryć przed wściekłością zdrajcy Moregata;
I, mimo że ów tyran się o dziecię one
Upominał, chcąc niby oddać mu koronę,
Roztropność jego oprzeć się umiała święcie
Ukrytej w tem żądaniu zdradliwej przynęcie.
Lecz dziś, gdy łotr lud cały wzburzył przeciw sobie
Nowym gwałtem spełnionym na twojej osobie,
Szlachetny starzec mniema, iż pora nadchodzi,
W której swych praw najświętszych dopomnieć się godzi.
Począł działać w Leonie i dokonał cudu,
Zapewniając współudział tak możnych jak ludu,
Podczas kiedy Kastylja huf potężny zbroi,
By poprzeć pana w prawach do korony swojej.
O młodym księciu głoszą wszędy cudów wiele,
Lecz nie wprzód go ukaże, aż, na wojsk swych czele,
Jak piorun będzie gotów spaść na swego wroga,
Karcąc go w imię władzy danej mu od Boga.

Osacza się Leonę; don Sylwjo na przedzie
Odsiecz przez jego ojca użyczoną wiedzie.
DON ELWIRA:
Życie nam swą pomocą przywraca ów książę;
Lecz boję się, czy wdzięczność ta b rata nie zwiąże...
DON ALWAR:
Jednak, mimo iż owe gromy tak złowieszcze
Godzą w głowę tyrana, mimo to, dziś jeszcze
Krążą wieści w Leonie, że on, niezmięszany,
Z hrabianką Inez pragnie snuć małżeńskie plany.
DONA ELWIRA:
Widocznie w tem małżeństwie, na wypadek starcia,
Rodziny tak potężnej chce szukać poparcia.
Dawno nie miałam wieści i trwożę się o mą;
Lecz sądzę, że jej stałość jest najlepszą bronią.
ELIZA: Zbyt potężnie i honor jej i własne serce
Bronią przyjąć łaskawie tego przeniewiercę,
Aby...
DON ALWAR: Książę nadchodzi.


SCENA TRZECIA.
DON GARCJA, DONA ELWIRA, DON ALWAR,
ELIZA.

DON GARCJA: Przybywam tu, pani,
Podzielić się nowiną, tak radosną dla niej.
Twój brat, co gniazdo łotrów chce obrócić w zgliszcza,
Serca mojego chęci najgorętsze ziszcza;
Pozwala dłoni mojej, w wirze walk gorącym,
Hołd złożyć oczu twoich promieniom kuszącym,
I na tej drodze nabyć, gdy niebo pozwoli,
Chwałę, żem los twój zwrócił na szczęśliwszą kolej,
Żem dopomógł pokarać niewdzięczność tak krwawą,
I twej krwi to odzyskać, do czego ma prawo.
Lecz jeszcze bardziej cieszy mnie, w tej szczęsnej dobie,
Ze niebo króla zsyła nam w brata osobie,

I że w ten sposób mojej żarliwej ofiary
Nikt zgoła nie pomówi o inne zamiary,
I nie powie, że nęci mnie w osobie twojej
Urodzenie, co w prawa mnie do tronu stroi.
Tak jest; przed światem całym chciałbym dowieść w czynie,
Że nic w tobie nie widzę, prócz ciebie jedynie;
I często, jeśli mogę to rzec bez obrazy,
Serce moje twą świetność klęło po sto razy;
Po sto razy, w swych marzeń porywach zbyt śmiałych,
Życzyło wdziękom twoim losów mniej wspaniałych,
Aby jedynie mego dla cię serca tkliwość
Mogła nagrodzić doli twej niesprawiedliwość,
abyś z mojej dłoni przyjęła najmilej
To, do czego ci prawo daje krwi przywilej.
Lecz, skoro dzisiaj niebo, co wszystko odmienia,
Miłości mej wydziera jej ciche pragnienia,
Pozwól, pani, nadziei bym znalazł ostoję
W świetnych czynach, do których ramię dzisiaj stroje,
I abym, życie własne stawiając na karcie,
Brata twego i Stanów mógł zyskać poparcie.
DONA ELWIRA:
Wierzę, książę, że zdołasz, stając w naszej sprawie,
Czynów się blaskiem okryć w wojennej kurzawie;
Lecz to nie dość, gdy walczysz dla takiej zdobyczy,
Czy Stany me cię poprą i czy brat mój życzy;
Nie, książę; nim się godnym staniesz tej nagrody,
Potężniejsze przewalczyć trzeba ci przeszkody.
DON GARCJA:
Tak, pani, wiem; w szczerości nie jesteś mi dłużną:
Wiem, że serce me łaski twej żebrze napróżno;
I bądź pewna, że, nawet bez słówka z twej strony,
Świadom jestem przeszkody tej, tak niezwalczonej.
DONA ELWIRA:
Nieraz, gdy komu oczy porywczość zaślepi,
Widzi najgorzej, sądząc iż widzi najlepiej;

Lecz, skoro mówim o tem, czy chcesz wiedzieć, książę,
Co najłacniej uczucia me dlań zobowiąże?
DON GARCJA:
Słyszeć to z ust twych, łaską mi będzie niemałą.
DONA ELWIRA:
Kiedy mnie będziesz kochać, jak kochać przystało.
DON GARCJA:
Ach, czyliż jest na świecie coś takiego, pani,
Nacoby wraz mój płomień nie był gotów dla niej?
DONA ELWIRA:
Kiedy twa miłość będzie w tem szukać swej chluby,
Aby czcić, nie znieważać przedmiot sercu łuby.
DON GARCJA:
To jej troska największa.
DONA ELWIRA: Kiedy jej zapały
W zbronią ci wszelkiej myśli niskiej i zuchwałej.
DON GARCJA:
Zbyt uwielbiam cię, pani...
DONA ELWIRA: Gdy, za lada cieniem,
Przestaniesz mnie obrażać ciągłem podejrzeniem,
I kiedy wygnasz wreszcie tę straszliwą zmorę,
Co jadem swym zatruwa serce twoje chore,
Tę zazdrość, co w mych oczach, swą pasją okrutną,
Miłości twej oddaje przysługę zbyt smutną,
Przymioty jej niweczy cenne, w każdej dobie
Duszę mą przepełniając gniewem przeciw tobie.
DON GARCJA:
Ach, prawda, pani, prawda, że nieco zazdrości
Mimo wysiłki wszelkie, wciąż w duszy mej gości;
Ze rywal mój, choć zdała w tej chwili od ciebie,
Raz po raz serca spokój w zwątpień szale grzebie.
Słusznie czy nie, wciąż jeszcze podejrzenia żywię,
Że dusza twa ten odjazd odczuła dotkliwie,
I że, mimo mych starań, twe czułe westchnienia
Zbyt szczęsnego rywala gonią bez wytchnienia.
Lecz, jeśli posądzenie to przykrem jest pani,

Rozprószyć je, czyż rzeczą zbyt trudną jest dla niej?
Wyzwolić mnie z pod myśli tak czarnych przemocy,
Bardziej jest, pani, w twojej, niźli w mojej mocy.
Tak, ty możesz, w dwóch słowach kończąc me katusze,
Przeciw zazdrości ogniom uzbroić mą duszę,
I szczęścia mego pełną dając mi nadzieję,
Wzmocnić wiarę, co dzisiaj zbyt łatw o się chwieje.
Racz więc stłumić rozsiadłe w mem sercu zwątpienie,
I spraw, aby tych ustek czarowne zwierzenie
Dodało mi pewności, którejbym, bez pychy
Nadmiernej, nie mógł szukać w mej zasłudze lichei.
DONA ELWIRA:
Książę, tyranja twoja jest wprost niesłychaną:
W pół słowa serce pragnie by je rozumiano,
I nie lubi, gdy się kto natrętnie doprasza
Wyznań, od których broni się wstydliwość nasza.
Drgnienie serca, co zdradzi się by znakiem małym
Starczyć winno kochanka pragnieniom nieśmiałym,
I raczej własnych uczuć wprzód zaprze się ono,
Niżby je do wymowy zbyt jasnej zmuszono.
Nie powiem tedy, gdybym wybór jeszcze miała
Między tobą a Sylwjem, kogobym obrała;
Lecz, gdy mówię iż zazdrość niesłusznie cię trawi,
Sądzę iż trudno myśl swą wyrazić łaskawiej,
I że wyrok ten dla cię mieści dość słodyczy,
Byś wyczytał w nim wszystko czego serce życzy.
Lecz ten los nie wystarcza snać twojej miłości,
Jeszcze wyraźniej chce go słyszeć, jeszcze prościej,
I musiałabym, wszystko stawiając na karcie,
W żywe oczy, że kocham, wyznać mu otwarcie,
A kto wie, może za nic mając i to znamię,
Kazałbyś mi zaprzysiąc, książę, że nie kłamię!
DON GARCJA:
Tak jest, pani, przyznaję, sam nie wiem co czynię:
Odtąd, prawem mem będzie twa wola jedynie,
Nic nie pragnę już, cofam swe żądania płoche;

Wpierzę ci, że masz dla mnie przychylności trochę,
Że wzbudziłem twą litość mym ogniem tak żywym,
I nad wszelką zasługę czuję się szczęśliwym.
Stało się; z mą zazdrością zrywam już na zawsze:
Zwyciężyły ją słowa twoje najłaskawsze;
Wyrok twój, pani, sercu mojemu zbyt drogi.
Na wieki mnie wyzwala z tyranji tak srogiej.
DONA ELWIRA:
Wiele przyrzekasz, książę; wierzaj, strach mnie bierze.
Czy zdołasz wytrwać w swoich uczuciach w tej mierze,
DON GARCJA:
Ach, pani, niechaj starczy za zakład mej wiary,
Że tobie złamać słowo zbyt godnem jest kary,
I że chęć, by posłusznym być swojej bogini,
I najcięższe wysiłki lekkiemi uczyni.
Niech odwróci odemnie niebo łask swych zdroje,
Niechaj mnie piorun zwali tu pod stopy twoje,
Lub — jeśli ci potrzebne straszliwsze zaklęcie —
Niechaj na wieki gniew twój ściga mnie zawzięcie,
Jeśli miłość ma, bodaj wśród najcięższej próby,
Odważy się niebacznie podeptać te śluby,
I jeśli w duszy mojej kiedykolwiek zgrzeszę...


SCENA CZWARTA.
DONA ELWIRA, DON GARCJA, DON ALWAR,
ELIZA, PAŹ, który oddaje list donie Elwirze.

DONA ELWIRA:
Byłam już niespokojna; serdecznie się cieszę.
Niechaj goniec zaczeka.


SCENA PIĄTA.
DONA ELWIRA, DON GARCJA, DON ALWAR,
ELIZA.

DONA ELWIRA cicho na stronie:
Czyliż wzrokiem swoim

Nie zdradził już, że list ten zdjął go niepokojem?
By popadł w dawne błędy, potrzeba zbyt mało!
Głośno. Coś ci, widzę, przysięgę twą, książę, przerwało?
DON GARCJA:
Sądziłem, że z nim panią jakiś sekret wiąże
I nie chciałem przeszkadzać.
DONA ELWIRA: Zdaje mi się, książę,
Że dziwnie pomieszanym mówisz do mnie tonem;
Widzę cię w jednej chwili na twarzy zmienionym,
Cała postać tchnie jakimś lękiem czy zgryzotą:
Jakaż przyczyna tego? Możnaż spytać o to?
DON GARCJA:
Nic; w sercu czasem bólu dziwnego doznaje.
DONA ELWIRA:
To nieraz bywa gorsze niźli się wydaje,
I pomocy żądają rychłej te oznaki.
Powiedz, książę, czy często chwyta cię ból taki?
DON GARCJA:
Czasem.
DONA ELWIRA:
Biedny mój książę! Ha, wiem, jakiej pieczy
Potrzeba tu: weź list ten, to cię wnet uleczy.
DON GARCJA:
Ten list? Nie, ręka moja tknąć go się nie waży!
Zbyt jasno oskarżenie widzę w twojej twarzy.
Jeśli...
DONA ELWIRA:
Weź, książe, czytaj, zamiast stać jak struty.
DON GARCJA.
Bym potem za mą słabość znów cierpiał wyrzuty?
Nie, nie; pragnę ci, pani, dowieść oczywiście,
Że zgoła nic zdrożnego nie widzę w tym liście,
I, choć twa dobroć mi go oglądać nie broni,
Okażę, iż ni chwili nie zwątpiłem o niej.
DONA ELWIRA:
Jeśli to są twe szczere w tej mierze pojęcia,

Krzywdę bym mu czyniła, nastając na księcia;
I tak sądzę, że wszystko zrobiłam bez mała,
Ukazując ci rękę co list ten pisała.
DON GARCJA:
Woli twej chcę posłusznym być w każdej potrzebie,
Jeśli więc chcesz, bym list ten odczytał za ciebie,
Gotów jestem życzenie twe spełnić z ochotą.
DONA ELWIRA:
Tak, tak, książę, odczytaj za mnie; proszę o to.
DON GARCJA:
Z twego rozkazu pani, czynię to, i wnoszę...
DONA ELWIRA:
Wszystko, co tylko zechcesz; czytaj, książe, proszę.
DON GARCJA:
To pismo dony Inez: jej ręka mi znana.
DONA ELWIRA:
Tak. Bardzo mnie to cieszy, dla mnie i dla pana,
DON GARCJA czyta:
„Mimo dowodów mojej oczywistej wzgardy,
„Tyran mój kocha mnie zawsze:
„I aby zamiar swój wykonać hardy
„I względy moje pozyskać łaskawsze,
„Z tą samą zaciętością dziś sobie poczyna,
„Z jaką wprzód zdobyć ciebie chciał dla swego syna.
„Wszyscy, pod których tu przebywam władzą,
„W mej zgodzie widzą środki ratunku jedyne,
„I wszyscy związek haniebny mi radzą;
„Jednak, nim przyjmę go, wprzód raczej zginę.
„Niech cię, piękna Elwiro, prowadzą niebiosy,
„I ześlą ci szczęśliwsze, niźli moje, losy“
Dona Inez“,
Dusza jej trwa niezłomnie w prawości i cnocie.
DONNA ELWIRA:
Spieszę, by odpowiedzieć tej zacnej istocie.
Jednak, książe, postaraj się uzbroić lepiej,

Gdy znów kiedy niepokój próżny cię zaślepi;
Troski twe uśmierzyłam tym listem dowodnie,
I, na ten raz, rzecz cała minęła łagodnie;
Lecz otwarcie ci powiem, że mogą przyjść chwile,
W których się na dobroci nie zdobędę tyle.
DON GARCJA:
Jakto! czyż pani mniema...?
DONA ELWIRA: Wiem ja, co się święci;
Do widzenia. Przestrogę zachowaj w pamięci.
I, jeśli szczerą miłość masz ku mej osobie,
Daj mi dowód, jakiego wymagam po tobie.
DON GARCJA:
Tak jest, odtąd ufnością dla cię jeno stoję,
I raczej zginę, niżli złamię śluby swoje.




AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ELIZA, DON LOPE.

ELIZA: Bądź co bądź, to że książę wstąpił na tę drogę,
Temu, wyznaję, nazbyt dziwić się nie mogę;
Że dusza, którą miłość namiętna rozpala,
Może dręczyć się troską o swego rywala,
Że obawy nurtują wciąż ją nieustanne,
To ani zbyt szczególne, ani zbyt naganne:
Co mnie dziwi, don Lope, to to, że, jak słyszę,
Tyś twórcą tej zazdrości którą książę dysze,
Że ty ją w nim podsycasz i że twoją sprawą
Sieć posądzeń, co ciągłą dręczy go obawą.
Powtarzam więc, don Lope, nie dziwię się wcale,
Gdy serce kochające brnie w podejrzeń szale,
Lecz, nie kochając, kalać się zazdrości jadem,
To nowość, której jesteś ty pierwszym przykładem.
DON LOPE:
Być może, iż ten sposób zadziwiłby wielu,
Lecz każdy szuka drogi do własnego celu;
I, zdeptany przez ciebie w tkliwszem przedsięwzięciu,
Chcę choć rolę dworaka dobrze grać przy księciu.
ELIZA:
Lecz czy wiesz, że, on przegra z kretesem swą rolę,
Jeśli go będziesz trzymał w tem obłędnem kole?
DON LOPE: I czegóż nam, urocza Elizo, przystoi
Szukać u możnych, jeśli nie korzyści swojej ?
Któż widział kiedy w świecie, aby dworak prawy

Ganił swych panów błędy lub zdrożne zabawy,
I pytał, czy pochlebstwem swojem im zaszkodzi,
Byle jemu los w zamian uśmiechnął się słodziej?
Cobądź czyni, ich laskę jeno ma na celu;
Do niej dobić się stara śród łaknących wielu;
Któż zaś do łaski owej ma dotrzeć najprościej,
Jak nie ten, co pochlebia każdej ich słabości,
Kto ślepym chwalcą wszystkich ich zachceń się stawa,
W niczem sobie do krytyk nie przyznając prawa:
Oto sposób, by zyskać wraz mir i podziękę.
Rozsądne rady rzadko bywają na rękę,
I powiernik, co zwierzeń pańskich nie pochwala,
Wnet od ufności jego spostrzeże się zdala.
Słowem, do łaski pańskiej jeden wiedzie mostek:
To jest, korzystać z wszystkich dostojnych słabostek,
Schlebiać błędom, i nigdy, by w najlżejszy sposób,
Nie zdradzić się z przyganą dla ich ważnych osób.
ELIZA:
Tak; jakiś czas zwyciężać te zasady mogą;
Lecz nieraz już odmienną rzeczy poszły drogą;
I, mimo wszelkie sztuczki i podszepty chytre,
Błysk światła może wniknąć w głowę strojną w mitrę,
I przedstawiając jasno pochlebców zasługi,
Pomścić krzywdy, zrządzone przez czas nazbyt długi.
Bądź co bądź, co do tego wątpliwości niema,
Iż zbyt dobitnie swoje tłómaczysz systema,
I że, zdradzone księciu, te wzniosłe pobudki
Łask jego pozbawiłyby cię w czas dość krótki.
DON LOPE:
Mógłbym poprostu zaprzeć, gdyby ktoś za zbrodnię
Chciał wziąć słowa, rzucone może zbyt swobodnie;
Lecz dyskrecję Elizy zbyt wysoko cenię,
Bym się obawiał o to poufne zwierzenie.
Cóż rzekłem wreszcie, czego świat nie wie bezemnie?
Co w tem jest, coby trzeba ukrywać tajemnie?
Bywają, prawda, smutne upadku przykłady

Tam, kędy ktoś chytrości ima się lub zdrady,
Lecz o cóż mam się lękać ja, że w każdej porze,
O dobro mego pana troskam się i trwożę,
I że, razem z nim, lubię rozstrząsać namiętnie
Podejrzenia, któremi myśl karmi zbyt chętnie?
On tem żyje: toż moich starań cel jedyny,
Aby dla jego obaw wyszukać przyczyny,
I znaleść choćby nawet pozory zwodnicze
Czegoś, z czem mógłbym spieszyć przed pańskie oblicze;
Gdy zaś nowiną jakąś, sprawiwszy się dzielnie,
Mogę spokojność jego ugodzić śmiertelnie,
Jakiż on łaskaw na mnie! jakże bez wahania
Umysł jego nieszczęsna truciznę pochłania,
I dziękuje mi za nią, jakgdybym w tej chwili
Radosną wieścią jakąś głaskał go najmilej.
Lecz otóż i mój rywal: zostawiam was razem,
Bo, choć łask twych przestałem łudzić się obrazem,
Zbyt przykroby mi było, gdybym był zmuszony
Patrzeć, jak on dowody ich czerpie z twej strony;
Wolę zatem oszczędzić sobie tej przykrości.
ELIZA:
Zapewne, że, tak czyniąc, postąpisz najprościej.


SCENA DRUGA.
DON ALWAR, ELIZA.

DON ALWAR:
Wreszcie przyszła wiadomość, iż sam król Nawary
Godzi się poprzeć wszelkie książęcia zamiary,
I że znacznym posiłkiem wspomóc się nie wzbrania
Tej wyprawy, do której księcia miłość skłania.
Dziwem przejmuje szybkość, z jaką się sposobi
Huf rycerski... Lecz oto....


SCENA TRZECIA.
DON GARCJA, ELIZA, DON ALWAR.

DON GARCJA: Co księżniczka robi?
ELIZA:
List pisze, mości książę; tak mniemam przynajmniej.
Zaraz się jej o księcia przybyciu oznajmi,
DON GARCJA:
Zaczekam tu, aż skończy.


SCENA CZWARTA.

DON GARCJA sam: Widoku jej bliski,
Czuję w mem sercu cierpień straszliwych pociski,
I naprzemian obawa, wściekłość i zwątpienie
Całe me ciało nagle przyprawia o drżenie.
Strzeż się, książę, w tych sprawach zbyt łacno nas może
Obłęd ślepych podejrzeń zewieść na bezdroże;
Strzeż się, aby twój umysł, przyćmiony obawą,
Twych omamionych zmysłów nie stał się zabawą;
Wezwij swą bystrość sądu i, z całym spokojem,
Sprawdź, czyli jest grunt pewny w posądzeniu twojem;
Nie odrzucaj nic zgoła, lecz strzeż się zarazem
Zamącić prawdę z góry powziętym obrazem;
Powściągnij dzikich szałów wybuchy jałowe
I odczytaj uważnie tę listu połowę.
Ach, czegóżby me serce, dreczone zbyt długo,
Nie oddało z ochotą za połówkę drugą?
Lecz co mówię! wystarczy to co trzymam w dłoni,
I patrząc na mą nędzę, trudno wątpić o niej.

„Jakbądż twój rywal, książę...
„Bardziej niż jego strzec się...

„I szał, co przyszłość naszą...
„Największą jest zaporą...

„Szczerze jestem płomieniom...
„Najwyższem szczęściem miłość...
„Dumę w mem sercu budzi...
„Lecz wstrętnym mi jest z swoją...

„Chciej więc zapałom swoim...
„Niech ich lot do rozsądku...
„Gdy serce me szczęśliwym...
„Czemuż, uparty książę...

Tak, wobec tego wszelkie wątpliwości gasną;
I serce jej i ręka zdradziły się jasno;
I, aby jej uczucia poznać w całej pełni,
To, co mam tutaj w ręku, starczy najzupełniej.
Bądź co bądź, trzeba działać ostrożnie i w ciszy:
Ukryjmy przed niewierną gniew co w sercu dyszy,
I nie zdradzając naszych podejrzeń przyczyny,
Próbujmy z ust jej własnych schwycić dowód winy.
Idzie: ha, czucia moje, zgińcie w mojem łonie,
Niech nic nie zdradzi ognia co w mem wnętrzu płonie.


SCENA PIĄTA.
DONA ELWIRA, DON GARCJA.

DONA ELWIRA:
Wszak sam książę zgodziłeś się zaczekać nieco?
DON GARCJA cicho na stronie:
Ha! Jak zręcznie ukrywa...
DONA ELWIRA: Wieści szczęsne lecą
Że król-ojciec pochwala, książę, twe zamiary,

By koronę nam wrócić i gród nasz prastary;
Dobra ta wieść radości sprawiła mi wiele.
DON GARCJA:
Wierz mi pani, że radość tę wraz z tobą dzielę;
Jednak...
DONA ELWIRA:
Tyran niełatwo odeprze swą władzą
Pioruny, co nad jego głową się gromadzą;
I śmiem żywić nadzieję, że taż sama siła,
Co mnie od gwałtu jego raz już ocaliła,
I z tych murów, wydartych jego własnej dłoni,
Uczyniła mi pancerz od jego pogoni,
Zdoła, całej Leony kończąc podbój krwawy,
Raz wtóry wyjść zwycięsko z rycerskiej zabawy.
DON GARCJA:
Wnet obaczym, czy skutek odpowie ochocie.
Lecz, jeśli laska, mówmy o innym przedmiocie.
Czy wolno mi zapytać cię, księżniczko miła,
Kogoś dotąd swem pismem obdarzyć raczyła,
Odkąd los cię w tych murach skazał na mieszkanie?
DONA ELWIRA:
Zkądże ta nagła troska i owo pytanie?
DON GARCJA:
Ot, czasem taka dziwna ciekawość przychodzi.
DONA ELWIRA:
Zwykle ciekawość taka z zazdrości się rodzi.
DON GARCJA:
Niesłusznie w tem zazdrości spostrzegasz oznaki;
Wszak twój zakaz mnie chroni od słabości takiej.
DONA ELWIRA:
Nie chcę więc znać twych przyczyn, ani pytam o nie
Dwa razy do hrabianki pisałam w Leonie,
Jak również do markiza Ludwika dwa razy.
Czy zadość chęciom twoim czynią te wyrazy?
DON GARCJA:
Do nikogo już więcej pani nie pisała?

DONA ELWIRA:
Nie; i nie wiem co znaczy ta mowa zbyt śmiała.
DON GARCJA:
Jeśli łaska, chciej pani być bardziej ostrożna;
Nieraz, z braku pamięci, fałsz popełnić moźna.
DONA ELWIRA:
Nie, książę, w takich rzeczach pamięć mnie nie myli.
DON GARCJA:
Zatem świadomie, pani, skłamałaś w tej chwili.
DONA ELWIRA:
Książę!
DON GARCJA:
Pani!
DONA ELWIRA:
Nie! dziś już wszystkie węzły prysły!
Powiedz mi, książę, czy ty postradałeś zmysły?
DON GARCJA:
Postradałem je, pani, w ów dzień nieszczęśliwy,
Gdym z ócz twych wypił kielich trucizny zdradliwej
I zaślepiony twoją obłudną słodyczą,
Za głos twych uczuć wziąłem chimerę zwodniczą.
DONA ELWIRA:
Lecz jakaż cię z mej strony dziś spotyka zdrada?
DON GARCJA:
Wiem, że obłudy sztuką nieźle pani włada;
Lecz próżno niech nie sili się twoja wymowa.
Rzuć okiem na to pismo: kto kreślił te słowa?
Nie widząc nawet reszty, zbyt łatwo odgadnę,
Do kogo się odnoszą te słówka układne.
DONA ELWIRA:
To jest zatem przyczyna twej całej udręki?
DON GARCJA:
Nie rumienisz się, widząc pismo własnej ręki?
DONA ELWIRA:
Nie zwykł się ten rumienić, na kim niema winy.

DON GARCJA:
Prawda, niewinność cierpi tutaj bez przyczyny!
Zatem, własnego listu zaprzesz się, zuchwała?
DONA ELWIRA:
Czemuż mam się zapierać, gdym ja go pisała?
DON GARCJA:
I to wiele, iż pani, głosząc to otwarcie,
Własne swe pismo raczysz poznać na tej karcie;
Lecz w zamian, mogę ręczyć, list ten, bez wątpienia,
Odnosi się do kogoś zgoła bez znaczenia,
Lub też te czułe słowa, jestem tego pewny,
Do przyjaciółki były pisane lub krewnej.
DONA ELWIRA:
Nie, do kochanka były pisane te słowa,
Któremu serce oddać jam była gotowa.
DON GARCJA:
I ja mogłem, niewierna...!
DONA ELWIRA: Przestań, niegodziwy,
Nie pomnażaj szaleństwem zniewagi straszliwej.
Jakbądź pana postępków mych sędzią nie czynię,
I sobie z nich rachunek winnam jest jedynie,
Dla twej kary tem większej, oczyścić się godzę
Z zarzutów, które dumę mą ranią tak srodze.
Dowiesz się całej prawdy, nie wątp o tem, panie;
Woli twojej bez zwłoki tu się zadość stanie.
Mam dowody pod ręką; chęć się twoja spełni,
Niewinność ma za chwilę błyśnie w całej pełni;
I chcę, twój głos za sędzię biorąc w tej potrzebie,
Abyś w niej, książę, wyrok wydał sam na siebie.
DON GARCJA:
Trudno pojąć, co pani tą mową niejasną...
DONA ELWIRA:
Wkrótce zrozumiesz, książę, na swą szkodę własną.
Elizo!


SCENA SZÓSTA.
DON GARCJA, DONA ELWIRA, ELIZA.

ELIZA: Słucham panią.
DONA ELWIRA do don Garcji. Uważ dobrze sobie,
Czy próbują cię podejść w jakimbądź sposobie;
Czy jedno drgnienie oka, lub znak z mojej strony,
Stara się ją nakłonić do mojej obrony.
Do Elizy: Bilet, który przed chwilą ma ręka skreśliła,
Odpowiadaj mi prędko, gdzieś go zostawiła?
ELIZA: Pani, otwarcie przyznać się do winy wolę.
Nie wiem, jak się to stało, lecz został na stole!
I właśnie mi mówiono (to na niego patrzy),
Że don Lope, do mego pokoju się wkradłszy,
Zwyczajem swym, z którego nikt go nie uleczy,
Znalazł ten list, szperając pośród moich rzeczy.
Chciał go zabrać, lecz razem Lenora list chwyta,
Aby z rąk mu go wydrzeć, nim jeszcze przeczyta;
I wkońcu taki obrót wzięło starcie owo,
Że każde pozostało z papieru połową;
Zaś don Lope, ucieczką ratując się skorą,
Z połówką listu uszedł przed mą Leonorą.
DONA ELWIRA:
Czy masz przy sobie drugą.
ELIZA: Oto mam ją w dłoni.
DONA ELWIRA:
Daj więc. Do don Garcji: Zaraz zobaczym, kto wstydem się spłoni.
Złóż książę te połowy, masz: daję ci prawo
Odczytać je, lecz głośno; i jam tez ciekawą:
DON GARCJA:
Do księcia Garcji. Nieba!
DONA ELWIRA: Czytaj książę dalej,
Uśmierz ciekawość, która serce twe tak pali.

DON GARCJA czyta:

„Jakbądź twój rywal, książę, dziś cię niepokoi,
„Bardziej niż jego, strzec się winieneś sam siebie:
„I szał, co przyszłość naszą własną ręką grzebie,
„Największą jest zaporą dla miłości twojej.

„Szczerze jestem płomieniom don Garcji wzajemną,
„Najwyższem szczęściem miłość jego mnie napawa,
„Dumę w mem sercu budzi czynów jego sława,
„Lecz wstrętnym mi jest z swoją zazdrością daremną.

„Chciej więc zapałom swoim inną nadać postać,
„Niech ich lot do rozsądku prawideł się nagnie:
„ Gdy serce me szczęśliwym uczynić cię pragnie,
„Czemuż, uparty książę, sam nim nie chcesz zostać?“

DONA ELWIRA:
I cóż powiadasz, książę?
DON GARCJA: Powiadam, że cały
Na ten widok bez zmysłów stoję osłupiały;
Żem cię mą skargą, pani, obraził niegodnie
I że niema dość ciężkich kar za taką zbrodnię.
DONA ELWIRA:
Wystarczy. Wiedz, że, jeśli zgodziłam się na to,
Byś ten list poznał, z wstydu własnego zatratą,
To, aby się go zaprzeć jeno, i sto razy
Przekreślić to, co mówią te tkliwe wyrazy.
Książę, żegnam.
DON GARCJA: Księżniczko! Gdzie pani ucieka...?
DONA ELWIRA:
Tam, gdzie od wstrętnych szaleństw mogę być daleka.
DON GARCJA:
Ach, pani, chciej litować się nieszczęsnej doli
Kochanka, co obraził cię mimo swej woli,

I który, choć na gniew twój zasłużył w tej mierze,
Winniejszym byłby, trwając zbyt dufnie w swej wierze.
Bo wreszcie, o miłości czyż mówić ma prawo,
U kogo się nadzieja nie mięsza z obawą?
I czy mogłabyś wierzyć że kocham cię jeszcze,
Gdybym nie zadrżał, widząc to pismo złowieszcze;
Gdybym się nie był ugiął tym ciosem rażony,
Co wszystkie me pragnienia niweczył z twej strony.
Powiedz, pani, ty sama, czy, w tej strasznej dobie,
Każdyby nie postąpił w tym samym sposobie,
I czy, wobec dowodu co wszelkie wahanie
Usuwał, mogłem wierzyć...
DONA ELWIRA: Tak jest; mogłeś, panie;
Wyznanie uczuć moich wszakże ci najprościej
Starczyło za wskazówkę w każdej wątpliwości:
Mogłeś więc być bez obaw; i ktokolwiek inny
Wbrew wszystkiemuby wierzył w mój płomień niewinny.
DON GARCJA:
Im mniej w wartości naszej praw do szczęścia leży,
Tem trudniej dusza w szczęście tak cenne uwierzy;
Niepewnością przejmuje ją los zbyt łaskawy,
I łatwo nam zostawia furtkę do obawy.
Ja, łaski twojej czując się niegodnym, pani,
Mimo słów twych, nie śmiałem zbyt polegać na niej;
Mniemałem, iż, gdy bawisz tutaj w mocy mojej,
Łaskawość okazywać ci dla mnie przystoi,
I że, kryjąc swą niechęć na czas tej niewoli...
DONA ELWIRA:
I ja mogłabym zniżyć się do takiej roli!
W własnych oczach się stoczyć do takiej niesławy!
Kierować się pobudką nikczemnej obawy,
Zdradzać własne uczucia i, z lęku przed panem,
Pokrywać swoją niechęć pociągiem udanym!
Więc tak małobym dbała o honor, o cnotę!
I książę śmiesz mi w oczy rzucać tę podłotę!
Dowiedz się, że to serce zniżać się nie umie,

Że przed niczem nie ugnie się w hardej swej dumie,
I jeśli, w swej omyłce, aż tyle ci dało
Znaków łaski, ach, której w art jesteś zbyt mało,
Potrafi ci okazać, wbrew potędze twojej,
Nienawiść, w którą odtąd na wieki się zbroi,
I dowieść ci, w zuchwałym łamiąc cię zapędzie,
Że nikczemnem nie było nigdy i nie będzie.
DON GARCJA:
Ach, zbłądziłem, wyznaję; bronić się nie silę:
O łaskę jeno, pani, do stóp twych się chylę;
Błagam cię o nią, w imię miłości tak czułej,
Jaką niczyje wdzięki serca nie okuły.
A Jeśli gniewu twego nic zmiękczyć nie zdoła,
Jeśli już przebaczenia niema dla mnie zgoła,
Jeśli nic miłość moja u ciebie nie wskóra,
Ani zgryzoty mojej straszliwa tortura,
Niechaj, kończąc dni moje, cios morderczej broni
Od zbyt smutnego losu mnie wreszcie uchroni.
Tak, nie sądź, iż, do gniewu dawszy ci przyczynę,
Mógłbym w niełasce twojej żyć bodaj godzinę.
Każda chwila, kąsając mnie żądłem zatrutem,
Serce moje udręcza straszliwym wyrzutem,
I tysiąc sępów, w sztuki szarpiących me ciało,
Przy tej boleści niczemby mi się wydało.
Rozkaż, pani, a ślepy posłuch znajdziesz we mnie;
Jeśli o przebaczenie błagam cię daremnie,
Ten miecz natychmiast, sztychem co nawskróś przenika,
W twoich oczach przeszyje serce nieszczęśnika;
Owo zdradzieckie serce, którego porywy
Obraziły łask twoich płomień dobrotliwy,
Zbyt szczęśliwe, gdy cios ten, kładąc kres katuszy,
Razem pamięć mej zbrodni zatrze w twojej duszy,
I jeśli, po mym zgonie, nie zostawi cienia
Na twej nikłej pamięci mego uwielbienia.
Oto łaska, o którą błaga serce owo.

DONA ELWIRA:
Książe! okrutny książe!
DON GARCJA: Rzeknij, pani, słowo.
DONA ELWIRA:
Żądasz zatem, by dobroć ma niewyczerpana
Zniewagę po zniewadze cierpiała od pana?
DON GARCJA:
Nie może być zniewagą co z miłości płynie,
I prawo do odpustu tkwi już w samej winie.
DONA ELWIRA:
Nie, takiego szaleństwa miłość nie tłómaczy.
DON GARCJA:
Cała jej siła w takich wybuchach się znaczy;
I, im szczerszą jest miłość, tem trudniej się zbroi...
DONA ELWIRA:
Przestań, książe, wart jesteś nienawiści mojej.
DON GARCJA:
Nienawidzisz mnie, pani?
DONA ELWIRA: Chciałabym najszczerzej,
Ale drżę, że nie w mojej już mocy to leży,
I że gniew mój, o który ten występek woła,
Tak daleko mej pomsty posunąć nie zdoła.
DON GARCJA:
Niech więc się gniewu twego poszepty ukoją.
Skorom śmiercią jest gotów zmazać zbrodnię swoją;
Wydaj wyrok, a zgon mój wraz będziesz oglądać.
DONA ELWIRA:
Nie mogąc znienawidzić, możnaż śmierci żądać?
DON GARCJA:
Ja jednak żyć nie mogę, pani, póki od niej
Nie uzyskam odpustu swojej ciężkiej zbrodni.
Osądź więc; wskaż mi śmierci lub zbawienia drogę.
DONA ELWIRA:
Niestety! wiesz zbyt dobrze, jak osądzić mogę.
Czyż można słabość swoją zdradzić oczywiściej,
Jak rzec, iż się niezdolną jest do nienawiści?

DON GARCJA:
Ach, pani! wolnoż wierzyć mi, że te oznaki...
DONA ELWIRA:
Zostaw mnie, książę; wstydzą się słabości takiej.
DON GARCJA sam:
Wreszcie...


SCENA SIÓDMA.
DON GARCJA, DON LOPE.

DON LOPE: Przynoszę sekret, co ma wszelkie prawo
Twą miłość, książę, przejąć zbyt słuszną obawą.
DON GARCJA:
Nie mów mi o obawach, ani o sekrecie,
Dziś, gdy jestem człowiekiem najszczęśliwszym w świecie!
Po tem, na co me oczy patrzały w tej chwili,
Żadne już podejrzenie mych uczuć nie zmyli,
I dobroć mego bóstwa, zaprawdą bez granic,
Sprawiła, iż w tej mierze ucha nie mam na nic:
Zostaw to.
DON LOPE: Swięte mi są, panie, twoje chęci:
Dobro twoje jedynie zawsze mam w pamięci.
Mniemałem, iż ten sekret, świeżo pochwycony,
Wart był, abyś mu ucha przychylił z twej strony;
Lecz, skoro każesz abym rzucił troski owe,
powiem ci przeto, panie, by zmienić rozmową,
Ze, na wieść o ciągnących posiłkach z Kastylji,
Leona, jak mąż jeden, powstała w tej chwili,
I, krusząc swe okowy, szlachta i lud cały,
Na wieść o prawym królu, pospiesza na wały.
DON GARCJA:
Sądzą, że, przy Kastylji, i Nawary syny
Zdołają uszczknąć jakieś zwycięstwa wawrzyny,
I że nasz hufiec również potrafi, u kata,
Wzbudzić niejaki postrach w sercu Moregata.
Lecz o jakimś sekrecie wspomniałeś przed chwilką?
Powiedz, cóż to takiego?

DON LOPE: Ja, panie? Nic, tylko...
DON GARCJA:
Powiedz zatem swój sekret; bo, chociaż nie stoję...
DON LOPE:
Książe, nazbyt wyraźnie brzmiały słowa twoje;
I gdy przestrogi moje tracą posłuch chętny,
Wierzaj, panie, że odtąd nie będę natrętny.
DON GARCJA:
Nie, nie, żądam rzecz całą usłyszeć bez zwłoki.
DON LOPE:
Prawem dla mnie najświętszem są księcia wyroki.
Lecz to miejsce zwierzeniom tej treści nie sprzyja;
Mogłaby snadnie podejść nas ciekawość czyja..
Pójdźmy więc, bym rzecz całą przedstawił, a książe
Zagadkę w niej ukrytą sam sobie rozwiąże.




AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
DONA ELWIRA, ELIZA.

DONA ELWIRA:
I cóż powiesz, Elizo, o słabości owej,
Do jakiej się mój umysł okazał gotowy?
Cóż powiesz na to, patrząc, jak niezmiernie rychło
Serca mego wzburzenie tak srogie ucichło,
mimo krzywd co długo będą mi w pamięci,
Nie zdołałam się oprzeć przebaczenia chęci?
ELIZA:
Ja powiem, że od serca które nam jest drogiem
Zniewagi cios wydaje się podwójnie srogim;
Lecz, jeśli żadna krzywda nie rani nas tyle,
Żadnej znów nie wybaczym za tak krótką chwilę;
I, gdy zbrodzień tak miły do kolan nam padnie,
Wszystkie te wrzące gniewy rozpierzchną się snadnie,
Tem łatwiej, jeśli wybryk zniewagi zuchwałej
W zbytku miłości jeno ma swój powód cały.
Toteż, pomimo wszystko, nie dziwię się wcale,
Iż gniew twój tak skwapliwie ostygł w swym zapale,
I wiem jaka potęga, mimo groźby twoje,
Takim zbrodniarzom łaski otwiera podwoje.
DONA ELWIRA:
Nie, bądź pewna, że owa zbyt przemożna siła
Raz ostatni me czoło wstydem zrumieniła,
I że, gdyby raz jeszcze gniew obudził we mnie,
Przebaczenia mojego żądałby daremnie.
Choćby serce odpuścić nawet było skłonne,
W przysiędze mojej szańce dlań znajdę obronne;
Nie łatwo jest szlachetnej duszy się przełamać,

Hańbą dla niej, gdy musi sama sobie kłamać,
I nieraz, by zwycięsko wyjść z walki tak smutnej,
Własnym swoim uczuciom zada gwałt okrutny,
Zatnie się w swym honorze, i serdeczne chęci,
Byle wytrwać w swem słowie, wspaniale poęwięci.
Toteż, to przebaczenie, któregoś jest świadkiem,
Nie sądź iż już przyszłości jest szczęsnej zadatkiem;
I jakiebądź mi losy na świecie sądzono,
Wierz mi, póty książęcia nie zechcę być żoną,
Póki on, w swem szaleństwie mając się na pieczy,
Z zazdrości tej doszczętnie sam się nie uleczy,
I nie da mi pewności, że już w żadnym względzie
Na łup zniewag me serce wydanem nie będzie.
ELIZA:
Lecz gdzież w zazdrości widzisz zniewagi zamiary?
DONA ELWIRA:
Czyż jest coś, coby bardziej godnem było kary?
leż musi przewalczyć serce nasze sromu,
Nim wyznać, że go kocha, odważy się komu!
Jakże potężnie honor nasz i wstyd niewieści,
Wbrew chęciom nawet, broni nam zwierzeń tej treści;
Gdy więc je zmogą wreszcie miłości pożary,
Godziż się ważyć lekce szczerość tej ofiary?
I czyż nie zbrodnią wątpić, że z serca poczęty
Głos, co się wydarł sercu po walce zaciętej?
ELIZA:
Ja znów sądzę, że nieco wahania w tym względzie
Obrazą dla kobiety nie jest i nie będzie;
I że źle jest, gdy w sercu kochanka zagości
Zbyt silne przekonanie o naszej miłości,
Jeśli...
DONA ELWIRA: —
Skończmy. Niech każda zostanie przy swojem,
Słowem, myśl ta przejmuje mnie wciąż niepokojem;
Przeczuwam, mimo żebym pragnęła inaczej,
Iż między mną a księciem coś złego się znaczy,

I że serce me wreszcie, jakkolwiek się sili...
Lecz co ja widzę! Tutaj! Don Sylwjo z Kastylji!


SCENA DRUGA.
DONA ELWIRA, DON ALFONSO (mniemany don
Sylwjo), ELIZA.

DONA ELWIRA:
Jakimi cudem was, panie, widzą moje oczy?
DON ALFONSO:
Wiedziałem, iż przybycie me panią zaskoczy.
Żem zdołał się pocichu zakraść w mury owe,
Których strzegą rywala rozkazy surowe,
Żem uniknął tysiącznych oczu czujnej straży,
To, jak widzę, zdumienie budzi w twojej twarzy.
Nie dziw się temu, pani: nie takie, w potrzebie,
Cuda mogłaby zdziałać chęć widzenia ciebie;
Zbyt boleśnie poznało me serce, co znaczy
Zdała od ciebie, pani, los pędzić tułaczy,
I, w śród tej burzy uczuć co szaleje we mnie,
Bronić się tej pokusie siliłem daremnie.
Radość to dla mnie, pani, radość niesłychana,
Iż widzę ciebie wolną od pętów tyrana;
Lecz to szczęście, za które niebiosom szlę dzięki,
Jest zarazem przyczyną mej ciężkiej udręki,
Iż memu orężowi los, zbyt nieżyczliwy,
Wydarł ów czyn, którego ja byłem tak chciwy,
I rywala mojego wieńcząc chęci śmiałe,
Dał mu w ręce tak słodkich niebezpieczeństw chwałę.
Tak, pani, aby skruszyć twej niewoli pęta
I mnie, niemniej od niego, gnała żądza święta,
I gdyby to spotkanie mnie było sądzone,
I to ramię starczyłoby na twą obronę.
DONA ELWIRA:
Wiem, panie, wiem, że twoje niezrównane męstwo,
Niechybneby mej sprawie przyniosło zwycięstwo,

I nie wątpię, że serca wspaniałe zalety,
Co nie umieją patrzeć na krzywdę kobiety,
Zdziałałyby, wpisawszy się w moje usługi,
Toż samo, czego dla mnie dokazał ktoś drugi.
Lecz, choć raz dłoń twa z musu została nieczynna,
Szlachetnej krwi kastylskiej dość już jestem w inna;
Wszak ojca twego, hrabio, przywiązanie wierne,
Memu ojcu usługi oddało niezmierne:
Nie dość, że życie całe wspiera go jak może;
Po śmierci, syna jego chowa na swym dworze,
Ochrania jego losy przez lat szereg cały
Przeciw wściekłym zakusom tyranji zuchwałej,
By zaś koronę wrócić mu w szczęśliwszej dobie,
Ty na czele wojsk stajesz we własnej osobie.
Zali jeszcze ci nie dość? zaliż usług tyle
Pozwoli mej wdzięczności usnąć choć na chwilę?
Jakto! czy już tak ma być zapisane w niebie,
By cały los mój zawisł jedynie od ciebie?
trzebaż, by dla ciebie był źródłem udręki
Każdy cień dobrodziejstwa z innej niż z twej ręki?
Ach, pozwól, wśród tych nieszczęść co na dom nasz lecą,
Bym i innemu mogła zawdzięczać conieco,
I nie skarż się, gdy jeszcze inne ramię czyje,
Chce wesprzeć mnie w niedoli, w której dotąd żyję.
DON ALFONSO:
Prawda, pani, porzucić winienem swe żale;
Słusznie czynisz, hamując mnie w skarg mych zapale;
Nie czas nad tem nieszczęściem zawodzić dziś pienia
Wobec innego, stokroć sroższego cierpienia.
Czyn rywala, to prawda, mą niedolę mnoży,
Lecz nie to mi, niestety! dolega najsrożej:
Cios, z pod którego podnieść silę się daremnie,
To to, że ty rywala przekładasz nademnie.
Zbyt dobrze widzę, że ów zapaśnik wspaniały
Serce twoje pozyskał przed wawrzynem chwały,
I to, że mógł twym wdziękom służyć w tej potrzebie,

Że mógł zwycięstwem oręż swój wsławić dla ciebie,
Te czyny, co cię z wrogów mocy wybawiły,
Są dowodem jedynie, że już ci był miły;
Są dziełem mocy tajnej, co skąpać chce w sławie
Tego, na kogo oko twe spojrzy łaskawie.
Daremne więc me trudy, daremne wysiłki;
Przeciw twym wrogom, pani, dziś wiodę posiłki,
Lecz, idąc w bój, nie mogę wstrzymać się od drżenia,
Pewien, że nie mnie będą ścigać twe życzenia,
I że, jeśli przez losy zostaną ziszczone,
Blask sławy znów ozłoci Nawary koronę.
Ach, pani, trzebaż abym widział się strąconym
Z wyżyn, co serca mego zdały się być tronem?
I czyż wolno mi wiedzieć, za jakie przewiny
Z mej nadziei dziś jestem odarty jedynej?
DON ELWIRA:
Nie pytaj o nic, póki nie pomyślisz, panie,
Czyli masz prawo stawiać mi takie pytanie;
I ten chłód, jaki czujesz w każdem mojem słowie,
Skąd pochodzi, niech własne serce ci odpowie.
Nie sądzisz chyba, by mi dotąd nie zdradzono
Owych tajemnic, które ukrywa twe łono;
Zbytnio zaś ufam w twego honoru zasady,
Bym mniemała, iż chcesz mnie nakłaniać do zdrady.
Powiedz mi, czy w istocie było twym zamiarem
Uwieńczyć swą niewierność uczuć moich darem?
Czy mógłbyś mi ślubować, w oczy patrząc śmiało,
Serce, co innym oczom w służbę się oddało?
Czy możesz na mych uczuć surowość się żalić,
Gdy ona cię od zbrodni chce czarnej ocalić?
Tak, zbrodni; bo kto miłość raz uczuł namiętną,
Tak silne winna wyryć w duszy jego piętno,
Że wolej mu jest mienie i życie postradać,
Niźli nowem uczuciem pierwszemu kłam zadać.
Podziwiam całą duszą, mogę to rzec śmiało,
Twoje zalety szczytne, odwagę wspaniałą,

Lecz nie żądaj od serca więcej niż dać może
I wytrwaj raczej chlubnie w swym pierwszym wyborze.
Mimo twych nowych ogniów, patrz, hrabio, jak serce
Słodkiej Inezy czule pomni przeniewiercę;
I jak dla niewdzięcznika (bo jesteś nim, panie),
Odtrąca szczęście każde, odtrąca kochanie,
I z jaką wzgardą ono, niczem niewzruszone,
Odrzuciło wspaniale berło i koronę!
Oceń więc, czy to serce na krzywdę tak krwawą
Zasłużyło i wróć mu jego własność prawą.
DON ALFONSO:
Ach, pani, o jej cnotach me chciej mowie do mnie:
W pamięci niewdzięcznika stoją zbyt przytomnie;
L gdybym chciał wyrazie co dla niej dziś czuję,
Zgrzeszyłbym może względem tej którą miłuję.
Tak, me serce śmie współczuć z nią, i cierpi srodze,
Po nowych uczuć krocząc nieodpartej drodze:
Ni razu-m się nadziei nie pieścił obrazem,
Bym cichych, westchnień żalu jej nie słał zarazem;
Ni razu mnie nie przebiegł dreszcz pragnień namiętnych,
Bym w jej stronę mych oczu nie obrócił smętnych,
Bym nie złorzeczył wdziękom twym, co mnie uwiodły,
I nie czuł się zbrodniarzem, winnym zdrady podłej.
Co mówię! większą jeszcze tajemnicę zdradzę:
Chciałem podeptać twoją nad mem sercem władzę,
Skruszyć łańcuch i, czucia porzuciwszy inne,
Wrócić w pierwszej miłości mej jarzmo niewinne.
Lecz, po wszystkich wysiłkach, znów jedynie żyję
Tym zatrutym płomieniem który mnie zabije;
I, w tej straszliwej burzy co sroży się we mnie,
Twej miłości się wyrzec pragnąłbym daremnie.
Tak, czuję, że wprost myśli nie umiałbym przeżyć,
Byś mogła do innego niż do mnie należyć,
I dzień, co wieńcem ślubnym uwieńczy twe skronie,
Ten dzień wyrok przyniesie mi o moim zgonie.
Wiem, że miłość hrabianki zdradzam najniegodniej;

Lecz, pani, czyliż serce me winne tej zbrodni?
I piękność twa nadziemska, co cuda te sprawia,
Czyż jakąkolwiek wolność czuciom mym zostawia?
Któż z nas dwojga daninę cięższą losom płaci?
Wszak jej serce, mnie tracąc, zdrajcę jeno traci;
Po takim ciosie można pocieszyć się przecie:
Lecz ja, nieszczęścia trafem bez równego w świecie,
Tracąc wierną kochankę, ponosić wraz muszę
Beznadziejnej miłości najsroższe katusze.
DONA ELWIRA:
Serce twoje to jeno dziś ma, czego pragnie;
Do woli naszej ono wszak zawsze się nagnie;
I, choć czasem słabością przez chwilę zawini,
Zawsze w końcu rozwaga, stateczna mistrzyni...


SCENA TRZECIA.
DON GARCJA, DONA ELWIRA, DON ALFONSO,
mniemany don Sylwjo.

DON GARCJA:
Widzę, pani, że moje nadejście zbyt skore
Rozmowę tak poufną przerwało w złą porę;
Alem się nie spodziewał, szczerze wyznam pani,
Że ją zastanę tutaj w tak zacnej kompanji.
DONA ELWIRA:
I ja zdziwienie owo podzielam wraz z panem;
Przybycie to i dla mnie było niespodzianem.
DON GARCJA:
Skoro tak twierdzisz, wątpić nie mamy powodu,
Że on bez wiedzy pani wszedł do tego grodu.
do don Alfonsa:
Ale ty, panie, czyliż nie mogłeś przypadkiem
Uprzedzić nas zawczasu o szczęściu tak rządkiem,
Abyśmy dla osoby równie znamienitej
Mogli zgotować wszystkie należne zaszczyty?

DON ALFONSO:
W chwili, gdy was rycerska tak zaprząta sprawa,
Mącić tych trudów sobie nie rościłem prawa;
A duch, co w piersiach wielkich wojowników gości,
Niechętnie się poniża do zwykłych grzeczności.
DON GARCJA:
Lecz owi wojownicy tem bodaj się szczycą,
Że walczyć zwykli zawsze z otwartą przyłbicą,
Duszy ich, do wielkości wdrażanej od dziecka,
Obcą jest w każdej dobie wszelka myśl zdradziecka,
1honor swój we wszystkiem stawiając na karcie,
Nie kryją się w przebraniu, lecz walczą otwarcie.
Nie wiem, co o szlachcicu mam pomyśleć sobie,
Co zakrada się tutaj w podstępnym sposobie,
I czy twa cześć rycerska nie ucierpi na tem,
Skoro się zajście owo rozgłosi przed światem?
DON ALFONSO:
Nie wiem, czy kto dopatrzy w tem hańby lub winy,
Żem w sekrecie chciał odbyć takie odwiedziny,
Lecz wiem, że w sprawach, które światła sobie życzą,
Nigdym się pod zasłoną nie krył tajemniczą;
I gdybym przeciw tobie stawał do rozprawy,
O podejście z mej strony chciej być bez obawy;
By się przekonać o tem, zależy od ciebie,
I nie omieszkam ostrzec cię w takiej potrzebie.
Jednak, nie zaprzątając myśli tym przedmiotem
Słów wymianę zbyt żywą odłóżmy na potem,
I, powściągając nasze zbyt porywcze chęci,
Wobec kogo mówimy, chciejmy mieć w pamięci.
DONA ELWIRA:
Mylnie rzecz sądzisz, książę; i, choć z tobą dzielę
Owo...
DON GARCJA:
Pani go bronisz! ha! to już za wiele.
Lepiej grać swoją rolę przystało ci, pani,
Jeśli owo zjawienie ma być obcem dla niej;

Hm, to, że tak skwapliwie pospieszasz z obroną
Nie dowodzi, byś była niem zbyt zaskoczoną.
DONA ELWIRA:
Co książę mniemasz, o to się troszczę zbyt mało,
Aby mi odpowiedzi godnem się wydało.
DON GARCJA:
Dobrze zatem, niech pani wreszcie się odważy,
Aby, z całą szczerością, zdjąć raz maskę z twarzy;
W obronie swojej jesteś zaprawdę dość śmiała;
Nie wypieraj się przeto, gdyś już się przyznała.
Powiedz, powiedz wyraźnie, byśmy raz wiedzieli,
Ze serce twe najszczerzej chęci jego dzieli;
Ze miłość, co oddawna tak czule was wiąże...
DONA ELWIRA:
A gdybym go kochała, i cóż wówczas, książę?
Czyli nad mojem sercem masz władzę jakową?
Czy mam czekać na twego zezwolenia słowo?
Wiedz tedy, iż się pychą unosisz daremną,
Jeśli mniemasz iż prawo masz jakieś nademną;
I że w mem sercu dum a zbyt szlachetna płonie,
Bym kryła swe uczucia, gdy ktoś pyta o nie.
Nie powiem ci, czy serce hrabiemu oddałam,
Lecz wiedz, że dlań szacunkiem bezgranicznym pałam;
Że, przez cnót swoich świetność co w świecie jest znana,
Względów książęcej córy wart więcej od pana;
Ze swą czcią najoddańszą i miłością wierną
W mej duszy przyjaźń sobie zaskarbił niezmierną;
I gdy losy, co drogą nas odmienną wiodą,
Bronią mi stać się uczuć tak szczytnych nagrodą,
Przyrzekam choć, — i mniemam, iż on to oceni —
Iż nigdy pastwą twoich nie będę płomieni,
I, aby raz twe prawa wszystkie przeciąć do mnie,
Przysięgam to, i słowa dotrzymam niezłomnie.
Oto moje uczucia, skoro wiedzieć żądasz,
Oto dziś jak na dłoni me serce oglądasz.
Czyś już rad? Czy ma dusza, zbyt długo nękana,

Dość jasno wyraziła co czuje dla pana?
Pytaj, by podejrzenia swe rozproszyć do cna,
Czego więcej chce wiedzieć twa władza wszechmocna?
Do don Alfonsa:
Jednak, jeśli twych starań chcesz dowód dać świeży,
Pomnij, hrabio, że ramię twe do mnie należy,
I że, żadną się sprawą nie zajmując inną,
O tyranów pogromie myśleć jeno winno;
Spokojnem sercem przeto znieś jego wybuchy,
Przez wzgląd na mnie, racz na nie być ślepy i głuchy.


SCENA CZWARTA.
DON GARCJA, DON ALFONSO,
mniemany don Sylwio.

DON GARCJA:
Szczęśliwy jesteś, hrabio, i w pysze zwycięskiej
Napawasz się obrazem mej haniebnej klęski.
Miło słyszeć wyznanie, co za tobą zdała
Pozostawia wzgardzone uczucie rywala:
Lecz co jeszcze radośniej duszę twoją stroi,
To że rywal ów świadkiem jest przewagi twojej,
I czucia me, zdeptane w pragnieniu zbyt śmiałem,
Stały się zwycięstw twoich trofejem wspaniałym
Naciesz się więc swem szczęściem, naciesz się do syta,
wiedz, że nie ze wszystkiem ta sprawa ubita,
Że tak łatwo przed tobą ja brom nie złożę,
I że jeszcze niejedno przygodzie się może.
Rozpacz ostre podsuwa nam środki obrony,
I wszystko wolno temu, kto został zwiedziony,
Jeżeli ta niewdzięczna, w swym gniewie zaciekła,
Nigdy nie zostać moją wam, hrabio, przyrzekła,
Ja, z mej strony, przyjmując to harde orędzie,
Poprzysięgam, że twoją też w zamian nie będzie.
DON ALFONSO:
Nie odstraszy mych chęci pewnie ta przeszkoda.
Zobaczym, komu w ręce los zwycięstwo poda;

I każdy z nas potrafi, gdy wyruszym w pole,
Lub bronić swego szczęścia, lub mścić swą niedolę.
Lecz, że współzawodnictwo takie nazbyt łacno
Jadem żółci zatruwa nawet duszę zacną,
1 ponieważ się lękam, iż taka rozmowa
Zbyt daleko nas, książę, zawieść jest gotowa,
Zechciej, panie, położyć kres tej słownej wojnie
I pozwól, bym te progi opuścił spokojnie.
DON GARCJA:
Nie lękaj się, nie będziesz przezemnie zmuszony
Zgwałcić rozkazy, któreś otrzymał z jej strony.
mnie dławi słusznej mej wściekłości zmora,
Wiem, hrabio, obrachunku kiedy przyjdzie pora.
Drogę masz wolną: możesz opuścić te bramy
Szczęśliwy, iż unosisz łaski swojej damy.
Lecz jeszcze raz bądź pewien, przysięgam na Boga,
Ze do zdobyczy twojej po mym trupie droga.
DON ALFONSO:
Skoro nadejdzie pora, sprawność naszych dłoni
Okaże, kto z nas obu swoich praw obroni.




AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA.
DONA ELWIRA, DON ALWAR.

DONA ELWIRA:
Przestań, Alwarze, porzuć daremne wyrazy,
Któremi chciałbyś zatrzeć pamięć tej obrazy;
Takiej rany w mem sercu nic już nie uleczy,
I próżne są starania oddane tej pieczy.
Mniema, iż mnie udaną pokorą rozbroi;
Nie, nie: zbytnio nadużył już dobroci mojej;
I wszystkie żale, które twe chęci usłużne
Niosą w jego imieniu, wierzaj mi, są próżne.
DON ALWAR:
Pani, litość nań patrzeć. Nigdy jeszcze pono
Niczyja dusza tak się nie czuła skruszoną,
I gdybyś mogła widzieć go w takiej godzinie,
Z pewnością zapomniałabyś o jego winie.
Wszakże książę jest w wieku, w którym zbyt pochopnie
Dusza gwałtownych uczuć zbiega wszystkie stopnie,
I w którym krew, co wrzącym płomieniem wybucha,
Nie zwykła roztropności głosom dawać ucha.
Don Lope, wszelkie tropiąc skwapliwie pogłoski,
Podsunął panu swemu te krzywdzące wnioski;
Wieść dość mętna, co, wkradłszy się niepostrzeżenie,
Uprzedziła hrabiego sekretne zjawienie,
Obwiniła i ciebie, pani, że, z swej strony,
Popierałaś ów przyjazd, przed księciem tajony.
Książę uwierzył wieści: stąd gniew ten zajadły,

Stąd słowa, co z ust jego tak niebacznie padły.
Lecz dzisiaj już zawrócił na szaleństwa drodze,
Poznał, pani, jak bardzo cię ukrzywdził srodze,
I, pędząc precz oszczercę, chce ci, pani, dowieść,
Jak cierpi, iż mógł wierzyć w tę niecną opowieść.
DONA ELWIRA:
Hm, zbyt rychło uwierzył coś w niewinność moją;
Tak łatwo podejrzenia rany się nie goją:
Powiedz mu, że na wiarę gdy chce się tak silić,
Niech się nie spieszy zbytnio, by się nie omylić.
DON ALWAR:
Księżniczko...
DONA ELWIRA:
Don Alwarze, nie ciągnijmy dłużej
Rozmowy, co zarazem drażni mnie i nuży,
Do współczucia niewoląc, zaiste nie w porę,
Me serce, co od innych zgryzot dość jest chore.
Ach, tak; cięższe strapienia dziś noszę w swem łonie,
I wieść o mej dostojnej przyjaciółki zgonie
Tak wyłączne do mojej żałości ma prawo,
Ze nie chcę jej zamącać żadną inną sprawą.
DON ALWAR:
Wieść ta może okazać się fałszywą jeszcze;
Wyroki zaś twe, pani, księciu tak złowieszcze...
DONA ELWIRA:
Jakąbądź go zgryzotą te wyroki ranią,
Zawsze mniejszą jest ona, niż zasłużył na nią.


SCENA DRUGA.
DONA ELWIRA, ELIZA.

ELIZA:
Czekałam aż odejdzie, pani, by ci wieści
Przynieść, co może będą pociechą w boleści,

Albowiem się domyślać mam ważne przyczyny.
Iż wnet coś usłyszymy o losach hrabiny.
Przybył tu rycerz jakiś: z czem, mówić się wzbrania
przez swych ludzi żąda twego posłuchania.
DONA ELWIRA:
Niechaj więc stanie tutaj, choćby w tej godzinie.
ELIZA:
Lecz on chce być przyjętym przez panią jedynie;
przez swojego giermka żąda nieodbicie,
Aby sam na sam z tobą mógł widzieć się skrycie.
DONA ELWIRA:
Niech i tak będzie; musi mieć powody swoje;
Spraw, by w ukryciu dostał się na me pokoje.
Ha, jak mi pilno ujrzeć już tego człowieka;
O nieba! radość-li mnie, czy też smutek czeka?


SCENA TRZECIA.
DON PEDRO, ELIZA.

ELIZA:
Gdzież więc...
DON PEDRO:
Czy mnie przyżywasz pani najłaskawiej ?
ELIZA:
Gdzież się ukrywa pan twój?
DON PEDRO: W pobliżu tu bawi.
Czy mam go przyprowadzić?
ELIZA: Tak jest, niechaj spieszy;
Powiedz, że swem przybyciem mą panią ucieszy,
I że go żadne ludzkie oko nie dośledzi.
Sama. Nie wiem, co na dnie całej tajemnicy siedzi,
czemu nieznajomy ów pragnie tak skrycie..
Otóż i on sam,


SCENA CZWARTA.
DONA INEZ przebrana za mężczyznę, ELIZA.

ELIZA:
Panie, na wasze przybycie
Już wszystko... Lecz co widzę? Pani!... w jakiej dobie.
DONA INEZ:
Nie chciej dony Inezy widzieć w mej osobie
I pozwól, bym w boleści pogrążona świeżej,
Własny zgon opłakała wprzódy jak należy.
Dzięki temu podejściu, cudem niesłychanym,
Uszłam pościgu krewnych, związanych z tyranem;
Przez ten podstęp, me serce uniknąć zdołało
Małżeństwa, co mu śmiercią było i zakałą;
I dziś, dzięki pogłosce tej i w szacie męskiej,
Mogę kryć się, czekając katów moich klęski,
I chroniąc się ich pomsty, co w pogoni srogiej
Mogłaby wam na głowę ściągnąć moje wrogi.
ELIZA
Przy ludziach me zdumienie wszystkoby zdradziło.
Lecz spiesz, hrabino, aby nowiną tak miłą
I widokiem, co w świeże powaby cię stroi,
Pocieszyć srogą żałość biednej pani mojej.
Oczekuje cię sam a: wszystko zarządzone,
By nikt zbyteczny kroków nie zwrócił w tę stronę.


SCENA PIĄTA.
DON ALWAR, ELIZA.

ELIZA:
Lecz cóż to! Wszak don Alwar...
DON ALWAR: Książę śle mnie oto,
Abyś się zlitowała nad jego zgryzotą.
O życie idzie; żalów jego nie ukoim
Jeśli, piękna Elizo, wprędce wpływem swoim,
Posłuchania... Lecz oto sam tutaj przybywa.


SCENA SZÓSTA.
DON GARCJA, DON ALWAR, ELIZA.

DON GARCJA:
Ach niechaj cię poruszy ma boleść straszliwa,
Elizo; chciej dopomóc biednej mojej duszy,
Rzuconej dziś na pastwę okrutnych katuszy.
ELIZA:
Na ową boleść, książę, co serce twe tłoczy,
Inaczej patrzą moje niż mej pani oczy;
Lecz tak już jest u ludzi, że, niebios wyrokiem,
Każdy na świat spogląda własnym jeno wzrokiem:
Gdy zatem ona bierze do serca tak żywo
Twą zazdrość, iż jej zbrodnią zdaje się straszliwą,
Jabym, na miejscu księcia, uległa w tym względzie
I starała hamować się w swoim zapędzie.
To pewna, że kochanek dobrą kroczy drogą,
Biorąc czucia, co miłej podobać się mogą,
I sto usług mniej sprawi, niż poddanie takie
Co każe wierzyć w dwojga serc bicie jednakie;
Takie związki najsilniej jednoczą, to pewne;
I to najmilszem, co nam zdaje się pokrewne.
DON GARCJA:
Wiem o tem; lecz, niestety, mocniejsze tu prawa
Sprawiają, iż zamiarom serce w poprzek stawa;
I, mimo wszelkich starań, wciąż srożą się we mnie
Burze, którym opierać silę się daremnie.
Jakkolwiek ta niewdzięczna równie jak zuchwała,
W rywala obecności płomień mój zdeptała,
I sama okazała mu czułości tyle,
Że wspomnienie to duszę mą nęka co chwilę,
Lecz, żem dał ucho wieści, oszczerczej w połowie,
Mniemając iż w tej rzeczy ona była w zmowie,
Zbyt wielki czułbym ciężar, gdybym, tej godziny,
Miał się rozstać z księżniczką z uczuciem mej winy.
Tak, chcę, jeżeli czeka nas owo zerwanie,

By jej dziełem jedynie było co się stanie:
I tłómacząc się z mojej niewczesnej żywości,
Chcę niewdzięczność jej odrzeć z pozorów słuszności.
ELIZA:
Pozwól wprzód, książę, by jej wzburzenie ucichło,
I nie staraj się widzieć z księżniczką zbyt rychło.
DON GARCJA:
Ach, daj mi ją oglądać, jeśliś mi życzliwą;
To łaska, której dusza ma nazbyt jest chciwą;
I nie odejdę póty, póki z ust jej o tem...
ELIZA:
Książę, racz mnie posłuchać, odłóż to na potem.
DON GARCJA:
Nie, nie, muszę oglądać ją jeszcze w tej dobie.
ELIZA na stronie.
Trzeba go stąd oddalić w jakimbądź sposobie;
Niech więc księżniczka sama wstępu mu zabroni.
Do don Garcji:
Zaczekaj zatem, książę; wraz pospieszam do niej.
DON GARCJA:
Powiedz jej, że wygnanie stało się już karą
Tego, co serce moje zatruwał niewiarą;
Że don Lope...


SCENA SIÓDMA.
DON GARCJA, DON ALWAR.

DON GARCJA spoglądając w drzwi, które Eliza
zostawiła uchylone. O Nieba! com ujrzał w tej chwili!
Czy mnie zmysły nie łudzą! Czy mnie wzrok nie myli?
Ach, nie! niedoli mojej to świadek zbyt wierny!
To kres ostatni mojej męczarni bezmiernej!
Oto cios, co przeczucia me spełnił złowieszcze!
I kiedy podejrzenia czułem w piersiach dreszcze,

To snać niebiosy same zbyt wyraźnym głosem
Wróżyły to, co dzisiaj stało się mym losem.
DON ALWAR:
Coś ujrzał, panie, co cię tak srodze porusza?
DON GARCJA:
Coś, czego nie jest zdolną pojąc moja dusza;
Żadna przyrody wściekłość, żaden wybryk losu
Nie mogłyby mi zadać tak strasznego ciosu.
Skończone... los mój cały... wiara moja... prysły.
DON ALWAR:
Panie, staraj się zebrać choć na chwilę zmysły.
DON GARCJA:
Widziałem... Boże!
DON ALWAR:
Panie!... silę się daremnie...
DON GARCJA:
Ja tego nie przeżyję; dech zamiera we mnie.
DON ALWAR:
Lecz cóż mogło...
DON GARCJA:
Ha! pytasz?... To już cios ostatni,
Jestem złamany; zginąć mi przyjdzie w tej matni:
Mężczyzna... nim wymówię, serce z bólu skona!
Mężczyznę... tam... Elwira tuliła w ramiona!
DON ALWAR:
Panie, cnota księżniczki cień myśli zbyt śmiałej...
DON GARCJA:
Ha! nie przecz temu, na co me oczy patrzały,
Don Alwarze: zniweczyć wszak niema sposobu
Widoku, co mnie będzie ścigał aż do grobu.
DON ALWAR:
Panie, zdarza się czasem, iż prawdy ni cienia
Niema w tem, co nam zmysłów stręczą urojenia,
Uwierzyć, by ta dusza, cnoty niepośledniej,
Mogła się...

DON GARCJA:
Don Alwarze, dosyć mi tych bredni;
W takiej chwili mnie żadna rada nie ukoi,
I nie chcę innych rajców prócz wściekłości swojej.
DON ALWAR na stronie:
Trzeba ustąpić jego furji zbyt gwałtownej.
DON GARCJA:
To cios nad siły moje, straszny, niewymowny!
Lecz trzeba zbadać kto to, i skarać tą ręką...
Ona. Zdołasz-li, serce, zawładnąć swą męką?


SCENA ÓSMA.
DONA ELWIRA, DON GARCJA, DON ALWAR.

DONA ELWIRA:
I czegóż żądasz, książę? po zniewadze swojej
W jakich błaganiach jeszcze śmiesz szukać ostoi?
Z jakąż nadzieją tutaj przybywasz zwodniczą
I co jeszcze obwieścić mi twe usta życzą?
DON GARCJA:
Że wszystkie najczarniejszych występków przykłady
Bledną wobec obrazu twej nikczemnej zdrady;
Że ani Bóg na niebie, ni z piekieł szatani
Gorszego nie wydali potwora od pani.
DONA ELWIRA:
Ha, skruchy spodziewałam się posłyszeć słowa,
Lecz, widzę, co innego zwiastuje ta mowa.
DON GARCJA:
Tak jest, i pewnie panią nie mało zaskoczy,
Ze w twych ramionach zdrajcę dostrzegły me oczy,
Ze, przez drzwi uchylone, dał mi los złowrogi
Świadomość mojej nędzy, a twej hańby srogiej.
Czy to szczęsny kochanek tak rychło powrócił,
Lub inny rywal chwilę tęsknoty ukrócił?
O nieba! dajcie memu sercu dosyć siły,

By go na miejscu takie ciosy nie dobiły!
A ty! rumieniec wstydu niech ci spłoni lica,
Że już zdrad twoich wyszła na jaw tajemnica.
Oto, czemu niepewność żyła w sercu mojem,
Oto, co je karmiło ciągłym niepokojem,
Czemu, jadem posądzeń zawczasu zatruty,
Niewiary na mą głowę ściągałem zarzuty,
I mimo twą w obłudy sztuce biegłość całą,
Me serce złem przeczuciem oddawna już drżało.
Lecz nie sądź, pani, iż me uczucia zdeptane
Spokojnie zniosą z rąk twych tę haniebną ranę;
Wiem, że miłość swą wolą rządzi się jedynie;
Że równie bez rozkazu rodzi się jak ginie;
Że do serca gwałt żaden drogi nie otwiera,
Bo swego samo pana, kędy chce, obiera;
Toteż, nie miałbym prawa do najmniejszej skargi,
Gdyby niezmienną prawdę głosiły twe wargi,
Wówczas, choćbym w uczuciach swych doznał odprawy,
Na losbym się mógł tylko skarżyć niełaskawy.
Lecz wzajemności łudzić mnie pozorem zwodnym,
Aby później oszukać podstępem niegodnym,
Dla takiej zdrady niema pomsty zbyt surowej,
I gniew mój się na wszystko ważyć dziś gotowy.
Tak, wszystkiego się lękaj po takiej zniewadze,
Bo nad mem uniesieniem straciłem już władzę;
Ze wszystkich stron zdradzona, zdeptana niegodnie
Miłość moja poszuka pomsty za tę zbrodnię;
Pragnieniu zemsty wszystko w tej chwili poświęcę,
A potem mąk mych koniec znajdę w własnej ręce.
DONA ELWIRA:
Czy dość długo cierpliwość ma była powolną,
I czy teraz, z kolei, mnie przemówić wolno?
DON GARCJA:
Jakież wykręty znajdziesz, ty, co bez sumienia...
DONA ELWIRA:
Jeśli masz jeszcze, książę, coś do powiedzenia,

Możesz jeszcze dorzucić; zamilkną z ochotą;
Jeśli nie, ja znów, książę, proszą ciebie o to
Byś mnie zechciał przez chwilą wysłuchać w cichości.
DON GARCJA:
Słucham tedy. O Boże! daj mi cierpliwości.
DONA ELWIRA:
Powściągam gniew swój, aby, bez słusznej urazy,
Odpowiedzieć na twoje szalone wyrazy.
DON GARCJA:
Bo widzisz pani dobrze...
DONA ELWIRA: Ja słuchałam pana
Dopókiś zechciał: pragną więc też być słuchana.
Podziwiam moje losy, i chyba na ziemi
Nie było nic, co równać mogłoby się z niemi;
Nic, coby było równie niepojęte, dziwne,.
I wręcz wszystkim rozumu prawidłom przeciwne.
Oto kochanek, który, niczem niezrażony,
Sili się, by, czem może, zranić mnie z swej strony;
Co, przy miłości która rzekomo nim włada,
Najmniejszego szacunku dla mnie nie posiada,
Co nie raczy mieć względu dla mnie chociaż tyle,
Iżby chciał o godności mej pomnieć na chwilą,
I, na tą chwilą bodaj, wahać się z wyborem
Pomiędzy moją hańbą, a mylnym pozorem.
Tak, patrzę...
Don Garcja okazuje chęć przerwania jej.
Proszę, książę, zechciej być cierpliwy.
Patrzą na los mój bardzo, bardzo nieszczęśliwy,
Ze ten, który mnie kocha i który z ochotą,
Choćby świat cały rzucał na mą sławą błoto,
Mego obrońcy winienby pochwycić prawo,
Ten najsrożej się znęca nad mą czcią i sławą;
Nie uroni przed światem sposobności cienia,
By mnie krzywdzić przez swoje niskie podejrzenia;
Ba, więcej! od posądzeń do wybuchów skory,
Do najsroższych jest zniewag gotów każdej pory.

Miast czynić jak kochanek, co, nad wszystko w świecie,
Lęka się krzywdę zrobić wielbionej kobiecie,
Co skarży się łagodnie i ze czcią nieśmiałą
Stara się przejrzeć, co mu niejasnem się zdało,
On, w posądzeń swych szale nie zważając na nic,
W zniewagach swych ostatnich już dochodzi granic.
Lecz nie chcę dzisiaj patrzeć z sercem nieugiętem
Na szaleństwo, co winno mnie przejąć dlań wstrętem,
I, w dobroci mej, daję mu sposób, co zmienia
Nową obrazę w środek do jego zbawienia.
Ten, którym właśnie zniosła, twój wybuch zuchwały,
Wynikł z tego, co oczy twe cudem ujrzały:
Temu coś widział, przeczyć ja zgoła nie myślę,
I nie dziw, że zbudziło troskę w twym umyśle.
DON GARCJA:
A czyż nie...
DONA ELWIRA:
Jeszcze chwilkę wysłuchaj z spokojem,
A dowiesz się niezwłocznie o wyroku moim.
Wraz ujrzym, jakim losy nasze pójdą biegiem.
Stoisz oto, mój książę, nad przepaści brzegiem;
I wedle tego jaki twój wybór dziś będzie,
Lub cię głębiej w nią strąci, lub z niej wydobędzie.
Jeśli, mimo powodów słusznego zdziwienia,
Zdołasz się wszelakiego wyrzec podejrzenia,
I nie zażądasz innych prób, niż słowo moje,
By uśmierzyć swej duszy próżne niepokoje;
Jeśli, n a mej jedynie polegając wierze,
Uznasz niewinność moją pokornie i szczerze,
I depcąc tę nieufność co duszą twą włada,
Uwierzysz w to, co serce ci moje powiada,
Ta uległość, to korne poddanie swych myśli,
Pamięć minionych zbrodni w mej duszy wykreśli;
Cofnę natychmiast wyrok ów, który w tej dobie
W słusznym gniewie wyrzekłam, książę, przeciw tobie,
I, gdy mi wolno będzie szukać kiedy związków,

Nie depcąc urodzenia swego obowiązków,
Me serce, twą ufnością ujęte, gotowo
Miłości twej dać w zakład przyrzeczenia słowo.
Lecz, niechaj książę teraz dobrze słuchać raczy:
Jeśli tak mało dla cię ta ofiara znaczy,
Iż zawahasz się, w nowej zazdrością wybuchu,
Poświęcić mi jad zwątpień co zlągł się w twym duchu,
Jeśli ci za ufności nie starczy ostoję
Ani krwi mej dostojność, ani słowo moje,
Jeśli niewiara owa, co w sercu twem gości,
Zażąda jawnych oznak mojej niewinności,
I zmusi mnie, bym dała świadectwo niezbite,
Żeś niesłusznie znieważył bezbronną kobietę,
Gotowam na to: wyrok twój będzie spełniony;
Lecz nic więcej nie żądaj już, książę, z mej strony,
Praw twych do mnie tem samem zrzekasz się na zawsze,
I gotowam tu złożyć przysięgi najkrwawsze,
Że, jakiebądź mi losy na ziemi pisane,
Raczej śmierć ponieść zdołam, niż twoją zostanę.
Otom ci nakreśliła jasno drogi obie:
Teraz możesz wybierać w którym chcesz sposobie.
DON GARCJA:
Wielkie nieba! czyż były na świecie przykłady
Tak chytrego podejścia i tak niecnej zdrady?
Wszystkie piekielnych kunsztów najczarniejsze złości
Czemże są wobec takiej szpetnej przewrotności?
Ha, czyż kto znalazł sposób, aby czyjeś serce
W straszliwszej, okrutniejszej pogrążyć rozterce?
Och, jak ty dobrze umiesz używać w potrzebie
Tej słabości bezmiernej, jaką mam dla ciebie;
Jak umiesz na swą korzyść zwracać czucie owo,
Co z twych zdradzieckich oczu wciąż czerpie moc nową!
Nie mając już wykrętów, zaczyna się sprzeczki,
W łaskawem przebaczeniu szuka się ucieczki.
Z swej udanej słodyczy ukułaś zabawkę,
By zająć mnie nią w chwili gdym wykrył twą sprawkę;

Swym misternym wyborem i serca ofiarą
Pragniesz zasłonić zdrajcę przed pomstą i karą;
Tak, pragniesz mnie odciągnąć przez sztuczki tak grube
Od światła co przynosi ci niechybną zgubę;
I dusza twoja, biorąc niewinności maskę,
Godzi się wyjaśnienia udzielić mi łaskę,
Pod warunkiem, na który — o to właśnie chodzi —
Mniemasz, iż serce moje nigdy się nie zgodzi.
Lecz w tej sprawie zawiedzie twoją ufność ono:
I owszem, racz wystąpić z tą słynną obroną
Chcą wiedzieć, jakim cudem, jakiem kłamstwem śmiałem
Zdołasz usprawiedliwić to, na co patrzałem.
DONA ELWIRA:
Pomnij więc, że, kierując w ten sposób tą sprawą,
Na zawsze do Elwiry serca tracisz prawo.
DON GARCJA:
Zgoda: wszystko przyjmują; po tem co się stało,
Strata ta dla mych uczuć stanowi dość mało.
DONA ELWIRA:
Pożałujesz, że zmuszasz mnie do tego środka.
DON GARCJA:
Nie, nie, twa sztuczka z godną się odprawą spotka.
To mnieby należało przestrzec panią raczej,
Że innemu tu dola żałosna się znaczy,
I bądź pewna, że zdrajca, kimkolwiek jest zgoła,
Życia przed mą wściekłością ocalić nie zdoła.
DONA ELWIRA:
Nie! dość już tej słabości! zbyt długo już muszą
Dumie swojej zadawać tak ciężkie katusze:
Zostawmy niewdzięcznika: i, w szału godzinie,
Skoro sam pragnie ginąć, pozwolmy, mech ginie.
Elizo! do don Garcji: Ujrzy książę to, czego wymaga;
Lecz przysięgam: to twoja ostatnia zniewaga.


SCENA DZIEWIĄTA.
DONA ELWIRA, DON GARCJA, ELIZA,
DON ALWAR.

DONA ELWIRA do Elizy:
Idź i wróć tu natychmiast z tą drogą istotą...
Spiesz, rozumiesz m nie: powiedz, że proszę ją o to.
DON GARCJA:
I ja zdołam...
DONA ELWIRA: Twój wyrok zostanie spełniony.
ELIZA na stronie, odchodząc:
Oto nowy szaleństwa dowód z jego strony.
DONA ELWIRA:
Staraj się jeno, książę, by w tak cnym zapale
Aż do końca się gniew twój utrzymał wytrwale;
A zwłaszcza pomnij dobrze, kosztem ceny jakiej
Zgodziłeś się okupić te prawdy oznaki.


SCENA DZIESIĄTA.
DONA ELWIRA, DON GARCJA, DONA INEZ
w męskiem przebraniu, DON ALWAR, ELIZA.

DONA ELWIRA do don Garcji, wskazując mu
donę Inez:
Oto masz tu przed sobą przedmiot, Bogu dzięki,
Co źródłem twoich szaleństw, a mojej udręki.
Czy jeszcze teraz zazdrość twoja się odważy
Przeczyć, że donę Inez poznaje w tej twarzy?
DON GARCJA:
O nieba!
DONA ELWIRA: Zaś, jeżeli wściekłości twej siła
Nawet wzroku twojego użytek zmąciła,
Innych oczu poradzić się będzie najprościej,
Które ci nie zostawią żadnej wątpliwości.
Śmierć jej podstępem była jeno, co ją chroni

Od niecnych prześladowców wytrwałej pogoni;
I, pod takiem przebraniem, od pościgu zdala,
Odzyskaną swobodą cieszyć się pozwala.
Do dony Inez.
Wybacz, hrabino, jeśli, udręczona srodze,
Zdradzam twe tajemnice i ufność zawodzę:
Ale zuchwalstwo księcia, istotnie bez granic,
Czynom moim swobody nie zostawia na nic,
I ma cześć, posądzeniem ustawnem ścigana,
Wciąż musi świadectw szukać dla oczu tyrana.
Uścisk nasz, pochwycony przez niego ukradkiem,
Tysiącznych zniewag dla mnie stał się dziś zadatkiem.
Do don Garcji:
Tak, oto jest przyczyna twej wściekłości całej,
Oto dowód, którego żądałeś, zuchwały!
Niechaj więc przemoc twoja tryumfem się poi,
Ze otrzymałeś światło wedle woli swojej;
Lecz wiedz, że w sercu mojem odtąd już na zawsze
Zniewagi tej pociski utkwiły najkrwawsze,
I że, jeśli naruszę kiedy ślub mój święty,
Niechaj mnie wiecznie ściga gniew niebios zawzięty,
Niech od piorunu w proch się rozsypie ma głowa,
Gdybym kiedy wysłuchać cię była gotowa!
Chodź, hrabino, uchodźmy z tych miejsc, gdzie, jak zmora,
Ciąży na nas spojrzenie wściekłego potwora;
Uchodźmy, i na wieki trzymajmy się zdała
Od poczwary, co wszystko jadem swoim kala,
I w modlitwie do niebios skupmy wszystkie siły,
Aby nas z ręki jego rychło wyzwoliły.
DONA INEZ:
Książe, twoje krzywdzące posądzenie padło
Na nieskalane cnoty niewieściej zwierciadło.


SCENA JEDENASTA.
DON GARCJA, DON ALWAR.

DON GARCJA:
Jakże żałosna jasność owładła mym wzrokiem,
Zanurzając me zmysły w zdrętwieniu głębokiem,
I zostawiając mojej udręczonej duszy
Jeno smutną świadomość wieczystej katuszy.
Ach, don Alwarze, słuszną była twoja rada,
Lecz snać piekieł mnie samych opętała zdrada,
I snać ich wolą było, w tej straszliwej dobie,
Bym najcięższego wroga odnalazł sam w sobie.
Cóż mi z tego, zaprawdę, iż mej duszy wnętrze
Miłości przepełniają żary najgorętsze,
Jeśli ciągłem szaleństwem, co szczęście me grzebie,
Zdołam jeno nienawiść jej ściągnąć na siebie?
Trzeba, trzeba mi pomścić moim słusznym zgonem
Tę zniewagę spełnioną w zapędzie szalonym.
I cóż mi pozostaje zresztą w tej godzinie?
Straciłem to, dla czego żyć chciałem jedynie;
Jeśli mogłem się wyrzec całej swej nadziei,
Czemużbym nie miał życia wyrzec się z kolei?
DON ALWAR:
Panie...
DON GARCJA:
Nie, don Alwarze, mówiłbyś daremnie:
Postanowienia tego nic nie wzruszy we mnie.
Lecz trzeba, bym krwi własnej wylewając strugi,
Oddał księżniczce jakieś wspaniałe usługi;
W tej szlachetnej pobudce pragnę szukać zatem
Sposobów, jak mam chlubnie rozstać się z tym światem;
Czynem potężnym sprawić, aby moją panią
Żal zdjął za mną choć trochę, gdy już legnę za mą,
I aby pomyślała, widząc się pomszczoną:
„Nazbyt gwałtowna miłość strawiła to łono“.
Trzeba, aby w tej chwili ma pomsta skrzydlata,

Cios śmiertelny wraziła w piersi Moregata,
I by ten czyn, co godny jest zaiste męża,
Ziścił się, nim Kastylia dobędzie oręża.
W ten sposób, co podwójnie chęć moją rozpala,
Zdołam wydrzeć tę chwałę nadziejom rywala.
DON ALWAR:
Gdybyś tego dokonał, książę, wówczas, myślę,
Że pamięć krzywd-by zbladła w księżniczki umyśle;
Lecz narażać się...
DON GARCJA: Dalej! Wkrótce świat zobaczy,
Do czego zdolnem serce w nadmiarze rozpaczy.




AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA.
DON ALWAR, ELIZA.

DON ALWAR:
W istocie, to dla księcia był cios nazbyt krwawy:
Dopiero co plan powziął tej świetnej wyprawy;
W pragnieniu aby zdrajcę skarać własną ręką,
Nad swej rozpaczy zdołał zapanować męką;
Odwaga jego, czynu świętą żądzą gnana,
Poprzysięgła nie wracać bez głowy tyrana,
Okupić wszystkie winy i zyskać w tej mierze
Pewność, że mu tej chwały rywal nie odbierze;
Aliści, już po drodze, zewsząd biegną wieści,
Co serce jego łamią nadmiarem boleści;
Ze ów rywal, ubiegłszy go w świętej potrzebie,
Odniósł tryumf, którego on pragnął dla siebie,
I mężną dłonią zdrajcy wydzierając życie,
Przyspieszył don Alfonsa szczęśliwe przybycie,
Który, na czele wiernych swych lenników rzeszy,
Po księżniczkę, swą siostrę, na ten zamek spieszy.
Toż (w czem niema dziwnego nic) mówią dziś wszędzie,
Ze dłoń dony Elwiry owym darem będzie.
Którym brat chce opłacić usługę wspaniałą
Ramienia, co tron ojców w ręce mu oddało.
ELIZA:
Tak, wieść ta aż w te mury ze wszech stron przenika;
Potwierdzają ją również listy don Ludwika,
Który pisze księżniczce, iż cała Leona
Jej przybycia wraz z bratem czeka utęskniona,
I że tam, gdy wojennych surm umilkną dźwięki,
Małżonka ma otrzymać z brata swego ręki.

W słowach jego, choć zwięzłych, dość jasno wskazanem,
Że don Sylwjo ma zostać jej mężem i panem.
DON ALWAR:
Ten cios dla serca księcia...
ELIZA: Ciężki jest, przyznaje,
I los jego współczucia godnym mi się zdaje.
Jednakże sprawa jego, jeśli się nie mylę,
Drogą jest jeszcze sercu, które skrzywdził tyle;
I nie widzę, ażeby ten zamach szczęśliwy
Dla księżniczki był źródłem radości zbyt żywej;
Owo brata przybycie i ten list, jak wnoszę,
Również...


SCENA DRUGA.
DONA ELWIRA, DONA INEZ przebrana za mężczyznę,
ELIZA, DON ALWAR.

DONA ELWIRA:
Poproś tu księcia, don Alwarze, proszę.
don Alzuar wychodzi.
Do dony Inez: Pozwól, abym słów kilka rzekła mu przy tobie
O zdarzeniach, co spadły w tak nagłym sposobie;
I nie chciej mnie oskarżać o uczuć przemianę,
Jeśli w mej nienawiści dla niego ustanę.
Los jego się sprzeciwia niechęci tak żywej.
I bez mojej niełaski dość jest nieszczęśliwy;
A niebo, co go dzisiaj karze tak niezmiernie,
Wysłuchało przysięgi mej aż nazbyt wiernie.
Mszcząc się za jego zniewag ciosy niesłychane,
Poprzysięgłam, że jego nigdy nie zostanę,
Jednak dziś, odkąd ziścił los przysięgę ową,
Zda mi się dla miłości jego zbyt surową;
I cios, co chęci jego tak smutnie odpłaca,
Gasi moją urazę i tkliwość mą wraca.
Tak, w słusznym moim gniewie pomszczona zbyt srodze,
Własnych dla niego uczuć surowość łagodzę;

Pragnęłabym współczuciem, co w sercu mem gości,
Ulżyć losowi jego nieszczęsnej miłości;
mniemam, gdy ból jego ukoić się silę,
Że zasłużył z mej strony przynajmniej na tyle.
DONA INEZ:
I ja nie sądzę, pani, by uczucie owo
Mogło nagany czyjej ściągnąć na cię słowo.
To, co dla ciebie... Idzie: na obliczu bladem,
Jakże ciężkim mu boleść wyryła się śladem.


SCENA TRZECIA.
DON GARCJA, DONA ELWIRA, DONA INEZ
przebrana za mężczyznę, ELIZA.

DON GARCJA:
Jedynie, pani, na twe wyraźne rozkazy
Staje przed tobą przedmiot twej ciężkiej odrazy...
DON ELWIRA:
Książę, nie mówmy więcej o urazie m ojej:
Dola twoja mą duszę odmiennie dziś stroi;
I, pod wpływem jej smutku, jakgdyby czarami,
Gniew mój cały wygasa, książę: pokój z nami.
Tak, jakbądź twoją miłość słusznie dziś spotkało
To brzemię, co druzgocze jej nadzieję całą,
Jakbądź mnie obraziłeś, w swych podejrzeń szale,
Tak, iż w śmiecie zniewagi równej niema wcale,
Wyznam ci, iż twa boleść dotyka mnie tyle,
Iż cieszyć się z tych wieści daremnie się silę;
Że przeklinam zwycięstwo, za którego sprawą
Ktoś do serca mojego rości sobie prawo,
I chciałabym czas wrócić, szczęsny stokroć razy,
W którym nic nie dzieliło nas, krom mej urazy.
Jednak wiesz, książę, jak los możnych tego świata
Z dobrem i chwałą państwa najściślej się splata,
I że dziś niebo, w niemal cudownym sposobie,
Króla mi zsyła w brata mojego osobie.

Poddaj się proszę, książę, jak ja się poddaję,
Prawom, w których nas więżą kraju obyczaje,
Tak, jeśli miłość twoja dziś cierpi zbyt wiele,
Niechaj ją to pocieszy, ze ja boi ten dzielę,
I niechaj się nie stara, przeciw niebios mocy,
Uciekać się do swego oręża przemocy:
Słabością-by niegodną było z twojej strony,
W nieszczęściu swojem, w gwałcie szukać dziś obrony;
I gdy nie możem wstrzymać tego co się stanie,
Wówczas dowodem cnoty najwyższej — poddanie.
Nie walcz więc z tem, co snać już pisane u góry,
Otwórz mojemu bratu te Astorgi mury,
Pozwól, abym, przyjmując obowązki nowe,
Jego królewskiej woli poddała mą głowę,
A to czego odemnie spodziewać się mogą,
Mniej, niźli mniemasz, dla cię skończy się złowrogo.
DON GARCJA:
Dobrocią to z twej strony, pani, nieskończoną,
Że trudzisz się pocieszać duszę mą zgnębioną:
Bez takich względów możesz spuścić na mą głowę
Twych nowych obowiązków wyroki surowe.
Nic ci nie rzekę, pani, wobec tego ciosu:
Na wszystko zasłużyłem najgorsze od losu,
I wiem, cobądź mi przyszłość wróży niełaskawa,
Że utraciłem wszelkie do szemrania prawa.
W jakiż sposób, niestety, mogłyby me wargi
Rościć sobie dziś praw o do najlżejszej skargi
W oczach twoich po stokroć wstrętem się okryłem,
Twoje boskie powaby niecnie znieważyłem;
I kiedy, chcąc okupić nazbyt ciężkie winy,
Me ramię sposobności chwyta się jedynej,
Wówczas, los mój złowrogi patrzeć mnie zniewala,
Tak chęci me wyprzedza dziś oręż rywala!
O czem więc marzyć mogę, do czegóż m am dążyć?
Wartem losu, co ma mnie już do cna pogrążyć,
I patrzę nań, nie śmiejąc przeciw jego mocy

Wzywać twojego serca łaskawej pomocy.
W nieszczęściu tem ostatniem, zostaje mi jedno:
Wydrzeć katuszom ziemskim duszę moją biedną,
I sprawić, by śmierć sama, posłuszna mej woli,
Wybawiła me serce z tak srogiej niedoli.
Tak, don Alfonso tutaj zjawi się niebawem;
Z nim spieszy rywal, silny sojusznika prawem;
Zda się, na skrzydłach tutaj przyleciał z Leony,
By z rąk twoich otrzymać usług swoich plony.
Nie obawiaj się, pani, abym chciał tą dłonią
Stawić opór wybawcom, co tu spieszą po nią;
By cię zatrzymać, twojem przyzwoleniem zbrojny,
Bodaj ze światem całym stanąłbym do wojny;
Lecz nie mnie, przedmiotowi twojej nienawiści,
Śnić o szczęściu, co nigdy dla mnie się nie ziści;
I nie pragnę, daremne wszczynając zawody,
Twym słusznym chęciom stawiać najmniejszej przeszkody
Nie, pani, uczuć twoich krępować nie myślę:
Zostawiam ci swobodę wszelką w twym zamyśle;
Bronić zwycięzcy wstępu w ten gród się nie silę,
I do ostatniej kropli swój kielich wychylę.


SCENA CZWARTA.
DONA ELWIRA, DONA INEZ, ELIZA.

DONA ELWIRA:
Nie sądź, pani, że tylko jego los tak smutny
Jest dla mej duszy źródłem żałości okrutnej:
Wierzaj mi, iż me serce najsrożej boleje
Nad ciosem, co wraz grzebie i twoje nadzieje;
Iż żywiej mówi przyjaźń niźli miłość do mnie,
I że, jeśli zgnębioną czuję się ogromnie,
To iż patrzę, jak niebios zrządzenie w tej dobie
Mnie użyło, by gniew swój wywierać na tobie,
I sprawiło, iż oczy me żaru są winne,
Co zdradza czucia, tobie jedynie powinne.

DONA INEZ:
To los, za który, pani, twoje piękne oczy
Niesłusznie dzisiaj wyrzut i zgryzota tłoczy.
Jeśli zbyt nikłe wdzięki mej skromnej postaci
Sprawiły, iż kochanek zmiennością mi płaci,
Wierzaj, od tego ciosu mniej serce mnie boli,
Gdy ty, księżniczko, jesteś sprawczynią mej doli;
I zmienności tej sobie za hańbę nie liczę,
Gdy za swój cel ma twoje, tak słodkie oblicze.
Jeśli me serce smutkiem napełnia ta sprawa,
To stąd, iż twym pragnieniom, pani, w poprzek stawa,
I w żalu, co z przyjaźni dla cię szczerej płynie,
Me nazbyt mdłe powaby oskarżam jedynie,
Iż nie umiały do się przykuć serca, które
Twym chęciom zadać może tak ciężką torturę.
DONA ELWIRA:
Oskarżaj raczej swoją skrytość niepoczciwą,
Co taiła serc waszych wymianę tak żywą.
Takie zwierzenie, prościej zmierzając do celu,
Obu nam oszczędziłoby udręczeń wielu;
I hołd zmiennika, słusznym chłodem z mojej strony
W samem zaraniu pierwszem do szczętu zmrożony,
Mógłby...
DONA INEZ: Oto don Sylwjo; witaj swego pana.
DONA ELWIRA:
Możesz tutaj pozostać przezeń niewidziana:
Ale nie odchodź, proszę, hrabino, albowiem
Chcę, abyś była świadkiem tego co mu powiem.
DONA INEZ:
Więc dobrze; choć rozsądek sam powiada zdrowy,
Że lepiej-by nie słyszeć podobnej rozmowy.
DONA ELWIRA:
Skutek jej, jeśli niebo mych chęci wysłucha,
Nie powinien być przykry dla twojego ucha.


SCENA PIĄTA.
DON ALFONSO (mniemany don Sylwio), DONA
ELWIRA, DONA INEZ w męskiem przebraniu, ELIZA.

DONA ELWIRA:
Nim przemówisz, gorąco prosić się ośmielę,
Byś mnie panie, pozwolił słów wyrzec niewiele,
Do uszu naszych wieść już doniosła twe czyny,
Co skroń twoją w tak świetne znów stroją wawrzyny;
Podziw u wszystkich budzi to, iż w czas tak krótki,
Dla sprawy tak przemożne uzyskałeś skutki,
Wtem dobrze, że, za takie przyjaźni dowody,
Nie można żądać nazbyt wspaniałej nagrody,
I że wdzięczności długi są nieopłacone
Za czy, co bratu ojców przywraca koronę.
Lecz, jakichbądź ci przewag ta wdzięczność użyczy,
Chciej szlachetnie korzystać ze swojej zdobyczy,
I nie dozwól, by owa szczęsna losów kolej
Stała się dla mnie jarzmem najsroższej niewoli,
By twa miłość, co zna wszak serca mego wnętrze,
Upierała się gwałcić me czucia najświętsze,
I zadała, by brat ów, jeśli to się stanie,
Od łez siostry poczynał swych
Wszak są w Leonie serca, które, w tej potrzebie,
Piękniejszą mogą stać się nagrodą dla ciebie,
I czyn twój wszak wspanialszej podzięki wymaga,
Niż daru serca, co się oddać samo wzdraga.
Czyż można czuć w swej duszy radości choć trocha,
Gdy przemocą zdobywa się to, co się kocha?
Nazbyt smutna to zdobycz, iw sposób tak szpetny
Nie chce zostać szczęśliwym kochanek szlachetny;
Nie pragnie nic zawdzięczać prawom obowiązku,
Co wbrew sercu nakłania nas do tego związku,
I zbyt wzniosłe dla lubej swe żywi zamiary,
Aby spokojnie ścierpieć widok tej
Nie iżby chciało serce me innej osobie

Oddać to, czego dzisiaj śmie odmawiać tobie;
Nie, p an ie; niech ci dosyć mej przysięgi będzie,
Że nikt inny mych uczuć tkliwszych nie posiędzie,
I że raczej w świętego ustronia zakątku...
DON ALFONSO:
Dosyć długom słów twoich, pani, słuchał wątku;
I gdyby nie wzruszenie, co miota twem łonem,
W dwóch słowach-by już wszystko było wyjaśnionem.
Wiem, że wieść, co obiega dzisiaj miasto całe,
Mnie śmierci Moregata chce przypisać chwałę;
Gdy tymczasem to ludu oburzenie święte,
U don Ludwika zręczną znalazłszy zachętę,
Zdobyło sobie zaszczyt tak świetnego czynu,
W który mnie, nazbyt chlubnie, zdobią usta gminu.
Co zaś mogło przyczyną być pogłoski całej,
To to, że, aby ziścić swój zamiar tak śmiały,
Don Ludwik, nader chytrze, wieść rozpuścił z góry,
Że ja, na czele moich, już wdarłem się w mury:
I, przez taką pogłoskę, poruszył do broni
Lud, co, wraz z życiem, mitrę zdarł z tyrana skroni:
Tak on, w swej roztropności, rzecz tę poprowadził,
Jak mi to właśnie jeden z jego ludzi zdradził.
Lecz wraz innej się stałem tajemnicy panem,
Co, jak mnie, i was dziwem zdejmie niesłychanym.
Pani czekałaś brata, króla zaś Leona:
Oto w mojej postaci chęć wasza ziszczona.
Tak, jam jest don Alfonso, i to, że niebiosy
Pod obcem mianem dały ocalić me losy,
To zasługa przyjaźni, która don Ludwika
Wiązała do mojego ojca nieboszczyka:
Zacny starzec sam posiadł całą tajemnicę,
I sam jeden znał imię, którem dziś się szczycę.
Lecz odmienne mnie teraz zaprzątają troski:
Nie abym w czembądź woli chciał złorzeczyć boskiej
Za ową zmianę losów i by, w tej rozterce,
Doli kochanka miało kląć dziś brata serce:

Miłość moja przyjęła zgoła bez szemrania
Los, co gorętszych dla cię uczuć jej zabrania;
I związek krwi, w łańcuchy nas kując niewinne,
Tak uprzątnął w mem sercu wszelkie czucia inne,
Że dziś w tem sercu pamięć jeno tkliwa gości
Tak słodkich więzów mojej najpierwszej miłości,
I chęć, aby Inezie wrócić w tej godzinie
Czucia, co dla niej winny oddychać jedynie.
Lecz dziś los jej niepewny troską moją całą,
I, jeśli to co mówią prawdą-by być miało,
Próżno tron mój mnie czeka i wzywa Leona:
Wszelki powab straciłaby dla mnie korona,
I, jeżeli jej pragnę, to tylko, by skronie
Uwieńczyć tej, dla której serce moje płonie,
I nagrodzić tych zrządzeń szczęśliwym wypadkiem
Krzywdę, którąm wyrządził jej cnotom tak rzadkim.
Pani, twoim spodziewam się usłyszeć głosem
O losie jej, co moim jest zarazem losem;
Przyspiesz więc, wieść mi niosąc radosną lub smutną,
Lub me najwyższe szczęście, lub żałość okrutną.
DONA ELWIRA:
Nie dziw się, panie, że mi słów braknie na chwilę;
Można się zdumieć, słysząc nowości aż tyle;
Nie zdołam więc wydobyć z ściśniętego gardła,
Czy dona Inez żyje, czy śmiercią pomarła,
Lecz ten oto rycerzyk, a jej sługa prawy,
Zdoła ci może lepiej wyłożyć te sprawy.
DON ALFONSO poznając donę Inezę:
Ach, pani, jak wyrazić zdołam szczęście moje,
Iż widokiem twych boskich powabów się poję.
Lecz ty, z jakiemż uczuciem przyjmiesz serce owo
Co swą zmiennością...
DONA INEZ: Strzeż się wymawiać to słowo,
I wspominać, iż serce, tak bardzo mi drogie,
Mogło knuć dla mych uczuć plany tak złowrogie.
Nie wierzę w to; wymówek nie chcę słyszeć zgoła:

Z księżniczki strony nic mnie urazić nie zdoła,
I płomień mój wybaczyć zapały jest gotów
Zrodzone z uwielbienia tak świetnych przymiotów.
Ten hołd cię w moich oczach nie czyni dziś winnym,
I wiedz, że, gdybyś skalał się jakimbądź innym,
Napróżno-byś się starał przebłagać tę wzgardę,
Którąby ci przysięgło serce moje harde;
I ani żal najsroższy, ni przysiąg wyrazy,
Nie zatarłyby w duszy mej takiej obrazy.
DONA ELWIRA:
Bracie (pozwól wymawiać mi to słodkie miano),
Jakieś swą siostrę taką ucieszył przemianą!
Jakże wielbię twój wybór i jakżem szczęśliwa,
Iż przyjaźń naszą nowe zacieśnią ogniwa!
Że dwa serca szlachetne, które cenię tyle...


SCENA SZÓSTA.
DON GARCJA, DONA ELWIRA, DONA INEZ
w męskiem przebraniu, DON ALFONSO, ELIZA.

DON GARCJA:
Zechciej powstrzymać, pani, swą radość na chwilę,
I pozwól, bym do grobu mógł zstąpić z tą wiarą,
Że powinność jest dla cię niejaką ofiarą.
Wiem, że możesz swem sercem rozrządzać dowoli,
I nie pragnę w czemkolwiek krępować twej doli:
Widzisz to, pani, dobrze, i wiesz, dokąd sięga
W mem posłuszeństwie twoich rozkazów potęga.
Jednak, patrzeć na owo radosne wesele,
To, wyznaję, dla moich sił jest nazbyt wiele,
I na ten widok czuję, jak w duszy mej bucha
Żar, co rozkazów moich niełatwo usłucha;
Tak, lękam się, że może nie zdołałbym sprostać
Pełnej czci uległości, w której chcę pozostać.
Wiem, że rozkaz twój, pani, wyraźnie mi wzbrania,
Podnosić w mem nieszczęściu jakoweś szemrania;

Przysiągłem to na miłość którą żywią dla niej,
I pragną umrzeć, będąc ci posłusznym, pani.
Lecz twa gwałtowna radość, jeszcze raz przyznają,
Na próbą nazbyt ciężką me czucia podaje,
I w takiem przejściu, dusza najbardziej powolna
Nie zawsze swe wybuchy powściągnąć jest zdolna.
Pani, racz mi oszczędzić tej mąki straszliwej;
Wstrzymaj na chwilą swoje weselne porywy,
I jakbądź cię ten płomień rozpala ochoczy,
Pozwól, niech nań nie patrzą me nieszczęsne oczy.
Wszak to najmniejsza łaska, o jaką z twej strony
Może błagać kochanek tak srodze wzgardzony.
Twoich udręczeń, pani, kres już niedaleki,
Wnet uciesze cię, z oczu twych schodząc na wieki.
Pójdą tam, gdzie ma dusza, zbyt pełna boleści,
Dowie się o twych ślubach jeno z głuchej wieści:
A wieść ta, cios zadając czuciom niewygasłym,
Ostatniej mej godziny wraz stanie się hasłem.
DONA INEZ:
Twa skarga, książę, nazbyt jest niesprawiedliwą.
Twej boleści księżniczka współczuje zbyt żywo,
A radość, którą sobie wykładasz inaczej,
Płynie z wesela jeno, co tobie się znaczy;
Tak, serce jej się szczęściem podwójnem rozpala,
Widząc brata w osobie twojego rywala:
Oto don Alfons, który, dufny w swoje prawa,
Zbywszy już tajemnicy w oczach świata stawa.
DON ALFONSO:
Me serce, Bogu dzięki, po męczarni długiej,
Uwieńczone zostało nad swoje zasługi,
I tem większa w niem radość w tym błogim dniu gości,
Iż może się przysłużyć, panie, twej miłości.
DON GARCJA:
Wielką jest twa łaskawość, panie, bez wątpienia,
Ziszcza ona najtkliwsze duszy mej pragnienia;
Cudem, na który patrzą, jak olśniony stoją,

I każdy, prócz mnie, widziałby w nim szczęście swoje.
Lecz właśnie owo niebios zrządzenie jedyne,
W oczach mej pani znaczy moją wielką winę,
Iżem na nowo popadł w to podejrzeń piekło,
Którego się tylekroć me serce zarzekło,
I które, mimo twoje względy najłaskawsze,
Od celu pragnień znów mnie odsuwa na zawsze.
Tak jest, przyczyn do gniewu zbyt wiele już daję:
Ja sam się przebaczenia niegodnym uznaję;
I jakbądź się dziś losy nam szczęśliwsze śmieją,
Śmierć jedynie, śmierć dla mnie ostatnią nadzieją.
DONA ELWIRA:
Nie nie, pokora twoja, pomimo twych zbrodni,
Uczucia me nastraja dla ciebie łagodniej.
Zwalnia mnie od mych przysiąg hołd sercu tak miły;
Twe żale, twe nieszczęścia, skargi, mnie wzruszyły;
W każdym czynie jaśnieje nadmiar twej miłości,
I twa choroba, książę, godną jest litości.
Widzę, że trzeba znaleść pobłażania nieco
Dla żarów, które nieba w sercach ludzkich niecą;
Słowem, zazdrosny czy nie, gdy król mój pozwoli,
Możesz, książę, dziś witać koniec swych niedoli.
DON GARCJA:
Boże, co mym najśmielszym chęciom czynisz zadość,
Dozwól sercu, by zniosło tę nadmierną radość!
DON ALFONSO:
Oby ten związek, cudem od niebios zesłany,
Na zawsze serca wasze zjednoczył i Stany.
Lecz czas nagli, Leona do siebie nas wzywa:
Spieszmy, by w niej umocnić wierności ogniwa,
A gdyby trzeba było, łącząc oręż bratni,
Zwolennikom tyrana cios zadać ostatni.




SZKOŁA MĘŻÓW.
KOMEDJA W TRZECH AKTACH

WSTĘP.

Molier nie był człowiekiem, któryby się łatwo poddawał zniechęceniu; jako dyrektor teatru zresztą, nie mógł sobie pozwolić na ten zbytek. Don Garcja zeszedł ze sceny 17 lutego 1661; w cztery miesiące potem Molier daje Szkołę mężów, a w sześć tygodni po niej, Natrętów: dwie trzyaktowe sztuki, obie wierszem!
Przystępując do omawiania tej komedji Moliera, natykamy się na fakt równie doniosły w jego życiu jak twórczości. Mam na myśli małżeństwo Moliera. Ale, zarazem, jest to sprawa ciemna i drażliwa. Stan dusz, pobudki, fakta nawet, świadectwa współczesnych, to las niepewności, sprzeczności, hipotez psychologicznych, zawsze bardzo ślizkich, cóż dopiero na tę odległość, w zupełnie innej epoce, środowisku. Będę zatem rozmyślnie suchy w streszczeniu tych rzeczy, nie chcąc popaść w fantazjowanie quasi-psychologiczne.
W lutym r. 1622 (zatem w ośm miesięcy po Szkole mężów, Molier, mając lat 40, żeni się z 19-letnią Armandą Béjart. Kto była Armanda Béjart? Kwestja zdaje się prosta, a jednak jest zawiła, i spowodowała wylew całego,„morza atramentu“, jak mówi jeden z biografów Moliera. Urzędownie i wedle aktu prawnego, była córką małżonków Béjart, a tem samem młodszą — znacznie młodszą – siostrą owej Magdaleny, dla której Molier porzucił dom rodzinny, i z którą wspólnie piastował „dyrektorstwo“ teatru w czasie wędrówek po prowincji. Ale są poważne poszlaki, że, w istocie, nie była ona siostrą, ale córką Magdaleny, i że akt prawny był aktem uczynności ze strony matki, która wzięła ten owoc córki na swój rachunek: ojcem był przypuszczalnie pewien szlachcic, postać nieco awanturnicza, nazwiskiem książę de Modène.
Wszystko to byłoby nam dość obojętne, gdyby nie miało się odcisnąć boleśnie na życiu Moliera, wytwarzając w nim stan ducha, któremu będziemy zawdzięczali Mizantropa. Było dość powszechnie znanem, iż Moliera łączyły z Magdaleną Béjart bliskie związki, które później przeobraziły się w przyjazń i koleżeństwo; to było dość, aby — wboec mnogości osób, którym Molier się naraził — spowodować komentarze około małżeństwa z domniemaną córką Magdaleny; a od tej obmowy był już tylko krok do innego przypuszczenia, nazbyt już szpetnego i zdolnego pociągnąć dla Moliera najgroźniejsze następstwa. I przed tem nie cofnęli się wrogowie Moliera w swoich paszkwilach.
Co skłoniło Armandę do poślubienia Moliera? Nie wiemy, ale mogło być tysiąc przyczyn. Mogła go poprostu pokochać: talent, sława, mir którego zażywał w swoim teatrze, mogły w jej oczach bardzo łatwo dopełnić niedostatków urody czy młodości tego czterdziestoletniego, pełnego życia mężczyzny. Zresztą, dla tego dziecka kulis, Molier był partją co się zowie! Może chciała być „dyrektorową“, może chciała dobrych ról, może ujęła ją ojcowska dobroć i serdeczność Moliera, u którego igrała dzieckiem na kolanach; może chciała go odebrać komu, np. pannie de Brie, ładnej aktorce z trupy Moliera? Powiedzmy że wszystko potrosze, a będziemy może najbliżsi prawdy. A Molier? miała to być wielka jego miłość, jedyna o której w życiu jego wiemy: dotąd pochłaniała go praca, czynność, ambicja. Miłość ta uczyni życie jego bolesnem.
Na razie, w epoce Szkoły mężów, jesteśmy na kilka miesięcy przed małżeństwem, ale już ku niemu idzie. I — mimo że wciąż trzeba nam być bardzo ostrożnymi — możemy mniemać, iż w sztuce tej wyraża się niejedno z uczuć i niejedna z nadziei Moliera, niejedna może z tych, któremi kołysała Armanda jego serce. Jestto pierwsza sztuka Moliera, w którą wciska się poniekąd pierwiastek osobisty; zarazem, w utworze tym, którego zarys wzięty jest, jak zwykle, z obcych źródeł, ujawnia się już wiele elementów twórczych nowej komedji, komedji Molierowskiej.
Między źródłami tej sztuki wymieniano dwie hiszpańskie komedje Lopego i Mendozy[7], dwie sztuki francuskie, i może jeszcze coś więcej. Napozór — poza starannem wierszowaniem — jesteśmy w świecie farsy, niezbyt odległej od Zazdrości Kocmołucha. Plac publiczny, zazdrośnik oszukany, klasyczny kochanek Walery etc. Ale, przedewszystkiem, trzeba powiedzieć, że intryga jest tu prowadzona nader misternie, a zarówno sposób wywiedzenia w pole, jak i wynikające stąd sytuacje są nietylko dalekie od grubych efektów, ale raczej subtelne i sprytne. Zarazem, intryga ta nie ma w sobie zagmatwań włoskiego imbroglio (jak naprzykład Zwady miłosne); tkwi cała wewnątrz sztuki. Dalej, przyjrzawszy się dobrze, możemy tu już odnaleźć nieco rysów obyczajowych: terenem akcji jest zawsze jeszcze ów „plac publiczny“, to prawda; ale ten plac publiczny zaczyna coraz bardziej znajdować się — we Francji. Sganarel, to współczesny mieszczanin starej daty; w wycieczce swej przeciw galantom, kreśli satyrą stroju modnisiów, takich właśnie jacy tłoczyli się na scenie przysłuchując się tej komedji; mówi o współcześnie wydanym edykcie przeciw zbytkowi, etc. Jestto, zarazem, jeszcze tradycyjny Sganarel, ale już prawie „charakter“: zgryźliwy, podejrzliwy, wszystko budujący na władzy, ciasny, ograniczony, łatwy do wywiedzenia w pole o ile ktoś zagra w jego dudką. Izabela — którą prześlicznie na krakowskiej scenie grała Jadwiga Mrozowska — to skojarzenie dziewiczego uroku z niepokojącą śmiałością i przebiegłością. Jestto więc już farsa bardzo uszlachetniona, podniesiona w skali o parą tonów, a miejscami pogłębiona.
Pogłębiona o cały morał; bo ta sztuka ma swój morał, swoją poważniejszą, dydaktyczną stroną, i w tem także jest nowa. Molier wypowiada ten morał to ustami Lizety, to Arysta, a można wnosić — czujemy to zresztą! — iż wyraża nim swój optymizm w wilją nowego życia, iż daje jego program. Nie trzeba gnębić młodych srogością, która sprawia iż dzieci nienawidzą rodziców; nie trzeba upokarzać kobiety nieufnością i skrępowaniem: trzeba w niej uznać i uszanować człowieka, pozyskać jej serce, ując ją, zdobyć sobie ufnością i przyjaźnią, a musiałaby być bardzo niegodziwa, gdyby się za to źle wypłaciła! Tak mówi stary Aryst, co młodszy odeń, ale zaciekły w swym konserwatyzmie — możnaby powiedzieć sarmatyzmie — Sganarel przyjmuje z urąganiem. I oto stajemy wobec wiekuistego problemu, który sformułował, zdaje mi się, wielki Monteskiusz, w chwili gdy, w młodszych latach, zabawiał się pisaniem Listów perskich: „Co bardziej skłania kobietę do niewierności, swoboda czy skrępowanie?“ Pytanie dotąd nierozwiązane. Bądź co bądź, w dobie ciasnego i tępego autorytetu mężowskiego i ojcowskiego despotyzmu, lekcja ta nie była bez znaczenia, i rozpoczęła te kampanię, którą wyda swej epoce Molier w imię większej ludzkości w stosunkach rodzinnych.
Jedna tylko rzecz jest tu niepokojąca dla moralisty. o ile chodzi o panną i jej opiekuna, wszystko dobrze. Ale, trzymając się dosłownie tytułu sztuki „Szkoła mężów“, można rozumieć tą komedję tak: cała historja z dwoma braćmi, opiekunami dwóch sióstr, jest poprostu sztuczną konstrukcją, stworzoną dla pogodzenia śliskiego tematu z surowym konwenansem sceny francuskiej i osiągnięcia godziwego rozwiązania. W swobodnym teatrze hiszpańskim, w sztuce która posłużyła za wzór Molierowi, chodzi wprost o żony, nie o pupilki. Otóż, przyjąwszy za fakt niemiły charakter Sganarela, czy i wówczas — jako żona — Izabela spotka się z tak sympatycznem rozgrzeszeniem, skoro, poszedłszy za głosem serca, zabłąka się w nocy pod strzechą kochanka? Ale nie czepiajmy się o to Moliera: on daje głos życiu, i życie przemawia jego ustami ze sceny.
Słusznie — jak to podniósł jeden z komentatorów Moliera — możnaby się dziwić jednemu: a to dlaczego Molier daje Arystowi aż 60 lat, czyniąc swą tezą w ten sposób nazbyt już karkołomną, podczas gdy, bez żadnej zmiany w tekście, mógłby on mieć lat np. czterdzieści, co na ówczesne pojęcia było już wcale sporo. Tak jak jest, akcent tej Leonory brzmi nieco fałszywie: przypomina ona ową panną, o której mówi rajfurka Frozyna w Skąpcu, iż przepada za starcami tak dalece, że zerwała małżeństwo, ponieważ narzeczony miał tylko 50 lat i nie nosiły okularów. Jeżeli to przedślubny optymizm (natchniony może układnością Armandy?), poniósł on tu Moliera stanowczo za daleko.




DO
JEGO WYSOKOŚCI KSIĘCIA ORLEANU
JEDYNEGO BRATA JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.
WASZA KRÓLEWSKA WYSOKOŚC!

Przychodzi mi tu ukazać oczom Francji dwie rzeczy, bardzo źle dobrane. Niemasz nic tak wielkiego ani tak wspaniałego, jak to imię które kładę na czele książki, a nic skromniejszego niż to co ona zawiera. Cały świat uzna szczególność tego zestawienia; niejeden powie słusznie, aby znaleść wyraz dla tej nierówności, że to tak, jakgdyby ktoś ozdobił gliniany posążek wieńcem z pereł i dyamentów, i ustawił wspaniałe portyki i pyszne łuki tryumfalne przy wejściu do lepianki. Jednak, Wasza Wysokość, za usprawiedliwienie winno mi posłużyć to, że, w tym wypadku, nie miałem przed sobą wyboru i że zaszczyt należenia do Waszej Królewskiej Wysokości nałożył mi nieodzownie obowiązek poświęcenia Jej pierwszego dzieła, które z własnej mej woli ma ujrzeć światło dzienne[8]. To nie dar który składam Waszej Wysokości, to obowiązek z którego się wywiązuję; nie godzi się wszak oceniać hołdu wedle tego co ktoś wraz z nim przynosi w ofierze. Ośmieliłem się przeto, Dostojny Panie, ofiarować Ci tę drobnostkę, ponieważ niewolno mi było nie dopełnić tej powinności; jeżeli zaś pozwalam sobie oszczędzić pięknych i chlubnych prawd, które możnaby tu o tobie, panie, powiedzieć, to przez słuszną obawę aby te podniosłe myśli nie uwydatniły jeszcze bardziej nikczemności mej ofiary. Nakazałem sobie milczenie, w nadziei iż znajdę, w swoim czasie, właściwsze miejsce do poruszenia tak godnego przedmiotu: wszystko co zamierzyłem w tym liście, to jedynie usprawiedliwić swój postępek przed oczyma całej Francji i dostąpić tego zaszczytu, aby móc powiedzieć tobie samemu, Wasza Królewska Wysokości, iż całem należnem Jej uszanowaniem, iż jestem
Waszej Królewskiej Wysokości Najniższym, najposłuszniejszym i najwierniejszym sługą,

J. B. P. Molière.


OSOBY:
SGANAREL bracia
ARYST
IZABELA siostry
LEONORA
LIZETA, towarzyszka Leonory.
WALERY, zalotnik Izabeli.
ERGAST, służący Walerego.
KOMISARZ.
NOTARJUSZ.
Rzecz dzieje się w Paryżu.
AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
SGANAREL, ARYST.

SGANAREL:
Mój bracie, nie spierajmy się napróżno oba;
Niech każdy sobie żyje, jak mu się podoba.
Jakkolwiek niepomału mnie przewyższasz wiekiem,
I miałbyś prawo być już rozsądnym człowiekiem,
Wyznaję, że twój przykład wcale mnie nie skłania,
Bym miał, w jakiejbądź rzeczy, słuchać twego zdania;
Ze mojego rozsądku wystarcza mi władza,
I że mój sposób życia całkiem mi dogadza.
ARYST:
Lecz nie innym.
SGANARÉL: Tak, innym z przewróconą głową,
Jak ty, mój bracie.
ARYST:Dzięki za uprzejme słowo.
SGANAREL:
Pragnąłbym więc usłyszeć, gdy już mowa o tem,
Za cóż nagany jestem tak srogiej przedmiotem?
ARYST:
Za tę zawziętość, z jaką twoja niechęć dzika
I świata i niewinnej zabawy unika;
We wszystkiem się lubuje w surowym pozorze,
I dziwactwem się znaczy nawet w tym ubiorze.
SGANAREL:
Pewnie za modą trzeba zdążać, twojem zdaniem,
I ona, nie ja, rządzić winna mem ubraniem?
Czyżby to może miał być morał twej piosenki,
Mój panie starszy bracie, gdyż nim, Bogu dzięki,

Jesteś o lat dwadzieścia, powiem prosto z mosta
(Choć i mówić nie warto, tak ta rzecz jest prosta),
Czy ma mnie ona skłonić, ażebym w tej mierze
Na fircyków się młodych wzorował manierze?
Abym kapelusikiem przybrał głowę małym,
Co pozwala się wietrzyć móżdżkom przemądrzałym?
Może białej peruki włósieniem obfitym,
Ludzką twarz mi zasłonić każesz jeszcze przytem?
U ramion mały płaszczyk nosić, miast opończy,
Zaś kołnierz, co zaledwo u pępka się kończy?
Mankiety, co wśród sosów pływają po misie,
I pludry w kształt spódniczki, jako ci modnisie?
Trzewiczki zdobne w wstęgi włożyć zamiast buta,
Na podobieństwo łapy kosmatej koguta?
Owe krezy, wśród których, w kunsztownym sposobie,
Co rano musisz więzić swoje nogi obie,
I stąpać rozkraczony, gdy już moda taka,
Co człowieka podobnym czyni do wiatraka?
Udałbym ci się pewnie w takim pięknym stroju,
Bo i ty sam się nosisz podług tego kroju.
ARYST: Do powszechnej należy stosować się miary,
Posłusznym jej być winien, czy młody czy stary.
Zbytek szkodzi we wszystkiem; stąd, człowiek, co w głowie
Ma rozum, tak w ubraniu czyni, jako w mowie:
Bez zbytniego pośpiechu i umiarkowanie,
Zwyczajów się kolejnej poddaje przemianie.
Nie mówię ja bynajmniej, ażeby iść torem
Tych, co wiecznej gonitwy za modą są wzorem,
I, w swej głupiej próżności, bardzo są nieradzi,
Jeśli kto w tych wybrykach ich samych przesadzi;
Lecz sądzę, że znów nie jest zbyt roztropnem wcale,
Tego, za czem świat idzie, unikać wytrwale,
I lepiej wraz z innymi zostać w głupców rzędzie,
Niż być mędrcem, co w wojnie z całym światem będzie,

SGANAREL:
Znać w tem starca, co, pragnąc wiek swój pokryć sztuką,
Własną siwiznę czarną przystraja peruką.
ARYST:
Szczególną jest twa troska, z jaką, niezbyt grzecznie,
Lata moje na pamięć mi przywodzisz wiecznie,
I zgryźliwość twa ciągłe drwinki sobie stroi
Tak z ubioru, jakoteż z wesołości mojej;
Jakgdyby już, skazanej na mękę powolną,
Starości tylko śmierci czekać było wolno;
Czyż, że czerstwość i żywość służyć jej nie mogą,
Nie godzi się jej nosić rzeźko i chędogo?
SGANAREL:
Cobądźbyś gadał, moim niezmiennym zamiarem
Póki życia pozostać przy mym stroju starym.
Chce mieć na łbie przykrycie, modne czy nie modne,
Pod którem głowa znajdzie schronienie wygodne;
Płaszcz dostatni i w którym, czy jesień czy zima,
Brzuch mój pod czas trawienia dość ciepło się trzyma,
Szarawary do mojej skrojone figury,
Trzewiki, w których noga nie cierpi tortury;
Taki był strój mych przodków, taki mnie dziś służy,
A komu się nie zdaje, niech oczy przymruży.


SCENA DRUGA.
LEONORA, IZABELA, LIZETA; ARYST i SGANAREL
rozmawiają pocichu niepostrzeżeni na przodzie sceny.

LEONORA do Izabeli:
Gdyby cię miał połajać, na mnie wszystko złożym.
LIZETA do Izabeli:
Zawszeż siedzieć zamknięta przed tym światem bożym?
IZABELA:
Taką już ma naturę.

LEONORA: Żal mi ciebie, siostro.
LIZETA do Leonory:
Brat jego mniej poczyna sobie z panią ostro;
Doprawdy, los dla pani nie był zbyt surowy,
Dając cię w ręce człeka, co ma rozum zdrowy.
IZABELA:
To cud, że mnie nie zamknął w domu na trzy spusty,
Lub nie kazał iść z sobą.
LIZETA: Śmiech porywa pusty!
Już jabym tam umiała wysłać go do djaska!
SGANAREL potrącony przez Lizetę:
Dokąd, moje panienki, dokąd, jeśli łaska?
LEONORA:
Nie wiemy jeszcze; chciałam, razem z siostrą, chwilę
Skorzystać dziś z pogody, co nęci tak mile;
Lecz...
SGANAREL do Leonory:
Panna sobie możesz uganiać po mieście,
wskazując na Lizetę:
Możecie iść na spacer, wszak we dwie jesteście.
Do Izabeli:
Panna się ani krokiem nie ruszy z pokoi.
ARYST:
Pozwólże jej, mój bracie, niech trochę pobroi.
SGANAREL:
Sługa brata najniższy.
ARYST: Wszak ich młodość z nami...
SGANAREL:
Młodość jest głupia; starość nie mędrsza czasami.
ARYST:
Że przejdzie się z Lenorką, cóż w tem złego będzie?
SGANAREL:
Nic; lecz lepiej, gdy sam ją mam na oku wszędzie.
ARYST: Ależ.
SGANAREL: Opieka nad nią w mojem ręku leży,
I sam wiem, o co troszczyć mi się tu należy.

ARYST:
Czyliż dbać o jej siostrę ja powodu nie mam?
SGANAREL:
Każdy swą mózgownicą rządzi się, jak mniemam,
Są sieroty; ich ojciec, swą ostatnią wolą,
Umierając, nam zlecił czuwać nad ich dolą;
Zaś, której z nich zaślubić jeden z nas nie raczy,
Sam ma jej ręką mądrze rozrządzić inaczej.
W naszem reku złożona została od dziecka
I ojca i małżonka wszelka władza świecka;
Wychowania tej oto przypadła ci troska,
Mnie tę znów za pupilkę oddała moc boska;
Gdy więc ty jedną rządzisz wedle własnej woli,
Niechże brat mnie znów drugą kierować pozwoli.
ARYST: Ja sądzę...
SGANAREL: I ja sądzę, że, jak rzeczy stoją,
Dość trafnie w tym przedmiocie myśl wyrażam swoją.
Ty chcesz swą pannę chować na modną kokietkę:
Zgadzam się; chcesz lokaja jej dać i subretkę:
Zezwalam; by pędziła dni w próżniactwie świętem,
I karmiła swe uszy gaszków komplementem:
Owszem; bardzo się cieszę; lecz żądam, bez sporu,
By moja żyła podług mojego wyboru;
Niechaj na codzień nosi perkaliki czyste,
Zaś czarną suknię tylko w święta uroczyste;
Niech przesiaduje w domu; stateczna i rada
Do gospodarskich robót niechaj się przykłada;
Niech w wolnym czasie moją bieliznę naprawia,
Lub pończochą na drutach zacnie się zabawia;
Niechaj nie słucha próżno co fircyki gwarzą,
I pod czujną jedynie dom opuszcza strażą.
Człowiek jest słaby: toteż, ja na wszystko baczę;
Nie myślę wcale zasiąść pomiędzy rogacze;
I, gdy mi jest za żonę przeznaczona w niebie,
Muszę jej być tak pewny, jak samego siebie.
IZABELA: Ale w czemże ja...

SGANAREL: Proszę nie gadać daremnie!
Nauczę pannę z domu wychodzić bezemnie.
LEONORA:
Jakto? wiec..
SGANAREL:
Próżna sprzeczka na nic się nie zdała;
Z panną wolę nie gadać: nadtoś przemądrzała.
LEONORA:
Nie rad pan więc, że siostra z nami się zadaje?
SGANAREL:
Tak; psujecie ją tylko; otwarcie przyznaję.
Wasze wizyty u mnie nie zdały się na nic,
I, gdyby raz ustały, byłbym rad bez granic.
LEONORA:
Chcesz, bym równie otwarcie wyrzekła me zdanie?
Choć nie wiem, jakie siostry o tem jest mniemanie,
Wiem, dokąd mnie nieufność-by zawiodła taka;
I, chociaż w żyłach naszych płynie krew jednaka,
Nie jest snać moją siostrą, jeżeli kto z ludzi
Przez podobne sposoby w niej miłość obudzi
LIZETA:
Któżbo widział żyć w sposób równie nieużyty;
Czyżeśmy Turcy, byśmy więzili kobiety?
Bo tak czynią podobno w tem plemieniu srogiem,
I za to jest na wieki przeklęte przed Bogiem.
Widać czemś bardzo słabem jest honor niewieści,
Jeśli pewność w zamknięciu jedynie się mieści!
Myślisz pan, że niewola i ten przymus cały
Przeciwko naszym chęciom na coś się przydały?
Ze, gdy kobieta zręcznie swoje sieci utka,
Najchytrzejszy mężczyzna nie zmieni się w dudka?
Szaleńców-to majaki są te wszystkie straże;
Lepiej uczyni, kto nam ufność swą okaże.
Kto nas więzi, doczeka się srogiej niedoli,
Bo honor nasz sam siebie chce strzec, z własnej woli.
Prawdziwie, że pokusę rodzi w nas do zbrodni,

Kto tyle starań jawi aby odwieść od niej;
I mąż, coby przymusu względem mnie chciał użyć,
Zbudziłby tylko chętkę by mu się odsłużyć.
SGANAREL do Arysta:
To nauki czerpane w wychowaniu twojem!
I ty potrafisz słuchać ich z takim spokojem?
ARYST:
Mój bracie, jej wywody bawią mnie jedynie;
A zresztą, jest coś racji w owej gadaninie.
Ta płeć swobody w sercu pożądanie chowa;
Złym jest dla niej hamulcem niewola surowa;
I najgorliwsza czujność, kraty ni wrzeciądze,
Żon naszych ani córek nie chronią, jak sądzę.
Własny honor powinien starczyć im za stróża,
Nie dozór, co je tylko przeciw nam oburza.
Szczerze ci powiem, że to dla mnie wielkie dziwo
Widzieć kobietę tylko z przymusu cnotliwą.
Próżno pragniemy śledzić ją w każdej potrzebie:
Raczej serce jej trzeba zjednać nam dla siebie;
I honor mój, pomimo twe wszystkie sposoby,
Nie czułby się zbyt pewnym w ręku tej osoby,
Która, przed niebezpieczeństw i pokus atakiem,
Strzeżona jest jedynie sposobności brakiem.
SGANAREL:
Bajki!
ARYST: Nie: kto rozumny, ten pewno się zgodzi,
Że z uśmiechem nauki trzeba dawać młodzi;
Za błędy jej łagodnie napominać zrazu
I straszydłem nie czynić jej cnoty obrazu.
W ten sposób z Leonorą poczynam, nie inny;
Nie czynię zbrodni z lada igraszki niewinnej,
Nie ganię za młodości godziwe pragnienia,
I do skarg dotąd przyczyn nie widzę ni cienia.
Uciech jej towarzystwa nie zabraniam woale
Pozwalam na zabawy, teatry i bale;
Uważam te rozrywki za najlepszy sposób,

Aby kształtować umysł młodych wiekiem osób,
I szkoła świata, w którym Bóg nam żyć przeznaczy,
Lepiej od wszystkich książek życia treść tłómaczy.
Lubi mieć piękne wstążki, bieliznę i stroje:
Cóż chcesz? i te życzenia chętnie zaspokoję;
Nic zdrożnego nie widzę w nich, i, w naszym stanie,
Skoro jest na to, czemu nie zezwolić na nie?
Ma mnie wprawdzie zaślubić przez ojca wyroki,
Lecz nie jest mym zamiarem niewolić jej kroki;
Pojmuję, że nie idziem z sobą wiekiem w parze,
I wolnością wyboru pełną ją obdarzę.
Jeśli cztery tysiące talarów mej renty,
Opieka moja, tkliwość, no, i spokój święty,
Nierówność wieku mogą nagrodzić, jej zdaniem,
Wówczas małżeńskim węzłem złączeni zostaniem;
Jeśli nie, szukać męża zezwolę jej wszędzie.
Pojmuję, że z kim innym los jej lepszym będzie,
I wolę ją szczęśliwą widzieć w innej doli,
Niż gdyby moją żoną została wbrew woli.
SGANAREL:
Aj, jaki słodki! cukier wsypany do miodu!
ARYST: Na mą naturę żalić się nie mam powodu,
Nie pragnę życia młodych zatruwać goryczą,
Która sprawia, iż dzieci dni swych ojców liczą.
SGANAREL:
Lecz, gdy raz do wolności przywyknie wiek młody,
Nie tak łatwo ukrócić później te swobody;
I na swoich zasadach zawiedziesz się ładnie,
Gdy odmienić tryb życia kiedyś ci wypadnie.
ARYST: Pocóż odmieniać?
SGANAREL: Poco?
ARYST: Tak.
SGANAREL: Poczciwa dusza!
ARYST:
Czy jest w nim coś, co honor w czemkolwiek narusza?

SGANAREL:
Jakto! gdy już po ślubie będziesz ją miał w ręce,
Zostawisz jej te wszystkie swobody dziewczęce?
ARYST: Czemu nie?
SGANAREL: W swej słabości dla kochanej żonki,
Zezwolisz jej na muszki, wstążki i koronki?
ARYST: Zapewne.
SGANAREL: Będziesz cierpiał, by, jak opętana,
Po zabawach i balach hasała do rana?
ARYST: Tak.
SGANAREL: I fircyków strawi twa cierpliwość święta?
ARYST: Jakżeby?
SGANAREL: Będą grali, znosili prezenta?
ARYST: Wybornie!
SGANAREL: Będą wdzięczyć się do twojej żony?
ARYST: Doskonale!
SGANAREL: Ty będziesz znosił ich androny,
I powolności twojej to nie spełni miary?
ARYST: Ani trochę.
SGANAREL: Mój bracie, dudek z ciebie stary.
Do Izabeli:
Idź do domu, nie słuchaj tej bezecnej mowy.


SCENA TRZECIA.
ARYST, SGANAREL, LEONORA, LIZETA.

ARYST: Jam na żony mej wierze polegać gotowy,
I mam zamiar żyć zawsze tak, a nie inaczej.
SGANAREL:
Z jakąż rozkoszą ujrzę go pośród rogaczy!
ARYST:
Nie wiem, czy mnie w istocie czeka los tak srogi,
Lecz to wiem, że, jeżeli ciebie miną rogi,
Nikt nie powie, żeś niedość miał o to staranie,
Czynisz bowiem co możesz, by zasłużyć na nie.

SGANAREL:
Śmiej się, śmieszku: niech wszyscy podziwiają wkoło,
Że sześćdziesięciolatek bryka tak wesoło!
LEONORA:
Los, o którym wspominasz, jemu nie zagraża,
Jeśli ze mną złączony pójdzie do ołtarza,
To pewna: lecz za siebie wcale, z drugiej strony,
Nie ręczyłabym, będąc na miejscu twej żony.
LIZETA: Kto nam ufa, takiego zawieść się nie godzi,
Ale podobnych panu z rozkoszą się zwodzi.
SGANAREL:
Precz, języku przebrzydły, zuchwała dziewczyno!
ARYST:
Sam, mój bracie, tych drwinek stałeś się przyczyną.
Bądź zdrów; staraj się zmienić, i bądź przekonany,
Że źle jest żonę więzić między cztery ściany.
Przyjm, bracie, mój szacunek.
SGANAREL: Bez mej wzajemności.


SCENA CZWARTA.
SGANAREL sam:

Widząc tę parę, można uśmiać się z radości!
Cóż za śliczna rodzina! starzec oszalały,
Jeszcze galant, choć w proch się już rozpada cały,
Dziewczyna zalotnica, strojnisia i dama!
Służba zuchwała w gębie! Nie, roztropność sama
Nie doszłaby z tem ładu; życie mógłby strawić,
Ktoby się jeszcze kusił taki dom naprawić.
Izabela-by mogła, przez takie przykłady,
Stracić nabyte u mnie zbawienne zasady;
Miałaby ponieść szkodę jej niewinność święta,
Lepiej niech wraca między gęsi i kurczęta.


SCENA PIĄTA.
WALERY, SGANAREL, ERGAST.

WALERY w głębi sceny:
Patrz, Ergaście, to Argus co mi w drodze stoi,
Surowy ów opiekun ubóstwianej mojej.
SGANAREL myśląc, że jest sam:
Czyż to nie jest rzecz dziwna, niepojęta zgoła,
Jak teraz obyczaje psują się dokoła?
WALERY:
Chciałbym się doń przybliżyć i, jeżeli można,
Spróbuję z nim znajomość nawiązać z ostrożna.
SGANAREL myśląc, że jest sam:
W miejsce tej dawnych czasów surowej prostoty,
Co tak chlubnie zdobiła ojców naszych cnoty,
Młodzież dzisiaj zuchwała, pewna swego zdania,
Rozpustna... Walery kłania się zdaleka.
WALERY: Nie spostrzega, że ktoś mu się kłania.
ERGAST: Może on na tę stronę niedowidzi trochę;
Zajdźmy z drugiej.
SGANAREL myśląc, że jest sam:
To miasto trza nam rzucić płoche.
Dłuższy nasz pobyt tutaj jeszczeby był zdolny...
WALERY zbliżając się powoli:
Muszę do jego domu znaleść przystęp wolny.
SGANAREL słysząc szelest:
He?... Ktoś jakby tu mówił.
myśląc że jest sam: Wśród wiejskiej zaciszy,
Człowiek o modnych głupstwach przynajmniej nie słyszy.
ERGAST do Walerego:
Niechże się pan przybliży.
SGANAREL słysząc znów szelest:
He?
nie słysząc nic: W uszach mi dzwoni.
Myśląc, że jest sam:
Tam się młodą dziewczynę najłatwiej uchroni.

Spostrzegając Walerego, który się kłania.
Czy do mnie?
ERGAST do Walerego:
Panie, dalej!
SGANAREL nie zwracając uwagi na Walerego:
Tam mi żaden gaszek
Walery kłania się znowu.
Nie przyjdzie... Cóż u licha?..
Odwraca się, spostrzega Ergasta, który kłania mu się
z drugiej strony: A to co za ptaszek?
WALERY: Może panu nie w porę to zjawienie gości?
SGANAREL:
Być może.
WALERY: Jednak, zaszczyt pańskiej znajomości,
To dla mnie takie szczęście, rozkosz tak niezwykła,
Że z tej gorącej chęci śmiałość ma wynikła.
SGANAREL:
Przypuśćmy.
WALERY: Pan wybaczy, że go niepokoje,
Lecz cały chcę się oddać na usługi twoje.
SGANAREL:
Bardzo wierzę.
WALERY: Mam zaszczyt sąsiadować z panem;
Jest to traf, który szczęściem może być nazwanym.
SGANAREL:
Bardzo proszę.
WALERY: A czy też pan już słyszał może
Najnowsze wieści, które krążą dziś na dworze?
SGANAREL: Co mi do nich?
WALERY: Lecz czasem bywają nowiny,
Co ciekawości naszej dają dość przyczyny.
Czy pójdzie pan zobaczyć, jak w Paryżu całym
Dzień Delfina[9] obchodzą festynem wspaniałym?

SGANAREL:
Jak zechcę.
WALERY: Bo też pobyt w stolicy rzecz słodka;
Tysiąc rozrywek, jakich nigdzie się nie spotka:
Napróżno na prowincji szukać tej zabawy.
Cóż pana w dzień zajmuje?
SGANAREL: Moje własne sprawy.
WALERY:
Umysł pragnie wytchnienia i łatwo się nuży,
Gdy poważne czynności zaprzątną go dłużej.
Wieczorkiem, przed spoczynkiem, co pan czasem robi?
SGANAREL:
To, co mi się podoba.
WALERY: Jakiż rozum zdobi
Te odpowiedź; najchętniej zgodzimy się oba,
Że ten mądry, kto robi co mu się podoba.
Gdybym nie był natrętny, pragnąłbym najszczerzej
Odwiedzić pana czasem, ot tak, po wieczerzy.
SGANAREL:
Padam do nóg.


SCENA SZÓSTA.
WALERY, ERGAST.

WALERY: Cóż mówisz na tego dziwaka?
ERGAST:
Uprzejmy jak niedźwiadek, a wzrok wiłkołaka.
WALERY:
Wściekły jestem!
ERGAST: Dlaczego?
WALERY: Dlaczego? Że ona,
Którą ubóstwiam, w takiem jest ręku więziona,
Tego smoka, co trzyma ją w srogiej niewoli
I najmniejszej swobody w niczem nie dozwoli.
ERGAST:
Ja zaś sądzę, że na tem co się tutaj dzieje

Możesz pan bardzo wielkie pokładać nadzieje.
Wierz mi pan, jest to prawda nazbyt pospolita,
Że kobieta strzeżona jest już wpół-zdobyta,
I że ojców i mężów dozór nad nią ścisły
Jaknajlepiej wspomaga kochanków zamysły.
Ja-bo się sam nie wdaję w te miłosne sprawy
I małom jest z natury do kobiet ciekawy,
Ale służyłem nieraz przy tym interesie,
I wiem, że tam najlepiej rzeczy idą, gdzie się
Ma do czynienia z mężem kłótnikiem i gburem,
Co dom napełnia cały zrzędzeniem ponurem;
Z brutalem, co, posądzeń jadem wciąż trawiony,
Bez racji krok najmniejszy szpieguje swej żony,
I, jak głupiec, swa władzą mężowską nadęty,
W oczach jej wielbicieli lży ją jak najęty.
To wszystko na kochanka woda młyn jest właśnie;
I dama, rozjątrzona przez te ciągłe waśnie,
Z ust swego gaszka słysząc same czułe słowa,
Chętnie u niego szukać pociechy gotowa.
Słowem, w radości winien pan trwać nieustannej,
Że takim, a nie innym jest opiekun panny.
WALERY:
Lecz, od czterech miesięcy kochając z zapałem,
Nawet jej uczuć swoich wyznać nie zdołałem.
ERGAST:
Miłość czyni przemyślnym; nie pana widocznie;
I gdybym był.
WALERY: Co byłbyś! I któż tu co pocznie,
Skoro bez tego gbura spotkać ją niesposób,
I gdy nie ma przy boku żadnych innych osób,
Których pomoc kupiwszy sowitą nagrodą,
Skuteczniej mógłbym całą kierować przygodą.
ERGAST: Zatem ona nic nie wie o pańskiej miłości?
WALERY:
I tu niepewność sroga w sercu mojem gości.
Gdziekolwiek ten okrutnik prowadzi mą panią,

Wszędzie jak cień w oddali posuwam się za nią,
I me spojrzenia, wiecznie wlepione w jej oczy,
Wciąż mówią o miłości co serce me tłoczy.
Wzrok mój wyznał jej wszystko, ale kto mi powie,
Czy jej dusza umiała czytać w tej wymowie?
ERGAST:
Tak, nie bardzo się można spuszczać na ten system,
Jeśli go pan nie poprze rozmową lub listem.
WALERY: Co czynić, by uśmierzyć serca niepokoje,
I zgadnąć, czy też ona zna pragnienia moje?
Znajdź sposób.
ERGAST: Trza pomyśleć nad jakim obrotem,
Wejdźmy więc, by spokojnie móc pogadać o tem.




AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
IZABELA, SGANAREL.

SGANAREL:
Nie bój się; dom ten znajdę, wiem o kogo chodzi:
Z opisu twego zgadłem, który to dobrodziej.
IZABELA na stronie:
O Boże, racz dopomóc mi w swej łasce świętej,
W podstępie, co z niewinnej miłości poczęty.
SGANAREL: I zowie się Walery, jeśli się nie mylę?
IZABELA:
Tak.
SGANAREL:
Bądź spokojna; idź już: ja wrócę za chwilę;
Na miejscu z nim uczynię rachuneczek mały.
IZABELA odchodząc:
Jak na pannę, mój zamiar jest może zbyt śmiały,
Ale niewola, w której tak bezbronna ginę,
W oczach poczciwych ludzi przemaże mą winę.


SCENA DRUGA.

SGANAREL sam; puka do drzwi Walerego
Nie traćmy czasu. Hola! To tutaj. Hej, ludzie!
Otwieraj! czyż nikogo niema tam w tej budzie?
Po tem co mi wyznała, pojmuję wybornie,
Czemu on tu koło mnie tańczył tak pokorniej
Lecz zaraz rzecz rozjaśnię, i jego zamiary...


SCENA TRZECIA.
WALERY, SGANAREL, ERGAST.

SGANAREL do Ergasta, który wypadł nagle:
Niechże cię licho porwie, ty wałkoniu stary!
Małoś mnie z nóg nie zwalił! Widzicie bałwana!
WALERY:
Przykro mi...
SGANAREL: A ja właśnie szedłem tu do pana.
WALERY:
Do mnie?
SGANAREL: Tak jest, do pana. Wszakże pan Walery?
WALERY:
Tak
SGANAREL:
Mam pomówić z panem w sposób nader szczery.
WALERY:
W służbach dla pana całe szczęście swoje kładę.
SGANAREL:
Nie; to ja raczej panu chcę dać dobrą radę,
I dlatego odwiedzić go śmiem o tej porze.
WALERY:
Jakto, mnie?
SGANAREL: Tak jest, pana. Cóż wtem dziwić może?
WALERY:
Och, i bardzo; i radość, jaką w mojem łonie
Ten zaszczyt...
SGANAREL: Ech, zaszczyty zostawmy na stronie.
WALERY:
Proszę zatem...
SGANAREL: Nie; wolę byśmy tu zostali.
WALERY:
Proszę, niechże pan wstąpi.
SGANAREL:
Nie; nie pójdę dalej.
WALERY:
Dopóki pan nie wejdzie, słuchać mi nie wolno.

SGANAREL:
Nie ruszę się.
WALERY: Tu zatem przyjm służbą powolną.
Prędko, gdy pan odmawia mej prośbie gorącej,
Krzeseł tutaj.
SGANAREL: Nie; będę rozmawiał stojący.
WALERY:
Mogęż cierpieć?...
SGANAREL: Ach, cóż za puste ceregiele!
WALERY:
Niegrzeczności z mej strony byłoby za wiele.
SGANAREL:
Lecz na większą niegrzeczność ma przyczyną biadać
Ten, kogo nie chcą słuchać, chociaż pragnie gadać.
WALERY:
Jestem zatem posłuszny.
SGANAREL: No, to Bogu chwała.
Certują się długo z nakryciem głowy.
Ta ceremonja na nic się tutaj nie zdała.
Chcesz więc słuchać?
WALERY: Najchętniej; przystąp pan do rzeczy.
SGANAREL:
Czy wiadomo ci zatem, że mam w swojej pieczy
Dziewczynę, dosyć młodą i nieszpetną wreszcie,
Co zwie się Izabelą i bawi w tem mieście?
WALERY:
Tak
SGANAREL:
Skoro wiesz, nie będę cię pouczał o tem.
Lecz, czy słyszałeś również, że, będąc przedmiotem
Starań, które z opieką na mnie wraz włożono,
Osoba ta ma zaszczyt być mą przyszłą żoną?
WALERY Nie.
SGANAREL: Więc cimówię, prosząc, by twoje zapały
Ścigać ją tak natrętnie na zawsze przestały.

WALERY:
Jakto, moje?...
SGANAREL: Tak, twoje. Daj pokój udaniu.
WALERY: Któż-to panu powiadał o owem kochaniu?
SGANAREL:
Ktoś, co moje poglądy w tej mierze podziela.
WALERY:
Ale któż?
SGANAREL: Ona sama.
WALERY: Ona?
SGANAREL: Izabela.
Ta poczciwa dziewczyna, szczerze mi oddana,
Przed chwilą mi wyznała wszystko co do pana,
I, co więcej, prosiła, bym rzekł ci otwarcie,
Że, od czasu jak kroki jej ścigasz zażarcie,
Jej serce, które ranią postępki takowe,
Zrozumiało zbyt dobrze oczu twych wymowę,
Że twe życzenia skryte pojmuje dość jasno,
I że próżno fantazję już wysilasz własną,
Aby jej zwierzyć miłość, co tylko obraża
Tę, która ze mną wkrótce ma iść do ołtarza.
WALERY: I ona to mówiła...Więc, w owem zleceniu...
SGANAREL:
Tak, prosiła, bym jeszcze ci rzekł w jej imieniu,
Że, widząc twej miłości rosnące pożary,
Wcześniej chciała ci swoje objawić zamiary,
Gdyby, w tych uczuć nazbyt dotkliwej rozterce,
Miała przez kogo własne ci otworzyć serce;
Że wreszcie, przez czas długi walcząc sama z sobą,
Umyśliła się moją posłużyć osobą,
Aby cię przestrzec o tem, że rozkazy moje
Dla wszystkich pragną zamknąć jej serca podwoje,
Ze na oczkowań nie czas już zabawki płoche,
I że, jeżeli w głowie masz rozsądku trochę,
W inną drogę się zwrócisz. Teraz, do widzenia.
To wszystko, co dziś miałem ci do powiedzenia.

WALERY pocichu:
Ergaście, cóż ty mówisz na tę sprawę całą?
SGANAREL na stronie:
Alem mu klina zabił!
ERGAST pocichu do Walerego: Mnieby się zdawało,
Że dobrą są dla pana otuchą te słowa,
Że jakaś tajemnica w tem wszystkiem się chowa,
Lecz że przestroga taka pochodzić nie może
Od osoby, co pragnie trwać w szczerym oporze.
SGANAREL na stronie:
W pięty mu poszło.
WALERY pocichu do Ergasta:
Myślisz, że w tej tajemnicy...
ERGAST: Tak... ale on nas śledzi; zejdźmy z tej ulicy.


SCENA CZWARTA.

SGANAREL sam:
Ha! jakież w twarzy jego widać pomięszanie!
Nie czekał-bo z pewnością na takie wyznanie.
To przykład, wychowania jak słodkie owoce
Zbiera, kto o ich zasiew wcześnie się kłopoce.
Cnota włada w jej sercu wpływem tak zwycięskim,
Iż każe czuć zniewagę już w spojrzeniu męskiem.


SCENA PIĄTA.
IZABELA, SGANAREL.

IZABELA na stronie, wchodząc:
Lękam się, że mój miły, w namiętności szale,
Zamiaru mej przestrogi mógł nie pojąć wcale;
Zatem, w niewoli co mnie więzi nakształt grobu,
Pragnę do pewniejszego uciec się sposobu.
SGANAREL:
O to jestem.
IZABELA: I jakże?

SGANAREL: Och, zlecenie twoje
Skutek miało zupełny; o to się nie boją.
Zrazu, próbował przeczyć mi w najkrótszej drodze,
Ale gdym mu oznajmił od kogo przychodzą,
Wraz osłupiał, i stanął bez słowa zmiąszany;
I nie sądzą, by kiedy ponowił swe plany.
IZABELA:
Bądź pewien, że on ważyć się na wszystko gotów,
I że jeszcze nie mało sprawi nam kłopotów.
SGANAREL: Ale na czem opierasz te obawy swoje?
IZABELA: Zaledwie opuściłeś przed chwilą pokoje,
Stojąc w oknie, spostrzegam, na ulicy skręcie,
Młokosa, co się w dom nasz wpatruje zawzięcie,
I, ujrzawszy mnie w oknie, zuchwale pokorny,
Od tamtego hultaja śle mi ukłon dworny;
Następnie zaś, pod ścianą zakradłszy się zbliska,
Bilecik w małej skrzynce przez okno mi ciska.
Chciałam mu wszystko razem odrzucić bez zwłoki,
Lecz już w boczną ulicą zwrócił szybkie kroki;
Doprawdy, z oburzenia drżę dotychczas cała.
SGANAREL:
Patrzcie tego nicponia! To sztuka zuchwała!
IZABELA:
Lecz serce me wie dobrze, co z tym śmiałkiem pocznie:
List i skrzynką chcą dzisiaj zwrócić mu bezzwłocznie.
Przez kogo to uczynić, chciej objawić zdanie...
Gdyż panabym nie śmiała...
SGANAREL: I owszem, kochanie;
Tem mocniej mi okażesz swą miłość tak wierną,
I podejmą się tego z radością niezmierną.
Nie mam ci tego za złe ani ociupinkę.
IZABELA:
O to list.
SGANAREL: Dobrze; zatem otwórzmy tę skrzynkę.
IZABELA:
Nie trzeba jej otwierać, Boże broń!

SGANAREL: Dlaczego?
IZABELA: By mniemał, żem ten bilet czytała od niego?
Czyż to nie jest słabości dowód oczywisty,
Gdy kobieta się godzi czytać takie listy?
Ciekawość, którą w takiej przygodzie okaże,
Że rada w duszy, czyliż przypuszczać nie każe?
Pragnę zatem ten bilet, nietykany wcale,
Zwrócić temu, kto przesłać śmiał go tak zuchwale;
Chcę, by, przez ten postępek, uczuł dziś dotkliwie,
Że dla takich zapałów wzgardę jeno żywię,
Że próżno liczy u mnie na względy łaskawsze,
I że winien nadziei wyrzec się na zawsze.
SGANAREL:
Masz rację, moje dziecko, ma duszyczko złota;
Rozum twój mnie zachwyca, również jak twa cnota.
Widzę, że ma nauka nie była straconą.
I godna jesteś wreszcie, by zostać mą żoną.
IZABELA:
Jednakże, nie chcę pana krępować w tym względzie,
Jeśli chcesz list otworzyć, niechaj i tak będzie.
SGANAREL:
Nie; we wszystkiem się z tobą godzę najzupełniej.
Spieszę zaraz, życzenie twoje niech się spełni.
Jeszcze, stąd o dwa kroki, mam maleńką sprawę,
Poczem wracam, by twoją uśmierzyć obawę.


SCENA SZÓSTA.
SGANAREL sam.

Nie, to doprawdy rozkosz jest nie do pojęcia,
Patrzeć na tak niewinną duszyczkę dziewczęcia!
Taka żona, to będzie skarb prawdziwy w domu.
Od spojrzenia mężczyzny płonić się ze sromu!
Za zniewagę wziąć bilet rzucony ukradkiem,
I prosić, bym sam zrobił rachunek z gagatkiem!
Ha! w takiem położeniu chciałbym widzieć tylko,

Coby to było z brata mojego pupilką!
Kobieta tem jest, czem ją uczynimy sami.
Hej! puka do drzwi Walerego.


SCENA SIÓDMA.
SGANAREL, ERGAST.

ERGAST: Co tam?
SGANAREL: Oddaj panu, aby znów czasami
Do bazgrania liścików nie nabrał ochoty,
Które słać się ośmiela w tej szkatułce złotej.
Powiedz, że Izabela nań trzęsie się cała,
Patrz, nawet listu jego otworzyć nie chciała.
Niechaj widzi, jak cenią serca jego dary,
I niech porzuci wreszcie szalone zamiary.


SCENA ÓSMA.
WALERY, ERGAST.

WALERY: Cóż ci tam znów oddała owa bestja dzika?
ERGAST: List, panie, a znów z mowy jego tak wynika,
Że ten list Izabela dostała od pana,
I, że natychmiast, gniewem okrutnym miotana,
Zwraca pismo, którego otworzyć nie raczy.
Niech pan czyta: zobaczym, co to wszystko znaczy.
WALERY czyta:
„List ten zadziwi pana z pewnością: zarówno za —
„miar pisania, jak i sposób przesłania listu może się
„wydać wielką śmiałością z mej strony; ale znajduję
„się w położeniu, które nie pozwala mi przebierać
„w środkach. Łatwo zrozumiały wstręt do związku
„ który grozi mi za dni kilka, każe mi ważyć się na
„wszystko; zatem, w niezłomnem postanowieniu wy-
„zwolenia się jakąbądź drogą, mniemałam iż lepiej
„będzie szukać ocalenia w panu, niż w rozpaczy. Nie
„sądź pan wszelako, iż wszystko zawdzięczasz jedynie

„memu nieszczęśliwemu położeniu: nie niewola w któ-
„rej się znajduję zrodziła uczucia me dla pana; ale
„ona przyspiesza ich wyznanie, i każe mi zamknąć
„oczy na niejedne względy, które płci mojej przy-
„stoją. Od pana tylko zależeć będzie, bym została
„twoją w najkrótszym czasie: czekam jedynie obja-
„wienia zamiarów twej miłości, by cię uwiadomić
„wzajem o mem postanowieniu; ale, przedewszyst-
„kiem, myśl o tem że czas nagli i że dwa serca
„które się kochają winny się rozumieć w pół słowa“.
ERGAST: I cóż, jakże ta sztuczka panu się podoba?
Obrotna, jak na młodą panienkę, osoba.
Ktoby ją był posądził aż o tyle sprytu?
WALERY:
Och, serce moje przed nią korzy się z zachwytu!
Rozum jej i sympatji tak jawne wyrazy
Miłość dla niej w mem sercu zwiększają dwa razy;
I uczucie, pięknością jej zbudzone rzadką...
ERGAST:
Wraca ten bałwan: w pole trza go wywieść gładko.


SCENA DZIEWIĄTA.
SGANAREL, WALERY, ERGAST.

SGANAREL myśląc że jest sam:
Niech będzie ten przemądry edykt[10] pochwalony,
Co poskromił w ubiorów zbytku nasze żony!
Dola mężów w tym kraju mniej będzie obrzydłą,
Gdy kobiety w swych chętkach znalazły wędzidło.
Jakąż wdzięczność król u mnie zyskał tym zakazem!
Obyż, również dla mężów spokoju, zarazem
Taksamo był położył tamę zalotności,

Jak uczynił z gipiurą i haftem ichmości!
Kupiłem już ten edykt i rad jestem wielce,
Że do lektury głośnej dam go Izabelce;
By go poznała, bardzo mi na tem zależy.
Pyszna rozrywka będzie dzisiaj po wieczerzy.
Spostrzegając Walerego.
I cóż, młody paniczu z tą jasną czuprynką,
Czy jeszcze będziesz rzucał bilety ze skrzynką?
Myślałeś, że to jakaś zalotnisia płocha,
Co się w czułem gruchaniu i intryżkach kocha?
Widzisz, jak wdzięcznem sercem przyjmuje twe cacka!
Wierzaj mi, na nic twoja ochota junacka;
Kocha mnie, jest cnotliwą: więc, paniczu gładki,
Szukaj szczęścia gdzieindziej i pakuj manatki.
WALERY: W istocie, twa przewaga, której muszę ulec,
Zbyt silny dla mych uczuć stanowi hamulec,
I byłoby szaleństwem u mnie niesłychanem,
O miłość Izabeli walczyć jeszcze z panem.
SGANAREL:
W samej rzeczy, szaleństwem.
WALERY:
Niech pan wierzyć raczy,
Że pewnie byłbym serce skierował inaczej,
Gdybym przeczuł, że moje niegodne zapały,
Tak przemożnego w panu rywala spotkały.
SGANAREL:
Bardzo wierzę.
WALERY: Nadziei gdy więc los mi wzbrania,
Ustępuję ci placu i to bez szemrania.
SGANAREL:
Dobrze robisz.
WALERY: Z przeznaczeń godzę się rozkazem;
Twa zaś postać jest tylu przymiotów obrazem,
Iż nawet mi się gniewać nie wolno, prawdziwie,
Za to, iż Izabela sprzyja ci tak tkliwie.
SGANAREL:
Rozumie się.

WALERY: Zostawiam ci więc miejsce wolne;
Lecz w jednem niech mi będą twe chęci powolne,
O jedno cię dziś błaga kochanek zbolały,
Ciebie, coś jest przyczyną mej niedoli całej;
Błagam cię, to odemnie chciej rzec swojej pani,
Że, choć od trzech miesięcy płonę tylko dla niej,
Ni myśli nie poczęła miłość ma bez zmazy,
W którejby mógł dopatrzeć jej honor obrazy.
SGANAREL: Dobrze.
WALERY:
Że, w mych zamiarach, byłem szczerze skłonnym
Połączyć się z nią węzłem małżeństwa dozgonnym,
Gdyby los, z tobą wiążąc ją ślubem wieczystym,
Nie był stanął zaporą mym pragnieniom czystym.
SGANAREL: Tak.
WALERY:
Że, pomimo wszystko, mniemać jej nie wolno,
By miłość ta w mem sercu zgasnąć była zdolną;
Że, cobądź zapisano mi u niebios tronu,
Przeznaczeniem mem będzie kochać ją do zgonu;
I, jeślibym miłości swej wyrzec się gotów,
To chyba przez szacunek dla pańskich przymiotów.
SGANAREL:
Oto rozsądna mowa: spieszę przed mą panią,
Powtórzyć słowa, co jej skromności nie zranią.
Ty zaś, radzi ci szczerze mój rozsądek zdrowy,
Tę miłość tak szaloną wybij sobie z głowy.
Bądź zdrów.
ERGAST do Walerego:
A, cóż za bałwan!


SCENA DZIESIĄTA.
SGANAREL sam:

Litość patrzeć bierze
Na biedaka, co klęskę swą uznał tak szczerze;

Ale pocóż do głowy wbił sobie daremnie,
By oblegać fortecę, zajętą przezemnie.

Sganarel puka do drzwi swojego domu.


SCENA JEDENASTA.
SGANAREL, IZABELA.

SGANAREL:
Ha! nigdy jeszcze gaszek nie był tak zmieszany,
Jak on, gdy z rąk mych dostał list ów, nieczytany.
Stracił wszelką nadzieję i poprostu stchórzył,
Lecz prosił mnie najczulej, abym ci powtórzył:
„Że nie poczęła myśli ta miłość bez zmazy,
„W którejby mógł twój honor dopatrzeć obrazy;
„Że, w swych gorących chęciach, był on szczerze skłonnym,
„Złączyć się z tobą węzłem małżeństwa dozgonnym,
„Gdyby los, ze mną wiążąc cię ślubem wieczystym,
„Nie był stanął zaporą tym pragnieniom czystym;
„Że, mimo wszystko, mniemać ci zgoła nie wolno
„By miłość w sercu jego zgasnąć była zdolną;
„Że, cobądź zapisano mu u niebios tronu,
„Przeznaczeniem dlań będzie kochać cię do zgonu;
„I, jeśliby miłości swej wyrzec się gotów,
To chyba przez szacunek dla moich przymiotów“.
W słowach tych znać uczciwość, nie zamiary płoche,
Umiem to też ocenić, i żal mi go trochę.
IZABELA na stronie:
Nie myliłam się zatem, gdy miłość tak stałą
W spojrzeniach jego dawno me serce czytało.
SGANAREL:
Co mówisz?
IZABELA: Ze mi przykro, gdy współczucie widzę
Dla kogoś, kogo całem sercem nienawidzę;
I, gdybyś dla mnie w sercu miał tkliwość prawdziwą,
Pewnie zniewagę moją czułbyś bardziej żywo.

SGANAREL:
Lecz on nie wiedział przecież o twych ślubach bliskich,
I chęć jego, daleka od pożądań niskich,
Nie powinna...
IZABELA: Więc to są uczciwe żądania,
Gdy ktoś przemocą wykraść chce tę, co się wzbrania?
Czy ten, komuby w piersiach zacne serce biło,
Byłby zdolny kobietę chcieć zaślubić siłą?
Czyliż istotnie wierzyć może serce czyje,
Że ja, nieszczęsna, hańbę podobną przeżyję?
SGANAREL:
Jakto?
IZABELA: Tak: jawnie głosi, że, dniem albo nocą,
Z pod twej czujnej opieki wydrze mnie przemocą;
I nie pojmuję tylko, jakie dziwne czary
Sprawiły, iż on twoje przeniknął zamiary;
Skąd związków naszych bliska wiadomą mu pora,
Gdy ty mnie ją zwierzyłeś dopiero od wczora?
Lecz wiem, że chce uprzedzić ten dzień niedaleki,
Co wspólne losy nasze ma złączyć na wieki.
SGANAREL:
A to nicpoń dopiero!
IZABELA: Och, wybacz mi, panie,
Wszak to człowiek tak zacny, i jego oddanie...
SGANAREL:
Nie, nie, to już, doprawdy, zbyt głupie są żarty.
IZABELA: Miękkość twoja podsyca go w chęci upartej;
Gdyby słyszał od ciebie surowsze wyrazy,
Zląkłby się twego gniewu i mojej urazy.
Wszak już po swego listu tak haniebnym zwrocie,
On o planu swojego rozgłaszał niecnocie;
I wiem, z wszelką pewnością, że dotychczas wierzy
Aż serce me tajemnie sprzyja mu najszczerzej;
Iż me chęci ze wstrętem twoje śluby znoszą,
A wyzwolenie z rąk twych będzie mi rozkoszą.

SGANAREL:
Oszalał!
IZABELA: On przed tobą maskuje się zgrabnie,
W nadziei, że twa czujność nareszcie osłabnie.
Wierz mi, zdrajca dobroci twojej nadużywa.
Doprawdy, jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa,
Że, mimo iż chcę w cnoty obronie stać twardo
I pokusy nikczemne odepchnąć z pogardą,
Muszę znosić, bez własnej winy i niechcący,
Brudnych jego zabiegów ciężar tak hańbiący!
SGANAREL:
Nie obawiaj się, duszko.
IZABELA: Nie, to jest zbyt mało;
I, jeśli nie wystąpisz w tej mierze dość śmiało,
Jeśli, w najbliższym czasie, nie wynajdziesz broni
By mnie od tego śmiałka uwolnić pogoni,
I ja opuszczam ręce; niech się co chce stanie;
Skoro ty o to nie dbasz, próżne me staranie.
SGANAREL:
No, no, niech się duszyczka moja już nie gniewa;
Idę doń; zobaczymy, co on tu zaśpiewa.
IZABELA:
Powiedz mu, że zaprzeczać daremnie się trudzi;
Że o jego zamiarach wiem od pewnych ludzi;
Że, jakkolwiek w głowie-by obmyślił plany,
Nie zastanie mnie na nie nieprzygotowanej;
Że, na westchnienia czasu nie tracąc daremnie,
Wie już, jakie uczucia dziś mieszkają we mnie;
I, gdy przyczyną nie chce być mojej niedoli,
Niech dwa razy powtarzać sobie nie pozwoli.
SGANAREL:
Powiem mu, jak należy.
IZABELA: Odsłoń wszystkie karty;
Niech wie, że już skończyła się pora na żarty.
SGANAREL:
Nie przepomnę niczego; upewniam cię o tem.

IZABELA:
Pragnęłabym już tutaj widzieć cię z powrotem.
Kończ sprawę jak najspieszniej; to rzecz niesłychana,
Jak mi smutno, gdy chwilę mam zostać bez pana.
SGANAREL:
Wrócę za chwilę, wrócę, mój koteczku złoty.


SCENA DWUNASTA.

SGANAREL sam:
Możnaż skojarzyć więcej rozsądku i cnoty?
Ach, jakim jest szczęśliwy! ileż w tem słodyczy,
Znaleść w żonie to wszystko czego serce życzy!
Oto, jaką powinna być każda niewiasta;
Nie tak, jak to bywają owe damy z miasta,
Co jawne sobie czyniąc z płochości igrzysko,
Zacnych mężów podają światu w pośmiewisko.
Puka do drzwi Walerego.
Hola! mój paniczyku, coś upadł na głowę!


SCENA TRZYNASTA.
WALERY, SGANAREL, ERGAST.

WALERY:
Cóż pana tu sprowadza?
SGANAREL: Twe szaleństwa nowe.
WALERY: Jakto?
SGANAREL: Ty się mnie pytasz; do kroćset tysięcy!
W istocie, przyznawałem ci rozsądku więcej.
Więc ty chcesz w pięknych słówek pochwycić mnie sidła,
A w sercu pieścisz skrycie szalone mamidła?
Doprawdy, chciałem z tobą postąpić łagodniej;
Lecz widzę, że to może przywieść cię do zbrodni.
Jak też się pan nie wstydzi, pan, człowiek uczciwy,
W sercu hodować zamiar równie niegodziwy:

Chcieć cnotliwą panienkę uprowadzać z domu,
I szczęście jej tak blizkie zakłócać bez sromu?
WALERY:
Ale skądże urosła ta bajeczka cała?
SGANAREL:
Porzuć udanie; ona wszystko mi wyznała;
I raz ostatni przez me usta ci powiada,
Że wiesz chyba, jej miłość komu z nas przypada;
Że jej serce w uczuciach wiernych dla mnie wzrosło,
Toż umrze raczej, niżby tę hańbę przeniosło,
I, w swoim słusznym gniewie, wie dobrze co pocznie,
Jeśli z zamysłem swoim nie skończysz bezzwłocznie.
WALERY:
Jeżeli twoim głosem brzmią jej słowa własne,
Wyznaję, że już wszystko jest dla mnie dość jasne;
Z ust jej kornie przyjmuję wyroki takowe,
I, wobec jej życzenia, chętnie schylam głowę.
SGANAREL:
„Jeżeli“... Zatem, acan nie wierzysz mi wcale,
Gdy ci oznajmiam własne jej skargi i żale?
Chcesz z własnych ust jej gniewu otrzymać tu znaki?
Zgadzam się więc, by twoje rozprószyć majaki.
Chodź ze mną, gdyż innego już niema sposobu,
By ci dowieść, którego przekłada z nas obu.


SCENA CZTERNASTA.
IZABELA, SGANAREL, WALERY, ERGAST.

IZABELA:
Jakto! jego tu wiedziesz? i w jakiejże roli?
Czy chcesz wstawiać się za nim, wbrew mej własnej woli?
Czy może, w twem uznaniu cnót jego ogromu,
Chcesz, bym go pokochała i cierpiała w domu?
SGANAREL:
Nie, duszko, na czyn taki cenię cię zbyt szczerze,
Lecz, gdy on me przestrogi za wymysły bierze,

Gdy mniema, że ja kreślę z podstępu chytrego
Twą miłość dla mnie i twą nienawiść dla niego,
Przez usta twoje pragnę go, po raz ostatni,
Pozbawić złudzeń, co go wikłają w tej matni.
IZABELA do Walerego:
Czyż nie dość ci są jasne serca mego chęci,
I możesz wątpić komu czucia swoje świeci?
WALERY:
Tak; wszystko, com usłyszał tu w imieniu twojem,
Napełniło me serce dziwnym niepokojem;
Wyznaję, że twój wyrok brzmiący w jego głosie,
Co o miłości mojej rozstrzyga i losie,
Dosyć ma dla mnie wagi, bym, bez twej obrazy,
Mógł żądać usłyszenia go choćby dwa razy.
IZABELA:
Nie; nikt tu nie zamierzał podejść pana chytrze;
Przez jego usta czucia me mówią najskrytsze;
A że są szczerą prawdą, nie chimerą złudną,
Uwierzyć chyba panu nie będzie zbyt trudno.
Tak jest, zechciej dać wiarę mej mowie otwartej,
Że dwojakie przed sobą widzę losu karty,
I że, w dwu sprzecznych uczuć bolesnej rozterce,
Dwojaki przedmiot dzisiaj zajmuje me serce.
Jeden, skłonnością moją wybrany najszczerszą,
Ma cały mój szacunek i mą tkliwość pierwszą;
Drugi, w zamian za swoje niewczesne zapały,
Otrzymał mą nienawiść i mój wstręt dlań stały.
Jednego widok dla mnie jest drogi i miły,
Błogość wlewa w mą duszę i pokrzepia siły;
Drugi swą obecnością budzi tylko we mnie
Odrązę, co się w sercu gromadzi tajemnie.
Z jednym, chciałabym dzielić szczęście i niedolę;
Niż być żoną drugiego, raczej umrzeć wolę.
Lecz dość już otworzyłam me serce dziewczęce,
Dość długo w niepewności żyję i udręce;
Niech ten, którego kocham, w słowach tych moc czerpie,

By mnie zwolnić od tego, którego niecierpię;
Niechaj szczęśliwe śluby zbawią los mój smutny
Od doli, bardziej dla mnie niźli śmierć okrutnej.
SGANAREL:
Spełni się to, duszyczko, w niedługiej godzinie.
IZABELA:
W ten sposób się me serce ukoi jedynie,
SGANAREL: Ukoi się, ukoi.
IZABELA: Wiem, że jest nagannie
Tak jawnie z uczuć swoich spowiadać się pannie.
SGANAREL:
Ależ nie.
IZABELA: Lecz, w dzisiejszym losów moich stanie,
Trzeba mi tak otwarte przebaczyć wyznanie;
Wolno mi oddać serce z twarzą niespłonioną
Temu, którego w duszy uważam się żoną.
SGANAREL:
Tak, moja ty lalusiu, tak, moja niebogo.
IZABELA:
Niech więc się stara dowieść, że mu jestem drogą.
SGANAREL: Masz, pocałuj mnie w rękę.
IZABELA: Niech, przez trwałe śluby,
Najrychlej wzmocni związek ten sercu tak luby,
I niech tu zapewnienie odbierze mej wiary,
Że nigdy innych uczuć nie przyjmę ofiary.
Udaje że ściska Sganarela, a równocześnie podaje
Waleremu rękę do pocałowania.
SGANAREL:
Już, już, moje serduszko, moja buźko słodka,
To, czego pragniesz tyle, niedługo cię spotka,
Nie bój się.
Do Walerego: Sam pan widzisz: ma wszelką swobodę;
W ogieńby za mną poszło to serduszko młode.
WALERY:
Dzięki, pani; myśl twoją pojmuję dokładnie;
Wiem już z słów twoich, co mi uczynić wypadnie;

I wkrótce oczom twoim zniknie ta osoba,
Co serca twego chęciom tak się nie podoba.
IZABELA:
O większem szczęściu marzyć niezdolnam praw dziwie;
Sam widok tej osoby rani mnie dotkliwie,
I tyle wstrętu dla niej serce moje chowa...
SGANAREL; Ech, ech!
IZABELA: Czyżby dotknęły cię te moje słowa?
SGANAREL:
Boże broń, mój gołąbku, skądże znów myśl taka,
Ale szczerze ci przyznam, że żal mi biedaka;
W swem oburzeniu, miarę już tracisz przystojną.
IZABELA: Nie, to jeszcze za mało.
WALERY: Bądź pani spokojną,
W ciągu dni trzech, przyrzekam, chęć się twoja ziści,
I zniknie z twoich oczu przedmiot nienawiści.
IZABELA:
Daj Boże. Zatem żegnam.
SGANAREL: Żal mi tego chłopca.
WALERY:
Nie, sercu memu skarga wszelka dziś jest obca.
Wyrok ten słuszność tylko dla nas obu mieści,
I wiernie się do jego zastosuję treści.
Żegnam.
SGANAREL:
Współczucie budzi jego twarz zgnębiona;
Chodź, uściskaj mnie mocno: ja, to druga ona.


SCENA PIĘTNASTA.
IZABELA, SGANAREL.

SGANAREL: Nie, muszę go żałować.
IZABELA: Gdy tak chcesz koniecznie...
SGANAREL:
Pozatem, tkliwość twoja wzrusza mnie serdecznie,

Mój kotku, i nie będzie ona bez nagrody;
Tydzień, to nazbyt długo dla twej chętki młodej;
Jutro się więc pobierzem i zakończym sprawę.
IZABELA: Jutro?
SGANAREL: Niby się wzdragasz, udajesz obawę,
Ale wiem, że nie mogłem cię zaskoczyć milej;
Chciałabyś, by to było choćby i w tej chwili.
IZABELA: Ale...
SGANAREL: Zatem, do ślubu gotować się trzeba.
IZABELA:
Jak odwrócić tę klęskę, oświećcie mnie nieba!




AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.

IZABELA sama.
Nie, nie, po tysiąc razy umrzeć raczej wolę,
Niż tych obmierzłych ślubów ponosić niewolę;
Muszę, muszę się bronić i, cobądź się stanie,
W oczach świata powinnam znaleźć pobłażanie.
Czas nagli, noc zapada; spieszę, bez obawy,
W ręce kochanka złożyć skarb mej dobrej sławy.


SCENA DRUGA.
SGANAKEL, IZABELA.

SGANAREL mówiąc do osób znajdujących się wewnątrz domu.
Zaraz wrócę; zaś jutro, jeszcze rankiem może...
IZABELA:
O nieba!
SGANAREL:
To ty duszko? gdzież ty o tej porze?
Mówiłaś, że u siebie z powodu gorąca
Chcesz się położyć, żeś jest potrochu cierpiąca,
I prosiłaś mnie nawet, że pragnieniem twojem
Aż do jutra zupełnym cieszyć się spokojem...?
IZABELA:
To prawda, ale...
SGANAREL: Cóż więc?
IZABELA: Nie wiem, jak, w istocie,
Wyznać ci całą prawdę w tym dziwnym kłopocie.

SGANAREL:
Lecz cóż? co to być może?
IZABELA: Zatem, pokryjomu,
Siostra moja zmusiła mnie bym wyszła z domu,
I, w zamiarze na który aż wzdrygam się cała,
Skłoniła mnie, bym pokój mój dziś jej oddała.
SGANAREL:
Jakto?
IZABELA:
Któżby przypuścił? Ona miłość żywi
Dla wygnanego przez nas.
SGANAREL:
Kocha go?
IZABELA: Najtkliwiej.
Tak kocha, że nie zważa na nic w swoim szale,
I możesz sądzić o jej miłości zapale,
Gdy sama, o tej porze, przybyła tu do mnie
Odsłonić mi swą miłość, mówiąc że niezłomnie
Postanowiła zdobyć przedmiot sercu miły,
Lub szukać ukojenia wśród zimnej mogiły;
Że, już od roku przeszło, w dość żywym sposobie
Ich serca przychylały się wzajem ku sobie,
I że nawet, w tych uczuć szczęśliwym zawiązku,
Była tam nieraz mowa o dozgonnym związku.
SGANAREL:
A to szelma!
IZABELA: Ze słysząc o rozpaczy srogiej,
W którą wtrąciłam tego co jej tyle drogi,
Prosi, by, z mą pomocą, jej płomień najtkliwszy
Mógł wstrzymać wyjazd, dla niej od śmierci straszliwszy;
By mogła, pod mem mianem i z okna mojego,
Dziś wieczór słów choć kilka przemówić do niego;
I, w tych słowach mojego używając głosu,
Zatrzymać go widokiem szczęśliwszego losu,
W nadziei, że powróci z czasem do niej cała
Ta miłość, którą teraz, jak wiesz, do mnie pała.

SGANAREL:
A ty co na to?
IZABELA: Byłam srodze oburzona.
Co! zawołałam, siostro, czy jesteś szalona?
Czy nie wstyd ci miłością ścigać tak wytrwałą
Kogoś, komu to wszystko zabawką się zdało?
Deptać praw a płci swojej i gnębić rozpaczą
Tego, kogo niebiosy za męża ci znaczą?
SGANAREL:
Zasłużył na to; z tego, to bardzo się cieszę.
IZABELA:
Słowem, z tysiącem przestróg w mym zapale spieszę,
Błagając, by wyrzekła się tej strasznej zbrodni,
Lub bodaj me sumienie chciała zwolnić od niej:
Lecz, ona, w chęciach swoich zbyt zapamiętała,
Wzdychała tak boleśnie, tak rzewnie płakała,
Tak mi kreśliła rozpacz sfraszliwą swej duszy,
Jeśli się jej prośbami me serce nie wzruszy,
Iż musiałam ustąpić wreszcie jej życzeniom;
Lecz, nie ufając zbytnio zdradnym nocy cieniom,
I w intrydze tej trwogą dręczona tajemną,
Szłam poprosić Lukrecji, aby spała ze mną:
Lukrecji, której cnoty zawsze chwalisz tyle;
I właśnie mnie pan zaszedł w tę nieszczęsną chwilę.
SGANAREL:
Nie, nie podoba mi się ta intryga mglista;
Mógłbym się wprawdzie zgodzić przez wzgląd na Arysta,
Lecz gotów ktoś zobaczyć całą rzecz z ulicy;
Ta zaś, która ma zaszczyt wejść do mej łożnicy,
Nietylko nieskalana ma być w swym honorze,
Lecz nawet posądzoną w niczem być nie może.
Chodźmy wygnać bezwstydną, co, w chęci zdradliwej...
IZABELA:
Och, nie, byłby to dla niej wstyd nazbyt dotkliwy;
Słusznieby potem na mnie żalić się gotowa,
Żem nie umiała wiernie dotrzymać jej słowa;

Gdy mi więc jej niewolno dopomóc w tej sprawie,
Pozwól, niech ją z mieszkania pocichu wyprawię.
SGANAREL:
Ha, więc dobrze.
IZABELA: Lecz proszę, stań gdzie pokryjomu,
I, nie mówiąc ni słowa, pozwól wyjść jej z domu.
SGANAREL:
Prośba twa w moim gniewie jest jedyną tamą:
Lecz, skoro już nareszcie znajdzie się za bramą,
Ja wraz do pana brata skieruję me kroki,
Aby całą przygodę zwierzyć mu bez zwłoki.
IZABELA:
Błagam, niech pan przemilczy przytem moje imię.
Dobranoc p anu; teraz się chwilę przedrzymię.
SGANAREL:
Dobranoc więc; do jutra. Ha! jakże mi spieszno
Panu bratu oznajmić nowinę pocieszną!
Że się tego doczeka, gotów byłem przysiąc:
Nie chciałbym w jego skórze być za złotych tysiąc.
IZABELA w domu:
Tak, siostro, nad twym losem boleję ogromnie,
Lecz nie mogę uczynić czego pragniesz po mnie.
Honor mój, tak mi drogi, nie zniósłby tej plamy.
Dobranoc; wyjdź pocichu, nim się zawrą bramy.
SGANAREL:
O, jak jej tnie kazanie ma duszyczka miła.
Wyszła: trzeba drzwi zamknąć, by zaś nie wróciła.
IZABELA wychodząc:
O Boże, w mych zamiarach chciej mnie dzisiaj w spierać!
SGANAREL na stronie:
Gdzie ona teraz pójdzie? muszę to wyszperać.
IZABELA na stronie:
Przynajmniej noc tak ciemna planom moim sprzyja.
SGANAREL:
Ha, do mieszkania gaszka pospiesza ta żmija.


SCENA TRZECIA.
WALERY, IZABELA, SGANAREL.

WALERY wychodząc nagle z domu:
Tak, na wszystko się ważę i, nie tracąc czasu,
Muszę mówić... Kto idzie?
IZABELA do Walerego: Nie rób pan hałasu;
To ja; czy nie poznajesz swojej Izabeli?
SGANAREL na stronie:
Czelna suka; czyż kłamać umiałby kto śmielej!
Honor, którym ty gardzisz, jej droższy nad życie;
I ty śmiesz pod jej imię podszywać się skrycie!
IZABELA:
Ale, zanim nas śluby nie połączą świętsze...
WALERY:
To marzenie mojego życia najgorętsze;
I, przysięgam na moje imię nieskażone,
Najuroczyściej jutro pojąć cię za żonę.
SGANAREL na stronie:
Biedny głupiec!
WALERY: Wejdź tylko: jesteś tu w mej mocy,
Drwię z twojego śmiesznego Argusa przemocy,
I, nimby cię miłości mojej wydarł zdradnie,
Raczej tysiącem ciosów przeszyty upadnie.


SCENA CZWARTA.

SGANAREL sam.
Och, nie mam wcale chęci, możesz pan być pewny,
Z rąk ci wydzierać twojej cacanej królewny;
O jej zdradę me serce urazy nie chowa;
A że ją dziś zaślubisz, moja już w tem głowa.
Tak, tak, musi się ślubem skończyć ta zabawa,
Pamięć zacnego ojca ma do tego prawa,

A związek, co z jej siostrą łączy mnie tak blisko,
Nie pozwala mi ludziom dać jej w pośmiewisko.
Hej! puka do drzwi komisarza.


SCENA PIĄTA.
SGANAREL, KOMISARZ, NOTARJUSZ,
SŁUŻĄCY z pochodnią.

KOMISARZ: O co chodzi?
SGANAREL: Witam pana komisarza.
Maleńka tutaj sprawa panu się nadarza;
Racz pan pospieszyć za mną, proszę go usilnie.
KOMISARZ:
Idziemy właśnie z panem...
SGANAREL: Potrzeba nam pilnie...
KOMISARZ: Hę?
SGANAREL: Udać się tu oto i razem zaskoczyć
Parkę, by ją małżeństwem natychmiast zjednoczyć.
Jestto nasza pupilka, którą pokryjomu
Pewien jegomość zwabił do swojego domu.
Panna, owszem, z rodziny zacnej i uczciwej,
Ale...
KOMISARZ: Gdy o to chodzi, cóż za traf szczęśliwy:
Mamy tutaj rejenta.
SGANAREL: Więc pan, w sprawie owej...
NOTARJUSZ:
Tak, notarjusz królewski.
KOMISARZ: I człek honorowy.
SGANAREL:
To się samo rozumie. Wejdźcie więc w te sienie,
I, by się nikt nie wymknął, chciejcie dać baczenie.
Za trudy policzymy się z panem i z panem;
Lecz dla Boga, nie dajcież się ujać kubanem.
KOMISARZ:
Jakto! pan możesz sądzić, że, w naszym urzędzie...

SGANAREL:
Ja, broń Boże! niechże już obrazy nie będzie.
Teraz po brata mego pospieszam bez zwłoki.
Niechże mi kto poświeci: to stąd o trzy kroki;
Chcę widzieć, jaką zrobi ten filozof minę.
Hej tam!


SCENA SZÓSTA.
ARYST, SGANAREL.

ARYST: Co tam, mój bracie, niesiesz za nowinę?
SGANAREL:
Chodź, m ądry pedagogu, galancie zgrzybiały,
Oglądać skutki swojej metody wspaniałej.
ARYST:
Jakto, bracie?
SGANAREL: Wiadomość śliczna ci przynoszę.
ARYST: Słucham.
SGANAREL:
Gdzie Leonora, powiedzie mi, proszę?
ARYST: Skądże to zapytanie? Jeśli się nie mylę,
Na balu u sąsiadów.
SGANAREL:
Tak? Chodźno na chwilę:
Pokażę ci, na jakim balu twa panienka.
ARYST:
Co chcesz przez to powiedzieć?
SGANAREL: Oto twa piosenka:
„Zbyteczną surowością gnębić nie należy,
„Łagodnością się jedna umysły młodzieży,
„I najgorliwsza czujność, wrzeciądze ni kraty,
„Kobiety nie uchronią od honoru straty.
„Brak wolności do grzechu przywodzi jedynie,
„Raczej swobodę trzeba dać młodej dziewczynie“.
Użyła też swobody ta szelma: ni słowa;
I cnota jej do wszelkich ustępstw jest gotowa.

ARYST:
Ależ powiedzże wreszcie, co chcesz przez tę całą...
SGANAREL:
Niema co gadać bracie, dobrze ci się stało;
I za dwadzieścia złotych nie chciałbym czerwonych,
Byś miał uniknąć skutku swych nauk szalonych.
Tych dwu sióstr obraz przykład naszych zasad mieści:
Jedna odpędza gachów, a druga ich pieści.
ARYST:
Czyli nie raczysz, w sposób otwarty i szczery...
SGANAREL:
Ten balik nosi wąsy i zwie się Walery:
W mych oczach doń spieszyła właśnie porą nocną,
I w tej chwili w objęciach trzymają się mocno.
ARYST: Kto?
SGANAREL: Leonora.
ARYST: Skończmy, proszę cie, te żarty.
SGANAREL:
On żartami to zowie, ten starzec uparty!
Powtarzam: zrozum wreszcie swoim mózgiem ciasnym,
Że Walery ją skrywa, tu, w swym domu własnym;
I dawno planowali już związek takowy,
Nim zakochać się w drugiej wpadło mu do głowy,
ARYST: Panu bratu widocznie trochę się majaczy.
SGANAREL:
Nie; jeszcze nie uwierzy, póki nie zobaczy:
Wściekam się. Daję słowo; na nic wiek dojrzały,
Póki tu nie dojrzało. Puka się palcem w czoło.
ARYST: Byłżebyś tak śmiały...
SGANAREL:
Już nic nie mówię. Za mną niechże brat pozwoli:
Będziesz się mógł w tej sprawie rozpatrzeć do woli;
Przekonasz się czy zmyślam, i dowiesz, co więcej,
Czy ten związek nie sięga już wielu miesięcy.
ARYST:
Jak to! czyżby w istocie, szydząc sobie ze mnie,

Była zdolną w miłostkę wdać się potajemnie?
Ja, który w każdej sprawie, od młodości pierwszej,
We wszystkiem jak przyjaciel byłem jej najszczerszy,
I prosiłem, by, wolna od innego względu,
Serca swego jedynie słuchała popędu!
SGANAREL:
Jak rzeczy stoją, wraz ci naocznie pokażem;
Prosiłem już rejenta razem z komisarzem:
Jest w naszym interesie, by węzeł małżeństwa
Rychło naprawił skutki tego bezeceństwa;
Gdyż nie sądzę, byś honor swój cenił tak mało,
I, po tej hańbie, jeszcze chciał pojąć zuchwałą;
Chyba, że znów, z pomocą mądrej gadaniny,
Zechcesz się znaleść wyższym ponad ludzkie drwiny.
ARYST: Nigdy się słabość taka po mnie nie pokaże,
Abym kogo wbrew woli miał wieść przed ołtarze:
Lecz nie mogę uwierzyć...
SGANAREL: Pocóż te rozprawy!
Chodźmy więc rzecz zakończyć; dość już tej zabawy.


SCENA SIÓDMA.
CIŻ SAMI, NOTARJUSZ, KOMISARZ.

KOMISARZ:
Wcale ich niepotrzeba niewolić przemocą,
I, jeśli panów tylko te względy kłopocą,
Możecie wraz uśmierzyć uniesienia swoje:
Na małżeństwo najchętniej godzą się oboje,
I Walery podpisał już, ze swojej strony,
Papier, który jej daje prawa jego żony.
ARYST: A ona...
KOMISARZ: Drzwi zamknęła i zamiaru nie ma
Wyjść, póki pełnej zgody od was nie otrzyma.


SCENA ÓSMA.
CIŻ SAMI i WALERY w oknie.

WALERY:
Tak jest; i progu tego nikt mi nie przekroczy,
Póki podpisów waszych nie ujrzę na oczy.
Wiecie ktom jest, spełniłem wiernie obowiązek,
Własnem mojem nazwiskiem stwierdzając ten związek;
Jeśli zamiarem panów dać mu swe poparcie,
Niech i wasze imiona ujrzę na tej karcie;
Jeśli nie, raczej zginę tutaj, wiedzcie o tem,
Niż się dam z mej miłości rozłączyć przedmiotem.
SGANAREL:
Nie, nie, rozłączać cię z nią nie pragniemy wcale.
Po cichu, na stronie:
Jeszcze za Izabelę bierze ją w swym szale.
Trza się spieszyć.
ARYST: Lecz czy to pewnie Leonora?
SGANAREL:
Cicho.
ARYST: Ależ...
SGANAREL: Ni słowa.
ARYST: Chcę wiedzieć.
SGANAREL: Nie pora,
Ani słowa, powtarzam.
WALERY: Sprzeczka to daremna,
Z Izabelą przysięga łączy nas wzajemna;
Zaś, jeśli rozważycie rzecz bez uniesienia,
Uznacie, żem i partją jest nie do wzgardzenia.
ARYST do Sganarela:
To, co on tu powiada...
SGANAREL: Milcz; są w tem powody,
Wnet dowiesz się wszystkiego.
Do Walerego: Więc, dla świętej zgody,
Zezwalamy, byś złączył się przysięgą świętą,
Z tą, którą w twem mieszkaniu znajdziemy zamkniętą.

KOMISARZ:
Właśnie tak jest w kontrakcie wszystko ułożone,
Imię zaś jest in blanco, jako nie stwierdzone.
Podpiszcie, potem panna wszystkich was pogodzi.
WALERY:
Zgadzam się na ten układ.
SGANAREL: O to właśnie chodzi.
Na stronie: Uśmiejemy się tęgo.
Głośno. Podpisz, panie bracie.
Tyś pierwszy.
ARYST:
Chciałbym wiedzieć, co wy w tem skrywacie?
SGANAREL:
Do licha! cóż za fochy! podpiszże, a skoro.
ARYST: On zwie ją Izabelą, ty zaś Leonorą.
SGANAREL:
Czyż nie jest twym zamiarem, jeśli to jest ona,
Zezwolić, by z swym gaszkiem została złączona?
ARYST: Oczywiście!
SGANAREL: Więc podpisz; ja toż samo zrobię.
ARYST:
Zgoda. Lecz nie rozumiem...
SGANAREL: Zrozumiesz w tej dobie.
KOMISARZ:
Zaraz wrócim.
SGANAREL: Niech teraz twój umysł ogarnie
Rzecz całą, dość zawiłą...

Cofają się w głąb sceny.


SCENA DZIEWIĄTA.
LEONORA, SGANAREL, ARYST, LIZETA.

LEONORA: Ach, cóż za męczarnie!
Jakże mnie nudzą wszystkie te młode głuptaski!
Żem dziś uciekła z balu, to tylko z ich łaski.

LIZETA: Na uprzejmość dla pani każdy się wysila.
LEONORA:
W ich towarzystwie męką dla mnie każda chwila,
I wolałabym lada najprostszą rozmowę,
Niż tych pustych paplaczy szczebioty jałowe.
Myślą, że wszystko wobec ich peruczki blednie,
I że dowcipu dają znaki niepoślednie,
Gdy który, ostrząc słówka niby to dowcipnie,
Miłości starców jakąś głupią łatkę przypnie;
Ja zaś takiego starca przyjaźń wyżej cenię,
Niż zapalczywe młodych dudków uniesienie.
Lecz cóż ja widzę tutaj...
SGANAREL do Arysta: Tak więc rzeczy stoją.
Spostrzegając Leonorę:
Ha, otóż ona idzie z towarzyszką swoją.
ARYST:
Leonoro, bez gniewu, lecz żal mam do ciebie:
Czym cię kiedy niewolił w jakiejbądź potrzebie?
Czyż ci nie przedkładałem, po sto razy może,
Żeś wolną najzupełniej jest w swoim wyborze?
A przecież, serce twoje, jakby szydząc ze mnie,
I miłości i ślubów szuka potajemnie.
Żem był dla ciebie dobrym, żalu dziś nie żywię,
Jednakże twój postępek rani mnie dotkliwie,
I doprawdy, że innej warta jest nagrody
Przyjaźń, której tak liczne dałem ci dowody.
LEONORA:
Choć nie wiem, co się kryje pod wymówką taką,
Wierz mi, że zawsze jestem dla pana jednaką;
Ze twej przyjaźni moja odpowiada godnie,
I że zawieść jej ufność miałabym za zbrodnię;
Że wreszcie, jeśli chęci chcesz wypełnić moje,
Jutro węzłem małżeńskim złączym się oboje.
ARYST:
Na jakiej więc podstawie plotka tak naganna...

SGANAREL do Leonory.
Więc nie od Walerego przyszła tutaj panna?
Nie ty wyznałaś siostrze dzisiaj swe amory,
I nie płoniesz dla niego już od dawnej pory?
LEONORA:
Któż to składa bajeczki o tak pięknej treści,
I śmie rozszerzać o mnie tak potworne wieści?


SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ, IZABELA, WALERY, KOMISARZ, ERGAST,
NOTARIUSZ.

IZABELA:
To ja, siostro, i chciej mi wybaczyć łaskawie,
Żem wzięła twoje imię w tak drażliwej sprawie.
W niebezpieczeństwie nagłem i niespodziewanem,
Starałam się ocalić tym podstępnym planem.
Wprawdzie, widząc twój przykład, wstyd mi zdrady takiej,
Lecz los nasz, siostro, nie był, niestety, jednaki,
Do Sganarela.
Wobec pana nie mogę uznać swojej winy,
Do wdzięczności, nie żalu, dając ci przyczyny;
Nie jestem przez niebiosy dla ciebie stworzoną,
Nie czuję się dość godną by zostać twą żoną,
I wolałam z kim innym raczej znaleść szczęście,
Niż wstąpić w nazbyt dla mnie zaszczytne zanieście.
WALERY do Sganareta:
Co do mnie, w mym szacunku, szczerą chęcią płonę,
By ją z twej własnej ręki otrzymać za żonę.
ARYST:
Ha, trudno, trzeba połknąć przysmaczek, mój bracie;
Za obrót całej sprawy wina spada na cię;
I kto tak żyje, w tem jest najbiedniejszym z ludzi,
Że, choć zwiedziony, w nikim współczucia nie budzi.
LIZETA: Mojem zdaniem, nie może użalać się na to,
Kto, za swe trudy, z słuszną spotkał się zapłatą.

LEONORA:
Nie wiem, czy godną pochwał ta sztuczka zbyt śmiała,
Lecz to wiem, że potępićbym jej nie umiała.
ERGAST:
Choć sam los go przeznaczył pomiędzy rogacze,
dostał tylko niedoszłym, niechaj więc nie płacze.
SGANAREL wychodząc z osłupienia, w jakiem był
dotychczas pogrążony:
Nie; dotąd jestem jeszcze niby ogłupiały!
W głowie mi się nie mieści podstęp tak zuchwały;
I myślę, że sam szatan we własnej istocie
Nie umiałby dorównać tej oto niecnocie.
Przecież ja rękę w ogień byłbym za nią włożył!
Przeklęty, kto w kobiecie ufność swą położył!
Najpoczciwsza się mieni w djablicę zaciekłą:
Płeć tę chyba Bóg stworzył by zaludnić piekło;
Toteż odtąd, od wszelkich z nią spraw już daleki,
Przekazuję ją biesu aż po wszystkie wieki.
ERGAST: Masz tobie!
ARYST: Teraz do mnie wszyscy na wieczerzę.
Jutro może to jego wzburzenie uśmierzę.
LIZETA do publiczności:
Jeśli mężów tyranów znacie, piękne panie,
Do nas tylko przyślijcie ich na wychowanie.




NATRĘTY
KOMEDJA W TRZECH AKTACH
Z BALETEM.
1661.

WSTĘP.

Poza porażką Don Garcji, każda nowa sztuka była dotąd nowym tryumfem Moliera. Jestto, wogóle, najlepsza epoka jego życia: pierwsza rozkosz bujnej twórczości, narzeczeństwo wróżące szczęście, rosnąca opieka i sympatja króla. A w ślad za łaską królewską spływają i inne fawory; Molier staje się poniekąd bohaterem chwili, zapraszają go, fetują. Dzięki temu, może się lepiej, bardziej z bliska, przyjrzeć świetnemu towarzystwu, przestanie go ono olśniewać, dopatrzy się plam i plamek na tem słońcu Francji. Można się zresztą domyślić, że popularność ta przyniosła mu niejedną ciężką chwilę, że niejeden dostojny nudziarz musiał mu, jak to mówią, „wiercić dziurę w brzuchu“, odczytując mu swoje utwory lub poddając „świetny temat“ do komedji. I poddali mu temat, ale mimowoli; te osobiste przeżycia światowe natchnęły może Moliera pomysłem Natrętów.
Zarazem, komedja ta daje początek całej odnodze działalności Moliera, która w ogólnej jego twórczości miała zająć sporo miejsca. Mam na myśli owe oficjalne widowiska, pisane na zamówienie, na uroczystości dworskie. W ten sposób powstał cały szereg sztuk; niektóre sztywne i pisane z widocznym przymusem; niektóre pełne humoru i werwy, jak P. de Pourceaugnac; niektóre mające znamiona arcydzieł, jak Grzegorz Dyndała lub Mieszczanin szlachcicem.
Jałowem byłoby rozważanie w jakim stopniu te obowiązkowe dworskie widowiska, pochłaniające sporą część twórczości Moliera, wyszły literaturze n a pożytek lub szkodę. Być może, iż stanowiły one zbawienny płodozmian, wytchnienie między jednem a drugiem arcydziełem, których wszak największy nawet genjusz nie płodzi regularnie i stale, tak jak kura znosi jajka. Tyle jest pewne, że, zacieśniając osobisty stosunek Moliera do króla, czyniąc go nieodzownym reżyserem zabaw dworskich, dały mu większą swobodę w ujmowaniu i wyrażaniu współczesnego życia i pozwoliły mu w innych znowuż dziełach rozwinąć lot o wiele śmielej, niżby to było inaczej możliwe.
Zresztą, i w tych ubocznych produktach swej twórczości, Molier nie był nigdy bezdusznym fabrykantem; przeciwnie, wniósł w te n rodzaj wiele inwencji, świeżości. Stworzył widowisko, w którem wyzyskał wszystkie współczesne środki; muzykę włoską, niedawno przeszczepioną do Francji; rozwinął, przy pomocy biegłych maszynistów, nieznane dotąd bogactw o inscenizacji; wreszcie, korzystając ze świeżego utworzenia Akademji tańca oraz z szału tanecznego który ogarnął dwór młodego króla, połączył swoje komedje z baletem. W ten sposób powstał typ widowisk, które w początkach uświetniał swą osobą sam król, tańcząc, w części baletowej, wespół z arystokracją dworu i zawodowymi tancerzami.
Niebezpieczeństwem tych utworów był pośpiech nałożony przy ich wykonaniu. Później, Molier nauczy się tworzyć bardziej bezceremonjalnie; tym razem, chciał wystąpić w pełnym rynsztunku, dając sztukę wierszem. (Prozę cierpiano wówczas jedynie dla niższej farsy, i nawet Molier jedynie w pewnej mierze przełamie to uprzedzenie, pisząc duże komedje, jak Don Juan, Skąpiec, prozą). Na napisanie i przygotowanie sztuki miał — jak zaznacza w przedmowie — zaledwie dwa tygodnie. Czy Molier pracował łatwo czy trudno, szybko czy powoli, oto pytanie które nieraz się nastręcza. Sądząc z krótkiego nieraz czasu wykonania, możnaby wnosić że szybko; ale wielu v blisko niego stojących świadków utrzymuje że bardzo powoli: ten złudny pośpiech tłómaczy się tem, że Molier robił „zapasy“: miał masę szkiców, rękopisów, kreślonych wolnemi chwilami w miarę pomysłów, wrażeń. Szkice te przechowywał podobno w dużej walizie, i do tej-to słynnej walizy sięgał w potrzebie, zszywając, kombinując, pożyczając zresztą konceptów, nieraz scen całych, od innych. Być może i Natręty powstały w ten sposób, i niejedna z tych sylwetek była już może dawno gotowa.
Sztuka ta nie była pisana — jak późniejsze dworskie widowiska — na zamówienie króla. Zażądał jej u Moliera słynny nadintendent Fouquet, potentat finansów, kiedy wspaniałemi festynami w Vaux podejmował monarchę. Zabawy te skończyły się smutno: król, podrażniony zuchwalstwem Fouqueta, który ośmielił się zaćmić sam Majestat przepychem (złote nakrycie, podczas gdy król miał tylko srebrne!), chciał uwięzić nadintendenta wręcz podczas samej uroczystości; zreflektowany przez matkę, uczynił to dopiero w dwa tygodnie później. I autor prologu do Natrętów, Pelisson, znalazł się również pod kluczem. Ale komedja Moliera, bynajmniej nie objęta niełaską, dalej bawiła dwór: król nawet dał pomysł do jeszcze jednego natręta, myśliwca, wydając na łup satyry swego wielkiego łowczego, p. de Soyecourt, Molier wykonał ten pomysł z iskrzącą się werwą, czyniąc w ten sposób króla współtwórcą jednej ze swych najlepszych figur. Odcień serdecznej poufałości, z jaką Molier — przed trzema laty jeszcze wędrowny prowincjonalny komedjant — mówi do Ludwika XIV w dedykacji swego utworu, daje miarę tego zacieśniającego się z każdym dniem sympatycznego stosunku.
Natręty nie są, w ścisłem znaczeniu, komedją. Pamiętajmy, że mówiona część widowiska stanowiła tylko rodzaj interludjów w jego głównej części muzyczno-baletowej. Toteż, cień intrygi i akcji nie sili się udawać czegoś więcej niż jest, a jest poprostu nitką służącą do powiązania typów, które, jakgdyby w szopce, przewijają się przez scenę. Biorąc tedy rzecz w jej właściwej ramie, faktura jest tu bez zarzutu, pomysłowa i sprytna. Zarazem typy, które Molier wprowadza, są już walną zdobyczą w dziedzinie nowoczesnej komedji: widzimy w nich niejako materjał twórczy, który gromadzi się w głowie pisarza. Tu, pośpiech i nałożone warunki nie pozwalają temu materjałowi ukształtować się w komedję; Molier podaje go jak jest, poprostu, ale już i w tej postaci łatwo odróżnić ile przynosi z sobą nowego. Mamy tu galerję figur, rysów obyczajowych, już nie konwencjonalnych ale czerpanych wprost z otoczenia, żywych, smagających dobrotliwem na razie szyderstwem tę i ową z rzeczy które Molier widzi dokoła siebie. Już sam początek: satyryczny obrazek zachowania się paniczów dworskich w teatrze, świadczy o bezpośredniości źródeł z których odtąd Molier zacznie czerpać. Zycie dworskie, ruchliwe a bezczynne, stłoczone, gdzie ludzie włażą poprostu jedni na drugich, targowisko próżności, manji, pretensji... Tutaj, Erast, który szamoce się w tych nitkach, jest sam też marjonetką służącą do prowadzenia sztuki: później stanie się on żywą i pełną postacią, Alcestem z Mizantropa, który też, przykuty do tego pustego światka swą miłością, szarpie się wśród „natrętów“. Do poprzednio tedy wymienionych elementów z których tworzy się zwolna komedja Molierowska, dodajmy tu bezpośrednią obserwację obyczajową.
Zauważmy, że te pierwsze kroki w dziedzinie satyry już są wcale śmiałe. W Wykwintnisiach Molier jedynie rykoszetem uderza w pewne sfery i pojęcia: tutaj zbiera swoje wzorki wprost ze dworu, z najświetniejszego towarzystwa. Próba się udała, skoro sam król dał się wciągnąć do zabawy; odtąd Molier, czując się bezpieczny poza tą tarczą, coraz śmielej będzie wypuszczał swe groty, biorąc zwłaszcza na cel młodych pięknie upierzonych dudków, owych paniczów dworskich, którzy, za poprzedniej generacji byliby może tęgimi muszkieterami, obecnie zaś, w pustce dworskiego życia, zmienili się w zarozumialców, nierobów i głupców.
Czy Molier w Natrętach był oryginalny, czy też miał jakieś wzory? Najbardziej komedja ta przywodzi na pamięć ową satyrę Horacego: Ibam porte via sacra, sicut meus est mos... jestto niejako satyra ta udramatyzowana. Z końcem XVII w. Włosi grywali farsę o pokrewnym temacie: czy Molier z niej czerpał, czy też, co w tym wypadku uchodzi za prawdopodobniejsze, farsa ta wyszła z utworu Moliera, nie jest rzeczą do rozstrzygnięcia.
Godną wzmianki jest rama którą dano temu widowisku. Było to w lipcu, o zmroku, niska scena wznosiła się na wolnem powietrzu, a stare drzewa parku tworzyły naturalne kulisy. Rolę Erasta grał Molier, rolę Orfizy młodziutka jego narzeczona Armanda, którą w ten sposób Molier, na swoje późniejsze utrapienie, wprowadził w ową drażniącą atmosferę zabaw młodego dworu, oddychającego miłością i rozkoszą.




DO KRÓLA.
NAJJAŚNIEJSZY PANIE!

Dorzucam jedną scenę do mej komedji; człowiek bowiem który przypisuje książkę, liczy się niewątpliwie do natrętów i to w dość zjadliwym rodzaju. Wasza Królewska Mość wie o tem więcej niż ktokolwiek; nie od dziś widzimy W. K. M. zdaną na pastwę istnego szału przypisów i dedykacyj. Jednakże, jakkolwiek idą oto za przykładem drugich i stawiam się sam w rzędzie tych których obrałem za przedmiot zabawy, ośmielam się wyznać Waszej Królewskiej Mości, iż uczyniłem to nietyle aby przedłożyć W. K. M. mą książkę, ile by zyskać sposobność złożenia Jej dzięków za powodzenie tej komedji.
Powodzenie to, które przeszło wielekroć moje oczekiwanie, zawdzięczani, Najjaśniejszy Panie, nie tylko chlubnemu uznaniu, jakiem W. K. M. zaszczyciła od samego początku sztukę i które pociągnęło tak skwapliwie za sobą uznanie całego świata, lecz również i rozkazowi W. K. M. bym dorzucił do mej komedji jeszcze jeden charakter natręta, co do którego W. K. M. raczyła mnie sama natchnąć pomysłem, a którą to sceną wszyscy ocenili jako najcelniejszy ustęp dzieła[11].
Muszę przyznać, Najjaśniejszy Panie, że nigdy jeszcze nie przyszło mi nic tak łatwo, ani tak pospiesznie, jak ta scena, którą W. K. M. zaleciła mi opracować. Spełnienie tego rozkazu dało mi o wiele więcej radości, niż gdybym wypełniał zlecenie samego Apollina i wszystkich jego Muz; z tego oceniam, do czego byłbym zdolny w wykonaniu całkowitej komedji, gdybym mógł czerpać natchnienie z podobnych rozkazów. Ludzie zrodzeni do wysokich godności mogą stawiać sobie za cel służyć W. K. M. wielkiemi czynami; dla mnie natomiast jedyną chwałą o którą mogą się ubiegać, to dostarczenie W. K. M. nieco rozrywki. Ograniczam do tego celu mą ambicję i pragnienia, i mniemam, iż nie jest może całkiem bezpożytecznym dla Francji ten, kto się zdoła w czemkolwiek przyczynić do zabawienia jej króla. Gdyby mi się to nie powiodło, nie będzie to z pewnością nigdy dla braku gorliwości lub starań, lecz jedynie za sprawą złośliwego losu, który prześladuje nieraz najlepsze intencje i który bezwątpienia dotknąłby nader boleśnie,

NAJJAŚNIEJSZY PANIE,
Waszej Królewskiej Mości najniższego, najpowolniejszego i najwierniejszego poddanego i sługę
Moliera.
PRZEDMOWA.

Nigdy chyba żadnego teatralnego przedsięwzięcia nie doprowadzono do skutku z większym pospiechem: jestto rzecz zupełnie nowa, aby ktoś obmyślił, napisał, wyuczył i wystawił komedję w ciągu dwóch tygodni. Nie mówię o tem dlatego iżbym sobie rościł pretensje do talentu improwizacji i ubiegał się o chwałę w tej mierze, lecz tylko by uprzedzić czyjś zarzut iż nie wyczerpałem tu wszystkich rodzajów natrętów, Pytających się po świecie. Wiem, że liczba ich jest olbrzymia, na dworze jak w mieście; na upartego, możnaby ułożyć z nich komedję o pięciu szczelnie wypełnionych aktach i jeszczeby zostało przedmiotu. Jednakże, w tym krótkim czasie jakiego mi użyczono, niepodobna mi było zakreślać sobie tak szerokich planów, i zastanawiać się zbytnio tak nad wyborem jak nad rozmieszczeniem postaci. Poprzestałem tedy na niewielkiej jedynie liczbie nudziarzy; wziąłem typy, które w pierwszej chwili nasunęły mi się na pamięć i zdały się najodpowiedniejsze dla rozweselenia dostojnych słuchaczy; by zaś szybko zespolić w jedną całość wszystkie te materje, posłużyłem się pierwszym lepszym węzłem który mi się nawinął. Nie jest moim zamiarem roztrząsać, czy to wszystko mogło być lepiej, i czy ci, którzy się bawili na sztuce, uśmiali się zgodnie z prawidłami. Przyjdzie i na mnie czas, iż zacznę opatrywać w komentarz własne utwory, i nie tracę nadziei, że i ja kiedyś, występując w charakterze znamienitego autora, będę mógł pokazać światu, iż umiem cytować Horacego i Arystotelesa. W oczekiwaniu tego egzaminu, który, być może, nie nadejdzie nigdy, poddaję się, pod tym względem, wyrokowi ogółu, i uważany za rzecz równie trudną zwalczać dzieło życzliwie przyjęte przez publiczność, jak bronić go wówczas, gdy ona je potępiła.
Wiadomo wszystkim, w jakim celu i na jaką zabawę ułożono tę sztukę; uroczystość ta narobiła tyle wrzawy, że zbytecznem byłoby mówić o niej; nie będzie jednak może od rzeczy powiedzieć kilka słów o urozmaiceniach które wpleciono w tę komedję.
Zgodnie z zamiarem autora postanowiono dołączyć do niej i balet. Ponieważ rozporządzano jedynie szczupłą liczbą doskonałych tancerzy, wynikła stąd konieczność rozdzielenia scen tego baletu; trzeba było powplatać je w międzyakty, tak, aby te przerwy pozwoliły tym samym tancerzom wrócić na scenę w innych przebraniach. Aby nie przerywać wstawkami wątku sztuki, spróbowano pozszywać je z treścią o ile tylko możliwe i zrobić w ten sposób z baletu i komedji jedną całość; wobec tego jednak iż czas był bardzo ograniczony i że nie we wszystkiem mogła kierować całem dziełem jedna głowa, nie wszystkie może sceny baletu łączą się ze scenami komedji z równą naturalnością. Bądź co bądź, skojarzenie to stanowi w naszym teatrze nowość, dla której dałoby się znaleźć pewne poparcie w teatrze starożytnym; że zaś spotkało się ono z powszechnym poklaskiem, może posłużyć za wskazówkę dla przyszłych, mniej już spiesznie i z większym namysłem kreślonych utworów.
Skoro zasłona podniosła się do góry, jeden z aktorów, coś jakgdyby ja, ukazał się na scenie w zwyczajnem ubraniu, i, zwracając się do króla z wyrazem pomięszania, począł w bezładnych słowach przepraszać go iż zjawia się sam i że nie stało mu czasu i aktorów, by zgotować Jego Królewskiej Mości spodziewane przez Nią widowisko.
Równocześnie, wśród dwudziestu bijących wodotrysków, otworzyła się muszla, którą wszyscy niewątpliwie pamiętają, a urocza najada, ukryta poprzednio we wnętrzu, wysunęła się na przód sceny i podniosłym tonem wygłosiła wiersz, napisany przez p. Peiissona a stanowiący prolog sztuki.




PROLOG[12].
Scena przedstawia ogród ozdobiony licznemi posągami i wodotryskami.
NAJADA wynurza się z wód w konsze muszli:

By ujrzeć największego z królów w tej ustroni,
Wynurzyłam się oto z wod przejrzystej toni.
By go zabawić, trzebaż by ziemia i wody,
W nowych się dlań igraszkach ścigały w zawody?
Niech mówi, niech rozkaże usty wszechmocnemi:
Czyż on sam nie jest cudem widomym na ziemi?
Jego rządy, obfite w cudów wielość mnogą,
Czyż nowych dziwów blaskiem olśnić nas nie mogą?
Młody, roztropny, dzielny, dostojny, szczęśliwy,
Łagodny mimo hartu, władny, sprawiedliwy:
Dbać i o państwa dobro i o własną sławę,
Z szlachetnym trudem łączyć szlachetną zabawę,
Do słusznych celów umieć zdążać nienagannie,
Wszystko widzieć i słyszeć, działać bezustannie,
Kto to może, na wszystko waży się w swej dumie,
I niebo mu się samo przeciwić nie umie.
Te posągi ożywią się, gdy LUDWIK każe,
Te drzewa nucić będą w powabnym rozgwarze.
Mieszkanki pniów, dryjady, nimfy: oto ninie
LUDWIK wam rozkazuje; wychodźcie, boginie.

(Liczne Dryjady w towarzystwie Faunów i Satyrów wychodzą z drzew i posągów).

Nauczę was, jak swojej roli macie sprostać:
Porzućcie na chwil parę zwykłą waszą postać,
I stwórzmy widowisko wraz przed Nim najrzadsze,
Jak prawdziwi aktorzy w tym nowym teatrze.

Ty, myśli o poddanych tej duszy ojcowskiej,
Wy, plany bohatera, wy, królewskie troski,
Pozwólcie mu odpocząć i ścierpcie na chwilą,
Że wielki duch w rozrywce wytchnie sobie mile.
Ujrzycie go nazajutrz, jak znów, z siłą nową,
Podźwignie was, jak znowu będzie jego słowo
Dyktować prawa, czynić dobrze bez wytchnienia,
Chęcią swoją poddanych wyprzedzać życzenia,
Świat cały w bezpieczeństwie trzymać swoim znojem,
I pokój ludów własnym kupować spokojem.
Niech dziś wszystko go cieszy, niech wszystko się splata
By rozrywką napełnić serce władcy świata!
Znikajcie stąd, Natręty, lub, gdy was tu zoczy,
To jeno, by ubawić swe królewskie oczy.




OSOBY:
DAMIS, opiekun Orfizy.
ORFIZA.
ERAST, zalotnik Orfizy.
ALCYDOR natręty
LIZANDER
ALKANDER
ALCYP
ORANTA
KLIMENA
DORANT
KARYTYDES
ORMIN
FILINT
GORKA, służący Erasta.
KOLKA, służący Damisa.
RZECZKA i dwaj towarzysze.
Rzecz dzieje się w Paryżu.
AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.

ERAST: Za jakie grzechy Bóg mnie ściga taką karą,
Abym wiecznie natrętów stawał się ofiarą!
Gdzie stąpię, na kark zsyła mi ich los surowy,
I codziennie poznaję jakiś rodzaj nowy!
Lecz, w śród wszystkich tych figur, prym dzisiejsza trzyma
Myślałem że już zginę, że już rady niema,
I stokroć przeklinałem, w tej okrutnej biedzie.
Chęć, co mnie na teatrum zwiodła po obiedzie.
Snać za to, żem w rozrywce czas chciał spędzić marnie,
Niebo zesłało na mnie tak srogie męczarnie.
Siadam zatem na scenie, pragnąc z szczerej chęci,
Słuchać sztuki, co takie dziś tryumfy święci;
Aktorzy zaczynają, cisza w śród słuchaczy,
Gdy wtem, z impetem owym co na nic nie baczy,
Fircyk jakiś się wciska[13] i, z wrzawą straszliwą,
Krzyczy: „Hej! hola! krzesło dawajcie, a żywo!“
I tyle wśród aktorów sprawił zamieszania,
Że w najpiękniejszem miejscu urwali w pół zdania —
Mój Boże, pomyślałem, czyliż nigdy wreszcie
Francuzi nie nauczą się statku w tem mieście;
Czyliż my już doprawdy spadliśmy tak nisko,
By sami z siebie światu chcieć dawać igrzysko,
I raz jeszcze potwierdzać w dobitnym sposobie,
To, co sąsiedzi nasi o nas bają sobie?

Podczas gdy ja kiwałem nad tem smutnie głową,
Aktorzy role swoje chcieli wszcząć na nowo,
Gdy ten drab znów sadowić zaczyna się hucznie,
I, jeszcze raz przez scenę przechodząc buńczucznie,
Miast z boku sobie przysiąść z największym spokojem,
Na sam front wieść się każe razem z krzesłem swojem,
Gdzie jego grzbiet szeroki i kudłata grzywa
Trzem czwartym widzów zgoła aktorów przykrywa.
Szmer się wszczyna; innegoby zawstydził może;
Lecz ten, nieporuszony, w najlepszym humorze,
Byłby przetrwał wiek cały, tak zasiadłszy pole,
Gdyby mnie nie był zoczył, na moją niedolę.
„Witaj, markizie, mówi, siadając koło mnie,
Pozwól że cię uściskam; cieszę się ogromnie“.
Słysząc to, czuję jak się rumienię wyraźnie,
Tak mi wstyd paradować było przy tym błaźnie;
Ledwie go znałem zresztą; lecz czyż dzisiaj mało
Tych ludzi, co chcą znać cię więcej niż przystało,
Których całusom człek się napróżno wymyka,
I z których każdy zaraz jak brata cię tyka.
Odrazu głupich pytań sto kładzie mi w uszy,
Krzycząc tak, że aktorów mało nie zagłuszy.
Każdy się zżyma; ja zaś, gnębion tak natrętnie,
Powiadam mu, że sztuki wysłuchałbym chętnie.
„Co! nie znasz jej, markizie? owszem, słuchaj zatem.
O, niezła, wcale niezła; ja-bo znam się na tem;
Znam prawidła, o które w sztuki tworach chodzi,
A Kornel mnie pierwszemu czyta to co spłodzi“.
Zaczem, calutką sztukę na miejscu mi streszcza,
Co dziać się w której scenie ma, z góry obwieszcza,
Ba, wiersze nawet, które spamiętał przypadkiem,
Wprzód od aktora krzyczy mi z zapałem rzadkim.
Próżno się kręcę, spraszam; któż mu się wyprosi!
Wreszcie, wcześnie przed końcem, z krzesła się podnosi,
Tak bowiem rozumieją modne szlifibruki,
Że hańbą jest wysłuchać zakończenia sztuki.

Ja do niebios zaniosłem w duchu korne dzięki,
Ze, wraz z końcem komedji, koniec mojej męki;
Lecz inaczej pisane snać było u góry:
Na drugi zawód wpadam w szpony tej figury!
Plecie mi o swych czynach, swych rzadkich zaletach,
Opowiada o swoich koniach, psach, kobietach,
O znaczeniu u dworu, dziedzicznem już w rodzie,
Swem poparciem mnie darzy w wszelakiej przygodzie;
Ja głową ciągle kiwam, dziękując serdecznie,
A patrząc, jakby z dłoni wymknąć mu się grzecznie;
Lecz on, ruch mój najlżejszy wciąż mając na oku:
„Chodźmy, powiada na to, wszak niema już tłoku“.
Wychodzimy; on dalej w uszy mi klekoce:
„Pójdź, markizie, pokażę ci swoją karocę,
Nowiutka: wedle mego pomysłu poczęta;
Wszędzie mi za nią sypią same komplementa“.
Wymawiam się jak umiem, wręcz rozpacz mnie bierze;
Powiadam, żem proszony gdzieś jest na wieczerzę,
„Na honor! idę z tobą; to mnie bardzo cieszy:
Miałem być u marszałka, lecz on mnie rozgrzeszy.
— To dom zbyt skromny, rzekę pełen niepokoju,
By prosić doń osobę pańskiego pokroju.
— Właśnie, mówi, w swobodzie mile chwile lecą,
Wszak idę tam by z tobą pogawędzić nieco;
Tych wspaniałych kolacyj, wierzaj, mam po uszy.
— Lecz pana tam czekają, rzekłem, i, choć z duszy...
— Kpisz, markizie, jesteśmy wszakże w swojem kole,
Niech mówi kto co zechce, a ja z tobą wolę“.
Kląłem w duchu i siebie i kłamstwo niewinne,
Dzięki którem u wpadłem jak z deszczu pod rynnę,
I zgoła już nareszcie nie wiedziałem co tu
Czynić, aby się wydrwić z srogiego kłopotu,
Gdy wtem, pyszna kareta tuż przed nami staje:
Sypią się, z przodu, z tyłu, herbowni lokaje,
Wszystko z trzaskiem i szumem prosto na nas wpada;
Z karocy młodzian pysznie odziany wysiada,

I dalej z mym natrętem pozdrawiać się modnie:
Zdumieni tym widokiem stanęli przechodnie;
A gdy ci dwaj w objęciach swych, niepomni na nic,
Miotali się w konwulsjach grzeczności bez granic,
Ja wymknąłem się cicho zwrotem niespodzianym,
Wściekły, żem czas tak długi strawił z tym bałwanem,
I klnąc nudziarza, co swem natręctwem niemiłem,
Zbawił mnie może schadzki, na którą spieszyłem.
GORKA:
To są troski, co życia przyćmiewają radość.
Nie wszystko, panie, chęciom naszym czyni zadość.
Każdy swego natręta z woli niebios spotka,
Inaczej dola ludzi byłaby zbyt słodka.
ERAST:
Lecz kto nad wszystkie mierzi mnie natręty one,
To ów Damis, opiekun tej dla której płonę;
On, co nadziejom moim wszystkim w poprzek stawa
I widzenia jej nawet chce mi wzbronić prawa.
Lękam się, że już przeszła umówiona pora:
Wszak tu Orfiza bawić przyrzekła mi wczora.
GORKA:
Pora schadzki nie liczy się wszak na minuty,
Zawcześnie więc pan sobie chce czynić wyrzuty.
ERAST:
To prawda; lecz cóż, skoro me tkliwe zapały
Zbrodnię względem niej widzą w lada fraszce małej.
GORKA:
Lecz, jeśli w pańskich oczach Amora igraszki,
Zbrodnię względem twej lubej czynią z lada fraszki,
Ona znowu, wzajemność chcąc okazać godnie,
Za fraszki ci poczyta znów te wszystkie zbrodnie.
ERAST:
Lecz czy sądzisz w istocie, że ona mnie kocha?
GORKA:
Co? jeszcze w głowie pańskiej wątpliwość tak płocha...

ERAST:
Cóż chcesz? im serce nasze samo płonie szczerzej,
Tem trudniej w własne szczęście tak wielkie uwierzy;
Lęka się iż się łudzi i nieraz przez chwilę
Wątpi zbyt łacno o tem czego pragnie tyle.
Lecz spieszmy bóstwa mego szukać w tym ogrodzie,
GORKA:
Panie, kołnierz się pański przekrzywił na przodzie.
ERAST:
Mniejsza z tem.
GORKA: Ja poprawię, to niewielkie trudy.
ERAST:
Uf! udusisz mnie, durniu! zostaw jak był wprzódy.
GORKA: Przyczeszę pana trochę.
ERAST: A, to boska kara!
Grzebieniem ledwie ucha nie urwał niezdara.
GORKA: Krezki u pludrów nieco...
ERAST: Zostaw, na Bóg miły.
GORKA: Ale strasznie pomięte.
ERAST: Chcę, by takie były,
GORKA:
Niechże pan bodaj łaski użyczy mi tyle,
Bym otrzepał kapelusz; wszak cały jest w pyle.
ERAST:
Otrzep więc, otrzep, niechże ci się zadość stanie.
GORKA:
Czyżby go pan chciał nosić w tak żałosnym stanie?
ERAST:
Prędzej, mój Boże!
GORKA: Z stroju wszak sądzim człowieka.
ERAST odczekawszy:
Dość już.
GORKA: Niechże pan chwilę cierpliwie zaczeka.
ERAST: Dobije mnie!
GORKA: Gdzieś go pan wytarł należycie.

ERAST:
Czyż mi go już zagarnąć chcesz na cale życie?
GORKA: Gotowe.
ERAST: Dawaj zatem.
GORKA upuszczając kapelusz: Aj!
ERAST: Niech febra ściśnie
Tego bałwana; puszcza, jak gdyby umyślnie.
GORKA: Pozwól pan: raz-dwa zetrę..
ERAST: Idźże już do licha!
Do djabła ze sługusem co wciąż mi się wpycha,
Dręczy swojego pana i tylko go nuży,
Chcąc mu ciągle okazać, jak gorliwie służy.



SCENA DRUGA.
ORFIZA, ALCYDOR, ERAST, GORKA.
Orfiza przechodzi w głębi; Alcydor podaje jej rękę.

ERAST:
Wszak to Orfiza? wzrok mnie w tej mierze me zdradzi;
Lecz gdzież dąży tak spiesznie i kto ją prowadzi?

Kłania się przechodzącej; ona mija go odwracając głowę.



SCENA TRZECIA.
ERAST, GORKA.

ERAST:
Jakto! gdy w umówionem miejscu przed mą staję,
Ona przechodzi mimo, niby nie poznaje!
Jak to pojąć? co sądzić? mów, powiedz swe zdanie?
GORKA:
Boję się być natrętnym, milczę zatem, panie.
ERAST:
Bardziej nim jesteś, stercząc mi nakształt bałwana,
Gdy dusza ma wzburzeniem jest srogiem miotana!
Pokrzepże moje serce w tak ciężkiej udręce;

Co mam mniemać? Odpowiedz! Przypatrz się mej męce!
Powiedz mi sąd swój o tem.
GORKA: Ej, panie, prawdziwie,
Wolę milczeć, niż służyć panu zbyt gorliwie.
ERAST:
Niechże kat porwie trutnia! Leć, miej ich na oku,
Bacz gdzie pójdą, co robią, nie odstąp ni kroku.
GORKA wracając:
Mam ich zdaleka tropić?
ERAST: Tak.
GORKA wracając: By nie poznali,
Że niby na przeszpiegi tak kroczę w oddali?
ERAST:
Nie, pewnie lepiej zrobisz, mówiąc im wyraźnie,
Że z mojego rozkazu śledzisz ich, ty błaźnie!
GÓRKA wracając:
Czy tu pana zastanę?
ERAST: Niech cię nieb o skarze,
Ty natręcie, nudziarzu nad wszystkie nudziarze!

Górka odchodzi.



SCENA CZWARTA.
ERAST sam.

Och! jakiż me nadzieje cień przysłonił smutny!
Czemum raczej nie chybił tej schadzki okrutnej!
Mniemałem iż w niej szczęście znajdzie moja dusza;
Szczęście pierzchło, została zwątpienia katusza.



SCENA PIĄTA.
ERAST, LIZANDER.

LIZANDER:
Poznałem cię markizie, w tych drzew pięknym cieniu,
I wraz pędzę ku tobie w szczęścia uniesieniu.

Chcę ci zanucić (szukam cię już od objadu)
Małego kurancika własnego układu,
Co wszystkich znawców budzi zachwyty najszczersze
I pod który z dwudziestu już podkłada wiersze.
Wiesz, żem jest nie ubogi, z niezgorszego rodu,
Na losów dary żalić się nie mam powodu,
Jednak za wszystko co mi niebiosy zesłały,
Nie zgodziłbym się oddać tej aryjki małej.
La, la, hem, hem; preludjuje: posłuchaj, proszę, mój kochany.
Prześpiewuje kuranta:
Czy nie ładny?
ERAST: Och!
LIZANDER: Koniec jest zwłaszcza udany.
Prześpiewuje koniec kilka razy z rzędu.
Jakże ci się wydaje?
ERAST: Owszem, bardzo ładny.
LIZANDER:
Krok, którego użyłem, też nie mniej jest składny,
A najlepiej wypadła zwłaszcza grupa sama.

Śpiewa, tańczy i mówi równocześnie, zmuszając Erasta by tańczył za damę:

Patrz; on tędy przechodzi; tu go mija dama;
Obrót; potem go puszcza i ona tu staje.
Rozumiesz? jakże ci się ta sztuczka wydaje?
Niby zwodzony: ona to w lewo, to w prawo,
On za nią: tyłem, przodem, wykwintnie a żwawo.

Skończywszy:

I cóż powiesz, markizie?
ERAST: Och, cudo najczystsze!
LIZANDER:
Co mi tam wszyscy wasi uczeni tancmistrze!
ERAST: Tak!
LIZANDER: Zatem taniec...
ERAST: Istną rozkosz sprawia oku.

LIZANDER:
Jeśli chcesz, po przyjaźni nauczę cię kroku.
ERAST:
Najchętniej, lecz w tej chwili nader pilne sprawy...
LIZANDER:
Dobrze, więc kiedyindziej, jeżeliś łaskawy.
Przejrzymy tez i wiersze: ty ocenisz snadnie,
Który do mej melodji najlepiej przypadnie.
ERAST: Innym razem najchętniej.
LIZANDER: Żegnaj więc. Baptysta[14]
Nic nie wie jeszcze: toż dlań radość oczywista!
On również do melodji ma dziwny dar boży:
Poproszę go, niech głosy do tego podłoży.
Odchodzi, ciągle nucąc.



SCENA SZÓSTA.
ERAST sam.

Nieba! czyż zacna ranga do tego ma służyć,
Aby, kto ją posiada, mógł nudzić nas, bzdurzyć,
My zaś, byśmy musieli, na domiar męczeństwa,
Oklaskiem te wielmożne nagradzać błazeństwa?



SCENA SIÓDMA
ERAST, GÓRKA.

GORKA: Panie, Orfiza sama i spieszy w tę stronę.
ERAST: Ha! zdołamże me serce ukoić wzburzone!
Czuję, że kocham jeszcze, kocham duszą całą,
Choć raczej nienawidzićby mi ją przystało.
GORKA:
Coby panu przystało, pan sam dobrze nie wie:

To pewna, że nie długo snać wytrwasz w tym gniewie;
Choćby doń przyczyn było niewiedzieć tam ile,
Wszystko pierzchnie, gdy dama oczkiem rzuci mile.
ERAST:
Ach, niestety, masz słuszność; sam widok ten luby,
Zawziętość mą wystawia na najcięższe próby.



SCENA ÓSMA.
ORFIZA, ERAST, GÓRKA.

ORFIZA: Na twej twarzy, Eraście, jakiś cień ponury
Czyżby mój widok miał być przyczyną tej chmury?
Cóż ci jest? co się stało? i co jest powodem,
Że pierwszy raz, mnie witasz z tak szczególnym chłodem?
ERAST:
Ach, czyliż możesz nawet pytać się, okrutna,
Czemu w mem sercu żałość zaległa tak smutna?
Udawać, czyniąc sobie zabawkę złośliwą,
Że nie wiesz co je dzisiaj zraniło tak żywo?
Czyż ten, z którym, w rozmowie zatopiona cała,
Przeszłaś...
ORFIZA śmiejąc się:
Co, tyle tylko? No, to Bogu chwała!
ERAST:
Tak, urągaj, niewdzięczna, jeszcze mej niedoli:
Możesz się znęcać nad nią, wyszydzać dowoli;
Depcz to serce, zbyt ufna, że, w każdej potrzebie.
Zwycięży w niem ta słabość, którą mam dla ciebie.
ORFIZA:
Ależ trudno się nie śmiać wszak, gdy rozum zdrowy
Słyszy te urojenia twej szalonej głowy.
Więc ta postać przyczyną twej udręki była!
Toż to natręt, którego ledwiem się pozbyła;
Jeden z tych pustych gapiów, zbyt licznych, niestety.
Co nie ścierpią widoku samotnej kobiety,
I choć ta na natręctwo zżyma się i wzbrania,
Zawsze gotowi zawieść swe czułe gruchania.

By się go pozbyć rychło, pomknęłam jak z procy;
Zaczem mnie odprowadził do same] karocy,
Ja zaś, żem się nudziarza pozbyła, szczęśliwa,
Pędzę tu drugą bramą, z pośpiechu wpół żywa.
ERAST:
Mogęż wierzyć, Orfizo, żeś ze mną jest szczera,
I że prawdę-li każde twe słowo zawiera?
ORFIZA:
To pytanie jest dla mnie niespodziane wcale:
Za to, że odpowiadam na twe śmieszne żale,
Że, w mej głupiej dobroci, zamiast nie rzec słowa...
ERAST:
Ach, nie gniewaj się dłużej, piękności surowa;
Wierzę już ślepo, skoro nie mogę inaczej,
We wszystko, co twa dobroć obwieścić mi raczy.
Zwódź mnie, jeżeli pragniesz, kraj serce na ćwierci:
Ja korną cześć dla ciebie zachowam do śmierci.
Depcz moją miłość, odbierz mi wzajemność swoją,
Niechaj w mych oczach inni tryumfem się poją;
Tak, wszystko ścierpię w mojej miłości zapale:
Umrę, być może; lecz się pewnie nie użalę.
ORFIZA:
Cenię tę chęć, i nie chcąc byś się zawiódł na niej,
Ja, ze swej strony...



SCENA DZIEWIĄTA.
ALKANDER, ORFIZA, ERAST, GORKA.

ALKANDER: Słówko, mój markizie. Pani,
Chciej mi zuchwalstwo moje wybaczyć łaskawie,
Lecz muszę z nim pomówić w nader ważnej sprawie.

Orfiza wychodzi.



SCENA DZIESIĄTA.
ALKANDER, ERAST, GÓRKA.

ALKANDER:
Z przykrością mi, markizie, ta prośba przychodzi,

Lecz przed chwilą obraził mnie pewien dobrodziej,
I pragnąłbym natychmiast, nie chcąc odwlec sprawy,
Byś go wyzwać odemnie był tyle łaskawy.
Wiesz, że, gdybyś nawzajem kiedy prosił o to,
Oddam ci tą przysługą z największą ochotą.
ERAST po chwili milczenia:
Nie chcą się czynić w słowach odważnym junakiem[15];
Ale byłem żołnierzem wprzódy niż dworakiem,
Służyłem lat czternaście i, jak sam rozumiem,
Z takich spraw się wywiązać należycie umiem;
Mogą się też nie lękać, by ktoś z tej odmowy
Ujmą dla mej odwagi wysnuć był gotowy.
Lecz to krok nazbyt śliski, jak uczą przykłady[16],
A nasz król nie jest zgoła królem od parady,
W najwyższych posłuch wzbudzić umie on gdy trzeba,
I godnie spełnia urząd, dany mu od nieba.
Kiedy przyjdzie mu służyć, mam serce potemu,
Lecz brak mi go, gdy trzeba się przeciwić jemu;
Rozkaz jego jest dla mnie prawem bez apelu:
By go łamać, gdzieindziej zwrócić się, przyjacielu.
Szczerzą ci mówią, hrabio, jak rzecz cała stoi;
We wszystkiem innem, pewny bądź przyjaźni mojej.
Bądź zdrów.



SCENA JEDENASTA.
ERAST, GORKA.

ERAST: Ha! Tych natrętów przeklęta zakała!
Gdzież znikła moja pani? dokąd się udała?
GORKA:
Nie wiem.
ERAST:Znów z oczum stracił przedmiot mych nadziei;
Pędź, szukaj wszędzie; będę czekał w tej alei.

BALET PIERWSZEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.

Gracze w krokieta wpadają z głośnemi okrzykami i zmuszają Erasta by im ustąpił pola, poczem następuje

DRUGA GRUPA

w której mnóstwo gapiów, kręcąc się koło niego i usiłując zawrzeć z nim znajomość, wypłasza go ponownie ze sceny.




AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ERAST sam:

Ach, te natręty czyliż raz przepadną wreszcie?
Zda się, jak deszcz z niebiosów spadają w tem mieście.
Umykam im, są znowu; plączą mi się w drogę:
W zamian tej, której szukam, odnaleźć nie mogę.
Nazbyt rychło przeminął deszcz i groźne grzmoty,
By gapiom do przechadzek zabrakło ochoty;
Obyż niebo, co wszystkie prośby nasze waży,
Wygnało z tej ustroni wszelakich nudziarzy!
Słońce już na zachodzie, zniknie lada chwilę:
Gdzież ten sługus, u licha, siedzi czasu tyle?



SCENA DRUGA.
ALCYP, ERAST.

ALCYP: Dzień dobry.
ERAST na stronie:
Znowu! Czyliż nie wyjdę stąd żywy!
ALCYP:
Pocieszże mnie, markizie, po klęsce straszliwej
W pikietę z Saint-Bouvainem. Zrozum moją mękę:
Daję mu zwykle punktów piętnaście i rękę;
Tymczasem wczoraj karta jakgdyby się wściekła;
Los djabelski — a bodajby nie wyjrzał z piekła! —
Zsyła mi grę, co niszczy najlepsze początki.
Brak mi dwóch punktów; jemu całej sześćdziesiątki:[17]

Daję; on sześć kart zmienia i chce brać na nowo;
Ja nie pozwalam; tożbym chyba podrwił głową!
Mam asa żołędnego (patrz, co za zrządzenie):
Asa, króla, chłopaczka, ośm, dyskę w czerwienie;
Składam (by grać na pewne, będąc końca blisko)
Marjasza dzwonkowego, winną damę z dyską.
Do mych czerwieni jeszcze dama mi dochodzi,
I czyni mi kwintmajor; pojmujesz dobrodziej?
Tymczasem ten przy asie — fatalność prawdziwa! —
W dzwonkach sekwens szesnasty z młódek mi odkrywa.
Jam marjasza odrzucił, jak ci już mówiłem,
Lecz wnet ocknę się po tem zdziwieniu niemiłem,
Pewny swoich dwóch punktów bodaj. Djabli biorą!
Patrz: on, przy siedmiu dzwonkach chował wina czworo,
I zadaje ostatnie: ja już ledwo żyję;
Zrzucić asa: ba! zgadnij Jezu, kto cię bije.
H a! zrzucam czerwiennego, wedle wszelkiej szansy;
Cóż! kiedy ten poskładał cztery trefeljansy,
I najniższą czerwienią kapotę mi wali.
Nie pisnąłem ni słowa, choć czarci mnie brali.
Cóż, za traf! powiedz: straszny, niepojęty zgoła;
Kto nie widział, czyż bodaj weń uwierzyć zdoła?
ERAST:
W grze najłacniej los umie stawać nam na zdradzie.
ALCYP: Do kata! sam osądzisz lepiej na przykładzie,
Czy nie można oszaleć; o, przypatrz się, proszę,
Oto karty: umyślnie je przy sobie noszę.
Patrz, to ja miałem z ręki, o, a tem się chwalę;
To zaś on...
ERAST: Z opowieścim pojął doskonale;
Prawda, nic słuszniejszego nad twoje wzburzenie.
Lecz daruj... ważna spraw a pewna... posiedzenie...
Bądź zdrów. Pociesz się, radzę, po swojej niedoli.
ALCYP: Co, ja? nigdy, przenigdy, zanadto mnie boli.
Rzekłbyś, piorun, co wyrżnąłby mi w łeb z łoskotem.
Całemu światu muszę opowiedzieć o tem.

Odchodzi i zawraca mówiąc:

Młódka w czerwień! dwa punkty!
ERAST sam: A niechże go kaci!
To straszna rzecz! gdzie stąpię, sami waryjaci.



SCENA TRZECIA.
ERAST, GORKA.

ERAST: Ha! ty z mej cierpliwości stroisz chyba żarty!
GORKA:Panie, wciąż mi na zdradzie stawał los uparty;
Już...
ERAST: Czy przynosisz wreszcie nowinę jakową?
GORKA: Zapewne; mam powiedzieć panu to i owo
Od tej, co uczuć pańskich jest słodkim przedmiotem.
ERAST: Cóż tedy? serce w piersi bije mi jak młotem!
Mówże więc.
GORKA: Odpowiedzi zatem pan ciekawy?
ERAST:
Tak, mów prędko.
GORKA:Chwileczkę, panie mój łaskawy;
Tak pędziłem tu z wieścią, że mnie kolka sparła.
ERAST:
Czy pragniesz, abym słowa ci wyciągał z gardła?
GORKA: Skoro pan zatem życzy usłyszeć w te pędy
Rozkaz którym otrzymał, więc, już bez gawędy,
Powiem, że... Daję słowo, nie żeby się chwalić,
Lecz nimem pannę dognał, tegom musiał smalić;
I gdyby...
ERAST: Do pioruna! gadajże najprościej!
GORKA: Panie, hamować trzeba swoje namiętności;
Sam Seneka...
ERAST: Jest głupcem i cicho ma siedzieć,
Albo gadać mi o tem, o czem ja chcę wiedzieć.
Mów co za rozkaz, prędko.
GORKA: Po takiej nauce,
Natychmiast... Owad panu chodzi po peruce.

ERAST: Zostaw.
GORKA:Orfiza rzekła... dobrze słuchać proszę...
ERAST: Co?
GORKA: Niech pan zgadnie.
ERAST:Ejże! ja żartów nie znoszę.
GORKA: By tutaj pan zaczekał, panna więc kazała,
I rzekła, iż nadejdzie za chwilę bez mała,
Skoro tylko się wyrwie krewniaczkom z zaścianka,
Co ją obiegły dzisiaj od samego ranka.
ERAST:
Zatem w wskazanem miejscu czekam bez szemrania;
Ze zaś z swobody nic mi korzystać nie wzbrania,
Zostaw mnie teraz. Górka odchodzi.
Chciałbym złożyć przez tę chwilę
Parę wierszy pod nutę, którą lubi tyle.

Przechadza się w zamyśleniu.




SCENA CZWARTA.

ORANTA, KLIMENA, ERAST niepostrzeżony w głębi sceny.

<poem>
ORANTA:
Cały świat się z pewnością z mojem zdaniem zgodzi.
KLIMENA:
Mniemasz, iż upór wszelkie sprzeczności łagodzi?
ORANTA:
Mniemam tylko, iż słuszność mam w każdym sposobie.
KLIMENA:
Pragnęłabym, by ktoś mógł wysłuchać nas obie.
ORANTA spostrzegając Erasta:
Oto człowiek, co może mieć niezgorsze zdanie:
Niechże on naszym sędzią w tej mierze zostanie.
Słówko, markizie, tylko: zezwolisz nam może,
Że za rozjemcę weźmiem cię w niezwykłym sporze.
Chodzi o to, czy ja mam słuszność, czy też ona
W tem, jakie są prawdziwych kochanków znamiona.

ERAST:
Kwestję tak trudną rozciąć pragnąłbym daremnie,
I radzę szukać sędziów bieglejszych odemnie.
ORANTA:
Nie, nie; taką wymówką się nie zaspokoim;
Wiedzą w świecie, co mniemać o dowcipie twoim:
Twą udaną skromnością my się nie zastraszym.
ERAST:
Przez litość...
ORANTA: Krótko mówiąc, będziesz sędzią naszym;
Dwie minuty, nie więcej, zajmie ci rzecz cała.
KLIMENA do Oranty:
Na swojąś zgubę sobie sędziego obrała.
Albo się łudzę w sposób niepojęty wcale,
Albo na moją stronę przeważy pan szalę.
ERAST na stronie:
Czemu mego hultaja niema tu gdzie blisko:
Możeby mnie wybawił czem, sprytne chłopczysko!
ORANTA do Klimeny:
Mam zbyt dobre mniemanie o rozsądku pana,
By wierzyć, iż ma sprawa może być przegrana.

do Erasta:

Słowem, spór się zacięty wiedzie tutaj o tem,
Czy zazdrość jest kochanka wadą, czy przymiotem[18],
KLIMENA:
Lub, aby sprzeczkę naszą wyłożyć najprościej,
Czy ufny, czy zazdrosny bardziej wart miłości.
ORANTA:
Ja za pierwszym oświadczam się tu bez wahania.
KLIMENA:
Raczej drugi w mych czuciach godzien jest uznania.

ORANTA: Mniemam, iż rozum tego wyżej stawić każe,
Kto nam więcej szacunku, więcej czci okaże.
KLIMENA: Ja znów sądzę, iż serce tego wyżej ceni,
Kto w swych chęciach objawia nam więcej płomieni.
ORANTA:
To prawda, ale zapał, który w sercu gości,
W szacunku może lepiej błyszczeć niż w zazdrości.
KLIMENA:
Ja zaś mniemam, że nie jest to gawęda płocha,
Ze, im kto zazdrośniejszy, tem i więcej kocha.
ORANTA:
Ach, fe! i jakież z takich kochanków korzyści,
Co swą miłość podobną czynią nienawiści,
Co, za wszystkie usługi swe, wszystkie zapały,
Potrafią nam się tylko naprzykrzać dzień cały;
Których dusza, niezdolna snać już czuć łagodniej,
W każdym naszym postępku chce dopatrzyć zbrodni,
Najniewinniejsze czucia na zdrożne przemienia
I porachunku żąda z każdego spojrzenia;
Którzy, widząc cień smutku w sercu naszem młodem,
Żalą się, iż obecność ich tego powodem,
A kiedy znów wesołość w oczach się zapala,
Krzyczą, że jej przyczyną jest widok rywala;
Którzy wreszcie, w miłości dowody rozrzutni,
Nie odezwą się do nas bez jakowejś kłótni,
Co do serc naszych przystęp każdemu zagrodzą
I tej, co jest im panią, tyrańsko przewodzą.
Ja chcę kochanka, co się korzy przed swą lubą,
I którem u pokora, cześć, największą chlubą.
KLIMENA:
Fe! nie mów nawet o tem, nie chcę słyszeć zgoła
O tych ludziach, co nic ich poruszyć nie zdoła;
O tych mdłych wielbicielach, których serce chłodne
Dufa w miłości naszej trwanie niezawodne;
Co nie boją się stracić nas, i najspokojniej
Zasypiają codziennie, wiarą swoją zbrojni;

Co z rywalem swym żyją w najczulszej przyjaźni,
I których serc, zbyt gnuśnych, nic w świecie nie drażni.
Gniewa mnie miłość taka z jej spokojną pychą;
Nie być zazdrosnym, znaczy kochać bardzo licho;
Chcą, ażeby kochanek, w swych uczuć rozterce,
W niepewności ustawnej dręczył własne serce,
I by dowiódł w potrzebie wybuchem namiętnym,
Że na względy swej miłej nie jest obojętnym.
Małymż tryumfem dla nas są takie ofiary?
A jeśli naw et czasem i przebierze miary,
Rozkosz, której doznajem, gdy pod stopy lubej
Znów się ściele, by zmazać błąd swój nazbyt gruby,
Jego płacze, zaklęcia, wybuchy rozpaczy,
Sprawią, iż winę każda chętnie mu przebaczy.
ORANTA:
Gdy porywczością serce twoje się zdobywa,
Już wiem, z kimby cię rozkosz czekała prawdziwa;
I niejeden w Paryżu (do kogo to piję,
Każdy zgadnie) tak kocha, że z miłości bije.
KLIMENA: Jeżeli brak zazdrości dla ciebie zaletą,
Znam ludzi, co umieją zgodnie żyć z kobietą;
Ludzi miłych, cierpliwych, co, bez trosk i żalów,
Znieśliby cię w objęciach trzydziestu rywalów.
ORANTA:
Chciej nas zatem rozsądzić i rzec, z łaski swojej,
Jaka miłość, z tych obu, wyżej dla cię stoi.

Orfiza ukazuje się w głębi sceny i spostrzega Erasta między Orantą a Klimeną.

ERAST: Dobrze więc, woli waszej niech się zadość stanie;
Wyrok mój zadowolić zdoła obie panie,
I sądu mego żadna stronność nie zaślepi:
Zazdrosny kocha więcej, ufny kocha lepiej.
KLIMENA:
Dowcipny wyrok, ale...
ERAST: Nie, tu niema ale;
Rzekłem, teraz wybaczcie mi że się oddalę.



SCENA PIĄTA.
ORFIZA, ERAST.

ERAST spostrzegając Orfizę i spiesząc ku niej:
Jakże późno przybywasz i ileż obawy...
ORFIZA:
Nie, nie, nie chciej porzucać tak miłej zabawy;
Daremnie mi wyrzucasz tak późne zjawienie;
Wskazując za odchodzącą Orantą i Klimeną:
Dzięki paniom, mój widok spadł zapewne w cenie.
ERAST:
Chcesz mnie swym gniewem jeszcze karać bez przyczyny
I winić za to, co tu cierpię od godziny?
Wstrzymaj się, pani, pozwól...
ORFIZA: Zostaw mnie pan, proszę;
Spiesz za temi paniami po żywsze rozkosze.



SCENA SZÓSTA.
ERAST sam:

O nieba! wiecznież będzie mi zadawał klęski
Tłum Natrętów w postaci niewieściej czy męskiej!
Ale pospieszmy za nią: może w sposób inny
Zdołam jej wreszcie dowieść, że byłem niewinny.



SCENA SIÓDMA.
DORANT, ERAST.

DORANT:
Ach, markizie! to trzeba cierpliwości świętej,
Jak dziś wszędzie wciskają się jakieś natręty!
Wściekam się, jak mnie widzisz! polowanie całe,
Jeden błazen... Ot, słuchaj! doprawdy wspaniałe!
ERAST:
Szukam kogoś i muszę już odejść, albowiem...

DORANT przytrzymując go:
Nic nie szkodzi; po drodze całą rzecz opowiem.
W kilku zatem (kompanja mała, lecz dobrana)
Mieliśmy za jeleniem dziś gonić od rana;
Już więc wczoraj, by zacząć całą rzecz zawczasu,
Wybraliśmy się na noc, aż gdzieś het w głąb lasu
Wiesz, że za polowaniem poprostu szaleję;
Toż, wstawszy przed innymi, przestrząsnąłem knieje,
I razem ułożyliśmy się mieć na oku
Jelenia, co miał pono być w dziesiątym roku;
Choć ja, po pierwszym śladzie, rzecz dla mnie nie rzdka,
Przeciwnie oceniłem go jako dwulatka.
Rozdzieliliśmy sfory pięknie, jak należy,
I śniadamy naprędce (ot, chleb, nabiał świeży),
Gdy wtem, jakiś szlachciura, z rusznicą na grzbiecie
I dumnie się niosący na swojej chabecie,
Której, ha! „tęgiej klaczy“ szumne dawał miano,
Przybliża się z przemową z głupia wyszukaną,
Przedstawiając nam jeszcze, nieproszony wcale,
Swego synka, nielepszą od ojca mądralę.
Obaj wielcy myśliwi niby jacyś; ano
Proszą, aby pogonić mogli z nami rano.
Straszne są te figury do myślistwa skore,
Zawsze w róg dąć gotowe, a zawsze w złą porę,
Te wygi, co parszywych psów dziesiątek mając,
O „swojej sforze“ prawią wciąż, nieprzymierzając!
Cóż tu ro bić? grzeczności pierwszy obowiązek.
Ruszamy, znacząc drogę śladami gałązek[19],
Wtem, na trzy smycze, wyczha! Bożeż ty mój miły.
Jeleń: puszczamy pieski, ja dmę co mam siły,
Jeleń wypada z gąszczu i gna przez polanę:
Moje pieseczki za nim, lecz tak dobrze zgrane
Idą kupą, że przykryłbyś je rzutem płaszcza.

Spuszczam i starszą sforę: on znów w las się wtaszcza:
Ja przesiadam się, dając bez przerwy baczenie,
Na gniadosza. Znasz wszakże?
ERAST: Zdaje mi się, że nie.
DORANT:
Jakto? ba, to mi konik! szkapa nad szkapami;
Kupiłem go u Gaveau, właśnie temi dniami.
Pomyśl tedy (z innymi to mu się tam zdarza),
Czy śmiałby mnie oszukać, on, co mnie poważa?
Lepszego też nie pragnę i klnę się bez sromu,
Ze pełniejszej krwi konia nie sprzedał nikomu.
Główka jak u Araba, ot, rzekłbyś, panienka,
Szyja jak u łabędzia, wysmukła i cienka,
Pęciny zwinne, mocne, lśniąca sierć na brzuchu,
Żywość, mówię ci, widna w każdziuteńkim ruchu,
Nogi, u kata! nogi! krzyż tęgi (rzecz dziwna,
Mnie jednemu ta szkapa nie była przeciwna;
Nawet Jasiek od Gaveau[20], chociaż zucha kawał,
Gdy miał jej dosiąść, dziwnie nieswój się wydawał),
Zad, co do szerokości, istny dziw nad dziwy,
A uda, Bóg wie jeden! słowem, cud prawdziwy;
Storn pistolów odrzucił zań — byłbym szalony!
Wraz z koniem, co dla króla był tu przywiedziony.
Dosiadam więc gniadosza, niby piorun wali;
Spostrzegam pieski, równią pędzące w oddali;
Popędzam i, przeciąwszy dobry kawał jarem,
Tuż za psiarnią sam jeden zostaję z Drekarem[21].
Jeleń w gąszcz: już z godzinę tropią pieski nasze;
Zagrzewam je, w róg dmucham, co mogę hałaszę,
Rad i wesół, okazja bo w istocie rzadka.
Wykurzam go z gęstwiny — rzecz idzie jak z płatka,
Wtem, przy starszym, wyrywa się spiczak dość spory:
Część moich psów oddziela się od reszty sfory,

I w mych oczach, markizie, cóż ty na to? haha!
Mięszają cię już, płoszą, sam Chytroś się waha!
W tem znalazł się: chwileczkę się pokręcił jeszcze,
I pędzi dobrym śladem; ja trąbię i wrzeszczę:
„Za Chytrosiem! hej! pieski!“ sam widzę też ślady
Na kretowisku, dmę więc w róg nie od parady,
Psy zwracają, gdy nagie, zrozum mą torturę,
Młody spiczak wypada na mego szlachciurę:
Dalejże cymbał trąbić — psy już za nim walą; —
I krzyczeć na głos cały: „Hallo! hallo! hallo!“
Psy, jak powiadam, za nim; ja, z wzruszenia blady
Też pędzę, wciąż po drodze widząc jeszcze ślady;
Ale ledwie uważniej raz rzuciłem okiem,
Widzę omyłkę: w smutku stanąłem głębokim.
Napróżno mu tłómaczę, wbijam w mózgownicę,
Między jego a memi śladami różnicę,
On ciągle się upiera, ot, widzicie trutnia,
Ze to właśnie nasz jeleń. Ciągnie się ta kłótnia,
A przez ten czas psy gonią. Mnie w oczach aż ciemno,
I klnąc tego cymbała i zwłokę daremną,
Spinam mego gniadosza; ten mknie bez wytchnienia,
Gnie gałęzie grubości dobrego ramienia —
Sprowadzam psy nareszcie na właściwą drogę,
Pełen radości pędzę, gram, robię co mogę,
Nasz jeleń znów spłoszony pomyka przez knieje,
Psy tuż za nim: hyc, hyc, hyc; lecz cóż się nie dzieje?
Słuchaj tylko, to można wyskoczyć ze skóry:
Jeleń poszczuty myga tuż koło szlachciury,
A ten, myśląc iż spełnia tem czyn znamienity,
Chwyta pistolet, co miał u łęku nabity,
I celnym strzałem kulę w sam łeb mu wymierza,
Krzycząc mi jeszcze zdała: „Ha! ubiłem zwierza!“
Słyszał o pistoletach kto kiedy, przez Boga!
Na jelenia! Więc złość mnie chwyciła tak sroga,
Postępek ten tak wydał mi się niesłychany,
Że tylko konia spiąłem wściekłością miotany,

I prościutko do domu jednym tchem pognałem,
Nie chcąc ni słowa więcej mówić z tym cymbałem.
ERAST:
Nie mógł pan lepiej zrobić, niechaj mi pan wierzy;
W ten sposób z natrętami poczynać należy.
Do widzenia.
DORANT: Gdy zechcesz, urządzimy łowy
Gdzieś, gdzie nas nie wytropi myśliwiec takowy.
ERAST:
I owszem. Sam: Już myślałem, że się nie odczepi.
Teraz myślmy, jakby ją przebłagać najlepiej.




BALET DRUGIEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.

Gracze w piłkę zatrzymują Erasta prosząc o rozstrzygnięcie wątpliwego rzutu. Uwalnia się od nich z trudnością, poczem tamci wykonują taniec naśladujący pozycje i ruchy grze tej właściwe.

DRUGA GRUPA.

Oblegają go mali ulicznicy, których wreszcie udaje mu się rozpędzić.

TRZECIA GRUPA.

Mali łatacze i łataczki obuwia zawodzą pląsy naokoło Erasta; również i ich wypędza z kolei.

CZWARTA GRUPA.

Ogrodnik tańczy solo, poczem usuwa się, aby zrobić miejsce aktorom trzeciego aktu.




AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
ERAST, GORKA.

ERAST:
To prawda, poszczęściło mi się w jednym względzie,
Gniew mej pięknej bogini osłabł w swym zapędzie;
Lecz skądinąd niełaska spotyka mnie świeża,
I przeciw mej miłości znów los się sprzymierza.
Tak, Damis, jej opiekun, ma najcięższa plaga,
Bym wyrzekł się Orfizy, gwałtem się domaga;
Widzieć ją wzbrania: aby zdusić rzecz w zawiązku,
Jutro pragnie ją zmusić do innego związku.
Orfiza jednak, mimo że wuj chce inaczej,
Dziś wieczór jeszcze schadzki mi udzielić raczy,
I ufność bezgraniczną pokładając we mnie,
Pozwala się odwiedzić w domu potajemnie.
Miłość lubi nad wszystko tajemnicy mroki,
W zwalczaniu przeszkód widzi najsłodsze uroki;
I najbłahszej rozmowy chwile z ukochaną
Gdy wzbronione, wraz szczęściem najżywszem się staną.
Spieszę zatem na schadzkę: nie pora się bawić!
Wolę zaczekać trochę, niż późno się stawić.
GORKA:
Mam iść z panem?
ERAST: Nie, zostań; gdyż o to się boję,
Że mogłoby mnie zdradzić towarzystwo twoje.
GORKA:
Ale...
ERAST: Nie, nie chcę.
GORKA: Rozkaz pański dla mnie święty,
Lecz przynajmniej zdaleka...

ERAST: Nudziarzu przeklęty!
Nigdy się nie rozstaniesz więc ze swym zwyczajem,
By wiecznie być nieznośnym, natrętnym lokajem?



SCENA DRUGA.
KARYTYDES, ERAST.

KARYTYDES:
Pan wybaczy, że z taką śmiałością naganną
Śmiem go trudzić w tej chwili, miasto porą ranną,
Lecz nazbyt pana trudno jest przydybać w domu:
To sypiasz, to wymknąłeś się gdzieś pokryjomu,
Tak przynajmniej twa służba ręczy, zacny panie;
Proszę więc, racz choć tutaj dać mi posłuchanie.
Żem cię pochwycił, wdzięczność losom jestem dłużny,
Chwileczka opóźnienia a trud byłby próżny.
ERAST:
Chciej pan rzec zatem zwięźle, do czego pan kroi.
KARYTYDES:
Pozwól mi wprzód dopełnić powinności mojej,
I przyjmij... Moją śmiałość niech mi pan wybaczy
ERAST:Krótko mówiąc, cóż pan życzyć sobie raczy?
KARYTYDES:
Twe stanowisko, cnoty, rozum niezgłębiony,
Które wszyscy tak wielbią...
ERAST: Tak, bardzom wielbiony.
Jedźmy dalej.
KARYTYDES: Ach, panie, w jak przykrej potrzebie
Jest człowiek, który musi zalecać sam siebie,
I przed oczyma możnych tego świata stawa
Bez poparcia, co wzbudza do ufności prawa,
I co może, przez słów swych wagę niezawodną,
Wesprzeć skutecznie naszą zasługę niegodną.
Wolałbym tedy, gdyby ktoś z braci uczonej,
Kim jestem, mógł powiedzieć panu ze swej strony.

ERAST:
Kim pan być możesz, widzę od pierwszego słowa,
Dokładnie mi objaśnia to pańska przemowa.
KARYTYDES:
Uczonym jest twój sługa w tej skromnej opończy,
Lecz nie z tych, których imię dźwiękiem us się kończy
Nic dziś pospolitszego, jak łacińskie miano:
Toż mnie greckie wyróżnia zaszczytną odmianą;
I, chcąc tych łacinników pogrążyć z kretesem,
Na es się kończę: zowię się Karytydesem.
ERAST:
Pan Karytydes, zgoda. Cóż więc powiesz, panie...
KARYTYDES:
Chciałbym panu odczytać maleńkie podanie,
I błagać o poparcie, aby jak najprościej
Mogło się dostać do rąk Króla Jegomości.
ERAST:
Wszak sam możesz je oddać, bez żadnej obawy.
KARYTYDES:
To prawda, że monarcha nasz wielce łaskawy;
Lecz właśnie przez tę dobroć króla nieskończoną,
Tyle próśb niedorzecznych doń napływa pono,
Że słusznie giną w tłumie; toż prosiłbym pana,
By ta prośba osobno mogła być oddana.
ERAST: Wszakże i to ci wolno, o stosownej porze.
KARYTYDES:
Ach, panie, tych odźwiernych któż ubłagać może!
Cóż są dla nich uczeni? ot, durnie, nudziarze:
Ledwiem dotarł do sali gdzie czuwają straże;
I to, com ścierpiał z ujmą dla swego honoru,
Nazawsze odstraszyłoby mnie już od dworu,
Gdybym nie miał nadziei, że, w losów odmianie,
Ty mecenasem moim zechcesz zostać, panie.
Twoje poparcie wszystko, jak słyszę, stanowi...
ERAST:
Dobrze więc! daj pan prośbę: oddam ją królowi.

KARYTYDES:
Oto jest, lecz wysłuchać pierwej niech pan raczy.
ERAST: Nie...
KARYTYDES:
Koniecznie; nie śmiałbym prosić go inaczej.

PROŚBA DO KRÓLA JEGOMOŚCI.

„Najjaśniejszy Panie! Twój najniższy, najpowolniejszy, najwierniejszy i najuczeńszy poddany i sługa, Karytydes, Francuz z urodzenia, Grek z zawodu, rozważywszy dobrze wielkie i rażące nadużycia, popełniane w nadpisach szyldów, domów, sklepów, szynkowni, sal do gry w piłką i innych miejsc twego wiernego miasta Paryża, przez to, iż nieokrzesani i ciemni kompozytorowie tychże nadpisów obalają, zapomocą barbarzyńskiej, zgubnej i niechlujnej ortografji, wszelakie względy rozumu i rozsądku, bez najmniejszego baczenia na etymologję, analogję i jakąkolwiek allegorję, ku wielkiemu zgorszeniu i pokrzywdzeniu rzeczypospolitej nauk i narodu francuskiego, który zniesławia się i okrywa hańbą wskutek pomienionych nadużyć i grubych błędów w oczach cudzoziemców, a zwłaszcza Niemców, ciekawych czytelników i inspektatorów tychże nadpisów...“

ERAST:
Prośba nieco przydługa i, gdybym był szczery...
KARYTYDES:
Panie, nie można ująć z niej jednej litery.

czyta dalej:

„...uprasza pokornie Twój Najjaśniejszy Majestat, aby stworzył, dla dobra kraju i chwały swego panowania, urząd kontrolora, intendenta, korrektora, rewizora i restauratora generalnego tychże nadpisów i takowym zaszczycił osobą petenta, tak w rozważeniu jego rzadkich i znamienitych wiadomości, jak też dla jego wielkich i oczywistych zasług, które oddał Państwu i twemu Majestatowi składając kunsztowne anagramma pomienionego Majestatu w języku francuskim, łacińskim, greckim, hebrajskim, syryjskim, chaldejskim, arabskim...

ERAST przerywając:
Wybornie. Oddaj prośbę do mych rąk, i kwita:
Możesz pan iść. Bądź pewien, że król ją przeczyta.
KARYTYDES:
Panie, niczego więcej nie żądam od pana:
Jeśli król ją przeczyta, już sprawa wygrana;
Bo, iż sprawiedliwością on we wszystkiem stoi,
Nie zdołałby odmówić słusznej prośbie mojej.
A teraz, byś mą wdzięczność poznał oczywistą,
Chciej mi pełne swe miano wypisać na czysto;
Poemacik zeń złożę w formie okrostychu,
Po obu końcach wiersza i w pół hemistychu.
ERAST:
Dobrze, jutro je panu przyszlę bez ochyby.
Sam. Boże, cóż to za osły, te uczone grzyby.
W innym czasiebym uśmiał się z tego niezdary.

SCENA TRZECIA
ORMIN, ERAST.

ORMIN:
Choć nader ważne wiodą mnie tutaj zamiary,
Wolałem aby odszedł, nim z panem pogadam.
ERAST:
Dobrze; lecz proszę spiesznie; mym czasem nie władam..
ORMIN:
Zgaduję, że ten cymbał, od słowa do słowa,
Wynudzić musiał pana, że niech Bóg zachowa.
To stary warjat, znam go, brak mu piątej klepki,
I jak ognia unikam z nim wszelkiej zaczepki.
W Tuillerjach, w Luksemburgu, w publicznym ogrodzie,
Każdemu on swojemi bredniami dobodzie;

Dla pana też zbliżenie pewnie nie łakome,
Tych uczeńców, co we łbie mają pustą słomą.
Mojej rozmowy pana mnie utrudzi wątek,
Bo oto chcę ci w ręce dać los i majątek.
ERAST pocichu, na stronie:
Pewnie alchemik jakiś, co, sam bez trzech groszy,
Obietnicami siebie i drugich panoszy.
Głośno: Czyżby ci się ów kamień odnaleść udało,
Za który można kupić bodaj ziemię całą?
ORMIN:
Ech, cóż znowu! pan liczysz mnie do tego bractwa?
Niechże Bóg od takiego chroni mnie warjactwa!
Nie jest w moim zwyczaju snuć takie pomysły;
To, co przynoszę, to jest pewien, bardzo ścisły,
Projekt, który królowi chcę poddać przez pana.
Cała rzecz jest o, tutaj, zapieczętowana:
Nie z tych głupich projektów, konceptów od święta,
Któremi suszą biedne uszy intendenta;
Nie z tych nędznych pomysłów, co to, całych plonów.
Mogą dać głupie dziesięć, dwadzieścia miljonów,
Ale coś, co rokrocznie, sprawa gładka, czysta,
Królowi miljoników przysporzy z czterysta;
Z łatwością, bez ryzyka, bez ludów ucisku,
Jako rzekłem, miljonów czterykroć da w zysku.
Słowem, koncept wspaniały, co się zowie walny,
I co ważniejsza, zaraz, z miejsca wykonalny.
Tak, o ile pan tylko swą pomoc mi raczy...
ERAST:
Owszem; pomówim o tem. Teraz, pan wybaczy...
ORMIN:
Jeśli mi pan zaręczysz milczenie najświętsze,
Gotów mu jestem zdradzić tajemnicy wnętrze.
ERAST:
Nie, nie, cudzych sekretów nie słucham z zasady.
ORMIN:
Panie, zbyt panu ufam, by lękać się zdrady.

W dwóch słowach mu najszczerzej całą rzecz opowiem.
Trzeba wprzód spojrzeć, czy kto ni słucha, albowiem...

Rozejrzawszy się naokoło czy nikt nie słucha, nachyla się do ucha Erasta:

Ten projekt wiekopomny, co tak niesłychanie
Mógłby się...
ERAST: Nieco z dalsza mów pan, dobry panie.
ORMIN:
Wszyscy ogromne zyski wszak widzim naocznie,
Jakie król z morskich portów swych ciągnie rokrocznie.
Otóż tedy, mój projekt — myśl, jak sądzę, świeża —
Jest, aby całe Francji naokół wybrzeża
Zabudować portami, tak, wdłuż całej wody:
Pomyśl pan, jakie z tego byłyby dochody.
Ja...
ERAST: Myśl dobra i króla ucieszy z pewnością —
Do zobaczenia.
ORMIN: Racz choć z królem jegomością
Pomówić nieco o tem, by otworzyć pole...
ERAST: Tak, tak.
ORMIN: Gdybyś użyczyć chciał mi dwa pistole,
Które ściągniesz z mojego wynalazcy prawa...
ERAST dając mu dwie sztuki złota:
Owszem, chętnie.
sam:Przynajmniej niedroga zabawa.
Gdybym wszystkich natrętów po tak miernej cenie
Mógł się pozbyć! Czy djabeł mi ich na kark żenie?
Myślę, że może w końcu stąd się wydobędę;
Czy też znów mnie kto wplącze w przeklętą gawędę?



SCENA CZWARTA.
FILINT, ERAST.

FILINT: Już słyszałem, markizie, tę nowinę sławną.

ERAST:
Cóż takiego?
FILINT: Żeś się z kimś posprzeczał niedawno.
ERAST: Ja?
FILINT: I po cóż przedemną kryć się, mój kochany?
Wiem z najlepszego źródła, że jesteś wyzwany,
I, jak o twój przyjaciel w jakiejbądź potrzebie,
Oświadczam ci, żem gotów stanąć obok ciebie.
ERAST:
Bardzom wdzięczen, lecz wierzaj, że z twojej pomocy...
FILINT:
Zaprzesz się; lecz bez służby przemykasz się w nocy.
Zostań w mieście, lub skryj się by w najdalszą puszczę,
Możesz być pewny, że cię na krok nie opuszczę.
ERAST na stronie;
Oszaleję!
FILINT: I pocóż przeczyć tak uparcie?
ERAST:
Przysięgam ci, markizie, że chyba ktoś w żarcie...
FILINT: Napróżno się zapierasz.
ERAST: Mówię ci najszczerzej,
Że z nikim nic...
FILINT: I myślisz, że ci ktoś uwierzy?
ERAST:
Ech, mój Boże, powtarzam, niech mnie piorun spali,
Jeśli...
FILINT: Znamy się na tem; nikt, nic, i tam dalej.
ERAST:
Chcesz być grzecznym?
FILINT: Nie.
ERAST: Idź stąd mój najdroższy panie.
FILINT: Nie, markizie, nic z tego.
ERAST: Maleńkie spotkanie
W sprawie tkliwej natury...
FILINT: W tej, czy innej sprawie,
Uadaj co chcesz, a ja cię na krok nie zostawię.

ERAST:
Do kata, skoro gwałtem sprzeczkę wmawiasz we mnie,
Będę ją miał, twe trudy nie spełzną daremnie,
Będę ją miał, lecz z tobą, co mi włazisz w drogę,
I którego dobrocią pozbyć się nie mogę.
FILINT: Nie tak usługi druha przyjmować się godzi;
Lecz, skoro mnie tak nierad widzi pan dobrodziej,
Żegnam; jak na tem wyjdziesz, sam wkrótce obaczysz,
ERAST:
Będziesz mym druhem, jeśli zostawić mnie raczysz.

sam.

Jeden za drugim, ciągle! Ha, to istna zmora!
Przez nich gotowa minąć umówiona pora.



SCENA PIĄTA.
DAMIS, KOLKA, ERAST, RZECZKA
i jego towarzysze.

DAMIS na stronie.
Jakto! chce ją ten zdrajca dostać wbrew mej chęci?
Szczęście, że jam nie ślepy i wiem co się święci.
ERAST na stronie:
Znowu w progu Orfizy jakiś człowiek stoi!
Wszystkoż przeciw miłości spiknęło się mojej?
DAMIS do Kolki:
Tak, wiem, że, wbrew zakazom, w moim własnym domu,
Erasta ma dziś w nocy widzieć pokryjomu.
RZECZKA do swych towarzyszy:
Co oni zamierzają zrobić z naszym panem?
Podsuńmy się pocichu, by nie być poznanym.
DAMIS do Kolki:
Lecz, nim ta czarna zdrada zostanie spełnioną,
Raczej niech tysiąc ciosów rozedrze mu łono.
Zgromadź ludzi, niech przyjdą z uzbrojeniem całem
Ustawić się w zasadzce tak jak im kazałem,
I, na imię Erasta, niech będą gotowi

Pomścić cios, który zadać chce memu domowi;
Udaremnić spotkanie tej występnej pary,
I w krwi jego utopić zbrodnicze zamiary.
RZECZKA uderzając na Damisa wraz z towarzyszami:
Nim ci się uda spełnić te podstępne plany,
Zdrajco, wpród z naszej ręki będziesz ukarany.
ERAST dobywając szpady przeciw Rzeczce i jego towarzyszom, których rozpędza:
Chociaż pragnął mnie zgubić, muszę stanąć w szranki,
By ocalić od śmierci wuja mej bogdanki.
Służę panu.
DAMIS po ucieczce tamtych:
O nieba! Z czyjejż dłoni śmiałej,
Sprawiedliwą wziął pomstę ten napad zuchwały?
Któż odwrócił odemnie to zabójcze ostrze?
ERAST wracając:
Broniąc cię, obowiązki spełniłem najprostsze.
DAMIS:
Nieba! czyż mogę wierzyć? czy słuch mój nie kłamie?
Czy to ręka Erasta?...
ERAST: Tak jest, moje ramię.
Szczęśliwym, żem na twoją obronę go użył,
Nieszczęsny, żem na twoją nienawiść zasłużył.
DAMIS: Jakto, ten, na którego dziś czyhałem zgubę,
W mem ocaleniu kładzie swą najwyższą chlubę?
Ach! to już nadto: w sercu cały gniew już mięknie,
Choć dziś ze mną postąpić chciałeś niezbyt pięknie,
Czyn twój, tak szlachetności pełen, już na zawsze
Zapewnia ci uczucia moje najłaskawsze;
Rumienią się me lica wspomnieniem niemiłem,
Iż tak długo niechęcią swoją cię krzywdziłem;
I, chcąc wszelki ślad sporów tych zmazać z pamięci,
Dziś wieczór cię połączę z przedmiotem twych chęci.



SCENA SZÓSTA.
ORFIZA, DAMIS, ERAST.

ORFIZA wychodząc z domu ze świecznikiem:
Cóż za hałas, mój wuju? moje przerażenie...
DAMIS: Miłem tylko dla ciebie będzie to zdarzenie,
Skoro ono mój upór zacięty zwycięża,
I twojego Erasta daje ci za męża.
Ramię, co mnie od śmierci zbawia niezawodnej,
W twojej dłoni niech znajdzie upominek godny.
ORFIZA:
Jeśli tą ręką spłacić wdzięczność twoją mogę,
Z radością chcę mu podać ją na życia drogę.
ERAST:
Wierzyć nie śmiem w me szczęście, i dotąd w obawie
Jestem, czy się to we śnie dzieje, czy na jawie.
DAMIS:
Weselmy się więc losem, co spad a jak z bajki,
I dla większej uciechy skrzyknijcie tu grajki.

Słychać pukanie do drzwi Damisa.

ERAST:
Hej tam, kto puka?
KOLKA: Barwnych masek tłum stugębny:
Niosą z sobą grzechotki i baskijskie bębny.
Maski wchodzą, zajmując całą scenę.
ERAST:
Co! znów natręty! jeszcze! Hej! hola! szwajcarzy!
Wygnać mi stąd co żywo przeklętych nudziarzy.



BALET TRZECIEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.

Szwajcarzy z halabardami wypędzają natrętne maski i cofają się na stronę, aby opróżnić miejsce dla tańczących.

OSTATNIA GRUPA.

Czterech pasterzy i jedna pasterka, która, wedle uznania naocznych świadków, zamyka widowisko w sposób niepozbawiony wdzięku.




SZKOŁA ŻON
KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH
1662.

WSTĘP.

Przystopujemy do komedji, którą historja literatury uważa za epoką w dziejach francuskiego teatru, równą co do doniosłości Cydowi Corneille’a; zarazem jest ona, z wielu względów, epoką w twórczości Moliera. Patrzeliśmy, jak cierpliwie wchłaniał w siebie elementy współczesnego teatru; jak, stopniowo i nieznacznie, przetwarza je, coraz więcej znacząc je swojem piętnem; — tutaj czyni stanowczy krok, stwarza własną komedję, wkracza w dziedziną wielkiej swej twórczości.
Aby to dziś dojrzeć, trzeba dobrze się przypatrzeć tej sztuce. Na pozór, między Szkołą mężów a Szkołą żon niema przełomu: ot, ten sam tradycyjny temat, podjęty i opracowany jeszcze raz. Ale, gdybyśmy nawet nie odrazu spostrzegli różnicą, powinna nas ostrzec reakcja, jaką Szkoła żon wywarła w umysłach współczesnych: podczas gdy Szkołę mężów przyjęto zupełnie naturalnie, zachwyt jaki wywołała Szkoła żon u jednych, oburzenia i krytyki u innych, namiętna polemika czyniąca z niej długotrwały „wypadek dnia“, świadczą, iż było w tej sztuce coś zasadniczo nowego, zrywającego ostatecznie z wielu utartemi pojęciami.
Na pozór tedy, jak powiedzieliśmy, ta sama tradycyjna historja: zazdrośnik wyprowadzony w pole przez kobietą. Ale, z tej starej fabuły, wyłania się tu już nowoczesna komedja obyczajowa, komedja mieszczańska, komedja narodowa, komedja charakterów, komedja psychologiczna, realistyczna i nawet — jak chcą niektórzy — komedja dydaktyczna, „sztuka z tezą“. Wreszcie, miejscami, komedja ta daje już zapowiedź nowoczesnego dramatu. Czy nie za dużo tego wszystkiego? Ani trochę.
Komedja charakterów. Tu wystarczy jedno słowo: role zazdrośników dawnego teatru, nie wyłączając Szkoły mężów, można było niemal grać w masce; Arnolfa, nie. Arnolf nie jest tą marjonetką, tym bezosobistym „Kocmołuchem“ czy Sganarelem wyprowadzonym na scenę jedynie po to, aby był oszukany i wyśmiany. Ma on już swoją fizjonomję i to dość złożoną. Jestto, naogół, przyzwoity człowiek, wcale nie dureń; ale mający w pewnych kwestjach swoje pojęcia i padający ofiarą tych pojęć, swego charakteru. Jestto zamożny mieszczanin paryski, z pretensjami do szlachectwa, umiejący żyć z ludźmi, otoczony szacunkiem, poza swoją manją, która, u znających go bliżej, daje mu źdźbło śmieszności. Ale, pod dobrodusznemi pozorami, jest to natura oschła, samolubna, doktryner i pedant. I — chce być mędrszym niż życie, i dlatego okazuje się odeń głupszym. Molier, w komedjach swoich, daje nam długi szereg pedantów nauki, literatury etc.; tutaj, mamy pedanta praktycznego życia. Zatem, Arnolf, to już charakter, podczas gdy Sganarel był jeszcze nawpół ogólnikiem.
I Anusia jest zdobyczą nowego teatru. Izabela w Szkole mężów, mimo niezaprzeczonego wdzięku, była również jeszcze ogólnikiem, była kobietą. Anusia, będąc również kobietą — i jaką! — jest zarazem charakterem, produktem pewnych określonych warunków: to rzeczywista młoda dziewczyna, naiwna, ciemna, głupia, ale tem wymowniej wcielająca instynkt płci. I ciekawem jest (a możemy to śledzić w Krytyce szkoły żon), jak wszystkie rysy, któremi posługuje się Molier dla odkonwencjonalizowania, scharakteryzowania swych figur, spotykały się z opozycją współczesnych rutynistów.
Zarazem, od Szkoły mężów, uczyniliśmy jeszcze jeden krok ku umiejscowieniu komedji. Mimo że objaśnienie mówi tylko, po staremu, iż „rzecz dzieje się na placu w mieście“, jakże daleko jesteśmy od komedjowej „Messyny** z Wartogłowa lub też od innej międzynarodowej abstrakcji: coraz bardziej czujemy się we Francji, wśród francuskiego mieszczaństwa, i to francuskie mieszczaństwo czuje się na scenie coraz pewniej i swobodniej. W Wartogłowie, w Zwadach miłosnych, nie wiemy, ostatecznie, czy przestajemy z mieszczaństwem czy ze szlachtą, i, w gruncie, jest to obojętne; tu niema już żadnej wątpliwości. I mieszczaństwo to nie jest już, jak wprzódy, uosobieniem płaskich instynktów, tchórzostwa, obżarstwa, etc. Nie; ci jego przedstawiciele, to, naogół, godni ludzie, mający tu i ówdzie, jak wszyscy, źdźbło śmieszności. Nie są wydani, jako klasa, stan, na pośmiewisko; rzecz dzieje się między nimi, domowo; jestto już francuska komedja mieszczańska, podczas gdy dawniejszy jej typ był wybitnie arystokratyczno-kosmopolityczny. Nawet ta para służby odbiega już od konwencjonalnego „sługi“: mówią prawdziwą gwarą chłopską (w komedji pisanej wierszem!) i są francuskim chłopem na scenie.
Ten sam zasadniczy krok naprzód w prowadzeniu akcji. Już w Szkole mężczyzn, w stosunku do włoskich imbroglio, akcja oczyszcza się, zyskuje na prostocie i naturalności. Tutaj Molier idzie jeszcze dalej o tyle, iż akcja ta ściśle wypływa z charakterów. Arnolf, przez swoją doktrynę, chce, aby Anusia była głupia: i właśnie dzięki tej głupocie, jest ona bez obrony wobec Instynktu, bez krytycyzmu wobec pierwszego kto jej szepnie słodkie słówko. Arnolf jest niby polityk, ^który, pragnąc utrzymać lud w pożądanej ciemnocie, wydaj go na łup pierwszego z brzegu agitatora. Akcja jest prosta do ostatecznych granic: trwające przez piąć aktów qui pro quo płynie zupełnie naturalnie z ambicji Arnolfa i paplarstwa Horacego. Co więcej, Molier przeprowadza w niej pomysł równie szczęśliwy jak podnoszący myśl utworu: zazwyczaj kochająca się para sili się oszukać tyrana; tu, przeciwnie, Anusia przez naiwność, Horacy przez młodzieńczą nieopatrzność, powiadamiają Arnolfa o każdym swoim kroku: i oto ten tak przewidujący człowiek, wiedząc wszystko, nie zdoła niczemu zapobiec; bezsilny jest wobec praw życia.
Upraszczając intrygę do minimum, Molier okazał w niej zarazem ogromną inwencję. Cóż śmielszego, w istocie, nad pomysł, aby swego zazdrośnika uczynić powiernikiem wszystkich planów i kroków młodej pary? Zarazem, dzięki temu pomysłowi, akcja przenosi się poniekąd w duszę Arnolfa: każdą jego scenę kończy monolog, nie mający na celu samego tylko zabawienia publiczności, ale zdający sprawę z drgnień jego duszy. Tak oto, Molier czyni nas tu świadkami ewolucji wewnętrznej, jaką przechodzi człowiek. Sganarel jest, od pierwszej sceny, człowiekiem z jednej sztuki i takim zostanie do końca. Inaczej Arnolf: z początku widzimy w nim przewidującego doktrynera; o miłości do Anusi niema tu mowy; Arnolf zbyt gardzi kobietą aby dopuścić to uczucie; nadto się czuje pewnym posiadania, aby miłość mogła się urodzić. Ale, w miarę jak przedmiot się wymyka, rodzi się w nim — lub uświadamia — nowe uczucie: miłość, niskiego pokroju, zapewne, ale miłość w całej pełni. I patrzymy na stopniowe przekształcenie duszy ludzkiej, aby, w ostatnim akcie, widzieć jak Arnolf zaprze się samego siebie, jak ten tyran podda się pod jarzmo; jak ten człowiek, najdrażliwszy na punkcie małżeńskiego honoru, sam będzie podsuwał owej dziewczynie najbardziej sprzeczne z tym honorem myśli. Jestto zatem w wysokim stopniu sztuka psychologiczna; zarazem tem odmienna od innych sztuk Moliera, iż tu dusza ludzka nie jest opanowana, jak zazwyczaj centralne jego figury (Harpagon, Orgon, Argan) jedną namiętnością, która włada bez oporu, ale dwiema które walczą z sobą; widzimy jak jedna z nich, ta która weźmie górę, rodzi się w naszych oczach, w zrasta i zmienia się w niszczącą siłę. Ta ewolucja namiętności czyni z tej wczesnej komedji Moliera studjum, którego nie spotkamy, zdaje mi się, później, i zapewnia jej oddzielne miejsce, stanowiąc zarazem jeszcze jeden dowód śmiałości i samorodności jego genjuszu.
Jeszcze jedną rzecz widzimy tu, którą będziemy obserwowali później nieraz: mianowicie iż Molier, w sposób nieznany dotąd, przekracza granice komedji, stwarzając podwaliny nowoczesnego dramatu, który jest nie czem innem niż tragedją ludzką przeniesioną w świat przeciętnych ludzi i codziennych uczuć. To studjum uczucia dojrzałego mężczyzny dla młodej dziewczyny, ta namiętność przekreślająca całe jego życie, gotowa posunąć się do spodlenia — może do zbrodni — nabiera tu akcentów prawdy, złagodzonej, ale nie zneutralizowanej komicznemi rysami. Nikomu nie przyszłoby na myśl wzruszać się Sganarelem, podczas gdy, patrząc na Arnolfa, czujemy iż patrzymy na cierpienie człowieka, na mękę ludzkiego serca. To splecenie dramatu z farsą będzie jedną z cech towarzyszących przyszłej komedji Moliera.
Ale nietylko na losach komedji i dramatu zaważyła ta Szkoła żon. W chwili gdy Molier święcił pierwsze swe wielkie tryumfy, dojrzewał już, tuż obok, wczesny i świetny talent Racine’a. I twórczość Moliera nie pozostała nań bez wpływu; przeciwnie. Podobnie jak — w zakresie komedji „literackiej“ — daw na komedja heroiczna stanie się u Moliera komedją psychologiczną, tak u Racine’a, Corneillowska tragedja heroiczna zmieni się w tragedję nawskróś psychologiczną. I jestto, z pewnością, jedno z najciekawszych literacko zjawisk, ten związek między stanami duszy Fedry a Arnolfa, i ta paradoksalna linja, którą, poprzez Szkołę żon, dałoby się wyciągnąć między Fedrą a — Zazdrością Kocmołucha.
Z tego motywu dramatu w komedji wynika może, iż Molier, wymiótłszy z niej tyle konwencji, nie silił się naogół usunąć konwencjonalizmu rozwiązania. Rozwiązanie naturalne musiałoby być pesymistyczne, bolesne, i tego Molier nie chce: dlatego, w chwili gdy doprowadzi ludzką namiętność, ludzką złość, tak daleko jak daleko zajść może, woła nagle: hola! dość, zapuścić kurtynę. I ten sztuczny, sforsowany optymizm zakończeń posiada nieraz właśnie swój wcale ostry posmaczek. Szczególnie zakończenie Szkoły żon, tak fantazyjne że aż zakrawające na celową parodję, ujęte w szybkie i symetryczne dwuwiersze, bardzo jest miłe i zabawne.
Do jakiego stopnia Szkoła żon była, w swojej epoce, utworem realistycznym, trudno to, w pierwszej chwili, odczuć nam, których uderza raczej to co w niej zostało konwencjonalne. Ale z okrzyków oburzenia jakie w Krytyce Szkoły żon wywołują te rysy potocznego życia, to ciastko ze śmietaną“, te dzieci przez ucho“, te bociany“, możemy ocenić jak bardzo raziły one narów myślowy współczesnych. Wogóle wszystkie te rysy, których Molier użył dla scharakteryzowania, wyodrębnienia swoich figur, spotkały się, przynajmniej u niechętnych i uprzedzonych sędziów, z niezrozumieniem i krytyką.
Wreszcie, ostatni punkt: Szkoła żon, jako komedja „dydaktyczna“... Biorę to słowo w cudzysłów, gdyż daleki jestem od tego, aby, idąc za wzorem niektórych komentatorów, podsuwać Molierowi jakiś bezpośredni, mniej lub więcej ciasny „morał“. Dydaktyzm Moliera leży w czem innem. Żyje on w epoce, w której tworzące się nowe społeczeństwo pozostaje jeszcze pod naciskiem wszelakich autorytetów, mocno już trącących stęchlizną: autorytetów filozoficznych, lekarskich, obyczajowych etc. Do tych ostatnich należała władza ojcowska, mężowska, pojęta jako ucisk cudzego życia, jako tryumf starczego egoizmu maskowanego wielkiemi słowami. Molier, to dziecko swobody, ten cygan-artysta, dławi się w tej atmosferze; wie zresztą z własnych doświadczeń ile fałszu jest w tem królestwie świętego Komunału: wali na wszystkie strony pięścią w szyby, aby wpuścić świeże powietrze; że tam ktoś przy tem może dostać zapalenia płuc, to trudno... Molier zawsze i wszędzie opowiada się po stronie życia, choćby przeciw sobie, choćby te odwieczne, nieubłagane prawa życia miały stratować jego samego.
Komedja ta, w ujęciu swojem, jest tak wysoce oryginalną, tak śmiałą artystycznie na tle danej epoki, iż zaledwie można tu mówić o jakichś „źródłach“ czy wpływach. W kampanji, która z powodu Szkoły żon wszczęła się przeciw Molierowi, wskazywano Daremną przezorność, powiastkę Scarrona (wiernie naśladowaną z hiszpańskiego), oraz dwie komedje Lope de Vega.
Wreszcie, jeden jeszcze punkt należy wspomnieć: stosunek tej komedji do osobistych przeżyć Moliera. Punkt nader drażliwy, kwestja zawsze niepewna, i nie tykałbym jej raczej, gdyby nie to że stało się to utartym zwyczajem, obowiązkiem niemal, kiedy się mówi o Szkole żon. W lutym r. 1662 przypada małżeństwo Moliera, Szkołę żon napisał w grudniu. Zabawna scena z rejentem jest niewątpliwie echem własnego kontraktu, a zapis Arnolfa natrąca o tem co Molier uczynił dla Armandy. Otóż, jak ukształtowało się przez ten czas małżeństwo Moliera, które później miało mu przynieść tyle upokorzeń i goryczy? Czy, pomiędzy optymizmem wiejącym ze Szkoły mężów a akcentami bezsilnej rozpaczy Arnolfa, można się doszukiwać bolesnych zawodów uczuciowych samego pisarza? Niedelikatne i jałowe pytanie! To, że akcenty Arnolfa Molier znalazł we własnej duszy, to naturalne: od tego był wielkim poetą aby znajdować w niej wszystkie możliwości uczuć; nie mamy jednak powodu przypuszczać, aby, w parę miesięcy po ślubie, szukać analogji między położeniem Arnolfa i Moliera, lub też przypuszczać iż drwi on tutaj z niedoli małżeńskich, aby uprzedzić szyderstwo ludzi. Doprawdy, tem at ten był zbyt tradycyjny, aby szukać doń osobistych interpretacji. Poprzestańmy na stwierdzeniu, iż, w dotychczasowej swej twórczości, Molier niestosunkowo duże miejsce daje problemom osnutym około zazdrości.
W jaki sposób Szkoła żon miała zaciążyć nad życiem i twórczością pisarza, ujrzymy w dalszym ciągu.




DO JEJMOŚCI[22]
WASZA KRÓLEWSKA WYSOKOŚĆ!

Jestem, zaiste, w niezmiernym kłopocie, ilekroć trzeba mi przypisać książką; tak licho władam stylem przyjętym w dedykacjach, że zgoła nie wiem jak w ybrną z zadania. Kto inny, na mem miejscu, umiałby z pewnością powiedzieć mnóstwo ładnych rzeczy o Waszej Królewskiej Wysokości, już z przyczyny samego tytułu Szkoły żon, którą przynoszą jej w darze. Ja, pani, przyznają się szczerze do mej niemocy. Nie posiadam zgoła talentu doszukiwania się związków między tak odległemi od siebie rzeczami; i, mimo pięknych wzorów, jakich panowie koledzy — autorzy dostarczają mi codzień w podobnych przedsięwzięciach, nie widzę, jaką wspólność możnaby wyszukać między Waszą Królewską Wysokością a komedją którą jej przedkładam. Nie zbrakłoby treści, to pewna, gdyby chodziło o głoszenie pochwał Waszej Królewskiej Wysokości. Przedmiot ten, dostojna pani, aż nadto rzuca się w oczy; z którejbądź strony spojrzeć na ciebie, widzi się jedynie cnoty i blaski. Nie poskąpiło ci niebo godności i urodzenia, które czynią cię przedmiotem czci na całej ziemi. Wdzięki ciała i umysłu rodzą podziw dla ciebie w każdym kto cię ogląda. Posiadasz, dostojna pani, zalety duszy, budzące, jeżeli wolno się tak wyrazić, miłość w sercu każdego, komu dany jest zaszczyt zbliżenia się do ciebie: mam na myśli ową pełną uroku słodycz, jaką raczysz łagodzić majestat godności zdobiących twe skronie; tę ujmującą dobroć, wspaniałomyślną łaskawość, jaką bez różnic obdzielasz świat cały. Te właśnie ostatnie przymioty najwyżej cię podnoszą, pani, w moich oczach, i czuję dobrze, że nie zawsze zdołam o nich zamilczeć. Lecz jeszcze raz, dostojna pani, powtarzam: nie umiem znaleść poprostu pozoru, by głosić tutaj owe tak oczywiste prawdy; jest to przedmiot, mojem zdaniem, i zbyt rozległy i zbyt wysoki, aby się kusić o zamknięcie go w ramach prostej dedykacji, i wplatać między błahostki. Wszystko tedy dobrze zważywszy, dostojna pani, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ofiarować ci poprostu mą komedję i zapewnić, z powinnem uszanowaniem, że jestem

WASZEJ KRÓLEWSKIEJ WYSOKOŚCI
najniższym, najpowolniejszym i najwdzięczniejszym sługą
J. B. Molière.
PRZEDMOWA.

Wiele osób boczyło się zrazu na tę komedję; lecz śmiech publiczności przechylił szalę, i zarzuty niechętnych nie zdołały zbawić jej powodzenia, które mi w zupełności wystarcza.
Wiem, że spodziewają się po mnie, przy sposobności ogłoszenia mej komedji drukiem, jakiejś przedmowy, będącej zarazem odpowiedzią moim cenzorom i obroną dzieła. Zapewne, iż dosyć mam do zawdzięczenia osobom, które obdarzyły mą sztukę uznaniem, bym się poczuwał do obowiązku bronienia ich sądu przeciw zdaniu innych; jednak wszystko prawie co mógłbym rzec w tym przedmiocie, pomieściłem już w małej rozprawce, ułożonej w postaci djalogu, z którą nie wiem jeszcze co uczynię.
Pomysł do tego dialogu, lub, jeśli kto woli, komedyjki, przyszedł mi do głowy po drugiem czy trzeciem przedstawieniu sztuki.
Bawiąc pewnego wieczoru w znajomym domu, przyznałem się do swego pomysłu. Natychmiast znalazł się ktoś (osobistość bardzo niepospolita, która obdarza mnie zaszczytem swej przyjaźni[23]), komu zamiar mój tak przypadł do smaku, iż nietylko zachęcał mnie bym go rozwinął, ale nawet sam zajął się wykonaniem. Zdumiony byłem w istocie, gdy, w dwa dni później, pokazał mi rzecz całą, skreśloną w sposób doprawdy o wiele wytworniejszy i dowcipniejszy niżbym to ja zdołał uczynić, lecz zawierającą zarazem rysy zbyt dla mnie pochlebne: lękałem się, by mnie nie oskarżono, w razie gdybym wystawił to dzieło, iż wyżebrałem sobie pochwały, któremi autor mnie obdarza.
Okoliczność ta była powodem, iż, dla zrozumiałych względów, ociągałem się z ukończeniem projektu. Jednakże tyle osób nalega na mnie codziennie bym go wykonał, że nie wiem jeszcze co z tego wyniknie; owa niepewność jest przyczyną, że nie wkładam w tę przedmowę tego, co ukaże się w Krytyce[24], w razie gdybym się namyślił ją wystawić. Gdyby się to stało, to jedynie poto, powtarzam raz jeszcze, aby pomścić publiczność za nazbyt subtelne wydziwiania pewnych osób, gdyż, co do mnie, uważam, że dosyć jestem pomszczony samem powodzeniem komedji. Godzę się aby wszystkie sztuki, które w przyszłości napiszę, spotkały się w tych sferach z temi samemi zarzutami, byleby i reszta powiodła mi się tak samo.




OSOBY:

ARNOLF, inaczej pan Rosochacki[25].
ANUSIA, naiwna młoda dziewczyna wychowana przez Arnolfa.
HORACY, zalotnik Anusi.
GRZELA, wieśniak, sługa Arnolfa.
AGATKA, wieśniaczka, służąca Arnolfa.
CHRYZALD, przyjaciel Arnolfa.
ENRYK, szwagier Chryzalda.
ORONT, ojciec Horacego i bliski przyjaciel Arnolfa.
REJENT.


Rzecz dzieje się na placu w mieście.

AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
CHRYZALD, ARNOLF.

CHRYZALD:
Mówisz tedy, że pragniesz pojąć ją za żonę?
ARNOLF:
Tak. Chcę, by jutro wszystko było ukończone.
CHRYZALD: Jesteśmy sami tutaj, zatem, bez obawy
Przed uchem ludzkiem, możem roztrząsać te sprawy:
Chcesz, abym jak przyjaciel serce ci otworzył?
Owóż, zamiar twój dla cię wielce mnie zatrwożył,
I, jakikolwiek obrót chcesz dać rzeczy całej,
Małżeństwo, to dla ciebie krok kaducznie śmiały.
ARNOLF:
Pewnie, pewnie. Ty może znajdziesz w swoim domu
Dość przyczyn, by tych związków nie życzyć nikomu,
I swoje własne czoło chcesz mieć wiernym świadkiem,
Że rogi są małżeństwa niechybnym dodatkiem.
CHRYZALD:
Od losu zrządzeń nikt się pewnie nie ustrzeże,
I głupstwem mi się zdają starania w tej mierze;
Lecz, gdy drżę o cię, to dla tej furji zażartej,
Z jaką ścigały mężów drwinki twe i żarty;
Wiesz sam, że zły czy dobry, daleki czy bliski,
Każdy z kolei znosił twych szyderstw pociski;
Że największą rozkoszą twą, wszędzie i zawsze,
Jest odsłaniać tajemne ich bóle najkrwawsze
I...
ARNOLF:
Pewnie — Gdzieżbo znajdziesz na świecie krainę.
Cdzieby mężowie mieli większych dudków minę?
Czyż nie widzisz ich wkoło tysiączne odmiany,

A każdy najpotulniej liże własne rany?
Jeden zbiera majątek, którym żona raczy
Tych właśnie, co stawiają go w rządzie rogaczy;
Drugi, szczęśliwszy nieco, w naiwności świętej,
Patrzy, jak żonka znosi do domu prezenty
I żadna go zazdrości troska nie udręcza,
Bo ona mówi, że je cnotom swym zawdzięcza.
Ten robi piekło próżne, groźne miny piętrzy;
Tam ten wszystko znieść gotów dla zgody najświętszej,
I, widząc jak się gaszek wprowadza do domu,
Nakłada czapkę i sam zmyka pokryjomu.
Jedna, w swoich szelmostwach przemądra podwika,
Poczciwego mężulka ma za powiernika,
Ten zaś, słuchając zwierzeń jej niewinnej treści,
Współczuje jeszcze z gachem, co mu żonę pieści.
Druga, zbytków swych źródło przed swym mężem
Mówi, iż gra przynosi jej tak ładny pieniądz; [mieniąc,,
A mąż dziękuje Bogu i wiedzieć nie żąda
Jak się taka gra zowie, no, i jak wygląda.
Słowem, gdzie spojrzeć, widzim satyrę gotową:
Możnaż więc, patrząc na to, nie uśmiać się zdrowo?
Czyż z naszych dudków...
CHRYZALD: Owszem; lecz, zwykłą koleją,
Kto z drugich szydzi, łatwo zeń się w zamian śmieją.
I ja słyszę co mówią; wiem, że świat jest gotów
Swem paplaniem natrząsać się z cudzych kłopotów.
Jednak, cokolwiek szepcą czujni bliźnich Stróże,
Próżnobyś głosu mego chciał słuchać w tym chórze.
Ja się noszę mniej górnie: i, choć niemniej żywo
Ganię uległość mężów nazbyt pobłażliwą,
Choć wyznaję, że ścierpiećbym nie umiał zgoła,
Tego, co wielu wcale nie zachmurza czoła,
Nie pcham się między zasad surowych obrońcę;
Nieźle jest wiedzieć o tem że kij ma dwa końce,
I lepiej nie ogłaszać w tak ostrym sposobie,
Ani: to zrobię, ani: owego nie zrobię.

Toteż, gdyby me czoło los, co wszystkiem włada,
Przystroił nakształt głowy mojego sąsiada,
Dzięki mojemu wzięciu, mam pewną nadzieję,
Ze jedynie pocichu ktoś się tam pośmieje;
Ą kto wie, może nawet mnie pociecha czeka,
Ze jakaś dobra dusza powie: szkoda człeka.
Ale z tobą, mój kumie, to rzecz inna; azaż
Sam nie widzisz, że karku djabelnie narażasz?
Ty, który za słabości choć najlżejszy pozór,
Na każdym tak ostrzyłeś swój zjadliwy ozór,
Coś się miotał na mężów niby bies kulawy,
Musisz się ostro trzymać, by nie pokpić sprawy;
Bo, jeśli choć najmniejszy powód dasz do drwinek,
Bądź pewny, że wywloką go bodaj na rynek,
I...
ARNOLF: Mój kumie, zbyteczna twa cała nauka;
Musi wstać bardzo rano ten co mnie oszuka.
Znam wszystkie owe sztuczki misterne i zdrady,
Któremi te kobietki mylą swoje ślady;
Że zaś w tej walce łatwo ich zręczności ulec,
Zawczasum się postarał o pewny hamulec
I głupota tej, którą dziś biorę za żonę,
Najlepszą memu czołu stanowi obronę.
CHRYZALD:
Myślisz, że jej głupota zmienia rzeczy postać?
ARNOLF:
Niech bierze głupią, kto sam głupcem nie chce zostać.
Wiem, że twa połowica ma rozumek duży;
Lecz rozum żony nic mi dobrego nie wróży,
I znam ja niejednego, co mu poszło w pięty,
Że wziął małżonkę nazbyt obfitą w talenty.
Ja nato będę szukał dowcipu u żony,
By nim miała napełniać zebrania, salony,
Lub też, wierszem i prozą równie wyszczekana,
Pięknoduchów, markizów przyjmować od rana,
Podczas gdy ja, pod nazwą męża swojej pani,

Stałbym wzgardzony w kącie, dla wszystkich zbyt tani?
Nie, nie; nie chcę rozumu co pieje zbyt górnie,
I mąż żony autorki łatwo idzie w durnie.
Chcę, niechaj moja, z prostą, nie spaczoną głową,
Nie wie nawet, co znaczy rymowane słowo;
I, jeśli gra w „koszyczek“, pragnę tego dożyć,
Ze, gdy się jej spytają: „I cóż ci weń włożyć?“
Niech powie bez namysłu: „Ciastko ze śmietaną!“
Słowem, niech będzie z wszelkich rozumów obraną,
I dosyć będzie umieć mojej przyszłej żonie
Modlić się, kochać męża i prząść na wrzecionie.
CHRYZALD:
O żonie więc idjotce ty marzysz tak czule?
ARNOLF:
Tak, że wolałbym raczej niemądrą brzydulę,
Niż piękność, którą zbytek rozumu obarczy.
CHRYZALD: Piękność i rozum...
ARNOLF: Sama uczciwość wystarczy.
CHRYZALD:
Ale skądże wymagać możesz od tej gąski,
By wiedziała, co znaczy cnota, obowiązki?
Nie mówiąc już, że nudnem musi być zakaty
Mieć wciąż przy swoim boku taki twór skrzydlaty,
Czy ty w istocie mniemasz, że już możesz święcie
Kłaść swoje bezpieczeństwo na tym fundamencie?
Rozumna, pewnie, może zdeptać swoje śluby,
Lecz musi mieć przyczynę do zdrady tak grubej;
Głupia gotowa codzień zstąpić z drogi cnoty,
Bez najmniejszej intencji, a nawet ochoty.
ARNOLF:
Na te wywody zdrowy mój rozum odpowie
Co Pantagruel[26] mówi imci Panurgowi:

Odradzaj głupią żoną mi ile w twej mocy,
Praw kazania, nauczaj aż do Wielkiej Nocy,
Sam się zdziwisz, gdy wreszcie ustaniesz na chwilę,
Żeś mnie tem nie przekonał, ot, ani na tyle.
CHRYZALD:
Już nie mówię ni słowa.
ARNOLF: Bo i o czem niema.
W małżeństwie, jak we wszystkiem, własne mam systema:
Jestem dosyć bogaty, aby, w pierwszym rzędzie,
Wybrać żonę, co wszystko mnie zawdzięczać będzie;
By nie mogła, przezemnie wydobyta z nędzy,
Wymawiać mi swojego rodu ni pieniędzy,
jej słodycz i rozsądek, w wieku czterech latek,
Sprawiły, żem wyróżnił ją wśród innych dziatek,
Widząc zaś, że u matki z grosiwem dość cienko,
Przyszło mi na myśl zabrać od niej tę maleńką;
Zaś poczciwa gosposia, na zamiar takowy,
Z wielką radością zdjęła sobie ciężar z głowy.
W małym klasztorku, zdała od świeckiego gwaru,
Dałem ją kształcić wedle własnego zamiaru:
To znaczy, zalecając najwłaściwsze środki,
Aby się z niej dochować zupełnej idjotki.
Bogu dzięki, udało się jak zamierzałem,
I gdy wyrosła, tak ją niewinną ujrzałem,
Żem błogosławił niebu, iż mi pozwoliło
Urobić żonę wszystkim mym chęciom tak miłą.
Odebrałem ją przeto; że jednak w mym domu
Drzwi wciąż stoją otworem, licho tam wie komu,
Oddzielnie ją ukryłem, mając to na względzie,
W drugim domku, gdzie nikt mnie nachodzić nie będzie
By zaś jej prawość niczem nie była skażona,
Trzymam z nią dwoje ludzi, tak głupich jak ona.
Spytasz mnie może: Na co ta cała opowieść?
Nato, aby ci mojej przezorności dowieść.
A wynik: wiedząc, żeś mi jest przyjaznym szczerze,

Dziś wieczór cię z nią razem proszę na wieczerzę;
Chcę, abyś sam nareszcie mógł widzieć ją zbliska,
I poznał, czy mój wybór godny pośmiewiska.
CHRYZALD:
Więc zgoda.
ARNOLF: Tam dopiero, wśród miłej ochoty,
Ocenisz jej osobę i wdzięk jej prostoty.
CHRYZALD:
Co do tego, to, mimo te wszystkie powaby,
Które mi tu wyliczasz...
ARNOLF: To obraz za słaby;
Bezustannie podziwiam tę czystość bez grzechu,
I czasem mi przychodzi wprost konać ze śmiechu.
Któregoś dnia (któż wierzyłby takiej prostocie?)
Przychodzi mnie się spytać, w ogromnym kłopocie,
Z wyrazem niewinności w licu niesłychanej,
Czy to prawda, że dzieci przynoszą bociany?
CHRYZALD:
Cieszę się wielce, mości Arnolfie.
ARNOLF: U djaska!
Kiedyż mnie już przestaniesz tak zwać, jeśli łaska?
CRYZALD:
Daruj, wciąż mi to imię jakoś wchodzi w drogę.
I pana na Rosochach w głowę wbić nie mogę.
Bo też i co za djabeł, z czyjego wyroku,
Każe ci zmieniać, imię po czterdziestym roku?
Od lichego folwarczku, co go znam od dziecka,
Przezywać się dla świata, niby tak, z szlachecka?
ARNOLF:
Mamci po temu prawa aby mnie tak zwano;
Przytem wolę to imię, niż Arnolfa[27] miano.
CHRYZALD: Iluż ludzi dziś ojców zacne imię drażni,
I inne sobie kleją z czystej wyobraźni!

Doprawdy, z tym nałogiem to boskie skaranie;
I, choć ciebie nie tyczy się to porównanie,
Znam chłopka, co go Pietrkiem zwano między swemi,
I co, będąc dziedzicem aż pół morga ziemi,
Błotnym rowem otoczył ten majątek pański
I szumnie kazał wołać się per „pan Wyspiański“[28].
ARNOLF: O twe mądre przykłady niewiele ja stoję.
Bądź co bądź, Rosochacki jest nazwisko moje;
Podoba mi się; przytem mam inne powody,
I drażni mnie, kto zwie mnie podług dawnej mody.
CHRYZALD:
Nie wszyscy to przyjmują równie oczywiście;
I nieraz nawet adres spostrzegam na liście...
ARNOLF:
Kto nie wie o tem, może tak poczynać ze mną,
Lecz ty...
CHRYZALD:
Dobrze: nie będziem kłócić się daremno.
Będę się starał skłonić mój język zbyt płochy,
Aby sobie przyswoił wreszcie te Rosochy.
ARNOLF:
Do widzenia. Na chwilkę tu wstąpię, nie dłużej;
Muszę powiedzieć małej, żem wrócił z podróży.
CHRYZALD na stronie, odchodząc:
Słowo daję, ten człowiek to warjat skończony.
ARNOLF sam:
Na pewnych punktach on jest nieco pomylony.
Dziwna rzecz, że nie spotkasz na świecie człowieka,
Któryby nie miał we łbie jakowegoś ćwieka!
Puka do drzwi:
Hej tam!



SCENA DRUGA.
ARNOLF, GRZELA I AGATKA wewnątrz.

GRZELA: Kto puka?
ARNOLF: Otwórz. Na stronie: To im radość sprawię;
Wszakże mnie nie widzieli dni już dziesięć prawie.
GRZELA:
Kto idzie?
ARNOLF: Ja.
GRZELA: Agatko!
AGATKA: Hę?
GRZELA: Ktoś do drzwi puka.
AGATKA:
Idź, otwórz.
GRZELA: Ty idź.
AGATKA: Pewnie! Mądra z ciebie sztuka!
GRZELA: Ja też nie pójdę.
ARNOLF: Nuże! Przez te wasze kłótnie
Ja będę stał na dworze? No! puszczajcie, trutnie!
AGATKA:
Kto puka?
ARNOLF: Pan twój.
AGATKA: Grzela!
GRZELA: Co?
AGATKA: To pan szturmuje.
Otwórz prędko.
GRZELA: Ty otwórz.
AGATKA: Ja ognia pilnuję.
GRZELA:
Ja muszę wróbla trzymać, bo się kota trwoży.
ARNOLF:
Ejże! Kto z was w tej chwili drzwi mi nie otworzy,
Czterodniowym go postem w nagrodę ucieszę.
Ha!

AGATKA: I pocóż ty lecisz, kiedy ja już spieszę?
GRZELA: O! czemuż ty, a nie ja? Jaka mi mądrala!
AGATKA:
Usuń się stąd.
GRZELA: Ej, radzę, trzymaj mi się zdała.
AGATKA:
Ja chcę mu drzwi otworzyć.
GRZELA: Ja otworzę, nie ty.
AGATKA:
Nie otworzysz.
GRZELA: I ty nie.
AGATKA: Ani ty. O, rety!
ARNOLF:
Nuże, wy! bo już w palcach dostaję świerzbiączki!
GRZELA wchodząc:
Ja, panie, otworzyłem, ja.
AGATKA wchodząc: Całuję rączki,
To ja...
GRZELA: Ej, gdyby nie mój szacunek dla pana,
Jabym cię...
ARNOLF ugodzony przez Grzelę:
Ech!
GRZELA: Przepraszam.
ARNOLF: Widzicie bałwana!
GRZELA:
To przez tę szelmę, panie.
ARNOLF: Cicho mi oboje.
Dosyć głupstw; odpowiadać na pytania moje.
Cóż, Grzela, jakże miewa się kompania cała?
GRZELA:
Mamy się, panie...
Arnolf zdejmuje Grzeli kapelusz z głowy.
Mamy...
Arnolf zdejmuje mu znowu kapelusz.
Mamy... Bogu chwała,
Mamy się...

ARNOLF zdejmując Grzeli po raz trzeci kapelusz i rzucając na ziemię:
A to bydlę! To rzecz niesłychana!
Jak śmiesz z kapciuchem na łbie przemawiać do pana?
GRZELA:
Tak; co słusznie to słusznie.
ARNOLF do Grzeli: Wołaj, gdzie Aneczka



SCENA TRZECIA.
ARNOLF, AGATKA.

ARNOLF:
Cóż, gdym odjechał, smutna tu była dzieweczka?
AGATKA:
Smutna? Nie.
ARNOLF: Nie?
AGATKA: A, owszem.
ARNOLF: Czemu?
AGATKA: W każdej chwili,
Myślała, żeście może, panie, już wrócili;
I co przeszło pod oknem naszem jakie zwierzę,
Muł, koń, osieł, już ona za pana je bierze.



SCENA CZWARTA.
ARNOLF, ANUSIA, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF:
Zawsze z robótką w dłoni! To dobrze mi wróży.
Cóż, Anusiu, już jestem z powrotem z podróży:
Cieszysz się z tego, powiedz?
ANUSIA: O, i owszem, panie.
ARNOLF: I ja też, że cię widzę, radem niesłychanie.
Zdrowaś, widzę; buziaczek różowy i biały?
ANUSIA:
Tak: pchły mnie tylko trochę po nocy kąsały.

ARNOLF:
Dam ci wnet kogoś, co je przepłoszyć pomoże.
ANUSIA:
Bardzobym się cieszyła.
ARNOLF: Wierzę ci, nieborze.
Cóż ty tam robisz teraz?
ANUSIA: Czepeczek na głowę.
Pańskie koszule nocne i chustki gotowe.
ARNOLF: Doskonale. Idź teraz na górę, rybeńko:
Nie nudź się tam, ja wrócę za chwilę maleńką;
O bardzo ważnych rzeczach mówić z sobą mamy.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF sam:

Ha, młode bohaterki, wy, przemądre damy,
Wy, co wiecznie w westchnieniach, wiecznie w czułych transach,
Oby wszystko, co siedzi w tych waszych romansach,
W waszych wierszach, liścikach, w całej uczoności,
Było warte tej prostej, świętej niewinności.
Nie pieniądz przedewszystkiem trzeba mieć na pieczy;
I gdy honor...



SCENA SZÓSTA.
ARNOLF, HORACY.

ARNOLF: Co widzę?... Czyżby?... W samej rzeczy.
Czy się mylę? Nie. Ależ... To on. Czy być może!
Hor...
HORACY: Pan Ar...
ARNOLF: TO Horacy.
HORACY: Arnolf!
ARNOLF: Dobry Boże!
Od kiedyż?
HORACY: Tydzień przeszło.

ARNOLF: Tydzień! Gadajże m nie!
HORACY: Byłem u pana zrazu, ale nadaremnie.
ARNOLF: Na kilka dni...
HORACY: Słyszałem; wyjechał pan z miasta.
ARNOLF:
Ha, jakże szybko z dziecka mężczyzna wyrasta!
Oczom nie wierzę, widząc młodzieńcem wspaniałym
Tego, którego takim, ot, takim widziałem.
HORACY: Jak pan widzi.
ARNOLF: No, gadaj: cóż tam Oront miły,
Ojciec twój, co go kocham i czczę z całej siły,
Cóż porabia? Czy zawsze tak dziarski i świeży?
On wie, jak mi na jego osobie zależy:
Wszak to już cztery lata, jak ojciec jegomość
Ostatni raz mi przesłał o sobie wiadomość
HORACY:
O, czerstwość i wesołość nigdy nieprzebrana:
Młodszy od nas. Dał właśnie mi tu list do pana;
Lecz w drugim liście pisze, iż sam w net przybywa.
Czemu, nie wiem, lecz coś się w tem wszystkiem ukrywa.
Nie wie pan, kto tu z miasta waszego być może,
Co, po czternastu latach, powraca przez morze,
Z mieniem, które mu dała hojna Amervka?
ARNOLF:
Nie; nie wiesz, jak go zowią?
HORACY: Ma imię Enryka.
ARNOLF: Nie.
HORACY: Ojciec mówi o nim, nie tłómacząc wcale,
Tak, jak o kimś, co znanym mi jest doskonale;
I pisze, że obadwaj udają się w drogę;
W jakiej sprawie, nie mówi i zgadnąć nie mogę
Horacy oddaje list Oronta Arnołtowi.
ARNOLF:
Radość mi to przybycie sprawi niezawodnie
I zrobię, co w mej mocy, by go przyjąć godnie.

Przeczytawszy list.

Nie, doprawdy, zawiele tych wszystkich grzeczności;
Z przyjaciółmi powinno się poczynać prościej:
Nawet bez tego listu, mógłbyś, w każdym czasie,
Bez najmniejszych skrupułów czerpać w mojej kasie.
HORACY:
Choćby zaraz, za słowom pana chwycić gotów:
Gdybyś setką pistoli raczył mnie z kłopotów...
ARNOLF:
Cenię w tobie, młodzieńcze, otwartości cnotę,
I cieszę się, że właśnie mam z sobą tę kwotę.
Weź i sakiewkę.
HORACY: Wdzięczność...
ARNOLF: Dajże pokój Wasze.
I cóż? jakże ci miasto się podoba nasze?
HORACY: Piękne, ludne, postacią nęci okazałą,
Sądzę, że i rozrywek w niem będzie niemało.
ARNOLF: Każdy taką rozrywkę ma, jaką wybierze:
Kto jak kto, ale nasi miłostek rycerze,
Ci mają w tem miasteczku uciechy dosyta;
Nie grzeszy surowością tu żadna kobiéta:
Blondynka czy brunetka, całuskiem nie gardzi.
A mężowie, ci także nie są nazbyt hardzi.
To rozkosz wprost królewska: kiedy na to patrzę,
Dalibóg, że się bawię lepiej niż w teatrze.
Możeś i ty już zaznał jakowej przygody?
Ejże? nie wpadłeś w oko jakiej damie młodej?
Taka postawa więcej od dukatów znaczy,
I, sądząc z miny, warteś już robić rogaczy.
HORACY:
By panu prawdę skrywać, zbyt wiele go cenię:
Otóż, miałem tu małe miłosne zdarzenie,
Które przyjacielowi zwierzyć mi wypada.
ARNOLF na stronie:
Brawo! znów historyjkę usłyszę nielada;
W mym raptularzu kartka wnet przybędzie nowa.

HORACY: Ale proszą, nikomu o tem ani słowa.
ARNOLF: Och!
HORACY:
Wszakże pan rozumie, że, w takiej przygodzie,
Kto wiele paple, łatwo osiada na lodzie.
A zatem, wyznam panu, z otwartością całą,
Że serce me królową swoją tu spotkało,
pierwszy mój tkliwy atak takie odniósł skutki,
żem wstęp do jej mieszkania zyskał bez ogródki,
I, nie chwaląc się zbytnio, ni krzywdząc jej sławą,
Mam nadzieją, że nieźle prowadzę swą sprawę.
ARNOLF śmiejąc się:
I gdzież?...
HORACY wskazując mieszkanie Anusi:
Młode stworzenie; mieszka tu, z tej strony.
O, tam, widzi pan: domek nieduży, czerwony.
Prosta dusza, to prawda, z opiekuna łaski,
Co zazdrośnie powabów jej ukrywa blaski;
Ale, poprzez ciemnoty mroki mimowolnej,
Jaśnieje wdzięk, każdego oczarować zdolny;
Przymilna, dobra, tkliwa; kiedy się rozśmieje,
Rzekłbyś, że ci wprost serce z rozkoszy topnieje.
Lecz być może, że panu nie całkiem nieznany
Ten skarb miłości, czary tyloma przybrany;
Zwie się Anusia.
ARNOLF na stronie: Ginę!
HORACY: Imię opiekuna
Na Ros czy Roch, tak jakoś pono się zaczyna:
Mniejsza z tem, tak daleko ma pamięć nie sięga;
Bogaty, powiadają, lecz głowa nietęga;
Słyszałem o nim, jako o śmiesznej postaci.
Nie zna go pan przypadkiem?
ARNOLF na stronie: A niechże go kaci!
HORACY:
Cóż? pan nie odpowiada?
ARNOLF: Tak... Kiedyś go znałem.

HORACY:
Cymbał? prawda?
ARNOLF: No...
HORACY: Z miny to pańskiej poznałem.
Znaczy, że pan potwierdza? Zazdrośnik pocieszny?
Głupiec? Widzę, sąd świata nie był zbyt pospieszny.
Słowem, w pięknej Anusi szczęście moje leży.
To klejnocik prawdziwy; niechaj mi pan wierzy;
I byłoby wprost grzechem, aby piękność taka
Miała pozostać w ręku starego dziwaka.
Co do mnie, wszystkie trudy moje, wszystkie siły,
Wytężę, aby wydrzeć mu przedmiot tak miły,
I pieniądze od pana w tej chwili podjęte,
Posłużą mi, by wesprzeć zamiary tak święte.
Pojmujesz pan, że, choć się w środkach nie przebiera,
Pieniądz to klucz, co wszystkie sprężyny otwiera;
I że ten słodki metal, na który tak liczę,
W miłości, jak na wojnie, przyspiesza zdobycze.
Ale pan słucha tego z jakiemś chmurnem czołem!
Czyliżbyś ganić zamiar miał, który powziąłem?
ARNOLF: Nie, lecz myślałem...
HORACY: Nużę pana tą gawędką:
Żegnam więc. Mam nadzieję odwiedzić go prędko.
ARNOLF myśląc, że jest sam:
Ach, czemuż...
HORACY wracając:
Tylko proszę, chciej pan tajemnicy
Dochować i nie roztrąb tego po ulicy.
ARNOLF myśląc, że sam:
Ach! jak w mej duszy...
HORACY wracając: Ojcu zwłaszcza ani słowa:
Byłażby do zrzędzenia przyczyna gotowa!
ARNOLF myśląc, że Horacy jeszcze wraca:
Och!...



SCENA SIÓDMA.
ARNOLF sam:

Całe to spotkanie, cóż dla mnie za męka!
Myśli zebrać nie mogę, głowa wprost mi pęka.
Jakże on lekko, z jaką pustotą zuchwałą,
Pospieszył mi wypaplać swą przygodę całą!
Choć przyczyną omyłki imię moje nowe,
Trzpiot chyba się tak wyrwie, co upadł na głowę.
Lecz, wycierpiawszy tyle, trza mi było jeszcze
W zupełności rozjaśnić przeczucia złowieszcze,
Pociągnąć go do końca za język plugawy,
I zbadać, jak daleko zaszły ich zabawy.
Spróbujmy go dogonić: nie mógł zajść daleko;
Rozwiążmy te pytania, co serce mi pieką;
Drżę przed ciosem, co grozi spokojności mojej:
Nieraz człek szuka prawdy, a znaleść się boi.




AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ARNOLF sam:

Gdy o tem dłużej myślę, do wniosku przychodzę,
Iż lepiej, żem, szukając go, zgubił się w drodze;
Trwoga, co serce moje w niepewności trzyma,
Nie dałaby się ukryć przed jego oczyma:
Wybuchnąć byłbym zdolny wkońcu w słusznym gniewie,
A nie chce, aby odgadł to o czem nic nie wie.
Lecz ja nie jestem człowiek, co na to pozwoli,
By mu gaszek po domu buszował dowoli:
Muszę to skończyć; zbadać mi trzeba, bez zwłoki,
Jak daleko zajść mogły ich wzajemne kroki.
Honor mój nie jest dla mnie rzeczą ladajaką;
Wszak ona już dziś żoną moją jest niejako;
Jej hańba na mą głowę spadłaby potrosze,
I całej tej zabawy ja koszta ponoszę.
Fatalny ten mój wyjazd! przeklęte podróże.
Puka do drzwi.



SCENA DRUGA.
ARNOLF, GRZELA, AGATKA.

GRZELA:
O, co teraz, to...
ARNOLF:
Cicho. Chodźcie tutaj. Nuże!
Bliżej, bliżej: tu chodźcie. Cóż ty tak zdaleka ?...
AGATKA:
Och! pan tak strasznie patrzy, krew z serca ucieka.
ARNOLF:
Ha! Więc tak wypełniono tu rozkazy moje?
I na współkę zdradzaliście mnie tu oboje?

AGATKA padając Arnolfowi do kolan:
Panie, niech mnie pan nie zje, zlituj się nademną!
GRZELA na stronie:
Wściekły pies go ukąsił; błagać go daremno.
ARNOLF na stronie:
Uff! mówić nie potrafię, pot mi spływa z czoła,
Duszę się, chciałbym się móc rozebrać do goła.
Do Grzeli i Agatki:
A, wy szelmy! więc, choć wam mówiłem wyraźnie,
Daliście, by mężczyzna...
Do Grzeli, który chce uciekać:
Chcesz uciekać, błaźnie!
Czekaj, ja cię...
Do Agatki: Ni kroku! Ja ci tu postoję!
Gadaj mi zaraz!...
Do Grzeli: Tak jest! gadajcie oboje...
Grzela i Agatka wstają i znowu chcą uciekać.
Kto się ruszy, zatłukę kijem bez gadania.
W jaki sposób ten człowiek wkradł się do mieszkania?
Dalej! mówcie. No, prędko, żwawo, szybko, rychło,
Bez łgarstw. No?
GRZELA i AGATKA: Ach!
AGATKA znów przypadając do kolan Arnolfa:
Ze strachu serce mi ucichło,
GRZELA padając do kolan Arnolfa:
Umieram.
ARNOLF na str.: W pociem cały; brakło mi oddechu;
Trzeba się przejść, ochłodzić; tak, tak, bez pośpiechu.
Mogłemż przewidzieć, kiedy dzieckiem go widziałem,
Że on na to wyrośnie? Drżę na ciele całem!
Myślę, że lepiej będzie, abym od niej samej
Łagodnością wybadał rozmiary tej plamy.
Pohamujmy się; teraz na gniewy nie kolej.
Cierpliwości, me serce, powoli, powoli.
Do Grzeli i Agatki:
Wstańcie, idźcie do domu wołać tu Anusi,

Nie, czekajcie.
na stronie: Znienacka się to odbyć musi;
Mogliby ją uprzedzić o zgryzocie mojej;
Lepiej będzie, gdy sam ją wywołam z pokoi.
Do Grzeli i Agatki:
Tu czekać.



SCENA TRZECIA.
GRZELA, AGATKA.

AGATKA: Boże, jak on patrzy obrzydliwie!
Boję się jego oczu, boję się straszliwie;
Tak szpetnej gęby jeszczem w życiu nie widziała.
GRZELA:
Ten pan go tak pogniewał: głupia rzecz się stała.
AGATKA: Ale po kiego licha każe tak uparcie
Wciąż przy naszej panience stać niby na warcie?
Czemuż ją tak zawzięcie przed światem ukrywa,
Aby jej nie ujrzała żadna dusza żywa?
GRZELA:
Czemu ją tak ukrywa? no, pewnie z zazdrości.
AGATKA:
Ale skąd mu to w głowie? cóż go tyle złości?
GRZELA:
Niby... że jest zazdrosny, to z tego pochodzi.
AGATKA: Tak, ale czemu taki? o co jemu chodzi?
GRZELA:
Bo to zazdrość... rozumiesz mnie dobrze, Agatko,
To jest rzecz... no... co ludzi udręcza nierzadko...
Niby, że człek jak warjat pod domem ugania.
Chcesz zrozumieć? posłuchaj oto porównania,
Abyś lepiej pojęła ten związek tak bliski.
Powiedz mi, kiedy zupę jeść zaczynasz z miski,
A tu ci ktoś zgłodniały z gębą się przybliża,
No, powiedz, odegnałabyś go od talirza?

AGATKA:
Ano, juści.
GRZELA: No, widzisz; tłómaczę ci jaśnie:
Toż zupą dla mężczyzny jest kobieta właśnie;
I kiedy człowiek widzi, że inni zuchwalce
W jego zupie by chcieli w net umoczyć palce,
W gniew w pada i do walki srogiej się sposobi.
AGATKA:
Tak; zatem czemuż każdy tak samo nie robi?
Wszak niejeden się zdaje strasznie ucieszony,
Kiedy mu się panicze kręcą wpodle żony?
GRZELA: Bo nie każdy ma takie łakome zwyczaje,
Że chce tylko dla siebie.
AGATKA: Albo mi się zdaje,
Albo pan idzie.
GRZELA: On sam: weźmie nas w obroty.
AGATKA: Patrz, jaki on strapiony.
GRZELA: Widać ma zgryzoty.



SCENA CZWARTA.
ARNOLF, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF na stronie:
Pewien Greczyn nauczył cesarza Augusta
Tej maksymy, co nie jest głupia ani pusta,
Że, gdy jakieś wzburzenie na nasz umysł padło,
Należy wprzód odmówić całe abecadło:
Niechaj się żółć tymczasem w człowieku ochłodzi,
Aby snać nie uczynił czego się nie godzi.
Za tą radą poszedłem też w sprawie Aneczki,
Kazałem ją zawołać, i, bez żadnej sprzeczki,
Na przechadzkę ze sobą małą ją zabiorę.
W ten sposób, mózgu mego przywidzenia chore,
Będę zdolen rozprószyć nieco z jej rozmowy,
I, badając ją zręcznie, sąd uzyskać zdrowy.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF, ANUSIA, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF:
Chodź, Anusiu.
Do Grzeli i Agatki:
Wy idźcie.



SCENA SZÓSTA.
ARNOLF, ANUSIA.

ARNOLF: Dzień mamy niczego.
ANUSIA: Bardzo ładny.
ARNOLF: Pogoda!
ANUSIA: Sliczna.
ARNOLF: Cóż nowego?
ANUSIA:
Kotek zdechł nam.
ARNOLF: Fakt smutny, ale nienajrzadszy;
Wszyscyśmy wszak śmiertelni; każdy siebie patrzy.
Cóż, kiedy byłem na wsi, deszcz tu padał dłużej?
ANUSIA: Nie.
ARNOLF: Czyś się nie nudziła w czasie mej podróży?
ANUSIA: Ja się nigdy nie nudzę.
ARNOLF: A jakże z robotą?
ANUSIA: Mam sześć koszul, a tutaj szósty czepek oto.
ARNOLF po chwili zamyślenia:
W świecie, droga Anusiu, to jest rzecz szczególna,
Jak chętka do obmowy wszystkim jest dziś wspólna:
Mówili mi sąsiedzi, że tu, pokryjomu,
Obcy człowiek u ciebie jakiś bywał w domu,
Żeś cierpiała obecność jego i rozmowę;
Lecz ja nie mogłem wierzyć w oszczerstwa takowe,
I chciałem się założyć, że to ludzką złością...
ANUSIA:
Niech się pan nie zakłada; przegra pan z pewnością.

ARNOLF:
Co i w istocie, mężczyzna...
ANUSIA: Tak, niech mi pan wierzy;
Prawie że się nie ruszył stąd, mówię najszczerzej.
ARNOLF pocichu na stronie:
Otwartość, z jaką czyni takowe wyznanie,
Za niewinności zakład przynajmniej mi stanie.
Głośno:
Lecz zda mi się, Anusiu, jeśli dobrze pomnę,
Żem ci w tej mierze wydał zakazy niezłomne.
ANUSIA:
Tak; lecz czemu tak było, zaraz pan zobaczy:
I samby pan nie umiał postąpić inaczej.
ARNOLF:
Być może. Słucham zatem owego zdarzenia.
ANUSIA:
Dziwna historja, trudna wprost do uwierzenia.
Przy szyciu ot, siedziałam sobie na balkonie,
Gdym spostrzegła, że idzie, o, tam, po tej stronie,
Jakiś pan, bardzo piękny, który, z moim wzrokiem
Spotkawszy się, ukłonem wita mnie głębokim:
Ja, chcąc dowieść że znane mi świata zwyczaje,
Równie uprzejmy ukłon nawzajem oddaję.
Wtem, widzę że on z nowym się kwapi ukłonem:
Natychmiast i ja spieszę z równie uniżonym;
A gdy on po raz trzeci kłania się na nowo,
I ja mu po raz trzeci wraz skinęłam głową.
On idzie, mija, wraca, to znowu przystaje,
I raz po razu ukłon mi nowy oddaje;
Ja zaś, ócz nie spuszczając zeń ani na chwilę,
Ani z jednym ukłonem nie zostałam w tyle:
Tak, że, gdyby nie ciemność co z nocą nastała,
Byłabym chyba wiecznie tak na ganku stała,
Nie chcąc pierwsza ustąpić i dopuścić tego,
Bym się miała mniej grzeczną okazać od niego.

ARNOLF: Ślicznie.
ANUSIA: Nazajutrz rano, znów jakaś starucha
Zdybała mnie na progu, tak szepcąc do ucha:
„Moje dziecko, niech Bóg ci zawsze błogosławi,
Niech cię długo w twych wdziękach chowa najłaskawiej!
Lecz nie nato przystroił cię w tak wiele czarów,
Abyś na złe używać miała jego darów;
I wiedz, że się na los swój żali dzisiaj smutnie,
Serce, co jest przez ciebie zranione okrutnie“.
ARNOLF na stronie:
A to pomiot szatański! Belzebuba żona!
ANUSIA:
Ja miałam zranić kogoś? pytam się zdziwiona.
„Tak, zraniłaś, na dobre zraniłaś, kochanku,
Tego pana, co wczoraj go widziałaś z ganku“.
Ach, pytam, cóż być mogło przyczyną tej doli?
Czym może upuściła coś nań mimowoli?
„Nie, oczy twe sprawiły, rzekła, te cierpienia,
I zło całe pochodzi od twego spojrzenia“.
O Boże! wykrzyknęłam, przejmujesz mnie trwogą:
Czy mam co złego w oczach, że tak szkodzić mogą?
„Tak, rzekła, oczy twoje, moje biedne dziecko,
Choć sama nie wiesz, sączą truciznę zdradziecką;
Słowem, ten biedak ginie, ugodzon do żywa,
I jeśli, rzekła dalej staruszka poczciwa,
Twe serce w okrucieństwie swem go nie ocali,
Człowiek ten zamrze nędznie, za dwa dni najdalej“.
Mój Boże, mówię, strasznym przejmujesz mnie smutkiem,
Lecz cóż czynić, by pomoc nieść mu z dobrym skutkiem?
On prosi tylko, dziecko, abyś, w tej potrzebie,
Dała mu mówić z sobą i patrzeć na siebie;
Twe oczy tylko mogą zbawić od mogiły,
I zdrowie wrócić temu, którego zraniły“.
Najchętniej, rzekłam na to; gdy tak stoją rzeczy,
Może przychodzić póty, aż się nie wyleczy.

ARNOLF na stronie:
Ha, ty wiedźmo przeklęta, ty nasienie wraże,
Niechaj za twe szelmostwo piekło cię pokarze!
ANUSIA:
Oto więc, jak mnie poznał i odzyskał zdrowie.
Czym nie dobrze zrobiła, niechże pan sam powie?
I czy mogłam pozwolić, byłoż to w mej mocy,
By miał zginąć tak nędznie dla braku pomocy?
Ja, co z każdem cierpieniem ludzkiem tak współczuję,
I płaczę, gdy Agatka kurczęta morduje?
ARNOLF pocichu na stronie:
Wszystko to zdradza czystą i niewinną duszę;
I tylko nierozsądek własny winić muszę,
Żem bez obrony wydał tę świętą prostotę
Na szczwanych zwodzi cieli zuchwałą niecnotę.
Boję się, znając tego draba chęci płoche,
Czy nie pomknął igraszki za daleko trochę.
ANUSIA:
Co panu? Pan się gniewa na mnie? I dlaczego?
Czy w tem, com tu mówiła, widzi pan co złego?
ARNOLF:
Nie. Lecz powiedz mi teraz, co potem się działo,
I jak ów młodzian spędzał swoją bytność cała?
ANUSIA:
Ach, gdyby pan mógł widzieć, jaki był szczęśliwy!
Jak w net widok mój zbawił go męki straszliwej,
Jaką szkatułkę dał mi, tak piękną jak rzadko,
Jak wspaniale postąpił z Grzesiem i Agatką,
Pokochałbyś go pewnie i rzekłbyś, wraz z nami...
ARNOLF:
Wierzę. Lecz cóż on robił, gdyście byli sami?
ANUSIA:
Przysięgał, że serdeczną miłość dla mnie żywi,
Przemawiał nieustannie jak można najtkliwiej,
Słowami, których w świecie słyszeć się nie zdarza
I od których, ilekroć on mi je powtarza,

Tak mnie w piersiach łaskoce, jakby tam, do środka,
Do serca mi wchodziła jakaś lubość słodka.
ARNOLF pocichu na stronie:
O nieszczęsne badanie, o żądzy zaciekła,
Co z ust jej każesz znosić wszystkie męki piekła!
Głośno: Prócz tego, że przemawiał tak czułemi słowy,
Czy nie świadczył ci jeszcze pieszczoty jakowej?
ANUSIA: O, ile! Wciąż za ręce mnie brał, za ramiona,
I całował, całował, myślałam że skona!
ARNOLF: A czy więcej, Anusiu, nie wziął ci niczego?
Widząc jej zmięszanie, na stronie.
Uff!
ANUSIA:
Właśnie...
ARNOLF: Co?
ANUSIA: Że wziął mi...
ARNOLF: Hę?
ANUSIA: Coś...[29]
ARNOLF: Cóż?
ANUSIA: Nie, tego
Nie śmiem już. Znówby się pan rozzłościł na nowo.
ARNOLF:
Nie.
ANUSIA:
Owszem.
ARNOLF: Ech, nie, Boże!
ANUSIA: Niech mi pan da słowo.
ARNOLF: Niech będzie.
ANUSIA:
Wziął mi... nie śmiem... pan się będzie gniewać.
ARNOLF:
Nie.
ANUSIA:
Tak.

ARNOLF:
Nie, nie, nie. Djabli! Czegóż się spodziewać?
Cóż ci wziął?
ANUSIA: Wziął mi...
ARNOLF na stronie: Co za męka niesłychana!
ANUSIA:
Wziął mi wstążeczkę, którą dostałam od pana.
Nie mogłam mu odmówić, wyznam panu szczerze.
ARNOLF odzyskawszy oddech:
Mniejsza już o wstążeczkę, ale czy w tej mierze
Nie już nie było więcej, nad całusy owe?
ANUSIA:
Jakto? można coś więcej?
ARNOLF: Nie, nie. Tracę głowę,
Lecz, aby się uleczyć w tak ciężkiej potrzebie,
Czy innego lekarstwa nie żądał od ciebie?
ANUSIA:
Nie. Wszak, by mu dopomóc, wszyściutko z ochotą
Byłabym mu oddała, gdyby prosił o to.
ARNOLF pocichu na stronie:
Dzięki niebu, zbyt wielkiej szkody nie poniosłem:
Jeśli wpadnę raz drugi, niech mnie nazwą osłem.
Lecz sza. Głośno:
Twa nieświadomość w tem przyczyną całą.
Przebaczam ci. To, co się stało, już się stało.
Wiem, że ten frant przymilny myśli tylko o tem,
By nadużyć twej wiary i wyśmiać się potem.
ANUSIA:
O, nie! sam mi powiadał ze dwadzieścia razy,
ARNOLF:
Ech, ty nie wiesz, co warte są takie wyrazy.
Usłysz więc, że przyjmować szkatułki, prezenty,
Wymuskanych gładyszów cierpieć komplementy,
Pozwalać czułe słówka im w ucho mamrotać,
Całować się po rękach i w serce łaskotać,
To grzech śmiertelny, cięższy nad wszelkie przewiny.

ANUSIA:
Grzech, pan mówi? Mój Boże, i z jakiej przyczyny?
ARNOLF:
Z jakiej? Wiedz więc i niech cię na przyszłość wyleczy,
To, że niebo się strasznie gniewa o te rzeczy.
ANUSIA:
Gniewa się? Ale w czemżem ja je obraziła?
Ach, Boże! to rzecz taka słodka, taka miła!
Pojąć trudno, rozkoszy ile się w tem kryje,
I nie znałam wszystkiego tego, póki żyję.
ARNOLF:
Tak, to wielka przyjemność te wszystkie pieszczotki,
Te cackania przymilne i szczebiot ów słodki,
Lecz trzeba ich zażywać w uczciwym zamiarze,
I wtedy, gdy małżeństwo grzech z nich wszelki zmaże.
ANUSIA:
Więc dopiero małżeństwo grzech w dobre odmieni?
ARNOLF: Tak.
ANUSIA:
Więc proszę, niechże mnie pan prędko ożeni.
ARNOLF:
Bądź pewna, że na równi z tobą marzę o tem,
I właśnie w tym zamiarze widzisz mnie z powrotem.
ANUSIA:
Czy być może?
ARNOLF: Z pewnością.
ANUSIA: Och, co pan powiada!
ARNOLF:
Nie wątpię, że małżeństwu szczerze będziesz rada.
ANUSIA:
Pan chce, byśmy oboje...
ARNOLF: Możesz liczyć na to.
ANUSIA:
O, jakżebym też pana upieściła za to!
ARNOLF:
Bądź pewna, że i ja ci oddam to wzajemnie.

ANUSIA:
Ja nie lubię, jak sobie kto żartuje ze mnie.
Czy pan mówi na serjo?
ARNOLF: Dowody ci złożę.
ANUSIA:
Pobierzem się?
ARNOLF: Tak.
ANUSIA: Kiedy?
ARNOLF: Dziś wieczorem może.
ANUSIA śmiejąc się:
Dziś wieczór?
ARNOLF:
Tak, dziś wieczór. Cóż, rozchmurzasz czoło?
ANUSIA: O, tak.
ARNOLF: Pragnąłbym zawsze widzieć cię wesołą.
ANUSIA:
Niema od pana w świecie lepszego człowieka.
Boże, ileż radości mnie z nim razem czeka.
ARNOLF:
Z kimże to?
ANUSIA: No... no... z tamtym...
ARNOLF: Nie o niego chodzi.
W wyborze niechaj panna nieco się ochłodzi,
Kto inny przeznaczony jest dla twojej ręki,
A, co do tego pana, to proszę panienki,
Choćby nawet do grobu, o którym ci prawi,
Miało go to zapędzić, proszę najłaskawiej,
By, skoro znów tu przyjdzie wzruszać cię swym losem,
byś mu zatrzasnęła pięknie drzwi przed nosem,
A gdyby pukał, kamień wzięła dobrej miary
I wybiła mu z głowy miłosne zamiary,
Rozumie mnie Anusia? Ja, skryty w tym domu,
Postępki wasze będę śledził pokryjomu.
ANUSIA:
Kiedy on taki śliczny! To...
ARNOLF: Szkoda gadania.

ANUSIA: Nie będę miała serca.
ARNOLF: Proszę bez szemrania.
Idź na górę.
ANUSIA: Czyż mogę... ja..
ARNOLF: Sprawa ubita.
Ja tu panem, ja każę: masz słuchać i kwita.




AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
ARNOLF, ANUSIA, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF:
Tak, wszystko było dobrze, cieszę się niezmiernie:
Wszystkie rozkazy moje wykonałaś wiernie,
Dzięki mym światłym radom, zuchwałego gaszka
Z ręki twojej zupełna spotkała porażka.
Brzydkiej zdrady, Anusiu, stałaś się przedmiotem,
Widzisz, dokąd zajść mogłaś, ani wiedząc o tem,
I, bez moich wskazówek, byłabyś, niebogo,
Pomknęła jak najprościej grzeszną piekieł drogą.
Wszystkich owych fircyków zamiary są jasne:
Mają piękne pluderki, pióra, wstążki krasne,
Bujny włos, białe ząbki i słówka pieściwe,
Lecz, pod tem wszystkiem, szpony kryją się zdradliwe;
To prawdziwe szatany, których paszczy głodnej
Cześć kobieca za kąsek stanie niezawodny,
Ale, jak ci powtarzam, tym razem, kochanku,
Dzięki mej pieczy wyszłaś z przygody bez szwanku.
Sposób, w jaki rzuciłaś mu z góry ten kamień,
Co go już chyba z wszelkich wyleczył omamień,
Tembardziej mnie utwierdza jeszcze w mym zamiarze
Aby cię jak najrychlej zawieść przed ołtarze.
Lecz, zanim to nastąpi, chciej zachować w głowie
Kilka słów, które bardzo wyjdą ci na zdrowie.
Podajcie mi tu krzesło.
Do Grzeli i Agatki:
Wy, jeśli myślicie...
AGATKA: Co pan kazał, pamiętać będę całe życie.

Ten łotr, co nas przekupił i, w swej przewrotności,
Chciał...
GRZELA:
Jeśli go tu wpuszczę, niech skonam w trzeźwości.
To hultaj: raz ostatni, wchodząc porą nocną,
Dał nam parę talarów oberżniętych mocno.
ARNOLF:
Wieczerzę przygotować mi z przepychem całym;
Zaś, aby spisać kontrakt, jak wam już kazałem,
Niech jedno albo drugie za powrotem rusza,
Sprowadzić z narożnego domu notarjusza.



SCENA DRUGA.
ARNOLF, ANUSIA.

ARNOLF siedząc:
Anusiu, słuchaj teraz; połóż mi to szycie;
Podnieś głowę, uwagę wytęż należycie:
Tu, kładąc palec na czoło:
o, tutaj patrz na mnie w czasie tej rozmowy,
I najmniejsze słóweczko wbji sobie do głowy.
Zaślubiam cię, Anusiu; i codzień sto razy
Winnaś wysławiać losu tak szczęsne rozkazy,
Wspominać niskość stanu, w którymś jest zrodzoną,
I zarazem mą dobroć wielbić nieskończoną,
Co, z nikczemnej kondycji wieśniaczki ubogiej,
W. sławetnego mieszczaństwa podnosi cię progi,
Darzy ciebie zaszczytem łoża i pieszczoty
Człowieka, co strzegł dotąd swej wolności złotej,
I, sto razy w wspanialsze zapraszany stadło,
Odmawiał szczęścia, które tobie dziś przypadło.
Mieć ciągle na pamięci twoim obowiązkiem,
Jak bardzo niczem byłaś przed tym chlubnym związkiem,
A z tem wspomnieniem niechaj twa chęć idzie w parze,
By zasłużyć na zaszczyt, którym cię dziś darzę,

I ciągle mieć na pieczy, bym, w żadnej potrzebie,
Nie pożałował tego, co czynię dla ciebie.
Małżeństwo, to, Anusiu, nie jest puste słowo:
Godność żony nakłada regułę surową,
I nie poto, jak sądzę, stan ten bierzesz na się,
By pędzić dnie w rozrywkach i płochym wywczasie.
Uległość, oto cnota co przystała żonie,
To jej los: władza wszelka jest po męża stronie.
Choć każde społeczności stanowi połowę,
Nie równe między sobą są połówki owe:
Jedna połową wyższą, a druga poślednią;
Jedna władać, a druga ma się korzyć przed nią;
I posłuszeństwo, jakie okazują radzi,
Żołnierz swemu wodzowi co go w bój prowadzi,
Pachołek panu, ojcu synaczek pokorny,
Przełożonemu swemu braciszek klasztorny,
Niczem jest jeszcze wobec owej uległości,
Cichego posłuszeństwa, nieśmiałej miłości,
I szacunku, co serce małżonki przenika,
Dla swego męża, pana, władcy i zwierzchnika.
Skoro on na nią wzrokiem surowym potoczy,
Jej świętą powinnością spuścić zaraz oczy,
I nigdy w twarz mężowi spojrzeć się nie waży,
Zanim on ją łaskawem spojrzeniem obdarzy.
Choć dziś kobiety nieraz depcą te zasady,
Niechaj cię nie uwodzą ich zdrożne przykłady;
Strzeż się iść śladem owej płochej zalotnicy,
O której sprawkach krzyczą bodaj na ulicy;
Strzeż się folgę poszeptom dawać złego ducha,
To znaczy, gaszków miłym słówkom chylić ucha.
Pomnij, że, gdy imieniem żony cię uświęcę,
Cześć mą, honor, oddaję ci, Anusiu, w ręce;
Że honor, to rzecz tkliwa, zadrasnąć go łacno,
Nie igra z niem kobieta co duszę ma zacną.
Pomnij też, że są w piekle kotły rozpalone,
W których szatani smażą każdą grzeszną żonę.

To nie żarty, Anusiu, co mówię; prawdziwie
Każde słowo twe serce winno chłonąć chciwie.
Idąc za tą nauką, twa duszyczka mała
Będzie zawsze jak lilja, czyściutka i biała;
Lecz, jeśli ją ku złemu chętka zwabi marna,
Dusza stanie się zaraz niby węgiel czarna;
Wszystkim będziesz przedmiotem wstrętu i obawy,
I pójdziesz kiedyś, jako łup szatana prawy,
Tam, gdzie złe żony smoła roztopiona czeka:
Od czego niech zachowa cię niebios opieka.
Dygnij teraz. Podobnie jak mniszka w klasztorze
Bez reguł znajomości obejść się nie może,
Toż samo i w małżeńskim przygodzi się staniej
I tu oto w kieszeni mam ważne pisanie,
wstaje:
Co żony obowiązki kolejno porusza.
Nie wiem, kto jest autorem; zacna jakaś dusza.
Pragnę, by to lekturą twą było jedyną.
Masz. Zobaczym, czy dobrze to czytasz, dziewczyno.
ANUSIA czyta:

Maksymy małżeńskie,[30]
czyli obowiązki zamężnej niewiasty,
wraz z jej codziennem ćwiczeniem.
I. Maksyma.

Której niebios wola święta
W łożu męża miejsce daje,
Wiecznie o tem niech pamięta,
Choć dziś inne obyczaje,
Że mąż w wszelakiej potrzebie
Chce ją mieć tylko dla siebie.
ARNOLF:
Co to znaczy, dokładniej objaśnię cię potem:
Teraz, wystarczy gdy się zapoznasz z przedmiotem.

ANUSIA czyta dalej:

II. Maksyma.

Niech będzie dbała w ubiorze,
Tyle, ile pragnąć może
Mąż: jedyna tu osoba,
Dla niego dobra żona wszystkie wdzięki stroi,
I zgoła o to nie stoi,
Że innym się nie spodoba.

III. Maksyma.

Precz owe niewieście zdrady,
Wonności, blansze, pomady,
Któremi w świecie piękność kobiety zwycięża;
Dla czci naszej to wszystko trucizny śmiertelne:
Rzadko starania tak dzielne
Podejmuje się dla męża.

IV. Maksyma.

Pod czepkiem, jak wstyd każe, niech, wychodząc z domu,
Blaski spojrzenia przysłoni:
Tem serce małżonka skłoni,
Że me będzie żądała w paść w oczy nikomu.

V. Maksyma.

Prócz gości, co u siebie ich sam mąż przyjmuje,
Zdrowa rada zakazuje,
Aby ktoś miał istnieć dla niej:
I ludzie płochego stanu,
Co mają sprawy do pani,
Zwykle nie są mili panu.

VI. Maksyma.

Na żadne gaszków prezenta
Przenigdy niech nie przystaje,

I niechaj zawsze pamięta,
Że nikt dziś darmo nie daje.

VII. Maksyma.

W jej sprzętach, aby djabłu nie dawać oręża,
Nie potrzeba papieru, pióra, kałamarza;
Cokolwiek w domu napisać się zdarza,
Niechaj to zawsze należy do męża.

VIII. Maksyma.

Owe przemodne salony,
Gdzie piękny świat zgromadzony
Przewrotnemi nauki umysł kobiet psuje,
Wzbronione będą jej równie:
Tam-to ród niewieści głównie
Na szkodę mężów spiskuje.

IX. Maksyma.

Żona, co o swój honor pragnie dbać usilnie,
Kart niech się wystrzega pilnie;
To są zabawy niewarte;
Nieraz ta igraszka licha
Niebaczną żonę popycha,
By siebie stawić na kartę.

X. Maksyma.

Na żadne modne spacery,
Podwieczorki we wsi szczerej,
Niech próżno czasu nie traci,
Bo uczy pojęcie zdrowe,
Że za figielki takowe
Później mąż rachunek płaci.

I. Maksyma...

ARNOLF: Sama sobie doczytasz; później, pomalutku,
Będę ci te maksymy tłómaczył do skutku.

Teraz, muszę do miasta wyjść w maleńkiej sprawie:
Słówko tylko, i zaraz z powrotem się stawię.
Idź do siebie, i książkę tę przechowuj mile.
Jeśli przyjdzie pan rejent, niech zaczeka chwilę.



SCENA TRZECIA.
ARNOLF sam:

Lepszej żony nie mogłem chyba znaleźć sobie,
Z tej uległej duszyczki co zechcę, to zrobię;
Jak miękki kawał wosku tak ją w rękach nagnę,
I mogę dać jej postać jakiej sam zapragnę.
Niewiele brakło, aby, w mojej niebytności,
Nie wpadła w sidła swojej wielkiej naiwności;
Lecz to pewne, że łatwiej o środek obrony,
Gdy żona grzeszy zbytkiem z tej, nie z innej strony.
Na ten błąd znaleść leki skuteczne nie sztuka:
Do prostych serc najłatwiej przemawia nauka;
I, choć już z dobrej drogi zejść była gotowa,
By znów ją wrócić na nią, wystarczą dwa słowa.
Zato sprytna niewiasta, to znów inny kwiatek!
W jej główce losów naszych tkwi cały zadatek;
Co sobie tam ułoży, o, to już przepadło,
Chociażby się nie wiedzieć co jej w uszy kładło.
Drwi sobie z naszych nauk jej rozumek luby,
Z najprzewrotniejszych błędów szuka dla się chluby,
I znajdzie, gdy ku złemu skieruje swą wolę,
Podstępy, co najmędrszych wyprowadzą w pole.
Próżno biedzi się nasza myśl, w walce osłabła:
Sprytna baba w swych sztuczkach gorsza jest od djabła,
I, gdy jej kaprys wyrok wyda pocichutku
Na cześć naszą, to możem już być pewni skutku!
Niejeden zacny człowiek sprawdził to na sobie.
Słowem, z mym trzpiotem tutaj wnet porządek zrobię;
Ma słuszną karę za to, że tak wiele gada.
Moich rodaków to jest nazbyt częsta wada:

Gdy który zdoła złowić serduszko na wędkę
Najtrudniej mu paplania pohamować chętkę,
I tej głupiej próżności tak go korci licho,
Że wolałby powiesić się niż siedzieć cicho.
Czy djabeł te kobiety judzi w chętce ślepej,
Że im się podobają te puste czerepy!
I że... Lecz oto idzie... Grajmy swoją rolę:
Niech nam znów ten gaduła wyśpiewa swe bole.



SCENA CZWARTA.
HORACY, ARNOLF.

HORACY:
Znów pana nie zastałem; snać los nieżyczliwy
Nie chce uczynić zadość mej chęci tak żywej.
Lecz, póty będę wracał, aż kiedyś z pewnością...
ARNOLF:
Ech, Boże! dajmy pokój tym pustym grzecznościom:
Nic mnie nie złości tyle, co te madrygały
I, gdybym mógł, oczyścić chciałbym świat z nich cały.
To przeklęty obyczaj: iluż dzisiaj ludzi,
Tracąc czas, próżno siebie i drugich tem trudzi.
Niechże się pan nakryje. Nakrywa głowę. I cóż twe amory?
Mogęż wiedzieć, daleko zaszły do tej pory?
Wówczas, wyznaję, byłem nieco roztargniony,
Lecz później oceniłem rzecz z właściwej strony;
Podziwiam twych zabiegów początek wspaniały
I biorę żywy udział w tej przygodzie całej.
HORACY:
Cóż, kiedy, o dkąd o tem radziliśmy wspólnie,
Sercu memu się wiodło dosyć nieszczególnie.
ARNOLF:
Och, och, jakto?
HORACY: Tak; losy, w sposób dość niemiły,
Na kark nam opiekuna panny sprowadziły.

ARNOLF: To fatalność!
HORACY: Lecz co mnie w tem najwięcej drażni,
Dowiedział się o naszych serc czułej przyjaźni.
ARNOLF:
Któż, u djaska, mógł zdradzić mu twoje przygody?
HORACY:
Nie wiem; lecz że ktoś zdradził, mam na to dowody.
Szedłem właśnie ochoczo, by, w zwykłą godzinę,
Odwiedzić nieco moją anielską dziewczynę,
Kiedy, jakby mnie pierwszy raz w życiu widzieli,
I pachoł i służąca w drodze mi stanęli,
I „ruszaj, pókiś cały“ krzycząc srogim głosem,
Zatrzasnęli poprostu mi bramę przed nosem.
ARNOLF:
Co i przed nosem!
HORACY: Przed nosem.
ARNOLF: A, draby przeklęte!
HORACY:
Chciałem z niemi pomówić, choć przez drzwi zamknięte;
Lecz, na wszystkie odezwy, ci, zamiast otwierać,
Krzyczą: „Pan nie pozwolił, proszę się zabierać“.
ARNOLF: Zatem nie otworzyli?
HORACY: Nie. Przez okno potem
Ona mnie obznajmiła z tym smutnym powrotem,
I, wypędzając z domu ze srogiem wzburzeniem,
Na drogę obdarzyła mnie jeszcze kamieniem.
ARNOLF:
Jakto! Kamień rzuciła?
HORACY: Tak i niezbyt mały,
Własne jej rączki drobne na łeb mi posłały.
ARNOLF: Tam do licha! jak widzę, to nie bagatele!
Pewnie; po tem nadziei trudno żywić wiele.
HORACY:
Prawda; powrót ten zepsuł mi szyki w wtej mierze.
ARNOLF:
Wierzaj mi, że z strapieniem twem współczuję szczerze.

HORACY:
Ten cymbał wszystko wikła.
ARNOLF: Tak. Lecz cóż to znaczy!
Znajdziesz sposób by sprawę obrócić inaczej.
HORACY:
Muszę obmyślić, czyby się jakoś nie dało
Pokonać zazdrośnika czujność zbyt wytrwałą.
ARNOLF:
To ci nie będzie trudno. Wszak wiesz, że ta młódka
Kocha cię.
HORACY: Oczywiście.
ARNOLF: No to sprawa krótka.
HORACY:
Mam nadzieję.
ARNOLF: Ten kamień niby rzecz odmienia;
Lecz to cię nie powinno dziwić.
HORACY: Bez wątpienia;
Że w tem ów ptaszek siedzi, pojąłem odrazu,
I że wszystko co zaszło, to z jego rozkazu.
Ale niemniej odemnie chyba pana zdziwi,
Pewna rzecz, która sprawę znów znaczy szczęśliwiej;
Krok, którego przytomność i śmiałość zdradziecka,
Mogą zdumieć ze strony naiwnego dziecka.
Miłość, to mistrz nielada; ona, w jednej chwili,
Czyni z nas coś, czem przedtem nigdyśmy nie byli;
Nieraz w naturze naszej, w sposób niesłychany,
Nauki jej sprawiają zupełne przemiany;
Jednem tchnieniem potężnem ta wszechmocna władza,
Jakby cudem, na innych ludzi nas przeradza;
Z jej woli, wraz się skąpy staje rozrzutnikiem,
Tchórz rycerzem, gbur prosty czułym zalotnikiem;
Najbardziej tępej duszy ona daje ostrze
bystrość wlewa w objęcie najprostsze.
W Anusi cud ten mocą zabłysnął tajemną,
gdy takiemi oto słowy zrywa ze mną:
„Odejdź pan: już twa noga tutaj nie postanie;

Znam twe chęci, a oto masz odpowiedź na nie“,
Ten kamień, co się panu wydawał tak srogi,
Razem z małym liścikiem upadł mi pod nogi;
I trud no było złączyć roztropniej i milej
Treść tych słów, list i kamień rzucony w tej chwili.
Czyż cię nie wprawia w podziw podobny uczynek?
Nie robiż miłość cudów z naiwnych dziewczynek?
Że w sercach ludzkich działać mogą dziwne rzeczy
Jej potężne płomienie, i któż mi zaprzeczy?
I cóż pan o tej sztuczce mówisz i liściku?
No! czyli nie podziwiasz takiego wyniku?
Czy cię nie śmieszy patrzeć, jaką głupią rolę
Gra ów Argus, przez dziecko wywiedziony w pole?
Powiedz pan?
ARNOLF: Ależ owszem.
HORACY: Niechże się pan śmieje.
Arnolf śmieje się z przymusem.
Ten człowiek, co, chcąc przeciąć wszystkie me nadzieje,
Zapiera bramy domu, gromadzi pociski,
Tak, jakgdybym chciał szturmem brać ten dworek niski
Który, chcąc mnie odpędzić a sam mając tchórza,
Całą służbę od wewnątrz przeciw mnie podburza,
I w końcu go na dudka, jego własną bronią,
Stroi ta, której umysł dławił ciężką dłonią!
Wyznaję szczerze, chociaż tym swoim powrotem
Pragnienia me powikłał nielada kłopotem,
Lecz w zamian, jego kosztem, świetnie się ubawię —
Gdy to wspomnę, ze śmiechu pokładam się prawie.
Pan się niedość tem cieszysz, do kroćset tysięcy!
ARNOLF z wymuszonym śmiechem:
Daruj, ale się cieszę jak mogę najwięcej.
HORACY: Pewno też jesteś ciekaw listu tego treści:
Wszystko, co serce czuje, w tem piśmie się mieści
Lecz w słowach dziwnie prostych i pełnych tkliwości,
Serdeczności niewinnej, słodkiej naiwności,

Poprostu tak, jak serce dziewczęcia najszczersze
Zdoła wyrazić uczuć swoich drgnienia pierwsze.
ARNOLF pocichu na stronie:
Więc na to ci, łotrzyco, kunszt pisania służy,
Którego ci broniłem jak mogłem najdłużej!

HORACY czyta: „Pragnę do pana pisać, i jestem w wielkim kłopocie, jak wziąć się do tego. Mam różne myśli, które chciałbym aby pan mógł poznać; ale nie wiem jak je wyrazić i nie ufam własnym słowom. Zaczynam rozumieć, że mnie dotąd trzymano w zupełnej ciemnocie: lękam się, bym nie na pisała czegoś niewłaściwego i nie powiedziała więcej niż przystoi. Doprawdy, nie wiem co mi pan takiego zadał, ale czuję że jestem śmiertelnie zmartwiona tem co mi kazano zrobić, że będzie mi strasznie przykro nie widywać pana i byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym mogła zawsze zostać z panem. Może to niedobrze że tak mówię; ale cóż, nie mogę się wstrzymać; chciałabym żeby się to mogło stać, a żeby to nie było nic złego. Mówiono mi, że wszyscy młodzi to zwodziciele, że ich nie trzeba słuchać, i że wszystko co pan mówi, to tylko poto aby mnie wywieść w pole; ale zaręczam, że ja nie potrafię o panu tak myśleć; słowa pana tak mi trafiają do serca, że nie mogę uwierzyć by miały być kłamstwem. Niech mi pan szczerze powie, jak jest naprawdę; ja jestem głupiutka dziewczyna, więc bardzoby pan nieładnie postąpił, gdyby pan mnie zwodził; a ja umarłabym chyba ze zmartwienia“.

ARNOLF na stronie:
A, szelma!
HORACY: Co to panu?
ARNOLF: Nic; kalsznąłem trocha.
HORACY:
Możnaż tkliwiej wyrazić, że się kogoś kocha?
Mimo przeklętych starań tyranji tak szpetnej,

Mógłże wyróść w ukryciu kwiat bardziej szlachetny?
Czy to nie jest występek, w art najsroższej kary,
Niszczyć złośliwie duszy tak powabnej czary,
Poto, aby, w prostactwie grubem i ciemnocie,
Bronić światła bożego tej cudnej istocie?
Miłości blask rozprószył już nieco te m rok i;
Lecz, jeśli kiedy w życiu, przez losów wyroki,
Będę mógł, tak jak pragnę, owego gałgana,
Łotra z pod ciemnej gwiazdy, szelmę, rufijana...
ARNOLD: Bądź zdrów.
HORACY: Jakto, tak szybko?
ARNOLD: Przypomniałem sobie,
Żem naznaczył spotkanie gdzieś pewnej osobie.
HORACY:
Czy pan nie wie przypadkiem, ktoby pokryjomu
W potrzebie znaleść przystęp mógł do tego domu?
Wszak, między przyjaciółmi, nieraz sobie wzajem
Takie drobne przysługi w potrzebie oddajem
W domu tym, wszystkim stałem się przedmiotem wstrętu;
I oboje służący, od tego momentu,
Pomimo najgorętszych starań z mojej strony,
Wszystkim prośbom stawiają opór niezwalczony.
Miałem do takich usług pewną starowinę:
Co inny w tydzień, ona sprawiła w godzinę,
Niemało mi pomogły jej cenne zalety;
Lecz przedwczoraj się klapło babinie niestety.
Nie znasz kogoś, co mógłby, wkradłszy się tajemnie...
ARNOLF:
Doprawdy, nie; lecz znajdziesz pewno i bezemnie.
HORACY:
Żegnaj zatem. Raz jeszcze o milczenie proszę.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF sam.

Ach, w tej rozmowie ileż męczarni ponoszę!
Jak ciężko dławić w sercu cierpienia najskrytsze!

Ha! ta gąska zdołała mnie podejść tak chytrze!
Udawałaś głupiutką przedemną, ty szelmo,
Albo sam djabeł nagle zdjął ci z oczu bielmo.
Ha! przez ten list nadzieje wszystkie moje prysły;
Widzę, że łotrzyk umiał opętać jej zmysły,
Że już ze wszystkiem ukradł mi całe jej serce,
I wściekłość mnie porywa na tego wydziercę.
Podwójna dzisiaj rozpacz w duszy mojej gości,
I nie mniej niż w czci mojej, cierpię w mej miłości.
Wściekam się, że jej chęci ku innemu płoną,
I wściekam się, że moją czujność tak zwiedziono.
Wiem, że, aby ukarać tę nieskromną chętkę,
Dość byłoby pozwolić jej chwycić tę wędkę,
Że sama swym występkiem gubi się ta płocha;
Lecz ciężko jest utracić to, co się tak kocha.
O nieba! rozważywszy mój wybór tak długo,
Trzebaż, abym jej wdzięków dziś uczuł się sługą?
Wszakci nie ma rodziny, majątku, znaczenia,
Zdradza moją opiekę, łaskę, me pragnienia,
A jednak, ja ją kocham, pomimo jej zdradę,
Tak, że życie me całe w tej miłości kładę.
Ha, głupcze! Sam do siebie wściekam się z odrazy,
Chciałbym się spoliczkować bodaj tysiąc razy.
Pójdę do niej na chwilę, okiem tylko rzucę,
Jak się zachowa po tej niegodziwej sztuce.
Boże, oddal tę zmorę od mojego czoła,
Lub też, jeśli twa wola odmienną jest zgoła,
Daj mi choć, razem z smutną ozdobą na głowie,
Hart ducha, którym błyszczą dzisiejsi mężowie.




AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA.
ARNOLF sam.

W istocie, że mi trudno dzisiaj zagrzać kąta:
Umysł mój się tysiącem trosk ciągle zaprząta,
Jak w mym domu przywrócić spokój raz zmącony,
I znaleść przed tym drabem środki do obrony.
Z jakiem czołem przyjęła mnie znów ta zdrajczyni!
Gdybyż bodaj cień żalu na to co mi czyni:
Nie! choć w me życie godzi jej zamach zbrodniczy,
Widząc ją, rzekłby człowiek, że to trzech nie zliczy!
Im bardziej ona zda się spokojna, pogodna,
Tem okropniej się we mnie żółć porusza do dna
Cóż, gdy gniewu zapędy, od których drżę cały,
Zwiększają jeszcze moje miłosne zapały.
Byłem zły, zrozpaczony, wściekły na tę zdradną
A jednak nigdy mi się nie zdała tak ładną,
Nigdy nie lśniły oczy jej rów nie błyszczące,
Nigdy mnie tak nie parły pokusy palące;
I czuję, że mi chyba przyjdzie zdechnąć marnie,
Gdyby los na zawodu skarał mnie męczarnie.
Jakto! miałżebym czuwać nad jej wychowaniem,
Z czułością tak gorliwą, z tak szczerem oddaniem,
Miałbym ją w domu swoim chować od maleństwa,
Nadziei tyle wiązać do tego małżeństwa,
Budzące się jej wdzięki śledzić tkliwym wzrokiem
I lat trzynaście chować ją tutaj pod bokiem,
By młody błazen, co jej dziś przypadł do smaku,
W mych oczach obrabował mnie z tego przysmaku!
I to dzisiaj, gdy jest mi przez pół zaślubioną!
Nie, tam do licha! jeszcze tego nie sądzono;

Próżno się kręcisz, bratku; albo ja kark skręcę,
Albo potrafię złamać te fochy dziewczęce,
I odejdzie ci jeszcze ochota do śmiechu.



SCENA DRUGA.
REJENT, ARNOLF.

REJENT:
Otóż i on. Dzień dobry. Przybywam w pośpiechu,
By wygotować kontrakt wedle pańskiej myśli.
ARNOLF myśląc że jest sam, nie widząc ani nie
słysząc rejenta: Co tu robić?
REJENT: Form prawnych trzymać się najściślej.
ARNOLF jak wyżej:
Trza dobrze rzecz obmyślić, bo znów się wykręci.
REJENT:
Nic się tu nie uczyni przeciw pańskiej chęci.
ARNOLF jak wyżej:
Muszę rzecz całą poddać największej rozwadze.
REJENT:
Wystarczy, że ja pańską sprawę poprowadzę.
Póki ja czuwam, nikt tu pana nie zaskoczy,
Byś kwitował to, czegoś nie widział na oczy.
ARNOLF jak wyżej:
Lękam się, że, gdy sprawę uczynię widoczną,
W całem mieście się z tego gadania rozpoczną.
REJENT:
Ech, cóż, na to najłatwiej jest zaradzić przecie,
I kontrakcik możemy ułożyć w sekrecie.
ARNOLF jak wyżej:
Doprawdy, nie wiem, która tu droga wskazana?
REJENT:
Zapis wdowi[31] zależeć będzie od jej wiana.

ARNOLF jak wyżej:
Kocham ją, i ta miłość całą sprawę wikła.
REJENT:
Można więc cząstkę przyznać jej większą niż zwykła.
ARNOLF jak wyżej:
Jak z nią postąpić? z której wziąć tę sprawę strony?
REJENT:
Prawo jest, że mąż składa, na rzecz przyszłej żony,
Trzecią część jej posagu; lecz to nic nie znaczy:
Możemy wpisać więcej, gdy wolisz inaczej.
ARNOLF jak wyżej:
Czyż... spostrzega rejenta.
REJENT:
Praeciput[32] z wspólnego majątku się złoży.
Słowem, mówię, że przyszły jak zechce pomnoży
Legat swej przyszłej.
ARNOLF: Co? Hę?
REJENT: Może się to zdarzyć,
Jeśli ją bardzo kocha i chce ją obdarzyć:
Czy zapis na przeżycie, prefix,[33] tak zrobiony,
Że traci moc wszelaką z śmiercią pomienionej;
Lub wieczysty, co na jej dziedziców też spada;
Zwyczajowy, zależnie jak go się układa;
Lub wreszcie darowizna w formalnym sposobie,
Co wiąże jedną stronę, lub też strony obie.
Cóż wzruszasz ramionami? Czy ja na wiatr gadam?
Czy pan myślisz, że pierwszy raz kontrakt układam?
Któż mnie tu będzie uczył? Nikt, jak mi się zdaje.
Czyż nie wiem, że w małżeństwie stanowią zwyczaje
Wspólność dóbr nieruchomych, nabytych i własnych,
Chyba, że się zastrzeże tę rzecz w punktach jasnych?
Czyliż nie wiem, że trzecia część dóbr zaślubionej
Wchodzi do wspólnej masy...

ARNOLF: Tak, co do tej strony,
Wiesz pan wszystko dokładnie, lecz któż ci to przeczy?
REJENT:
Pan, co mnie masz za głupca, gdy w tak ważnej rzeczy
Wzruszasz mi ramionami, o, i miny stroisz.
ARNOLF:
Człowieku, bestjo, czy ty Boga się nie boisz?
Ruszaj stąd, pókiś cały; nie drażnij mnie, proszę.
REJENT:
Z pańskiej woli wezwano mnie tutaj, jak wnoszę?
ARNOLF:
Tak jest, lecz odłożyłem sprawę po namyśle,
I, gdy nadejdzie pora, znów po niego przyślę.
Widzicie tę figurę! a natręt uparty!
REJENT: pokazując na głowę:
On zdaje się ma tutaj, i to nie na żarty.



SCENA TRZECIA.
REJENT, GRZELA, AGATKA.

REJENT:
Wszak wyście mnie wzywali od niego.
GRZELA: Tak, panie.
REJENT:
Nie wiem, jakie o swoim panu macie zdanie,
Lecz odemnie powiedzcie mu, proszę was o to,
Że jest skończonym bzikiem.
AGATKA: Powiemy, z ochotą.



SCENA CZWARTA.
ARNOLF, GRZELA, AGATKA.

GRZELA: Panie...
ARNOLF:
Chodźcie tu bliżej, niech was już nie straszę;
Wy dobre, wierne druhy; znam oddanie wasze.

GRZELA: Panie, rejent...
ARNOLF: Zostawcie, nie ucieknie sprawa.
Słuchajcie, na mój honor ktoś niecnie nastawa;
Cóż za wstyd dla was, dzieci, hańba niesłychana,
Gdybyście mieli stracić honor swego pana!
Nie śmielibyście szukać ludzkiego widoku,
Palcemby wytykano was na każdym kroku.
Zatem, gdy rzecz obchodzi was niemniej odemnie,
Musicie bacznie czuwać, by nikt potajemnie
Nie wkradł się tu do domu; i, gdyby u bramy...
AGATKA: O, my nauki pana dobrze pamiętamy.
ARNOLF: Nawet, gdyby usilnie starał się nakłonić...
GRZELA: Oho!
AGATKA: Już my tam wiemy, jak się trzeba bronić.
ARNOLF:
Gdyby śpiewał cieniutko: „Grzesiu, serce moje,
Wspomóż tkliwej miłości ciężkie niepokoje“.
GRZELA:
Jesteś pan dureń.
ARNOLF: Dobrze. Do Agatki: „Kochana Agatko,
Ty, coś taka poczciwa i dobra jak rzadko...“
AGATKA: Jesteś pan bałwan.
ARNOLF: Dobrze.
Do Grzeli: „I gdzież widzisz zbrodnie,
W chęciach serca, co kocha uczciwie i godnie?“
GRZELA:
Jesteś pan hultaj.
ARNOLF: Świetnie.
Do Agatki: „Pewna śmierć mnie czeka,
Jeśli się nie zlitujesz niedoli człowieka“.
AGATKA:
Jesteś błazen, bezwstydnik.
ARNOLF: To, to; doskonale.
Do Grzeli: „Wszakże ja darmo od was nie żądam nic wcale;
Bym kiedy był niewdzięcznym, tego nikt nie powie.

Zresztą masz, Grzesiu, z góry; napij się na zdrowie;
Weźże i ty, Agatko; ot, kup sobie szmatek:
Oboje wyciągają ręce i biorą pieniądze.
To tylko mej dzięczności maleńki zadatek,
A za to wszystko, proszę jeno łaski tyle,
Bym swoją ubóstwianą mógł ujrzeć przez chwilę“.
AGATKA szturchając go:
Gadaj zdrów.
ARNOLF: Dobrze.
GRZELA szturchając go:
Precz stąd.
ARNOLF:Pysznie.
AGATKA szturchając go: W swoją drogę.
ARNOLF:
Dobrze. Hola! Już dosyć.
No! Lepiej nie mogę.
AGATKA: No! Lepiej nie mogę.
GRZELA:
Cóż, czy po pańskiej myśli wszystko się odbyło?
ARNOLF:
Tak, dobrze, lecz pieniędzy brać nie trzeba było.
AGATKA:
Jakoś nam najzupełniej to wypadło z głowy.
GRZELA:
Może mamy powtórzyć? Ja jestem gotowy.
ARNOLF: Dosyć. Idźcie do domu.
GRZELA: Może pan spróbuje.
ARNOLF:
Nie, mówię. Teraz idźcie, gdy wam rozkazuję.
Zostawiam wam pieniądze. Rad jestem niezmiernie.
Zatem: baczność; i służyć mi trzeźwo a wiernie.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF sam:

Jako szpiega, nie tracąc czasu po próżnicy,
Wezmę szewca łatacza tu z rogu ulicy.

Ją zamknę w domu, wszystkim przystępu zabronię
Straż zaciągnąwszy czujną, a zwłaszcza przegonię
Na cztery wiatry wszystkie baby, peruczarki,
Handlarki wstążek, chustek, wszelkie koronczarki,
Cały ten kram, co jeno knuje pocichutku,
Jakby miłostka jaka mogła dojść do skutku.
Znam dobrze świat i żadna sztuczka mi nie obca.
Dużo sprytu musiałoby być w głowie chłopca,
Gdyby jej zdołał przesłać bodaj liścik mały.



SCENA SZÓSTA.
ARNOLF, HORACY.

HORACY:
Szczęśliwe losy pana mi tutaj zesłały.
W ładnych opałach byłem, daję panu słowo.
Idę sobie przed chwilą, z skłopotaną głową,
Gdy widzę, jak Anusia sama, na balkonie
Rączki oparłszy, również w zamyśleniu tonie.
Widząc mnie, znak mi daje i spieszy, by drzwiczki
Otworzyć do ogrodu wiodące z uliczki;
Ale ledwo znaleźliśmy się w jej izdebce,
Gdy nagle „Idzie, idzie“ pocichu mi szepce,
I, zanim myśli moje zgromadzić potrafię,
Już, jej rączką popchnięty, znalazłem się w szafie.
Wpada tyran: ja, siedząc cicho w swem więzieniu,
Słyszałem, jak po izbie przebiega w milczeniu,
Wzdychając gniewnie, to znów żałośnie na poły,
Pięściami raz po razu grzmocąc wszystkie stoły,
Kopiąc małego pieska, co mu stanął w drodze,
I rozrzucając wszystkie szmatki po podłodze.
Potłukł nawet, nie wiedząc już w złości co robi,
Wazon, co w pokoiku jej kominek zdobi.
Musiał kozieł rogaty już przejrzeć bez mała
Te sztuczkę, co mu kiedyś tak dzielnie spłatała.
Wreszcie, po dobrej chwili tych warjackich marszy,

I na niewinnych sprzętach swoją złość wywarłszy,
Zazdrośnik, mimo że w nim furja nie wychłódła,
Wypadł wreszcie z pokoju, a ja z mego pudła.
Jednakowoż, ze względu na tę przykrą postać,
Baliśmy się już dłużej ze sobą pozostać.
To było zbyt zuchwałe; zato dzisiaj w nocy
Do pokoju się zakraść mam przy jej pomocy.
Zakaszlnąwszy po trzykroć, dam jej znać o sobie;
Una okno otworzy w nieznacznym sposobie,
Przez które, po drabinie, z pomocą Anusi,
Jakoś człowiek do środka przedostać się musi.
Z panem jednym tą wielką nowiną się dzielę:
Miło, gdy szczęście nasze znają przyjaciele:
Choć niewiem jaką słodycz serca wnętrze czuje,
Jeśli nikt nie wie o tem, czegoś mu brakuje.
Zresztą, wiem, jak obchodzą pana moje sprawy.
Bądź zdrów. Trza się zakrzątnąć koło mej wyprawy.



SCENA SIÓDMA.
ARNOLF sam:

Jakto! los, co upiera się przy mej zagładzie,
Ciągle, wiecznie, we wszystkiem chce mi stać na zdradzie?
Raz po razu tych dwojga podstępy zuchwałe,
Czujności mej niweczyć będą gmachy całe?
Mam być zmieniony w dudka, w mych lat męzkich kwiecie,
Przez młodego szaleńca i głupiutkie dziecię?
Jak stateczny filozof, lat przeszło dwadzieście,
Na smutną dolę mężów patrzyłem w tem mieście,
Śledząc wszystkie objawy przygody tak zdrożnej,
Od której pewnym nie jest najbardziej ostrożny;
Z cudzych losów zasady czerpiąc niewzruszone,
Szukałem środków, aby, skoro pojmę żonę,
Ochronić czoło swoje od smutnej postaci
I chlubnie je wyróżnić z pośród czół mej braci.
W tym szlachetnym zamiarze, zużyłem do dzieła

Wszystko, czem kiedy mądrość człowiecza słynęła;
I, jakgdyby pokazać chciał mi los zawzięty,
Że nikt z pod jego prawa nie będzie wyjęty,
Po całem doświadczeniu i światłości całej,
Co się w mej głowie blisko ćwierć wieku zbierały,
Po dwudziestu i więcej latach roztrząsania
Środków, do których rozum w tej mierze nas skłania,
Bity szlak innych mężów miałbym rzucić poto,
By wkońcu być dotkniętym tą samą zgryzotą?
Ha, nie! przeklęty losie, nie wygrałeś jeszcze.
Jeszcze pragnień mych przedmiot w swojej mocy pieszczę;
Jeśli serce jej skradły mi zbiry przeklęte,
Do reszty choć utrzymam swoje prawa święte.
Ta noc, którąś tak zręcznie chciał zużyć, kochanku,
Nie skończy się dla ciebie, jak mniemam, bez szwanku.
To mi jedną pociechą wśród strapień zastępu,
Żem jest choć powiernikiem każdego podstępu,
I że ten postrzeleniec, co mej zguby pragnie,
Sam się wydał w me ręce, jak bezbronne jagnię.



SCENA ÓSMA.
CHRYZALD, ARNOLF.

CHRYZALD:
Cóż, czy będziem wieczerzać, czy przechadzka wprzódziej?
ARNOLF:
Poszczę dziś wieczór.
CHRYZALD: Jakże waść gadasz do ludzi?
ARNOLF:
Wybacz kum, z swojej łaski; mam nieco strapienia.
CHRYZALD:
Czy w twym marjażu coś się na gorsze odmienia?
ARNOLF:
Patrzeć swojego nosa, to największa cnota.
CHRYZALD:
Ho! ho! ostro przemawiasz! Cóż to za zgryzota?

Czyżby, kumie (zgaduję, że coś tak się święci),
Troski jakie stanęły w drodze twoich chęci?
Że tak jest, z miny twojej przysiąc byłbym gotów.
ARNOLF:
Bądź co bądź, tę pociechę mam wśród mych kłopotów,
Ze nie wejdę w szeregi tych poczciwych ludzi,
W których gachów falanga niesmaku nie budzi.
CHRYZALD:
To dziwna rzecz, że człowiek skądinąd nie głupi,
Na jednej rzeczy ciągle swe frasunki krupi,
W tym jednym punkcie całe swoje szczęście mieści,
I nie pojmuje w świecie zgoła innej części!
Być skąpcem, gburem, szelmą, łotrem po sto razy,
To jest nic w twoich oczach wobec takiej zmazy;
I człek, co w życiu nie strzegł ni cnoty pozoru,
Póki rogów nie nosi, jest człekiem honoru.
Sądząc rzecz głębiej, skądże ty mniemać masz prawo,
By ten traf ślepy rządził naszą dobrą sławą,
I aby człek poczciwy miał dźwigać n a grzbiecie
Winę, co nie w nim leży, lecz w słabej kobiecie?
Czemu chcesz, mówię, aby, gdy kto pojął żonę,
Wedle jej zachceń wszystko w nim było sądzone,
I aby sobie tworzyć tak straszliwą zmorę
Z krzywdy, którą nam czynią jej chętki zbyt skore?
Wierz mi, nawet gdy przyjdzie mu siąść wśród rogaczy,
To dla człeka z rozsądkiem tak wiele nie znaczy,
I, skoro się nikt w świecie pewnie nie uchroni
Od tej klęski, najlepiej jest nie myśleć o niej.
Słowem, złe całe tutaj, cobądź świat ten głosi,
Od tego jest zawisłe jak kto rzecz tę znosi.
Aby więc z dobrą miną dźwigać losu zdrady,
Trzeba, tak jak we wszystkiem, unikać przesady;
Nie iść śladami owych poczciwych rogali,
Z których każdy swym losem ledwie się nie chwali,
Co żon swych zdobyczami wszystkich ludzi bawią,
Wychwalają swych gaszków, ich talenty sławią,

Okazują we wszystkiem im przyjaźń bez granic,
Ich zabaw, kolacyjek, nie opuszczą za nic,
I sprawiają, że człek się dziwi niepomału,
Skąd się, u licha, bierze im tyle zapału.
Tych mężów, to rzecz pewna, pochwalić nie mogę,
Ale i drudzy weszli na nielepszą drogę.
Jeśli nie po mej myśli są te słodkie druhy,
Nie mogę również chwalić tych, których wybuchy,
Dąsy publiczne, gniewy, w sposób niezbyt męski
Oczom świata zdradzają ich domowe klęski;
Co tak czynią, jakgdyby było im to miło,
By każdy wiedział o tem co się im trafiło.
Wśród tych krańców, jest droga pośrednia w tej mierze,
I tę roztropny człowiek w potrzebie obierze;
Kto nią pójdzie, ten wstydu zbytniego nie zazna,
I żona, by najgorsza, nie zrobi zeń błazna.
Słowem, cobądź powiedzieć można, stan rogaty
Nie jest znów w same jeno nieszczęścia bogaty;
I, jak ci mówię, zręczność cała leży pono,
By go umieć obrócić jego lepszą stroną.
ARNOLF:
Po tym pięknym wywodzie, świetne bractwo całe
Podziękowanie winno złożyć ci niemałe,
I ktobądź cię wysłucha, ten zaraz pospieszy
Ochoczo się zaciągnąć w szeregi tej rzeszy.
CHRYZALD:
Tego nie mówię, ani ich biorę w obronę.
Lecz, że losów wyroki zsyłają nam żonę,
Mówię, że tak należy czynić jak w grze w kości:
Gdy ci nie to wychodzi cobyś chciał, najprościej
Skwitować z zbytnich marzeń i, w sposób spokojny,
Scierpieć to, o co z trafem wieść nie można wojny.
ARNOLF:
Czyli jeść, pić, weselić się pośród rogaczy,
I wytłómaczyć sobie, że to nic nie znaczy.

CHRYZALD:
Drwij, jeśli twoja wola; ja zaś powiem przecie,
Ze gorszych rzeczy mnóstwo widzę wokół w świecie,
Którychbym się obawiał więcej po sto razy,
Niż losu, co dla ciebie kamieniem obrazy.
Czy myślisz, przed wyborem gdy takim staniemy,
Ze nie wolałbym zostać, no, tem, co to wiemy,
Niźli być zaślubionym z taką cnotą wściekłą,
Której humor straszliwy dom zamienia w piekło,
Z owym smokiem prawości, djablicą uczciwą,
Co na łbie naszym cnoty swej zbierając żniwo,
Za tę małą drobnostkę której nam nie robi,
Kłótnią, swarem, zgryzotą życie nasze zdobi,
I chce, za swej nieszczęsnej wierności przywilej,
Abyśmy od niej wszystko już w zamian znosili?
Raz jeszcze, gdy o rogi chodzi, niech kum wierzy,
Ze od tego, jak nosić je, wszystko zależy;
Niekiedy los ten może stać się upragniony,
I ma on swoje dobre, jak i gorsze strony.
ARNOLF:
Jeżeli kum się godzisz z tym losem, jak mniemam,
Co do mnie, ja najmniejszej na to chęci nie mam,
I, raczej niżbym ścierpiał taką niegodziwą...
CHRYZALD:
Mój Boże! nie przysięgaj, byś nie przysiągł krzywo.
Jeśli los tak przeznaczył, próżne twe staranie,
I nikt z pewnością ciebie nie spyta o zdanie.
ARNOLF: Ja miałbym nosić rogi?
CHRYZALD: Także mi strapienie!
Tysiąc ludzi je nosi, daruj, choć cię cenię,
Których stan, ród, majątek, godność, wychowanie,
Nie mogą iść z twojemi nawet w porównanie.
ARNOLF:
Ja też nie chcę się z nimi równać w żadnym względzie,
proszę, drwinom twoim niech już koniec będzie.
Skończmy na tem.

CHRYZALD: Jak widzę, ten temat cię gniewa.
Dowiemy się przyczyny. Bądź zdrów. Kto tak śpiewa,
Ten, mimo wszelkie swego honoru wzdragania,
Już jest pewnie na poły tem, czem być się wzbrania,
Skoro, by się ratować, szuka aż przysięgi.
ARNOLF:
Mogę przysiąc raz jeszcze, i mam sposób tegi
Przeciw złemu; spróbujem go jeszcze tej nocy.
Biegnie do drzwi i puka.



SCENA DZIEWIĄTA.
ARNOLF, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF:
Dzieci moje, znów trzeba mi waszej pomocy.
Wierność wasza napełnia mnie szczęściem prawdziwem,
Lecz jeszcze raz niech błyśnie światłem równie żywem;
A jeśli to, co po was tuszę, się wypełni,
Wdzięczność moja okaże się wnet w całej pełni.
Człowiek, o którym wiecie (tylko cicho o tem),
Chce mnie (wiem to napewno) nowym zajść obrotem;
Do pokoju Anusi chce wnijść po drabinie;
Ja przeto, razem z wami, zasadzkę uczynię.
Niechaj każde z was weźmie dobrego patyka,
I, gdy na górnym szczeblu ujrzycie chłopczyka
(Ja bowiem, na znak dany, okno mu otworzę),
Niech mi każde łajdaka grzmoci ile może,
Ale tak, by, grzbiet jego chował pamięć o tem,
I by go chęć odeszła zjawiać się z powrotem:
Jednak, niech was Bóg broni zdradzić imię moje,
Ni dać poznać, że ja tam tuż za wami stoję.
Cóż, czy to co wam mówię spełnić potraficie?
GRZELA: Ojej! Jeśli się tylko rozchodzi o bicie:
Ja mam rękę jak kamień, skoro się przyłożę.

AGATKA:
Moja też, choć mniej krzepką wydawać się może,
Do takich wiernych usług zawżdy jest gotowa.
ARNOLF: Idźcie więc, ale wara pisnąć ani słowa.
sam:
Z tego dla bliźnich dobra nauka wyrasta:
Gdyby wszyscy mężowie z calutkiego miasta
W podobny sposób gaszków w dom swój przyjmowali,
Mniej może między nami byłoby rogali.




AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA.
ARNOLF, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF: Cóżeście wy zrobili, a łotry, niecnoty!
GRZELA: Co kazano, spełniliśmy, panie, do joty.
ARNOLF:
Próżno chcecie w ten sposób z rzeczy się wywijać:
Kazałem grzmocić, alem nie kazał zabijać;
I na grzbiet tego draba, a nie zaś na głowę,
Miały być wymierzone te batogi zdrowe.
O nieba! jakież nowe los mi zsyła troski!
Jakże tu ukryć taki wypadek szelmoski?
Schowajcie się i milczcie, w tem zdarzeniu całem,
O niewinnym rozkazie który wam wydałem.
Wnet świta; myśli trzeba mi zebrać powoli,
Jaką postawę przybrać w tej nowej niedoli.
O Boże! co to będzie? i co ojciec powić,
Gdy usłyszy, kto zadał śmierć jego synowi?



SCENA DRUGA.
HORACY, ARNOLF.

HORACY na stronie:
Muszę zbadać, kto mi tu znowu w drodze stoi.
ARNOLF myśląc że fest sam:
Ktoby to był przewidział... Potrącony przez Horacego,
którego nie poznaje: Kto zacz, z łaski swojej?
HORACY:
To pan Arnolf?
ARNOLF: Tak. Ale...

HORACY: Pan mnie nie poznaje?
Właśnie do pana z wielką prośbą się udaję;
Ależ pan ranny ptaszek!
ARNOLF pocichu na stronie: Boże, czy to czary?
Szaleństwo? czy igraszki sennej jakieś mary?...
HORACY:
W istocie, nie wiedziałem co począć w tej sprawie,
I błogosławię nieba, co mi tak łaskawie
Spotkać tu w samą porę pozwoliły pana.
Otóż, wyprawa moja przepysznie udana,
Bardziej niż śmiałem marzyć, a że tak się stało,
Sprawił traf, co zniweczyć miał przygodę całą.
Nie pojmuję zupełnie, jak i z czyjej głowy
Mogło wyjść podejrzenie naszej słodkiej zmowy,
Lecz nagle, gdy pod oknem byłem już u góry,
Ujrzałem niespodzianie jakieś dwie figury,
Które, kijem wyraźnie mierząc w moje ciemię,
Sprawiły, żem się potknął i upadł na ziemię;
A upadek ten (zresztą nie duży kawałek)
Oszczędził mi przynajmniej ze dwadzieścia pałek.
Tamci (wśród nich rogala mego też odgadłem)
Mniemali snać, iż przez nich ubity tak spadłem;
A że ból, w pierwszej chwili w istocie dotkliwy,
Sprawił, żem legł na miejscu zrazu jak nieżywy,
Ze mnie zatłukli na śmierć, uwierzyli święcie.
Wnet się w popłoch odmienia całe przedsięwzięcie:
Słyszę, wśród ciszy nocnej, jak tam gwałt się czyni,
Jeden drugiego gniewnie o tę sprawkę wini,
Wreszcie, bez światła, w lęku, ze ściśniętem gardłem,
Zeszli zmacać ostrożnie, czy naprawdę zmarłem.
Możesz zgadnąć, że, z ciemnej nocy korzystając,
Bez oddechum przycupnął, jak pod lasem zając.
Rzecz zbadawszy, umknęli z przestrachem niemałym,
A wraz ja, chcąc dać nura, też zmartwych powstałem.
Wtem Anusia, spłoszona również tą udaną
Śmiercią, przybiega ku mnie z trwogą niesłychaną;

(Dobiegły do jej uszu rozmówki i gwary
Które, jeszcze na górze, wiodły te niezdary:
I, kiedy wszyscy pierzchli wietrząc nieboszczyka,
Ona się bez trudności z mieszkania wymyka.)
Radość dziewczyny, gdy mnie bez szwanku ujrzała,
Zgaduje pan: ze szczęścia mało nie zemdlała.
Cóż więcej panu powiem? Teraz, moja miła
Z energją, którą nagle miłość w niej zrodziła,
Nie chce wracać do domu i swoje dziewczęce
Losy, wraz z sercem swojem, oddaje w me ręce.
Pomyśl pan tylko, skoro się na to odważa,
Na co ją furja tego szaleńca naraża,
I na jakąby biegła zgubę oczywistą,
Gdyby miłość ma dla niej nie była tak czystą.
Ale nadto ją kocham, bym mógł los jej zburzyć:
Wolałbym zginąć, niż jej czułości nadużyć;
Inną dolę zgotować pragnę mej dziewczynie,
I rozdzielić nas może chyba śmierć jedynie.
Przeczuwam, że mój ojciec gniewny będzie trocha,
Lecz pewnym, że, gdy ujrzy ją, wnet ją pokocha.
Wdziękom tak słodkim serce me oprzeć się wzbrania,
I dni swoje poświęcić chcę jej bez wahania.
Przychodzę pana prosić więc, abym, w sekrecie,
Mógł powierzyć w twe ręce to niewinne dziecię;
Tak, przyjm ją w dom swój, rękę pomocną nam podaj,
Niech tu znajdzie schronienie na dni parę bodaj.
Prócz tego, że ucieczkę jej trzeba osłonić,
że z pewnością szukać jej będą i gonić,
Pojmie pan, że dziewczyna tak młodziutka wiekiem,
Zbyt podejrzanie z młodym wygląda człowiekiem;
Ze zaś przed panem, ufny w twe wyrozumienie,
Pierwej już swej miłościm uczynił zwierzenie,
Panu też, pewien jego szlachetnej przyjaźni,
Skarb swój powierzyć mogę dzisiaj bez bojaźni.
ARNOLF:
Chciej mi ufać, że jestem na usługi twoje.

HORACY: Mogęż zatem uśmierzyć serca niepokoje?
ARNOLF:
Bardzo chętnie, powtarzam. Nader mi przyjemnie,
Że możesz mieć w tej sprawie jakąś pomoc ze mnie.
Za tę sposobność wdzięczność dla niebiosów żywię,
I nigdy nie czyniłem nic równie skwapliwie.
HORACY:
Dzięki za twoją dobroć, dzięki sercem całem!
Wyznaję, że się przeszkód z twej strony lękałem;
Lecz pan zna świat, i rozum panu nie przeszkodzi
Wybaczyć nieco szaleństw zakochanej młodzi.
Anusia z mym służącym opodal została.
ARNOLF:
Lecz jakże to wykonać? już świta bez mała:
Jeśli tu się z nią spotkam, ktoś zoczyć nas może;
Jeśli ty znów z nią przyjdziesz do mnie o tej porze,
Służba wszystko rozpaple. Zło będzie najmniejsze,
Jeśli ją przeprowadzisz gdzieś w miejsce ciemniejsze.
Moja sień jest najlepsza, tam ukryć się można.
HORACY:
W istocie, rada pańska jest bardzo ostrożna.
Co do mnie, tylko panu w ręce ją powierzę,
I do siebie powracam, spokojny w tej mierze.
ARNOLF sam:
Ha, losie, dobry losie! tym zwrotem wspaniałym
Naprawiasz wszystkie krzywdy, których dziś doznałem.
Zasłania twarz płaszczem.



SCENA TRZECIA.
ANUSIA, ARNOLF, HORACY.

HORACY do Anusi:
Spokojna idź, Anusiu, gdzie cię poprowadzę:
Oddam cię najbezpieczniej pod przyjaźni władzę.

Wziąć cię z sobą, znaczyłoby uchybić tobie:
Wejdź w tę w bramę, powierzam cię pewnej osobie.
Arnolf bierze ją za rękę niepoznany przez nią.
ANUSIA do Horacego:
Czemu pan mnie opuszcza?
HORACY:
Trzeba tak, kochanie.
ANUSIA:
Niech pan choć prędko wraca, mój najdroższy panie.
HORACY:
Dość mnie już naglić będzie tęsknota okrutna.
ANUSIA:
Kiedy pana nie widzę, takam strasznie smutna.
HORACY:
Bez ciebie i mnie szukać radości daremno.
ANUSIA:
Gdyby to była prawda, zostałby pan ze mną.
HORACY:
Jakto? w mą miłość możesz wątpić, ubóstwiana!
ANUSIA:
Nie, pan mnie tak nie kocha mocno, jak ja pana.
Arnolf ciągnie ją za rękę:
Ach, kto mnie tam tak ciągnie!
HORACY: Bo wnet będzie rano,
I źle jest, by nas razem w tem miejscu widziano;
Toteż dobrze nam życzy ręka przyjaciela,
Co w porę ci przestrogi roztropnej udziela.
ANUSIA:
Lecz tak, z obcym człowiekiem...
HORACY: Z nim możesz iść wszędzie;
Bezpieczniej już w niczyich rękach ci nie będzie.
ANUSIA:
Wolę kiedy mnie tuli Horacego ręka,
Wówczas już...
Do Arnolfa, który ją znów ciągnie: Zaraz.
HORACY: Idę: świta już jutrzenka.

ANUSIA:
Kiedyż pana zobaczę ?
HORACY: Wkrótce, za to ręczę.
ANUSIA:
Przez ten czas ja się chyba z tęsknoty zadręczę!
HORACY odchodząc:
Dzięki niebu, nie grozi już nic mej miłości,
I mogę chwilę w łóżku rozprostować kości.



SCENA CZWARTA.
ARNOLF, ANUSIA.

ARNOLF z twarzą zasłoniętą płaszczem i zmieniając
głos: Chodź ze mną, moje dziecko, to nie tutaj jeszcze,
Gdzieindziej cię w bezpiecznem schronieniu umieszczę:
Tam nikt spokoju twego zmącić się nie waży.
Odsłaniając się: Poznajesz?
ANUSIA poznając go: Och!
ARNOLF: A, szelmo! Zlękłaś się tej twarzy?
Już cię do gruchań słodkich chętki opuściły,
Wierzę, że widok taki nie jest ci zbyt miły.
Teraz o twych zamysłach pomówimy sami.
Anusia patrzy, czy nie dojrzy jeszcze Horacego.
Gaszka swego na pomoc nie wołaj oczami;
Już jest daleko, możesz krzyczeć aż do rana.
Ho, ho; taka młodziutka, a już taka szczwana!
Więc ty, w swej naiwności, trusiątko nieśmiałe,
Pytasz się, czy bociany znoszą dzieci małe,
A umiesz dawać schadzki galantom po nocy,
I by z nim umknąć z domu, nie trza ci pomocy!
Jak się to umie łasić, jak się to z nim cacka!
Do kroćset! widać szkoła musiała być chwacka.
Któż cię tego nauczył, powiedz, z łaski swojej?
Więc już panienka żadnych duchów się nie boi?
Ten gładysz ci po nocy tak dodał odwagi?
Szelmo! widzę cię wreszcie w bezwstydności nagiej!

Takie dobrodziejstw swoich zbieram dzisiaj plony!
Wężu mały, przy mojej piersi odkarmiony,
Który, skoro się tylko znów w mocy poczuje,
Tego, co go wypieścił, żądłem wrażem kłuje!
ANUSIA:
Za co pan krzyczy na mnie?
ARNOLF: Bez racji, tak sobie!
ANUSIA:
Przecież nic złego niema w tem wszystkiem co robię.
ARNOLF:
Zatem, uciekać z gachem, to jest dozwolone?
ANUSIA:
Wszak on mówi, iż pragnie pojąć mnie za żonę:
Słucham nauk i czynię co pan sam mi każe:
Wszak małżeństwem się tylko taki grzech wymaże.
ARNOLF:
Tak. Lecz ja miałem zamiar pojąć cię w zamęście,
I dość jasnom ci chyba dał poznać twe szczęście.
ANUSIA:
Tak. Ale muszę wyznać, rada czy nie rada,
Że on mi dużo więcej do smaku przypada.
U pana jest małżeństwo przykre, uciążliwe,
Słowa twe kreślą same obrazy straszliwe,
A on! on je przedstawia tak słodko, przyjemnie,
Że, doprawdy, najszczersze zbudził chęci we mnie.
ARNOLF:
Ha, kochasz go, niewierna!
ANUSIA: Ach! tak, kocham, panie.
ARNOLF:
I mnie śmiesz w oczy czynić podobne wyznanie?
ANUSIA:
W wyznaniu szczerej prawdy cóż złego być może?
ARNOLF: I wolnoż ci go kochać, zuchwała?
ANUSIA: Mój Boże!
Cóżem ja temu winna? On przyczyną całą,
I anim o tem śniła, kiedy już się stało.

ARNOLF:
Zwalczać chęć taką skromnej przystało dziewczynie.
ANUSIA:
Jakże z tem walczyć, z czego rozkosz sama płynie?
ARNOLF:
Nie wiedziałaś, że serce mi przejmiesz zgryzotą?
ANUSIA:
Ja? Wcale nie. Cóż panu może chodzić o to?
ARNOLF:
To prawda, to jest dla mnie radość niesłychana.
A zatem mnie nie kochasz, co?
ANUSIA: Pana?
ARNOLF przedrzeźniając: Tak, pana.
ANUSIA:
Niestety, nie.
ARNOLF: Nie? jakto!
ANUSIA: Chce pan, bym kłamała?
ARNOLF:
I czemuż mnie nie kochasz, ty gąsko zuchwała?
ANUSIA: Czyliż to moja wina? chciałabym z ochotą.
Czemuż, jak on, wprzód pan się nie postarał o to?
Wszakżem ja nie broniła, byś mi stał się miłym.
ARNOLF: Co było w mocy mojej, potemu czyniłem;
Lecz, jak widzę, chęć moja cała zmarnowana.
ANUSIA: Widać więc, że on lepiej to umie od pana;
Bo wzbudził we mnie miłość bez trudności żadnej.
ARNOLF na stronie:
Patrzcie, jak rozumuje ten potworek zdradny!
Literatki zawstydzić może w każdym zwrocie!
Źlem ją sądził, u licha; lub też, w tym przedmiocie,
Lada gąska jest mędrsza niż mądry mężczyzna.
Do Anusi:
Może twój światły umysł bodaj to mi przyzna:
Czym cię poto swym kosztem żywił czas tak długi,
By mi w końcu z pod nosa zdmuchnął cię ktoś drugi?
ANUSIA: Nie. On panu zapłaci wszystko do szeląga.

ARNOLF pocichu na stronie:
Każdem słówkiem ta żmija w oczy mi urąga.
Głośno: A czy mi zwróci, szelmo, twój wspaniały książę,
Wdzięczności dług, co wreszcie też cię do mnie wiąże?
ANUSIA:
Mniej panu winna jestem, niż pan o tem mniema.
ARNOLF:
Więc chować cię od dziecka, to znaczenia nie ma?
ANUSIA:
Ładne w istocie owo pańskie wychowanie;
Dużom z niego wyniosła: śliczne dzięki za nie!
Myśli pan, że się łudzę i że nie wiem sama,
Że jestem głupia gąska, a nie żadna dama?
Mnie samej wstyd, doprawdy; to nie jest przyjemnie
Być tak głupią, że każdy śmiać się musi ze mnie.
ARNOLF:
Nauki zatem szukasz, i chcesz, żmijko mała,
Aby ten frant cię kształcił?
ANUSIA: Pewnie, żebym chciała;
Jeśli co wiem, to tylko od niego, zaręczam,
wiele więcej jemu niż panu zawdzięczam.
ARNOLF:
Nie wiem, co mnie wstrzymuje, bym z zuchwalstwem takiem
Nie zrobił porachunku porządnym kułakiem.
Znosić te jej ukłucia to przechodzi miarę,
I setnieby ulżyło mi kuksańców parę.
ANUSIA:
Może pan; wszak masz władzę, a ja cierpieć muszę.
ARNOLF na stronie:
Ten głos jej i spojrzenie rozbraja mą duszę;
Znowu w mem sercu czułość nagła dla niej wzbiera,
Co ohydę jej zbrodni w mych oczach zaciera.
Dziwna to rzecz jest kochać: czegóż nie uczyni
Człowiek spętany w sidła tak lubej zdrajczyni!
Wszak cały świat od wieków zna tych stworzeń wady:

Sam stek niedorzeczności, szaleństwa, przesady,
Dusza od wiatru lżejsza, umysł do niczego,
Słabszego niema w świecie nic ani głupszego,
Nic niewiernego bardziej: a mimo to, przecie,
Wszystko dla takich bestyi robi się na świecie.
do Anusi:
Dobrze więc już się zgódźmy, ty mała huncfotko:
Przebaczam ci; przywracam swoją tkliwość słodką.
Oceń sama, co miłość mogła zrobić ze mnie,
I, widząc moją dobroć, kochaj mnie wzajemnie.
ANUSIA:
Z całego serca chciałabym mu w tem być miła:
I cóżby mi szkodziło, gdybym potrafiła?
ARNOLF:
Potrafisz, kotku mały, tylko z duszy pragnij.
Wzdycha:
Słyszysz: wzdycham; do próśb mych uszko swoje nagnij;
Spojrz na mnie, spojrz na wzrok mój z miłości omdlały,
I pluń na tego draba i jego zapały.
On cię urzekł na chwilę, jakąś mocą ciemną,
Lecz sto razy szczęśliwą bardziej będziesz ze mną.
Lubisz się ładnie stroić, lubisz wstążki, szmatki,
Nie znasz, aniołku, jeszcze mej hojności rzadkiej;
W dzień i w nocy cię będę na rękach kołysał,
Będę cię cackał, pieścił, całuski wysysał;
Wszystko możesz pozwalać sobie bez bojaźni:
No, rozumiesz?... nie można wszak mówić wyraźniej.
Pocichu na stronie:
Na jakież nas namiętność prowadzi bezdroże!
Głośno: Z miłością moją nic się porównać nie może:
Jakichż dowodów żądasz, niewdzięczna, w potrzebie?
Chcesz, bym płakał przed tobą? abym tłukł sam siebie?
Chcesz, bym włosy wyrywał oto sobie z głowy?
Chcesz, abym się tu zabił? Na wszystkom gotowy:
Może cię to, okrutna, nareszcie poruszy.

ANUSIA:
Dziwne, jak mi to wszystko nie trafia do duszy:
Horacego dwa słowa sprawiłyby więcej.
ARNOLF:
Ha! to wreszcie za wiele, do kroćset tysięcy!
Spełnię zatem swój zamiar, bestjo ty uparta,
I tak z tobą postąpię, jakeś tego warta.
Odtrącasz moje chęci, igrasz z pomstą moją,
Klasztor i dyscyplinka wnet cię uspokoją.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF, GRZELA, ANUSIA.

GRZELA:
Nie wiem, co to jest, panie, lecz cierpnie mi skóra,
Że nieboszczyk z Anusią razem dali nura.
ARNOLF: Oto jest. Do pokoju mego ją zaprowadź:
Tam najbezpieczniej mogę ją przed nim uchować;
Zresztą, opuszczę miasto z nią w tejże godzinie,
By dać pewne mieszkanie tej krnąbrnej dziewczynie.
Muszę wyszukać powóz. Zamknij się z nią w domu,
I wara, byś na chwilę wnijść pozwolił komu.
Wywieźć ją z tych okolic, to będzie najprościej,
By tę gąskę wyleczyć z jej głupiej miłości.



SCENA SZÓSTA.
ARNOLF, HORACY.

HORACY:
Ach, w strapieniu głębokiem spieszę w pańskie progi,
Zawziął się na me szczęście los nazbyt dziś srogi;
I, niwecząc okrutnie me najświętsze plany,
Chce mnie dzisiaj oderwać od mej ukochanej.
Ojciec przyjechał; nocą odbył drogi kawał,
Spotkałem go, gdy właśnie w pobliżu tu stawał;

Przyczyna zaś, dla której przybył tu dziś rano,
I która, jak wspomniałem, była mi nieznaną,
Jest to, że mnie zaręczył, tak, bez wiedzy mojej,
I teraz, co najrychlej, do ślubu się stroi.
Pomyśl pan, mej niedoli za świadka cię biorę,
Czyż mogło mi się zdarzyć coś bardziej nie w porę?
Ten Enryk, któregom wczoraj pytał właśnie,
(Niech go, mówiąc nawiasem, jasny piorun trzaśnie),
Razem z mym ojcem własnym do mej zguby zmierza,
I z swą jedyną córką złączyć mnie zamierza.
Słysząc to, w pierwszej chwilim sądził że zemdleję;
Potem, krzepiąc w mem sercu ostatnie nadzieje,
Gdy ojciec wspomniał że cię chce odwiedzić w domu,
By go uprzedzić jeszcze spieszę pokryjomu.
Przez litość, niechże mu pan nie piśnie ni słowa
O mych związkach; mój ojciec to porywcza głowa;
Lecz staraj się — on w panu ufność ma bez miary —
Wybić mu z głowy tamte małżeńskie zamiary.
ARNOLF:
Zrobię to.
HORACY: Jak przyjaciel, szczerze się tem zajmij,
By się ta sprawa mogła opóźnić przynajmniej.
ARNOLF:
Nie omieszkam...
HORACY: Chciej wierzyć, wdzięczność, którą czuję...
ARNOLF: Dobrze już.
HORACY: Ojca w panu drugiego znajduję.
Powiedz, iż wiek mój... Idą już... By nie chciał burzyć...
Wyłuszczę panu racje, których możesz użyć.

Horacy i Arnolf cofają się w głąb sceny i rozmawiają pocichu.


SCENA SIÓDMA.
ENRYK, ORONT, CHRYZALD, HORACY, ARNOLF.

ENRYK do Chryzalda:
Cieszę się, że cię widzę, cieszę sercem całem,
Choć nic mi nie mówiono, zaraz cię poznałem.
Poznaję w tobie rysy siostry ukochanej;
Z którą małżeńskim węzłem wprzód byłem związany.
Jakże byłbym szczęśliwy, gdyby los zbyt srogi
Dał mi wraz z nią powrócić w me rodzinne progi,
By dzieliła tę słodycz, której los pozwoli
Kosztować mi nareszcie po długiej niedoli.
Lecz gdy niebiosy, dla mnie, niestety, łaskawsze,
Jej kazały tę ziemię opuścić na zawsze,
Starajmy się odnaleźć do życia przyczyny
W tej, co owoc mych związków stanowi jedyny.
Wszak to twoja najbliższa i, bez twego głosu,
Nie ważyłbym się nigdy rozstrzygać jej losu.
Wybór syna Oronta, to zaszczyt niemały,
Lecz pragnę, by i twoje chęci to uznały.
CHRYZALD:
Sądzisz o mym rozsądku niepochlebnie wcale,
Jeśli wątpisz, że wybór ten i ja pochwalę.
ARNOLF na stronie do Horacego:
Wierz mi, że się twej sprawie przysłużę serdecznie.
HORACY na stronie do Arnolfa:
Słóweczko...
ARNOLF: Możesz czekać wyniku bezpiecznie.
Arnolf opuszcza Horacego, aby uściskać Oronta.
ORONT do Arnolfa:
Jakze miło tę przyjaźń, co tyle lat wiernie...
ARNOLF:
Jakże się cieszę z twego widoku niezmiernie!
ORONT:
Przyjechałem do miasta...

ARNOLF: Z podróży przedmiotem
Jestem już obznajmiony.
Jestem już obznajmiony. Już słyszałeś o tem?
ORONT:
Tak.
ORONT: Tem lepiej.
ARNOLF: Twój syn się opiera twym planom.
Już na wieść o nich w rozpacz popadł niesłychaną:
Prosił mnie nawet, abym chciał się wstawić do cię;
Co do mnie, mogę tylko radzić w tym kłopocie,
Byś nie ścierpiał w małżeństwie tem żadnej odwłoki,
I nauczył go cenić ojcowskie wyroki.
Stanowczością się młodych w drogę cnoty wdraża,
I wyrządza im krzywdę, kto zbyt im pobłaża.
HORACY na stronie:
A, zdrajco!
CHRYZALD: Jeśli serce zwrócił w stronę inną,
Sądzę, iż mu się gwałtu czynić nie powinno.
Mój brat, jak mniemam, również to samo ci powie.
ARNOLF: Jakto! zatem ustąpić ma swemu synowi?
Zatem, poprostu mówiąc, chciałbyś kum dobrodziej,
By żadnego posłuchu nie było u młodzi?
Ładnieby świat wyglądał dziś, gdyby młokosy
Zamiast słuchać, rodziców wodzili za nosy.
Nie, nie: to mój druh szczery; zależy mi na tem,
Aby nie potrzebował wstydzić się przed światem.
Dał słowo, więc dotrzymać jego obowiązek,
Choćby siłą synowi miał wtłoczyć ten związek.
ORONT:
Tak, tak, zupełnie godzę się z poglądem takim,
I przysięgam, że zrobię porządek z chłopakiem.
CHRYZALD do Arnolfa:
Co do mnie, wyznam szczerze, jestem zaskoczony,
Skąd się gorliwość taka wzięła z twojej strony;
I, doprawdy, nie umiem wytłómaczyć sobie...

ARNOLF:
Mówię, co trzeba mówić, i sam wiem co robię.
ORONT: Tak, tak, Arnolf...
CHRYZALD: To imię wielce mu niemiłem;
To jest pan Rosochacki, wszak ci już mówiłem.
ARNOLF:
Daj pokój.
HORACY na stronie:
Co ja słyszę!
ARNOLF zwracając się do Horacego:
No tak; w rzeczy samej;
Więcej sobie wyjaśniać potrzeby nie mamy.
HORACY: Zmysły tracę.



SCENA ÓSMA.
CIŻ SAMI i AGATKA.

AGATKA: Ech, panie, mówię panu szczerze,
Chodź pan sam, bo Anusi djabeł nie ustrzeże;
Ciągle się miota w rękach, mało się nie wścieknie,
I tylko patrzeć, jak nam przez okno ucieknie.
ARNOLF:
Przyprowadźcie ją: wkrótce zaśpiewa inaczej;
W tej chwili ją wywiozę.
Do Horacego: niech mi pan wybaczy:
Powodzenie zbyt stałe przewraca nam w głowie;
I każdy ma swą kolej, jak mówi przysłowie.
HORACY na stronie:
Jakież nieszczęście może się porównać z mojem!
Byłoż serce miotane sroższym niepokojem!
ARNOLF do Oronta:
Zatem, jak mówię, ślubu nie ociągać wiele,
A ja sam się zapraszam na huczne wesele.
ORONT:
To mój zamiar.



SCENA DZIEWIĄTA.
CIŻ SAMI GRZELA, ANUSIA.

ARNOLF do Anusi:
Chodź tutaj, chodź, motylku płochy,
Co utrzymać się nie dasz i co stroisz fochy.
To twój gaszek, któremu, za jego zapały,
Przez wdzięczność możesz złożyć znów ukłon nieśmiały.
Do widzenia. Ten koniec chęci twe zawodzi;
Ale nie zawsze sprawę wygrywają młodzi.
ANUSIA:
Ty pozwolisz, Horacy, by mnie zabrał sobie?
HORACY:
Myśli zebrać nie mogę, przez pół jestem w grobie.
ARNOLF:
No chodź, chodź, ty szczebiotko.
ANUSIA: Ja chcę tu pozostać.
ORONT:
Powiedzże nam, co znaczy taka rzeczy postać:
Patrzymy na to wszyscy, nie pojmując wcale.
ARNOLF:
Wolniejszą chwilą tem się przed wami pochwalę.
Do widzenia na teraz.
ORONT: Cóż to znowu znaczy?
Wprzódy z nami pomówić musisz wszak inaczej.
ARNOLF:
Wszak ci radziłem, mimo jego niechęć całą,
Abyś dopełnił ślubów.
ORONT:
Lecz, by to się stało,
Skoro wiesz już o wszystkiem, czyż ci nie mówiono,
Że, w swoim domu, chowasz córkę zaginioną,
Którą niegdyś powiła dobra Angelika,
Tajemnie zaślubiwszy imć pana Enryka?
Gdzież się zatem sens mieści twej szczególnej mowy?
CHRYZALD:
I mnie równie zadziwił postępek takowy.

ARNOLF: Co?
CHRYZALD:
Z tych ślubów powiła siostra moja dziecię,
Przed rodziną jej całą trzymane w sekrecie.
ORONT:
I które jej małżonek, pod obcem nazwiskiem,
Wieśniaczce pewnej oddał tu w siole pobliskiem.
CHRYZALD:
A później, los, zsyłając nań ciężką potrzebę,
Zmusił go, by porzucił swą rodzinną glebę.
ORONT:
I szukał szczęścia, pośród niebezpieczeństw wiela,
W krainach, które od nas tyle mórz oddziela.
CHRYZALD:
Gdzie trudem swym odzyskał to, co mu zabrała
W ojczyźnie jego zawiść i zdrada zuchwała.
ORONT:
I, wróciwszy do Francji, cały kraj przemierzył,
By tę odnaleźć, której los swej córki zwierzył.
CHRYZALD:
I wieśniaczka mu z całą szczerością wyznała,
Że w czwartym roku w twoje ją ręce oddała.
ORONT: Że to zrobiła nędzą gnieciona straszliwą,
I licząc na opiekę twoją litościwą.
CHRYZALD:
I on, rad z tego co mu rzekła ta niewiasta,
Zabrawszy z sobą, przywiózł ją tutaj do miasta.
ORONT:
I chce ją tu postawić przed twojem obliczem,
Byś potwierdził, że prawdy nie ukryła w niczem.
CHRYZALD do Arnolfa:
Zgaduję trochę, ile cierpieć musisz, bracie;
Lecz i tak mniemam że los tylko łaskaw na cię:
Jeśli nie nosić rogów twem marzeniem całem,
Nie żenić się, jest na to środkiem doskonałym.

ARNOLF odchodząc wzburzony i nie mogąc wymówić
ani słowa:
Uff!



SCENA DZIESIĄTA.
ENRYK, ORONT, CHRYZALD, HORACY, ANUSIA.

ORONT: Cóż on tak bez słowa?...
HORACY: Ach, ojcze kochany,
Dowiesz się, w jaki sposób własne twoje plany
Wyprzedził los, i sam już dopełnił najprościej
Zamiarów, urodzonych z twojej roztropności.
Wiedz, że tkliwej miłości wzajemne zapały
Z tą powabną pięknością dawno mnie związały;
I że ona-to właśnie jest dziewicą ową,
Dla której Enrykowi dałeś moje słowo.
ENRYK: Skorom ją ujrzał tylko, byłem tego pewny,
Tak duszę mą napełnił jakiś płomień rzewny.
Pójdź, dziecię, w me objęcia, pójdź, niech spojrzę na cię!...
CHRYZALD: I jabym to z ochotą uczynił, mój bracie,
Lecz nie tutaj potemu jest miejsce, doprawdy:
Chodźmy w domu dochodzić całej słodkiej prawdy,
Spłacić imć Arnolfowi koszta jego trudów,
I sławić dobre niebo za tak wiele cudów.



PODZIĘKOWANIE
KRÓLOWI JEGOMOŚCI
1663.

WSTĘP.

W roku 1663 pomieszczono Moliera na liście pensji królewskich, co równało się wówczas wysokiemu orderowi. Nie strona też materjalna ale moralna miała znaczenie dla pisarza, zwłaszcza w porze gdy zaczynały się przygrywki do ostrej przeciw niemu kampanji. Jak na aktora komicznego, którym, za owych czasów, bawiono się, ale którym gardzono zarazem, był to zaszczyt ogromny, mimo iż miejsce które Molier zajął na tej liście było dość skromne: 1000 funtów z określeniem „doskonałego poety komicznego“, podczas gdy tuż obok niego widniał np. Chapelain z 3000 funtów[34] i epitetem „największego i najgłębiej myślącego poety francuskiego ze wszystkich jacy dotychczas istnieli“. Ale nie żądajmy od epoki, aby się naraz wyzuła ze wszystkich przesądów. Zrozumiała Moliera natyle aby się bawić na jego komedjach; nie natyle aby mu przyznać należne miejsce w królestwie genjuszu.
Nawet król, wierny opiekun Moliera i jego twórczości. W dość długi czas po śmierci pisarza, król zagadnął raz swego „nadwornego historjografa“, tragika Racine, kto był najwybitniejszym człowiekiem za jego panowania. „Molier, panie“, odparł bez wahania Racine. Ludwik XIV zadumał się i pokręcił głową: „Molier? nie byłbym myślał...“
Ale, gdy mowa o stosunku Moliera do króla, trzeba sobie uprzytomnić, z którym Ludwikiem XIV mamy do czynienia. Ludwik żył trzy ćwierci wieku i panował bez mała tyleż; otóż, w machinalnym skrócie myślowym, tworzymy sobie, fizycznie i moralnie, niejako „przeciętną“ z tego długiego panowania i oglądamy w myślach króla w tej postaci. Otóż, kiedy Molier, w 1658, pierwszy raz miał zaszczyt grać na dworze, Ludwik XIV miał lat 20; był to młodzieniec o wrzących namiętnościach, niecierpliwie znoszący ostatnie lata kurateli Mazarina, rwący się do życia, lubiący koło siebie atmosferę blasku, zabawy. Ze zaś, wśród wszystkich stanów, w rzemiośle króla o zabawę najtrudniej, król oceniał zasługi Moliera, który pobudzał go do śmiechu swemi komedjami, a dawał sposobność tańczenia z gracją w swoich baletach.
Ale węzły sympatji łączące tych dwóch niepospolitych ludzi tkwiły może i głębiej. Król i Molier rozumieli się doskonale jako dwaj nowocześni ludzie wśród przeżytków dawnej epoki. To panowanie, które później Saint-Simon jadowicie określi jako „długie panowanie podłego mieszczaństwa“, doskonale się schodzi z mieszczańską komedją Moliera. Toteż nie było obawy, aby król wziął za złe Molierowi jego satyryczne wycieczki przeciw dworskim paniczom. Wzniósł on godność króla tak wysoko ponad wszystkie stany, iż nic nie miał przeciw temu, aby były porównane w obliczu satyry, jak były porównane w obliczu Majestatu. I Molier wyczuwa to usposobienie króla: coraz śmielej wysuwa pazurki, a wierszyk ten przyczynia parę soczystych rysów do portretu „markiza“, który wyda tak niemiłosiernie szyderstwu. A nie jest to taką błahostką; zaklasyfikowanie typu „dobrze urodzonego“ dudka i głupca do rzędu komicznych rupieci teatralnych jest nielada czynem w kształtowaniu się nowoczesnego społeczeństwa.




Podziękowanie Królowi Jegomości
Muzo, przerwij sen głęboki,
Mierzi mnie próżniactwo twoje:
Dziś rano, bez dalszej zwłoki,
Spiesz na królewskie pokoje;
Poco — wiemy to oboje.
Tego ci zgoła nie chwalę,
Iż cię zagrzewać trzeba w twym zapale,
By dank złożyć za króla łaskę osobliwą;
Lecz lepiej późno niż wcale,
Do Luwru zatem spiesz żywo,
Zanieść do stóp monarchy wdzięczność mą żarliwą.

Strzeż się jednak we własnej jawić tam postaci:
Nie wszyscy Muzę radziby widzieli;
Tam trzeba coś, co oczy uweseli,
Na tem nikt nigdy nie straci;
I lepsze znajdziesz tam przyjęcie zrana,
Gdy za markiza zjawisz się przybrana.
Wiesz, w czem markiza cały wdzięk się mieści,
Znasz jego stroju niezrównaną sztukę:
Kapelusik, na którym sterczy piór trzydzieści,
I na bezcenną wsadzony perukę;
Olbrzymi rabat, z wiatrem strojący igraszki,
A kaftan kusy, po paszki;
Ale polecam ci gorąco zwłaszcza
Wielki płaszcz, wstęgą odgięty na grzbiecie:
Wiadomą rzeczą jest przecie,
Iż, bez takowego płaszcza
Trudno poczesne znaleźć miejsce w świecie.
Strojny tym rynsztunkiem całym,
I w mody zbrojny polory,
W antykamerę wchodzisz krokiem śmiałym

Gdzie, przyczesując misternie kędziory,
Na wszystkie strony wzrok swój rzucasz skory.
Jeśli dojrzysz znajomych pośród świetnej rzeszy,
Swoim stentorem donośnym
Po imieniu każdego witaj z krzykiem głośnym,
Bez względu jaką który godnością się cieszy:
Taką mową poufałą
Wskazujesz, żeś i ty jest figurą niemałą.
Poskrob grzebieniem w podwoje
Wiodące w króla komnaty;
A jeśli (o co się boję)
Ciasno tam będzie za katy,
Kapeluszem dawaj znaki
Lub, by twą fizys widziano,
Wdrap się na fotelik jaki
I krzycz bez przerwy, z mocą niesłychaną,
I jaknajbardziej wymuszonym tonem:
„Markiz ten a ten życzy być wpuszczonym“.
Wepchnij się w ciżbę: zagraj pierwszą rolę,
Łokciami uczyń się szerszy,
Pchaj, roztrącaj, po głowach chodź niby po stole,
Byleby w drzwiach stanąć pierwszy.
A gdyby i odźwierny, zuchwały bez granic,
Nie był skłonny się wzruszyć twą postawą hardą,
Mimo to, nie zważaj na nic,
Drzwi tylko trzymaj się twardo,
I użyj zdrady niewinnej:
Nie pozwól, by kto wdarł się na pokoje;
Będą musieli wpuścić cię — i łokcie twoje,
Chcąc, aby wejść mógł kto inny.

Gdy już znajdziesz się wewnątrz, nie słabnij w zapale:
Dotrzeć gdzie fotel Króla nie jest łatwo wcale;
Staraj się być w pierwszym rzędzie,
Zdobywając krok po kroku;
A jeśli, pośród natłoku,

Zbliżyć się zbyt trudno będzie,
Zaczekaj spokojnie z boku.
Gdy Król będzie przechodził, pozna cię odrazu,
Pomimo twego przebrania;
Toż, nie zwlekając, kornie przystąp do wyrazu
Swojego podziękowania.

Mogłabyś, Muzo moja, bujać tu dowoli,
Kreślić wdzięczności swojej uniesienie
Za łaskę, co dziś, nad wszelkie marzenie,
Spada na cię z monarchy najłaskawszej woli;
Kreślić obraz tych starań, któremi, z twej strony,
Chciałabyś spłacić zaszczyt tak niezasłużony;
Mogłabyś mówić, że zapały twoje
Szczęśliwą cię uczynią, jeśli im się uda
Dla monarchy twe wszystkie poświęcić dziś znoje
Rządom jego nieść chwały i uciechy zdroje;
Słowem, działać istne cuda:
Tutaj, możesz rozwinąć swe bogactwo słowne;
Muzy się znają na obietnic cnocie!
I, podobnie, jak twoje siostrzyczki wymowne,
I ty nie znajdziesz się pewnie w kłopocie.
Ale wielcy monarchowie
Zwięzłość w słowach cenią wszędy
A co nasz zwłaszcza, inne ma trudy na głowie,
Niż słuchać twojej gawędy.
Pochwał i komplementów gra go mierzi pusta,
I, ledwo otworzysz usta,
Aby wysławiać Jego nieskończone łaski,
Wpół słowa pojmie dokąd zmierzasz swą wymową,
I, z uśmiechem co w sercach naszych nieci blaski,
Podobne słońca blaskom na przestworzach nieba,
Przejdzie, skinąwszy ci głową —
I oto wszystko, co trzeba.




KRYTYKA SZKOŁY ŻON
KOMEDJA W JEDNYM AKCIE
1663

WSTĘP.

Powodzenie Szkoły żon przeszło wszystkie dotychczasowe tryumfy Moliera. Przez szereg miesięcy sztuka utrzymuje się na afiszu w Paryżu, nie licząc przedstawień komedji które trupa Moliera dawała w Wersalu i na magnackich dworach. Wszystko co patrzało na rzeczy nieuprzedzonem okiem, przyjęło z zachwytem tę komedję. Prosta publiczność poddawała się urokowi jej wesołości, prawdziwi znawcy zdawali sobie sprawę ile w niej jest nowych i płodnych dla teatru zdobyczy. Ale byli i tacy, którzy oglądali ten sukces z mniej zadowoloną twarzą. Istniało szczególnie kilka kategorji osób, które nie mogły go przełknąć, bądź dla osobistych animozji, bądź też dlatego, iż to co wnosił z sobą Molier było niejako zaprzeczeniem własnej ich istoty.
W pierwszym rzędzie, miał przeciw sobie wyktwintnisie, okrutnie draśnięte komedyjką pod tymże tytułem, a również nie znajdujące w Molierze tego wyszukania, które było dla nich nieodzownym warunkiem sztuki. Światek ten czuł, iż atmosfera którą wnosi Molier, atmosfera szczerego śmiechu, zdrowego rozsądku, życia, jest dian zabójcza. Dalej markizów, owych dudków dworskich również nieraz przezeń draśniętych: dla tych znowuż, rozmiłowanych w bezmyślnych kalamburach i turlupinadach, komizm Szkoły żon był o wiele za wysokiego typu. Dalej bigotów, uświadomionych może przez Wykwintnisie, i czujnie strzygących uchem czy nie dosłyszą czegoś gorszącego. Jestto zresztą najzwyklejszym sposobem ubicia niewygodnego talentu, iż oskarża się go o „niemoralność“. Tym cenzorom musiała się niezbyt podobać owa parafraza nauk św. Grzegorza z Nazyansu, i „roztopiona smoła“ którą Arnolf straszy Anusię, i wreszcie niebezpieczny powiew apologji naturalnego instynktu idący od tej komedji.
Dodajmy — i bodaj czy to nie grało w tej kampanji najważniejszej roli — zawiści zawodowe: aktorów, konkurentów z Pałacu Burgundzkiego, też parę razy ukłutych przez Moliera a wściekłych o jego powodzenie; no i autorów, bądź pedantów, niezdolnych pogodzić się z tym swobodnym talentem, pląsającym śmiałą stopą wśród uświęconych prawideł, bądź poprostu zawistnych. Wreszcie, tryumf Moliera jest doraźnem zwycięstwem komedji nad tragedją: stąd, wśród tych co niechętnem patrzeli nań okiem, musiał się znaleźć najszlachetniejszy przedstawiciel owej tragedji, stary Corneille, już na schyłku, z bólem i zgorszeniem patrzący jak publiczność opuszcza jego starzejącą się Muzę, aby lecieć oklaskiwać „błazeństwa“ tego przybysza. Jeszcze bardziej nierad musiał być mały brat wielkiego pisarza, Tomasz Corneille, autor licznych tragedji i komedji heroicznych, cieszących się dotąd ogromnem powodzeniem: Molier zaczepił go w prost przejrzystą aluzją do zmiany nazwiska w Szkole żon[35], a teraz odmaluje go może potrosze w postaci Lyzidasa.
Szkoła żonstała się przedmiotem dyskusji we wszystkich salonach, mówiono o niej wszędzie, pisano. „Prasa“ wówczas była słabo rozwinięta; zastępowały ją broszury, pamflety, nawet utwory sceniczne: otóż, chodziły wieści, że gotują się utwory wymierzone w tę sztukę. Molier nie czekał: jak wszyscy wielcy strategicy, obronę zaczął ofenzywą. Napisał Krytykę szkoły żon.
O ile, jako utwór polemiczny, Krytyka szkoły żon jest partją rozegraną nadzwyczaj zręcznie, najzręczniejszem posunięciem w tej partji jest jej dedykacja. Poświęcając tę komedyjkę królowej-matce, osobie znanej z dewocji i surowych poglądów, oraz zapewniając sobie przyjęcie tej dedykacji, Molier paraliżował najniebezpieczniejszy z zarzutów. Z innemi zarzutami, natury bardziej literackiej, z łatwością da sobie radę.
Krytyka szkoły żon jest dla nas dokumentem niezmiernie interesującym, ponieważ pozwala nam wejrzeć w kształtowanie się nowoczesnej estetyki teatralnej, zwłaszcza komedjowej. Dla współczesnych „znawców“, nawykłych do szablonów, do marjonetek których maska wyrażała całą ich istotę, komedja taka jaką pojmował Molier była zbyt ludzką, zbyt złożoną aby ją mogli ogarnąć. Łatwiej było Molierowi trafić do śmiechu publiczności, niż do kanonów estetycznych literackich pedantów. Akcję, prostą, pomysłową, płynącą z charakterów, oczyszczoną z awanturniczych intryg, mieniono brakiem akcji; czyniono zarzut, iż „osoba komiczna w jednym szczególe może znów w innych okazać się przyzwoitym człowiekiem“; nie pojmowano, iż koncept niewybredny sam przez się może się stać tem lepszym przez charakterystykę osoby w której usta go autor wkłada. Wszystko to, i inne rzeczy, uświadamia Molier swej publiczności, dając w zarysie poetykę nowoczesnej komedji. Wyzwala smak publiczności z pod „fachowej“ tyranji pedantów, stawiając — zanadto może! — doraźne powodzenie jako jedyne kryterjum wartości dzieła. Dziś, powtarzam, wydaje się to nam aż za daleko posunięte, ale w owym czasie, w epoce Lyzidasów, Trissotinów i innych znachorów literackich udających iż posiedli monopol sekretów sztuki, było to zdrowem i dobrem. W epoce panowania rzekomych „trzech jedności“ Arystotelesa, z któremi tak mocował się i łamał Corneille w swoim Cydzie nie chcąc ich przekroczyć, Molier obala dogmat jakichś niezłomnych „prawideł“, równocześnie poddając się im jako rzeczy będącej poprostu wyrazem naturalnego rozsądku i smaku. Protestuje przeciw „niższości“ komedji wobec tragedji, śmiało rzucając wyzwanie które usprawiedliwią przyszłe arcydzieła. Ustala miejsce dla nowej komedji, takiej jak on ją pojmuje, broniąc jej z jednej strony od płaskiej „turlupinady“, z drugiej od sztuczności i „wydwarzania“ Wykwintniś. Broni się wreszcie przeciw zarzutom niemoralności.
Tutaj jedna uwaga. Dziwnem może się wydać zrazu, iż komedje Moliera winiono o niemoralność, podczas gdy słuchano bez śladu oburzenia komedji włoskich lub naśladowanych z włoskiego, o wiele grubszych i swobodniejszych w treści. Jednakże, był w tem instynkt; i nie można mu odmówić trafności. Tamte utwory, to były błahe igraszki, nie wchodzące w sferę istotnych pojęć o życiu, podczas gdy utwory Moliera przez swą głębię, prawdę życiową, przez lotność słowa, wnikały w tę sferę. Spokojny i oklaskiem darzony tryumf naturalnych instynktów nad wszelkim autorytetem u Moliera bardziej mógł zaniepokoić niż ślizkie i wyuzdane igraszki starej komedji, konwencjonalizmem swoim odcięte od współczesnego życia. Ta Szkoła żon w istocie mogła się stać szkołą: na naiwne pytanie Anusi: „Jakże z tem walczyć, z czego rozkosz sama płynie“, Molier nie znajduje odpowiedzi, ani teraz ani później. Czują to wszyscy wielcy moraliści, jak Bossuet, jak J. J. Rousseau, który też będzie grzmieć przeciw Molierowi. I ta część obrony Moliera — a wrócimy do tej kwestji przy Świętoszku — niezupełnie jest prowadzona z dobra wiarą: nie może on w niej wyrazić całej swojej myśli, lub może sam nie uświadamia sobie jej wszystkich konsekwencji.
Jako utwór literacki, jest Krytyka szkoły żon nowym dowodem genjuszu komedjowego Moliera. Stworzyć komedję z aktualnej dyskusji estetycznej, z rozmowy kilku osób siedzących w krzesłach, to nielada zadanie, i Molierowi zadanie to się udało. Dziś nawet, gdy poruszane w niej kwestje przebrzmiały, sztuczka ta zachowała swój wdzięk i żywotność. Przyjrzyjmy się, z jaką sztuką Molier bierze się do tego, jak umie wprowadzić każdą figurę: „wykwintnisia“ Klimena, mdlejąca, wykrzykująca; „markiz“, poprzedzony i przygotowany zabawnym epizodem ze służącym; Lyzidas, od pierwszego słowa wybornie skreślona sylweta próżnego i zawistnego pedanta. A sposób prowadzenia dyskusji, jak zwykle u Moliera traktowany muzycznie, rozłożony na instrumenty, nie dający ani przez chwilę wrażenia monotonji. Z jednej strony: Uranja, łagodna dobroć, zdrowy rozum, bierze udział w rozprawach jakby od niechcenia, nie chcąc ranić niczyjej miłości własnej. Główną część obrony bierze na siebie Dorant, przez którego przemawia Molier sam, bardzo zręcznie wkładając swoje słowa w „niefachowe“ usta; wreszcie Eliza (grała ją żona Moliera), sprytna, lekka, przekorna, dobija przeciwników udając ich partyzantkę, dobija zwłaszcza Lyzidasa, człowieka bądźcobądź niebylejakiego, wciągając go zręcznie w pułapkę, w towarzystwo markiza-przygłupka i śmiesznej Wykwintnisi. Te trzy osoby, Uranja, Eliza i Dorant, to stronnictwo Moliera; a przeciwnicy? postarał się o to, aby skupić na nich wszystkie śmieszności.
Krytyka szkoły żon jest, jako forma, utworem zupełnie oryginalnym, stworzonym od niechcenia na własny użytek; i tą drobnostką otworzył Molier nowe drogi teatrowi: do tego stopnia, iż, kiedy przeciwnicy będą mu chcieli odpowiedzieć (Boursault, Portret malarza), nie potrafią zdobyć się na nic innego, jak na bladą kopję Krytyki szkoły żon, napaścią swoją jeszcze oddając mimowolny hołd genjuszowi Moliera.




DO KRÓLOWEJ MATKI.

NAJJAŚNIEJSZA PANI!
Wiem dobrze, iż Waszej Królewskiej Miłości nic po naszych wszystkich dedykacjach, i że W. K. M. zwolniłaby nas z pewnością chętnie zarówno od tego hołdu jak od tych mniemanych względem niej obowiązków. Mimo to, ośmielam się poświęcić jej tę Krytykę szkoły żon: nie mogłem sobie odmówić tej drobnej sposobności, aby wyrazić W. K. M. radość z powodu tak szczęśliwego jej ozdrowienia, które w raca naszemu przywiązaniu największą i najlepszą władczynię, i pozwala spodziewać się dla niej długich lat niezamąconej pomyślności. A ponieważ każdy patrzy na rzeczy z punktu widzenia który mu jest najbliższy, cieszę się, wśród tego powszechnego wesela, iż danym mi jeszcze będzie zaszczyt rozerwania W. K. M.; jej, która osobą swoją dowodzi tak wymownie, że prawdziwa pobożność nie stoi w sprzeczności z godziwą rozrywką; która, z wyżyn swoich wzniosłych myśli i dostojnych zatrudnień, zniża się tak łaskawie do naszych uciech i widowisk, i nie wzdraga się na nich śmiać temi samemi usty, które tak żarliwie umieją modlić się do Boga. Krzepię, powtarzam, myśl swoją nadzieją tego zaszczytu; oczekuję tej chwili z największą niecierpliwością; i, skoro danem mi będzie cieszyć się tem szczęściem, będzie to największa radość, której mógł zaznać, Dostojna Pani,

WASZEJ KRÓLEWSKIEJ MIŁOŚCI

najniższy, najpowolniejszy i najwdzięczniejszy sługa

Molière.




OSOBY:

URANJA.
ELIZA.
KLIMENA.
MARKIZ.
DORANT.
LIZYDAS, poeta.
GALOPIN, lokajczyk.


Rzecz dzieje się w Paryżu w domu Uranji.

SCENA PIERWSZA.
URANJA, ELIZA.

URANJA: Cóż to, kuzynko, nie miałaś dziś gości?
ELIZA: Ani żywej duszy.
URANJA: Dziwne, doprawdy, że obie byłyśmy cały dzień tak osamotnione.
ELIZA: I mnie to dziwi, gdyż nie często się to zdarza. Wszak dom twój jest, chwała Bogu, przytułkiem dla wszystkich próżniaków z całego dworu.
URANJA: Przyznaję, że mi się poobiedzie wlokło dość powoli.
ELIZA: Mnie znów wydało się ono bardzo krótkiem.
URANJA: Widać piękne dusze, kuzynko, smakują w samotności.
ELIZA: Za „piękne dusze“ dziękuję uniżenie; wiesz dobrze, że to nie jest cel mych ambicyj.
URANJA: Co do mnie, wyznaję że lubię towarzystwo.
ELIZA: I ja lubię, ale z pewnym doborem; toteż, nadmiar nudnych i głupich wizyt które trzeba wycierpieć wśród ogólnej liczby, jest często przyczyną, że najlepiej czuję się w samotności.
URANJA: To zbyt wielka wybredność, cierpieć jedynie ludzi przesianych przez sito.
ELIZA: A za daleko idąca pobłażliwość znosić, bez różnicy, wszelkie towarzystwo.
URANJA: Towarzystwo rozumnych sprawia mi przyjemność, głupcy znowuż mnie bawią.
ELIZA: Cóż, kiedy ich głupota zmienia się nazbyt prędko w nudę: już za drugiem widzeniem większość tych figur przestaje być zabawną. Ale, skoro mowa o głuptasach, nie chciałabyś mnie uwolnić od swego uprzykrzonego markiza? Myślisz mi go zawsze zostawiać na karku i sądzisz że mogę bez końca trawić jego wiekuiste turlupinady?[36]
URANJA: Ten sposób żartu jest teraz w modzie; dwór chętnie się bawi przedrzeźnianiem tego języka.
ELIZA: Tem gorzej dla tych którzy to czynią i silą się, od rana do nocy, paplać tą zakazaną gwarą. Ładna zabawa, doprawdy, aby w salonach Luwru odgrzewano stare dwuznaczniki, zbierane w błocie Hal albo placu Maubert! Ładny mi sposób żartowania dla wykwintnego dworu, i wiele zaiste dowcipu zdradza człowiek, który mi powiada: pani, jesteś pani na Placu królewskim, a każdy może panią oglądać o trzy mile z Paryża, gdyż każdy widzi panią z dobrej woli; niby że Dobra Wola[37] jest to wioska, położona o trzy mile od Paryża! Czy to nie jest bardzo dworskie i bardzo dowcipne? I ten kto wymyśli tak wykwintny kalambur, czyż nie ma prawa chlubić się taką zdobyczą?
URANJA: To też nikt nie podaje go za coś dowcipnego, i każdy, naśladując tę gwarę, sam doskonale odczuwa jej śmieszność.
ELIZA: Tem gorzej więc, że się sili mówić niedorzeczności i płodzić liche koncepta z całą świadomością. Tacy jeszcze mniej w mych oczach zasługują na usprawiedliwienie, i, gdyby mi danem było sądzić o tem, wiem dobrze, nacobym skazała wszystkich panów turlupinków.
URANJA: Porzućmy przedmiot, który może bierzesz zbyt gorąco. Nie uważasz, że Dorant coś się spóźnia na kolację.
ELIZA: Może zapomniał, i...



SCENA DRUGA.
URANJA, ELIZA, GALOPIN.

GALOPIN: Klimena pyta, proszę pani, czy pani przyjmuje.
URANJA: Boże! Cóż za wizyta!
ELIZA: Skarżyłaś się na samotność: niebo karze cię za to.
URANJA: Spiesz, niech prędko powiedzą że mnie niema.
GALOPIN: Kiedy już powiedziano, że pani jest.
URANJA: Cóż za głupiec się z tem wyrwał?
GALOPIN: Ja, proszę pani.
URANJA: Przeklęty niedźwiadek! Ja cię nauczę odpowiadać za mnie z własnego rozumu i bez pytania!
GALOPIN: Pójdę powiedzieć, proszę pani, że pani woli nie być.
URANJA: Czekaj, niezdaro, i wprowadź, skoro już głupstwo się stało.
GALOPIN: Jeszcze jest na ulicy: rozmawia z jakimś panem.
URANJA: Ach, kuzynko, jakże nie w porę spada mi ta wizyta!
ELIZA: To prawda, jestto osoba z natury nieco uprzykrzona; co do mnie, miałam do niej zawsze głębokie obrzydzenie i, z przeproszeniem jej dostojeństwa, uważam ją za najgłupszą gęś ze wszystkich, jakie kiedykolwiek siliły się na rozum.
URANJA: Przydomek może nieco ostry.
ELIZA: Nie, nie, daj pokój, zasłużyła nań w zupełności, i na więcej może, gdyby przyszło wymierzyć pełną sprawiedliwość. Czy istnieje osoba, bardziej niż ona odpowiadająca temu, co nazywamy wykwintnisią[38], i to w najgorszem znaczeniu tego słowa?
URANJA: Jednakże ona broni się przed tą nazwą.
ELIZA: Prawda. Broni się przed nazwaniem, ale nie przed rzeczą samą, bo jest nią od stóp aż do głowy i do tego największą mizdrzalską pod słońcem. Robi wrażenie, że całe jej ciało jest na zawiasach; biodra, ramiona, głowa poruszają się jedynie za pociśnięciem sprężyny. Przytem, ten sposób mówienia spieszczony, omdlewający, te minki, ta buzia w ciup! a dopieroż jak przewraca oczami aby wydały się większe...
URANJA: Nie tak gwałtownie! gdyby usłyszała przypadkiem...
ELIZA: Nie, nie, jeszcze jest daleko. Pamiętam doskonale ów wieczór, na którym tak koniecznie chciała poznać Damona, dla rozgłosu którym cię cieszy on i jego sztuki. Znasz go przecie, i wiesz, jak jest z natury oporny w rozmowie. Zaprosiła go na kolację jako znakomitość, i jeszcze nigdy nie miał tak niemądrej miny, niż wówczas, wśród pół tuzina ludzi których nim chciała uraczyć, patrzących nań z wytrzeszczonemi oczyma, jak na osobę która powinna zupełnie inaczej wyglądać niż zwykli śmiertelnicy. Myśleli, że on jest tam poto, aby raczyć całe towarzystwo samemi dowcipami; że każdy wyraz, który wychodzi z jego ust, winien zawierać coś nadzwyczajnego; że powinien co słowo robić kalambury i prosić o szklankę wina kunsztownym epigramem. Ale zawiódł ich mocno swem upartem milczeniem, i równie mało przypadł pani domu do smaku co ona mnie[39].
URANJA: Cicho już; muszę iść ją witać w progu.
ELIZA: Jeszcze słówko. Chciałabym ją wydać za markiza, o którym mówiłyśmy właśnie. Ładna byłaby para: turlupinek i wykwintnisia!
URANJA: Będziesz ty raz cicho! Już idzie.


SCENA TRZECIA.
KLIMENA, URANJA, ELIZA, GALOPIN.

URANJA: Ach, i czemuż tak późno...?
KLIMENA: Przez litość, droga, każ mi podać jakie krzesło.
URANJA do Galopina: Fotel, prędko.
KLIMENA: A ch, Boże!
URANJA: Cóż się stało?
KLIMENA: Już nie mogę.
URANJA: Co pani jest?
KLIMENA: Serce mi ustaje.
URANJA: Może wapory?
KLIMENA: Nie.
URANJA: Może rozsznurować?
KLIMENA: Nie, Boże, nie. Och!
URANJA: Cóż to więc za cierpienie i odkąd pani tak dolega?
KLIMENA: Przeszło od trzech godzin, a nabawiłam się go w Palais-Royal.
URANJA: Jakto!
KLIMENA: Za karę za moje grzechy widać, poszłam zobaczyć tę lichą ramotę: Szkołę żon. Dotąd czuję ściskanie koła serca. Sądzę, że się go nie pozbędę przez jakie dwa tygodnie.
ELIZA: Patrzcie państwo, jak to człowiek ani wie kiedy nań spadnie choroba.
URANJA: Ja i kuzynka musimy mieć zatem jakąś odrębną naturę, gdyż byłyśmy przedwczoraj na tej sztuce i wróciłyśmy do domu zdrowe i rzeźkie jak nigdy.
KLIMENA: Jakto! widziałyście?
URANJA: Tak, i wysłuchałyśmy od początku do końca.
KLIMENA: I nie przyprawiło cię to o konwulsje, droga?
URANJA: Nie jestem tak delikatnego zdrowia, chwała Bogu. Zdaje mi się, że ta komedja raczej byłaby zdolna uleczyć kogoś, niż przyprawić o chorobę.
KLIMENA: Ach, Boże, co pani mówi? możeż taki sąd powstać w umyśle, posiadającym należycie ubezpieczoną hipotekę zdrowego rozsądku? Możnaż, jak pani czyni, bezkarnie kruszyć kopie z istotną prawdą? I, jeżeli chcemy być sprawiedliwi, istniejeż umysł tak zgłodniały ladajakiego błazeństwa, aby mógł sobie podobać w niedorzecznościach, któremi ta sztuka jest naszpikowana. Co do mnie, wyznaję, że nie mogłam się dosmakować ani jednego ziarnka soli w tem wszystkiem. Owe bociany wydały mi się szczytem złego smaku; ciastko ze śmietaną przyprawiło mnie o mdłości, a już przy zupie, myślałam że dostanę wymiotów.
ELIZA: Mój Boże, jak to wszystko jest wykwintnie powiedziane! Zdawało mi się, że to wcale dobra sztuka, ale wymowa pani jest tak przekonywująca, umie przedstawić każdą rzecz w sposób tak powabny, że, wbrew własnym uprzedzeniom, trzeba się wkońcu przychylić do twego zdania.
URANJA: Co do mnie, nie jestem taka ustępliwa; jeśli mam mówić szczerze, uważam tę komedję za jedną z najzabawniejszych, jakie wyszły z pod pióra jej autora.
KLIMENA: Ach, męki przechodzę, doprawdy, słuchając takiego mniemania; nie uwierzy pani, jak mnie dotkliwie boli taka opaczność poglądu. Godziż się osobie o pewnym poziomie znajdować uciechę w sztuce, która obraża na każdym kroku wstydliwość i kala wyobraźnię?
ELIZA: Cóż za śliczne sposoby wysłowienia się! Doprawdy, na polu krytyki nielada z pani szermierz, i żal mi, w istocie, biednego Moliera, że naraził się na jej niełaskę!
KLIMENA: Wierzaj mi, droga, odmień zawczasu zapatrywanie, i jeśli, dbasz o dobrą sławę, nie zdradzaj się przed nikim, że ci się ta komedja podobała.
URANJA: Ależ ja zupełnie nie widzę, co pani w tej sztuce znalazła obrażającego wstydliwość?
KLIMENA: Och! wszystko, niestety! mniemam, że uczciwej kobiecie nie godzi się oglądać bez sromu tej komedji, tyle w niej odkryłam sprośnych i nieobyczajnych rzeczy.
URANJA: Widocznie chyba posiadasz, na dostrzeganie sprośności, jakiś zmysł którego innym ludziom nie stało; gdyż, co do mnie, nie dopatrzyłam się niczego podobnego.
KLIMENA: Chyba nie chciałaś się dopatrzyć, bo trzeba przyznać, że wszystkie plugastwa podane są w tej sztuce bez najmniejszych osłonek. Ani najlżejszą pokrywką autor nie trudził się ich złagodzić; najśmielsze oczy muszą się czuć obrażone ich nagością.
ELIZA: Och!
KLIMENA: Hi, hi, hi.
URANJA: Ależ wreszcie, jeżeli łaska, może mi pani wskaże coś z tych sprośności o których powiadasz.
KLIMENA: Ach, czyż trzeba jeszcze wskazywać?
URANJA: Zapewne. Proszę, chciej pani wymienić bodaj jedno z miejsc które cię tak uraziły?
KLIMENA: Trzebaż szukać innego niż scena Anusi, w której powiada co jej wziął Horacy?
URANJA: I cóż w tem nieobyczajnego?
KLIMENA: Och!
URANJA: Proszę, chciej powiedzieć?
KLIMENA: Pfe!
URANJA: Ależ wreszcie?
KLIMENA: Cóż tu można jeszcze powiedzieć?
URANJA: Co do mnie, nic zgoła nie widzę.
KLIMENA: Tem gorzej.
URANJA: Ja sądzę, że tem lepiej. Oglądam rzeczy z tej strony z której mi je pokazują i nie odwracam ich, aby się doszukiwać czego nie trzeba.
KLIMENA: Uczciwość niewieścia.
URANJA: Uczciwość niewieścia nie zasadza się na strojeniu minek. Niema żadnej potrzeby chcieć zawstydzać cnotą osoby naprawdę cnotliwe. Przesada w tym przedmiocie gorszą jest niż w jakimkolwiek innym. Nie znam nic śmieszniejszego nad ową nadmierną drażliwość, która wszystko bierze z najgorszej strony, podsuwa występne znaczenie najniewinniejszym słowom i uraża się o sam cień cienia. Wierzaj mi, takie mizdrzenia nic nie przydają kobiecie w ludzkiem poważaniu. Przeciwnie, ich niezrozumiała surowość i udane zgorszenie pobudzają każdego do tem ostrzejszej oceny własnego ich życia. Każdy zachwycony jest, jeśli znajdzie w nich coś czemuby można przyganić. Ot, naprzykład i kiedyś, na przedstawieniu tej sztuki, znalazło się, naprzeciw naszej loży, parę kobiet, które, dzięki minom jakie stroiły przez cały czas komedji, dzięki ciągłym odwracaniom głowy i zasłanianiom twarzy, sprawiły to, iż, ze wszystkich stron, szeptano sobie do ucha o ich przeróżnych figielkach o których niktby inaczej nie wspomniał. Doszło do tego, iż wreszcie, któryś z lokai wykrzyknął głośno, że uszy ich są o wiele wstydliwsze, niż cała reszta.
KLIMENA: Zatem, trzebaby na tej sztuce być ślepym i udawać że się nic nie widzi.
URANJA: Nie trzeba tylko widzieć tego, czego niema.
KLIMENA: A ja jeszcze raz twierdzę, że paskustwa wprost do oczu skaczą.
URANJA: A ja znów w żaden sposób nie mogę się na to zgodzić.
KLIMENA: Jakto! więc nie obraża najwyraźniej skromności naszej to co mówi Anusia?
URANJA: Oczywiście, nie. Nie mówi ani słowa, któreby, samo w sobie, było choć trochę nieprzystojne; a jeżeli pani chce się dopatrywać tam czegoś innego, to pani dopuszczasz się sprosności, nie ona, skoro Anusia mówi jedynie o wstążeczce którą jej zabrano.
KLIMENA: Ach, już my wiemy, co to jest ta wstążeczka, i owo coś[40], na którem urywa, nie jest tam od parady. Przy tem coś, nasuwają się myśli dosyć osobliwe. To coś bardzo a bardzo mi się nie podoba: cobądźby pani mogła powiedzieć, nie będziesz w stanie obronić bezczelności tego coś.
ELIZA: Co prawda to prawda, kuzynko; trzymam z panią przeciw temu coś. To coś jest bezczelne w najwyższym stopniu; źle czynisz, w istocie, usiłując bronić jeszcze tego coś.
KLIMENA: Jest tu, doprawdy, obscenja[41] zbyt daleko posunięta.
ELIZA: Jak się wymawia słowo którego pani użyła?
KLIMENA: Obscenja, pani.
ELIZA: Ach, Boże! obscenja. Nie wiem wprawdzie co to słowo ma oznaczać, ale wydaje mi się w prost zachwycające.
KLIMENA: Widzi pani, własna jej kuzynka bierze moją stronę.
URANJA: Ech, Boże, to pleciuga, która co innego mówi, a co innego myśli. Niech jej pani nadto nie ufa, proszę mi wierzyć.
ELIZA: Och, jakaś ty niedobra, aby podawać w podejrzenie moją szczerość. Jakże jabym wyglądała, gdyby pani chciała uwierzyć temu co jej podsuwasz! Czyż w istocie zechce mnie pani tak pokrzywdzić aby mieć to mniemanie?
KLIMENA: Nie, nie. Nie zważam na to co ona mówi i sądzę że pani jesteś szczerszą niż pani Uranja chce mi dać do zrozumienia.
ELIZA; O, jak słusznie pani czyni i jak sprawiedliwie mnie sądzisz, wierząc że cię uważam za osobę najbardziej uroczą pod słońcem, że przejmuję się wszystkiemi pani uczuciami i jestem oczarowana każdem wyrażeniem które wyjdzie z twych ustek!
KLIMENA: Ach, ja mówię przecie wszystko tak poprostu!
ELIZA: Właśnie to, droga pani, że wszystko u pani jest takie naturalne. Twoje słowa, ton, spojrzenia, chód, postępowanie i sposób ubierania się, mają w sobie coś niezmiernie dystyngowanego, coś co każdego musi ująć. Chłonę panią w siebie oczami i uszami; jestem tak pełna pani, że staram się poprostu małpować panią i naśladować we wszystkiem.
LUMENA: Pani chyba dworuje sobie ze mnie.
ELIZA: Przepraszam panią; któż śmiałby sobie z pani dworować?
KLIMENA: Daleko mi do tego, abym była wzorem godnym naśladowania.
ELIZA: Ależ owszem, przeciwnie!
KLIMENA: Pani chce mi pochlebiać.
ELIZA: Ależ, broń Boże.
KLIMENA: Niech mnie pani oszczędza, błagam.
ELIZA: Ja też oszczędzam panią, i nie mówię ani połowy tego co o niej myślę.
KLIMENA: Ach, Boże, dajmy już pokój, błagam. Wprawia mnie pani w zawstydzenie doprawdy zbyt kłopotliwe. Do Uranji Zatem, ma nas pani dwie przeciw sobie; że zaś upór zgoła nie przystoi osobie tak rozumnej...



SCENA CZWARTA.
MARKIZ, KLIMENA, URANJA, ELIZA, GALOPIN.

GALOPIN w progu: Proszę, niech się pan zatrzyma.
MARKIZ: Ty mnie chyba nie poznajesz.
GALOPIN: Owszem, poznaję, ale i tak pan nie wejdzie.
MARKIZ: Cóżto za brewerje, trutniu mały!
GALOPIN: Tak się nie godzi wchodzić do kogoś przemocą.
MARKIZ: Chcę odwiedzić panią.
GALOPIN: Powiadam, że niema jej w domu.
MARKIZ: Przecież tu siedzi.
GALOPIN: Prawda, siedzi; ale i tak jej niema w domu.
URANJA: O cóż to chodzi, markizie?
MARKIZ: To lokaj łaskawej pani udaje tu głupiego.
GALOPIN: Powiadam temu panu, że pani niema, a on i tak nie chce odstąpić.
URANJA: I czemuż mówisz panu, że mnie niema?
GALOPIN: Kiedyś mnie pani zburczała, jak mu powiedziałem, że pani jest.
URANJA: Patrzcie tego niezdarę! Proszę pana, panie markizie, nie wierz ani słowa temu co on mówi. Ten mały roztrzepaniec musiał pana wziąć za kogo innego.
MARKIZ: Tak też zrozumiałem, pani, i, gdyby nie szacunek dla jej osoby, nauczyłbym go poznawać osoby mego pokroju.
ELIZA: Kuzynka jest panu bardzo obowiązana za jego względność.
URANJA do Galopina: Prędko, krzesło, mały nicponiu.
GALOPIN: Alboż nie stoi?
URANJA: Przysuń bliżej. Galopin popycha niechętnie krzesło i wychodzi.


SCENA PIĄTA.
MARKIZ, KLIMENA, URANJA, ELIZA.

MARKIZ: Pani służący coś nie łaskaw na moją osobą.
ELIZA: Toby świadczyło o jego złym smaku.
MARKIZ: Widocznie ponoszą koszta mego niepoczesnego wyglądu. Śmieje się. He, he, he.
ELIZA: Z wiekiem nauczy się lepiej poznawać na ludziach.
MARKIZ: O czem rozmawialiście państwo, gdy wam przerwałem?
URANJA: Mówiliśmy o Szkole żon.
MARKIZ: Idą właśnie prosto z tej komedii.
KLIMENA: I cóż, markizie, jakże znajdujesz tą sztuczką?
MARKIZ: Bezecną w najwyższym stopniu.
KLIMENA: O, jakże mnie to cieszy!
MARKIZ: Najlichsza ramota pod słońcem. Cóż u djabła! toć ledwo miejsce udało mi się dostać! Myślałem że mnie uduszą; w życiu tyle mi się nie nadeptano po nogach. Patrzcie, w jakim są stanie moje krezki u pludrów i wstążki, o: proszę!
ELIZA: Prawda, to woła o pomstą na Szkołę żon i potępia ją pan z całą słusznością.
MARKIZ: Jeszcze nie widziałem podobnie lichej komedji.
URANJA: A, otóż i Dorant.


SCENA SZÓSTA.
DORANT, KLIMENA, URANJA, ELIZA, MARKIZ.

DORANT: Siedźcież państwo, proszę, i nie przerywajcie sobie. Dotknęliście przedmiotu, który, od czterech dni, jest prawie wyłączną treścią rozmów wszystkich salonów. Nic zabawniejszego niż owe najróżnorodniejsze sądy, które się spotyka. Doprawdy, zdarzyło mi się słyszeć, jak jedni ludzie najostrzej potępiali tę komedję za te same rzeczy, które znów innym zdawały się godne najwyższej pochwały.
URANJA: Właśnie pan markiz krytykuje sztukę bardzo surowo.
MARKIZ: To prawda. Uważam, że jest ohydna, do licha! ohydna, ohydna w najwyższym stopniu, co się nazywa ohydna.
DORANT: A mnie znów, markizie, wydaje się twój wyrok ohydnym.
MARKIZ: Jakto, kawalerze, czyżbyś, doprawdy, miał zamiar bronić tej sztuki?
DORANT: Tak, mam zamiar jej bronić.
MARKIZ: A ja ci ręczę, że jest ohydna.
DORANT: Nie widzę dostatecznego zabezpieczenia by przyjąć taką porękę. Ale, markizie, z jakiej przyczyny, jeśli łaska, komedja ta jest...?
MARKIZ: Dlaczego jest ohydna?
DORANT: Tak.
MARKIZ: Jest ohydna, ponieważ jest ohydna.
DORANT: Po takim wyroku, niema co więcej mówić; proces skończony. Ale, przynajmniej, pouczże nas i powiedz jakie braki w niej odkryłeś.
MARKIZ: Cóż ja wiem? nawet nie zadałem sobie trudu aby jej wysłuchać; wiem tylko, że w życiu nie zdarzyło mi się widzieć czegoś równie nędznego, a Dorylas, koło którego siedziałem, również był mego zdania.
DORANT: Autorytet wcale poważny; masz się w istocie na kogo powoływać!
MARKIZ: Wystarczy tylko słyszeć te ustawiczne salwy śmiechu, któremi parter wybucha raz po raz. Nie trzeba więcej, aby mnie przekonać że sztuka nic nie warta.
DORANT: Zatem, należysz, markizie, do tych wykwintnisiów, którzy nie chcą przypuścić, aby parter mógł w czemkolwiek objawiać zdrowy rozsądek i którzyby wstydzili śmiać się wraz z nim, choćby rzecz była najzabawniejsza? Kiedyś widziałem w teatrze jednego z naszych przyjaciół, który się tem poprostu wydał na pośmiewisko. Wysłuchał całej sztuki z obliczem pełnem ponurej powagi; wszystko co weseliło innych, tembardziej zachmurzało jego czoło. Przy każdym wybuchu śmiechu wzruszał ramionami i spoglądał na parter z wyrazem litości; niekiedy nawet, rzucając nań wzrok pełen obrzydzenia, odzywał się głośno: „Śmiejcież się, śmiejcie, wy tam z parteru!“ Te dąsy naszego przyjaciela, to była istna druga komedja! Z całą uprzejmością zaimprowizował ją zgromadzeniu i wszyscy zgodzili się że niepodobna jej lepiej odegrać. Dowiedz się, drogi markizie, proszę cię, i innych też wraz z tobą, że niema w teatrze miejsca wyznaczonego na zdrowy rozsądek i że różnica pół-ludwika w złocie a sztuki piętnasto-susowej nie ma nic wspólnego z przywilejem dobrego smaku. Równie na stojącem jak siedzącem miejscu można wydać fałszywy sąd o sztuce. Owszem, biorąc rzecz ogólnie, uważam sąd parteru za wcale godny zaufania, z tej przyczyny, iż między jego publicznością znajduje się sporo osób zdolnych osądzić komedję wedle wszelkich prawideł, inni zaś sądzą ją według najlepszego sposobu, to znaczy dając się wziąć samej rzeczy, i nie przynosząc z sobą ani ślepego uprzedzenia, ani zgóry powziętych uwielbień, ani śmiesznej wybredności.
MARKIZ: Zatem, kawalerze, występujesz, jednem słowem, jako obrońca parteru. Na honor! cieszy mnie to wielce; nie omieszkam mu oznajmić, iż może cię zaliczyć do swoich przyjaciół. He, he, he.
DORANT: Śmiej się, ile ci się podoba. Ja jestem przyjacielem zdrowego rozsądku, a drażnią mnie urojenia móżdżków naszych markizów de Mascarille. Do wściekłości mnie doprowadzają ludzie ośmieszający się samochcąc, mimo swego stanowiska. Tacy wydają sąd o wszystkiem i rozprawiają śmiało o każdej rzeczy, nie mając o niej najmniejszego pojęcia; przysłuchując się komedji, wydają okrzyki zachwytu przy najsłabszych ustępach, a nie mrugną nawet w miejscach które są naprawdę coś warte; patrząc na obraz lub słuchając muzyki, zarówno chwalą jak i ganią wszystko najopaczniej, chwytają gdzie mogą terminy sztuki, chcąc sobie przywłaszczyć jej znawstwo, przyczem nieodmiennie kaleczą te terminy i stosują je najfałszywiej w świecie. Ech, do kata! panowie, milczelibyście lepiej. Skoro Bóg nie użyczył wam znajomości przedmiotu, nie wystawiajcież się na drwinki tych którzy słuchają waszych rozpraw, i pomnijcie, że, siedząc cicho, uchodzilibyście może za tęgie głowy.
MARKIZ: Tam do licha, kawalerze, zaczynasz mi coś z tonu, który...
DORANT: Mój Boże, markizie, przecież ja tego nie mówię do ciebie. Mówię do owego tuzina paniczów, którzy kompromitują cały dwór swem błazeństwem i utwierdzają wśród pospólstwa zdanie, że my wszyscy jesteśmy tacy. Co do mnie, o ile tylko zdołam, chcę się oczyścić z tego podejrzenia; toteż będę drwił z nich póty przy każdej sposobności, póki wreszcie nie nabiorą rozsądku.
MARKIZ: Powiedz mi, proszę, kawalerze, czy uważasz Lizandra za rozumnego człeka?
DORANT: Z pewnością, i bardzo.
URANJA: To rzecz, której nie da się zaprzeczyć.
MARKIZ: Spytajżeż go, co sądzi o Szkole żon; zobaczysz, że mu się nie podoba.
DORANT: Ech, Boże, iluż znam ludzi, których sąd zaćmiony jest zbytkiem inteligencji! źle widzą rzeczy, chcąc widzieć za dobrze; sprawiłoby im wprost przykrość zgodzić się w zdaniu z drugimi, gdyż, przez to, pozbawiliby się chwały wydania pierwszego wyroku.
URANJA: To prawda. Kto jak kto, ale nasz przyjaciel z pewnością należy do takich. Chce być pierwszym który wydaje opinję, drudzy zaś winni z uszanowaniem czekać jego werdyktu. Pochlebna ocena która uprzedziła jego własną, stanowi zamach na powagę jego znawstwa: toteż mści się bezwłocznie, przerzucając się na stronę przeciwnego zdania. Chce, aby zasięgano jego sądu we wszystkich rzeczach smaku; jestem pewna, że, gdyby autor pokazał mu komedję przed wystawieniem, podobałaby mu się niezmiernie.
MARKIZ: A cóż powiecie na markizę Aramintę, która wszędzie nazywa tę sztukę potworną i jawnie głosi, iż ścierpieć nie może bezeceństw od których się tam roi?
DORANT: Powiem, że to jest godne roli którą przybrała. Są osoby, które stają się śmieszne przez to, że chcą być nadto czcigodne. Jakkolwiek skądinąd nie brak jej rozsądku, poszła wszelako nieszczęśliwą drogą osób, które, w miarę jak postępują w lata, chciałyby czemś zastąpić to co tracą, i myślą że pozór przesadnej wstydliwości obstoi za minioną młodość i urodę. Ta pani doprowadziła tę sztukę do ostatecznych granic; skrupuł jej odkrywa bezeceństwa tam, gdzie nikomu się o nich nie śniło. Powiadają, że drażliwość jej posuwa się aż do kaleczenia naszego języka: nie istnieje prawie słowo, któremuby surowość tej damy nie chciała okroić głowy lub ogona, a to dla nieprzyzwoitych zgłosek, mieszczących się w tych wyrazach.
URANJA: Ależ masz język, kawalerze!
MARKIZ: Słowem, kawalerze, mniemasz iż bronisz sztuki, starając się ośmieszyć tych którym się ona nie podoba.
DORANT: Bynajmniej; uważam tylko, że dama ta gorszy się conajmniej zbytecznie...
ELIZA: Powoli, kawalerze! Mogłyby się znaleźć i inne osoby, dzielące te same zapatrywania.
DORANT: To wiem przynajmniej, że nie pani; wówczas bowiem gdy panią widziałem w teatrze...
ELIZA: To prawda; później jednak zmieniłam zdanie; wskazując Klimenę: pani umie popierać swe zapatrywania tak przekonywującemi argumentami, że przeciągnęła mnie zupełnie.
DORANT do Klimeny: Och, przepraszam; jeśli sobie pani życzy, gotów jestem, z szacunkiem dla niej, odwołać wszystko, com powiedział przed chwilą.
KLIMENA: Nie z szacunku dla mnie, ale z szacunku dla słuszności: skoro się bowiem dobrze zastanowić, sztuka ta poprostu nie wytrzymuje krytyki. Nie pojmuję...
URANJA: Ach, otóż i poeta, pan Lizydas, zjawia się w samą porę. Panie Lizydasie, niech pan będzie łaskaw przysunąć sobie krzesło i siąść tu koło nas.


SCENA SIÓDMA
LIZYDAS, KLIMENA, URANIA, ELIZA, DORANT, MARKIZ.

LIZYDAS: Raczy pani darować, że przybywam nieco późno; ale musiałem czytać dziś u margrabiny wiadomą pani sztukę; pochwały zaś, któremi mnie obsypano, zatrzymały mnie przeszło o godzinę dłużej, niż było w moim zamiarze.
ELIZA: Pochwały mają swój czar, z którego trudno jest wyrwać się autorowi.
URANJA: Niechże pan siada, panie Lizydasie, odczytamy pańską sztukę po kolacji.
LIZYDAS: Wszyscy, którzy byli tam zebrani, mają się stawić na pierwszem przedstawieniu i obiecali mi dopełnić wiernie obowiązku.
URANJA: Chętnie wierzę. Ale, jeszcze raz proszę, niech pan będzie łaskaw siadać. Jesteśmy właśnie przy temacie, o którym radabym pomówić dłużej.
LIZYDAS: Sądzę, że pani również zechce zatrzymać lożę.
URANIJA: Zobaczymy. Prowadźmyż dalej dysputę.
LIZYDAS: Zwracam uwagę, że już prawie wszystkie pozamawiane.
URANJA: Tak? to bardzo ładnie. Doprawdy, w samą porę zjawił mi się pan z odsieczą; wszyscy tu spiknęli się przeciw mnie.
ELIZA do Uranji, wskazując Doranta; Kawaler opowiedział się zrazu po twojej stronie, ale teraz, wskazując Klimenę: kiedy wie, że pani stoi na czele przeciwnej partji, sądzę, że nie zostało ci nic, jak się obejrzeć za innym poplecznikiem.
KLIMENA: Nie, nie; nie chciałabym aby kawaler sprzeniewierzył się kuzynce pani, i pozwalam aby sąd jego stanął po stronie zgodnej z sercem.
DORANT: Wdzięczny za pozwolenie, spróbuję przeto dalej bronić sprawy.
URANIA: Ale, przedtem jeszcze, dowiedzmy się o sądzie pana Lizydasa.
LIZYDAS: W jakimż przedmiocie, pani?
URANJA: Szkoły żon.
LIZYDAS: Och! Och!
DORANT: Cóż pan mniema?
LIZYDAS: Trudno mi coś powiedzieć w tej kwestji; wiadomo państwu, że nam autorom nie przystało mówić o dziełach kolegów inaczej, jak tylko z największą oględnością.
DORANT: Ale przecież, tak, między nami, co sądzisz o tej komedji?
LIZYDAS: Ja, panie kawalerze?
URANJA: Niech pan szczerze powie swoje zdanie.
LIZYDAS: Mnie się ona bardzo podobała.
DORANT: Szczerze?
LIZYDAS: Najszczerzej. Czemużby nie. Czyż to nie jest, doprawdy, najpiękniejsza sztuka pod słońcem?
DORANT: Hm, hm! filut z pana, panie Lizydasie; nie mówisz tego co myślisz.
LIZYDAS: Daruje pan...
DORANT: Mój Boże, ja pana znam. Nie grajmy w ślepą babkę.
LIZYDAS: Ja, panie?
DORANT: Widzę doskonale, że pochwały, które pan oddaje sztuce, płyną jedynie z rycerskości, i że, w głębi, godzisz się ze zdaniem wielu osób, które uważają ją wprost za lichotę.
LIZYDAS: He, he, he.
DORANT: No, przyznaj pan, że niewiele jest w gruncie na tej całej komedji?
LIZYDAS: To prawda, że u znawców nie spotkała się z przychylną oceną.
MARKIZ: Na honor, kawalerze, otóż masz! dostało ci się za twoje przycinki! Ha, ha, ha, ha!
DORANT: Użyj sobie, kochany markizie, użyj.
MARKIZ: Widzisz, że ludzi świadomych rzeczy mamy po naszej stronie.
DORANT: To prawda. Sąd pana Lizydasa jest głosem którego nie można lekceważyć. Ale pan Lizydas zechce mi wybaczyć, że i tak jeszcze nie uważam się za pobitego, i, skoro miałem dość śmiałości aby bronić swego zdania wskazując Klimenę: przeciw sądowi pani, nie weźmie mi za złe, że będę się starał zwalczać i jego mniemanie.
ELIZA; Jakto! masz przeciw sobie panią, pana markiza i pana Lizydasa, i jeszcze śmiesz się opierać? Fe, to już doprawdy, w złym guście!
KLIMENA: Co do mnie, pojąć nie mogę, jak człowiek rozumny może się podejmować obrony niedorzeczności, któremi ta sztuka jest przepełnioną.
MAKRIZ: Niech mnie Bóg skarze, pani, jeśli to nie jest skończona ramota od początku do końca.
DORANT: To łatwo powiedzieć, markizie. Nic wygodniejszego, niż załatwić się z kwestją w ten sposób; nic nie widzę pod słońcem, coby się mogło ostać przed samowładztwem twych wyroków.
MARKIZ: Do kata! aktorzy z innych teatrów, którzy byli na tej sztuce, wymyślali na nią co tylko się zmieści.
DORANT: A, już nie mówię ani słowa. Masz słuszność, markizie. Skoro inni aktorzy na nią wygadują, trzeba im wierzyć, oczywiście. To wszystko ludzie niezmiernie światli i sądzą z całą bezinteresownością. Nie mam już nic do powiedzenia; poddaję się.
KLIMENA: Poddawaj się, kawalerze, czy nie, to wiem, że nie wmówisz we mnie, bym miała cierpieć wszystkie nieprzyzwoitości zawarte w tej sztuce, również jak i jej uniżające wycieczki przeciw kobietom.
URANJA: Co do mnie, ani mi w głowie urażać się i brać cośkolwiek z tego do siebie. Tego rodzaju satyry mierzą jedynie w obyczaje, w osoby zaś mogą trafić jedynie przez odbicie. Nie stosujmyż sami do siebie rysów ogólnej krytyki, i korzystajmy, jeżeli potrafimy, z lekcji, nie zdradzając się iż bierzemy ją osobiście. Na komiczne obrazy, które pokazuje nam teatr, winno się patrzeć bez gniewu i bez zgryźliwości. To są zwierciadła publiczne, przed któremi nigdy nie trzeba przyznawać że się widzi własną osobę; sam się dobrowolnie pomawia o jakąś wadę, kogo gorszy jej krytyka.
KLIMENA: Co do mnie, nie biorę bynajmniej tych rzeczy osobiście. Sądzę, że życie moje jest tego rodzaju, iż nie potrzebuję się obawiać, aby ktoś do mnie odnosił portrety lekko prowadzących się kobiet, o których mowa w tej sztuce.
ELIZA: To pewna, łaskawa pani, że nikt pani tam szukać nie będzie. Sposób życia pani jest dość znany; nie może być dwóch zdań o tem.
URANJA do Klimeny: Toteż i ja, pani, nie powiedziałam nic coby się mogło stosować do ciebie. Moje słowa, podobnie jak satyra komedji, zostają jedynie w zakresie ogólnej tezy.
KLIMENA: Nie wątpię. Ale skończmy już z tą kwestją. Nie wiem, w jaki sposób przyjmujecie panie obelgi, które dostają się tam naszej płci w pewnym ustępie sztuki; co do mnie, wyznaję, że nie posiadałam się z gniewu, słysząc, jak ten bezczelny pisarek nazywa nas bestjami.
URANJA: Czy nie widzi pani, że on wkłada to słowo w usta komicznej postaci?
DORANT: A powtóre, czy pani nie wiadomo, że obelgi kochanków nie stanowią nigdy zniewagi; że istnieje miłość porywcza jak może istnieć miłość ślamazarna; i że, w tych okolicznościach, najnieprawdopodobniejsze słowa, bo niekiedy i coś więcej, brane są nieraz jako dowody uczucia przez te osoby nawet na które spadają?
ELIZA: Mów, kawalerze, co ci się podoba, a ja tego nie umiem strawić, równie jak zupy i ciastka ze śmietaną, o którem pani mówiła przed chwilą.
MARKIZ: A! na honor! prawda, ciastko ze śmietaną: właśnie i mnie to uderzyło w teatrze; ciastko ze śmietaną! Jakżem wdzięczen pani, doprawdy, żeś mi przywiodła na pamięć to ciastko ze śmietaną! Czy dość jest zgniłych jabłek na ciastko ze śmietaną! Ciastko ze śmietaną! do kata! ciastko ze śmietaną!
DORANT: No i cóż wreszcie, cóż chcesz powiedzieć, markizie? Ciastko ze śmietaną!
MARKIZ: Do djaska! Ciastko ze śmietaną, kawalerze.
DORANT: Więc cóż?
MARKIZ: Ciastko ze śmietaną!
DORANT: Powiedzże nam choć swoje racie.
MARKIZ: Ciastko ze śmietaną!
URANJA: Ależ trzeba wyjaśnić swoją myśl, o ile mi się zdaje.
MARKIZ: Ach, pani, ciastko ze śmietaną!
URANJA: Cóż się w tem panu niepodoba?
MARKIZ: Mnie? nic. Ciastko ze śmietaną![42]
URANJA: Nie! Daję już za wygraną.
ELIZA: Pan markiz dobrze się bierze do rzeczy i zapędza was w coraz ciaśniejszy kącik. Ale chciałabym bardzo, aby pan Lizydas zechciał dobić przeciwników i zadał im parę sztychów wytrawnego gracza.
LIZYDAS: Nie należy do moich zwyczajów potępiać cośkolwiek i jestem wogóle dość pobłażliwy dla cudzych utworów. Jednakże, nie obrażając sympatji którą pan kawaler objawia dla autora sztuki, wszyscy mi pewno przyznają, że tego rodzaju komedje nie zasługują właściwie na tytuł komedji, i że jest wielka przepaść między fraszkami tego rodzaju, a pięknością prawdziwie poważnej sztuki. Mimo to, cały świat idzie dziś na lep tego rodzaju utworów; na nich tylko ludzie się tłoczą; widzimy przerażające pustki na wielkich dziełach, podczas gdy błazeństwa ściągają cały Paryż. Wyznaję, nieraz serce mi się krwawi: to prawdziwa hańba dla Francji!
KLIMENA: To prawda, smak jest dzisiaj szczególnie zepsuty i wiek nasz gminnieje wprost przerażająco.
ELIZA: Jakie to przemiłe słowo: gminnieje![43] Czy to pani je stworzyła?
KLIMENA: Och!
ELIZA: Byłam pewna, doprawdy.
DORANT: Sądzi pan więc, panie Lizydasie, że cała wartość i wszystkie piękności mieszczą się jedynie w poważnych utworach, i że sztuki komiczne, to błazeństwa nie zasługujące na żadne uznanie?
URANJA: Wyznaję, z tembym się nie umiała zgodzić. Tragedja, bezwątpienia, jest piękną rzeczą, skoro po mistrzowsku nakreślona; ale komedja też ma swoje powaby. Zdaje mi się, że jeden rodzaj wcale nie jest łatwiejszy od drugiego.
DORANT: Z pewnością, pani; i gdyby pani, z punktu widzenia trudności, przechyliła nieco szalę na stronę komedji, nie minęłabyś się może z prawdą. Co do mnie, uważam, że łatwiej jest o wiele nadąć się podniosłemi uczuciami, rzucać w pięknych wierszach rękawicę przeznaczeniu, oskarżać losy i miotać zniewagi przeciw bogom, niż wniknąć należycie w śmiesznostki ludzi i przedstawić na scenie w miły sposób ułomności świata. Ktoś, kto tworzy sobie bohaterów, robi z nimi co mu się podoba. Są to portrety z fantazji, w których nikt nie szuka podobieństwa; wystarczy iść za popędem wyobraźni, która odrywa się od ziemi i nieraz zaniedbuje prawdę, byle osiągnąć nadzwyczajność. Ale gdy pan maluje ludzi, musisz malować ich podług natury. Każdy żąda, aby portrety były podobne, i chybiłeś zupełnie celu, jeśli nie zdołasz przywieść nam na pamięć osób które wszyscy znamy. Jednem słowem, w sztukach poważnych, aby nie spotkać się z naganą, wystarczy mówić rzeczy dorzeczne i dobrze napisane; w owym drugim natomiast rodzaju, to jeszcze nie wystarczy: trzeba umieć żartować; a to jest nielada przedsięwzięcie pobudzić do śmiechu godnych ludzi.
KLlMENA: Sądzę, że i ja mam praw o zaliczyć się do tych ludzi, a mimo to, nie znalazłam ani słowa do śmiechu w tem, com dziś widziała.
MARKIZ: Na honor! ani ja.
DORANT: Co do ciebie, markizie, zupełnie się nie dziwię: kalamburów tam przecie nie było.
LIZYDAS: Daję słowo, panie kawalerze, to, co tam się słyszy, nie o wiele więcej warte; koncepty wydają mi się dość płaskie.
DORANT: Na dworze nie spotkały się z takiem mniemaniem.
LIZYDAS: Och, na dworze!
DORANT: Dokończ, panie Lizydasie. Widzę dobrze, chcesz powiedzieć, że dwór nie zna się na tych rzeczach; to wasza zwykła ucieczka, panowie autorzy, aby, w niepowodzeniu które spotka wasze dzieła, pomstować na niesprawiedliwość epoki i nieokrzesanie dworu. Przyjm pan, jeśli łaska, moje zapewnienie, że dworscy bywalcy mają oczy wcale niegorsze od innych. Smak i rozum może równie dobrze mieście się przy weneckich koronkach i piórach, jak przy skąpej peruczce i gładkim rabaciku. Sąd dworu jest ostateczną próbą wszystkich waszych komedyj; Jego smak powinno się śledzić, aby trafić w swej sztuce na właściwą drogę, niema bowiem miejsca, gdzieby wyroki były równie trafne i sprawiedliwe. Nie biorąc w rachubę, że i na dworze znalazłoby się sporo ludzi prawdziwie wykształconych, prosty wrodzony smak i obycie wielkiego świata stwarzają tam wytworność sądu, która ocenia rzeczy bez porównania trafniej, niż zardzewiała wiedza pedantów.
URANJA: To prawda, że na dworze, o ile się kto bodaj trochę oń ociera, przewija się przed oczami codziennie dość wydarzeń, aby móc nabyć pewnego ćwiczenia i trafności sądu, zwłaszcza już co się tyczy złego i dobrego rodzaju dowcipu.
DORANT: Dwór ma swoje śmieszne figury, przyznaję chętnie, i, jak każdy widzi, pierwszy gotów jestem im to wytykać. Ale, daję słowo, znalazłoby się ich również niemało między zawodowymi estetami; jeśli wprowadza się na scenę pociesznych markizów, zdaje mi się, że o wiele słuszniej jeszcze możnaby na niej przedstawić panów autorów. Byłaby to rzecz naprawdę zabawna, odmalować na scenie ich wszystkie uczone przekwinty i mądre wydziwiania, ich piekielny obyczaj zamordowywania ludzi czytaniem swych utworów, chciwość na pochwały, nieszczerość w wyrażaniu myśli, handlowanie uznaniem, zaczepne i obronne ligi, zarówno jak ich papierowe wojny i pojedynki na wiersz i prozę.
LIZYDAS: Pan Molier jest szczęśliwy, panie kawalerze, iż znalazł w panu tak gorącego obrońcę. Ale, aby przejść do samej rzeczy, chodzi o stwierdzenie czy sztuka jest dobra; ja zaś ofiaruję się wykazać w każdem miejscu sto bijących w oczy błędów.
URANJA: To szczególna rzecz u was, panowie poeci, że zawsze potępiacie sztuki na które się cały świat tłoczy, a pochwały macie jedynie dla tych, których żywy duch nie chce oglądać. Dla jednych okazujecie nieubłaganą nienawiść, dla drugich zaś czułość doprawdy trudną do pojęcia.
DORANT: Widocznie, wielkoduszną jest rzeczą stawać po stronie uciśnionych.
URANJA: Zatem, jeżeli łaska, niech nam pan Lizydas pokaże te błędy, których ja zgoła nie dostrzegłam.
LIZYDAS: Kto tylko obznajomiony jest z Arystotelesem i z Horacym, łatwo spostrzeże, że komedja ta grzeszy przeciw wszystkim prawidłom sztuki.
URANJA: Wyznaję, że z tymi panami nie utrzymuję żadnych stosunków i że prawidła sztuki są mi zupełnie nieznane.
DORANT: Zabawni z was ludzie, doprawdy, ze swojemi prawidłami, któremi imponujecie nieświadomym i któremi nam na każdym kroku zawracacie głowę. Słysząc was, mogłoby się wydawać, że te prawidła, to jakieś najgłębsze tajemnice świata, a przecież to nie jest nic więcej, niż parę swobodnych uwag zdrowego rozumu o tem, czego trzeba unikać aby nie osłabiać przyjemności której dostarcza dane dzieło sztuki. Wszak ten sam zdrowy rozum, który kiedyś uczynił te spostrzeżenia, czyni je z największą łatwością codzień bez pomocy Horacego i Arystotelesa. Chciałbym wiedzieć, czy wielkiem prawidłem nad wszelkiemi innemi prawidłami nie jest bawić, i czy sztuka, która dopięła tego celu, nie obrała dobrej drogi? Czy chcecie twierdzić, że cała publiczność się myli i że każdy nie jest najlepszym sędzią przyjemności której doznaje?
URANJA: Ja uważam jedną rzecz u tych panów: to jest, że ci, którzy najwięcej mówią o regułach i lepiej je znają od innych, ci właśnie piszą komedje, których nikt nie chce oglądać.
DORANT: I to właśnie dowodzi, jak mało sobie trzeba robić z ich uprzykrzonego zrzędzenia. Bo, ostatecznie, jeżeli sztuki zgodne z prawidłami nie podobają się, te zaś, które się podobają, nie są zgodne z prawidłami, wynikałoby z tego niezbicie, że prawidła muszą być fałszywe. Drwijmy więc z wymysłów, któremi pedanci chcą opanować smak publiczności, i, oglądając sztukę, troszczmy się tylko o wrażenie którego sami doznajemy. Poddawajmy się całą duszą utworom które nas chwytają za serce i nie gubmy się w uczonych rozumowaniach po to, aby sobie przeszkodzić w odczuwaniu przyjemności.
URANJA: Co do mnie, kiedy idę na komedję, troszczę się tylko o to, czy sama rzecz trafia do mnie. Jeśli się dobrze bawię, nie kłopocę się czy mam słuszność czy nie i czy reguły Arystotelesa pozwalają mi pękać ze śmiechu.
DORANT: To zupełnie tak, jak człowiek, któremuby sos jakiś smakował wyśmienicie, a któryby zaglądał do Francuskiego kucharza, aby się przekonać czy w istocie jest dobry.
URANJA: To prawda; mnie również śmieszą te mędrkowania o rzeczach które powinno się odczuwać własnym smakiem.
DORANT: Ma pani zupełną słuszność, śmiejąc się z tych tajemniczych subtelności. Bo, ostatecznie, jeżeli przyjmiemy te pęta, w niczem nie będziemy mogli polegać na własnem zdaniu; własne zmysły poddamy we wszystkiem tej niewoli, i nawet przy jedzeniu i piciu nic nam nie będzie mogło smakować bez łaskawego zezwolenia panów znawców.
LIZYDAS: Słowem, panie kawalerze, całym pańskim argumentem jest to, że Szkoła żon się podobała. Nie troszczysz się pan, czy komedja ta gwałci wszystkie prawidła sztuki, byle...
DORANT: Za pozwoleniem, panie Lizydasie, tego wcale nie przyznaję. Powiedziałem, że największą sztuką w komedji jest, aby była zabawna i, skoro ta komedja bawi tych dla których ją napisano, uwazam ze to zupełnie wystarczy i że może nie troszczyć się o resztę. Ale, mimo to, twierdzę, iż sztuka ta nie grzeszy przeciw żadnemu z prawideł o których mówisz Czytałem je Bogu dzięki, jak każdy inny i łatwoby mi było udowodnić, że niema może sztuki, która byłaby napisana bardziej prawidłowo.
ELIZA: Odwagi, panie Lizydasie, zgubieni jesteśmy, jeśli teraz nie dotrzymasz placu.
LIZYDAS: Jakto, panie! wszak protaza, epitaza i perypetja...
DORANT: Och, panie Lizydasie, zabijasz nas pan wielkiemi słowami. Niech pan nie występuje w takiej uczonej szacie! Mów bardziej po ludzku, i tak, aby cię wszyscy rozumieli. Myślisz, że grecka nazwa więcej dodaje wagi rozumowaniu? Nie uważasz, że równie dobrze możnaby powiedzieć: „przedstawienie przedmiotu“ jak protaza, „węzeł komedji“ jak epitaza, i „rozwiązanie“ jak perypetja?
LIZYDAS: To są terminy sztuki, któremi wolno jest się posługiwać. Ale, skoro te słowa ranią uszy pańskie, będę się starał wyrazić myśl swoją w inny sposób; proszę tedy pana, chciej wprost odpowiedzieć na kilka pytań. Czy można ścierpieć sztukę, która, jako utwór teatralny, grzeszy przeciw własnemu nazwaniu? Bo przecież nazwa dramatyczny, pochodzi od greckiego słowa które znaczy działać, i wskazuje tem samem, że istota utworu zasadza się na działaniu; gdy, przeciwnie, w tej komedji akcja jest poprostu żadna, a wszystko opiera się na opowiadaniach bądź Anusi bądź Horacego.
MARKIZ: Aha, aha, kawalerze!
KLIMENA: To w istrocie bardzo silne spostrzeżenie; to się nazywa trafić w samo sedno.
KIZYDAS: Czy może być coś mniej dowcipnego, lub, lepiej mówiąc, bardziej płaskiego, niż tych parę konceptów, przy których cała sala się śmieje, przedewszystkiem ten o bocianach?
KLIMENA: Wybornie!
ELIZA: O!
LIZYDAS: Czy scena z parą służących zamkniętą wewnątrz domu nie jest bezgranicznie długa, nudna i pospolita?
MARKIZ: To prawda.
KLIMENA: Niewątpliwie.
ELIZA: Ma słuszność.
LIZYDAS: A Arnolf, czy nie oddaje zbyt ochoczo Horacemu sakiewki? I, skoro to ma być komiczna figura sztuki, czyż powinien, w tym wypadku, postąpić jak człowiek najprzyzwoitszy w świecie?
MARKIZ: Brawo! Także bardzo trafna uwaga.
KLIMENA: Cudowna.
ELIZA: Zachwycająca.
LIZYDAS: A to kazanie, te maksymy, czy nie są czemś nawskróś śmiesznem i czy nie obrażają zgoła świętych obrządków, którym każdy winien poszanowanie?
MARKIZ: Słusznie.
KLIMENA: To się nazywa mówić.
ELIZA: Nie można lepiej.
LIZYDAS: A ten pan Rosochacki wreszcie, którego nam przedstawiają jako wcale niegłupiego człowieka i który, w tylu ustępach sztuki, wydaje się dość rozsądnym, czyż nie zniża się później do ostatniego stopnia śmieszności i to bardzo przesadzonej, gdy, w piątym akcie, tłómaczy Anusi gwałtowność swej miłości z tem straszliwem przewracaniem oczu, komicznemi wzdychaniami i głupawem szlochaniem, które cały teatr pobudzają do śmiechu?
MARKIZ: Na honor! cudownie!
KLIMENA: Olśniewająco!
ELIZA: Wiwat, panie Lizydasie!
LIZYDAS: Pomijam, obawiając się państwa znudzić, sto tysięcy innych rzeczy.
MARKIZ: Do licha, kawalerze! jakże ty teraz wyglądasz?
DORANT: Zaraz zobaczymy.
MARKIZ: Hę? trafiła kosa na kamień.
DORANT: Być może.
MARKIZ: No! odpowiedz, odpowiedz, odpowiedz, odpowiedz.
DORANT: Chętnie. Zatem...
MARKIZ: No, odpowiedz, bardzo cię proszę.
DORANT: Pozwól-że mi mówić. Jeżeli...
MARKIZ: Tam do kata! czekamy odpowiedzi.
DORANT: Jeżeli ciągle będziesz gadał...
KLIMENA: Proszę, słuchajmyż jego argumentów.
DORANT: Po pierwsze, nie jest prawdą, jakoby cała sztuka polegała tylko na opowiadaniach. Owszem, dużo widzimy rzeczy które się dzieją na scenie, a i opowiadania te również stanowią akcję, dostrojoną do treści sztuki; tem więcej, że wszystkie te zwierzenia czynione są, w dobrej wierze, osobie interesowanej. Dzięki temu, osoba ta, ku rozweseleniu słuchaczy, wpada raz po raz w nowe utrapienia, i, przy każdej świeżej wiadomości, stosuje wszystkie możliwe środki, aby się uchronić od nieszczęścia którego się tak obawia.
URANJA: Co do mnie, uważam, że główny wdzięk Szkoły żon polega na tem, iż Arnolf jest owym nieustannym powiernikiem. Właśnie to jest paradne, że człowiek wcale zresztą niegłupi i ostrzegany nieustannie o wszystkiem przez naiwną osóbkę i przez młodego postrzeleńca będącego jego rywalem, nie może mimo wszystko uniknąć nieszczęścia które mu się trafia.
MARKIZ: Drobiazgi! drobiazgi!
KLIMENA: Słaba odpowiedź.
ELIZA: Żadne dowodzenie.
DORANT: Co się tyczy owych bocianów, komizm tego rysu leży tylko w odniesieniu do Arnolfa. Autor nie umieścił go jako coś co samo przez się ma stanowić dowcip, ale jako szczegół charakteryzujący człowieka. Maluje się w nim tem więcej niedorzeczność Arnolfa, iż pospolite głupstwo powiedziane przez Anusię przedstawia jako rzecz najbardziej uroczą pod słońcem i cieszy się nią z całego serca.
MARKIZ: Licha odpowiedź.
KLIMENA: To nam wcale nie wystarcza.
ELIZA: To nic nie tłómaczy.
DORANT: Co do pieniędzy które daje tak ochoczo, to, pozatem że list najlepszego przyjaciela jest zupełnie wystarczającą poręką, nie jest przecież wcale niemożebnem, aby dany osobnik był śmieszną figurą w pewnym kierunku, a zupełnie przyzwoitym człowiekiem w innych. Co zaś do sceny Grzeli i Agatki, która niektórym wydała się mdłą i przydługą, nie ulega wątpliwości, że nie znajduje się ona bez przyczyny. Tak samo jak Arnolf w czasie podróży pada ofiarą świętej naiwności swej wychowanicy, tak samo, za powrotem, musi wyczekiwać pod drzwiami z powodu głupoty służących, aby we wszystkiem poniósł karę w tych właśnie rzeczach, w których pokładał całą pewność swoich ostrożności i zabiegów.
MARKIZ: Wszystko liche argumenty.
KLIMENA: To niczego nie dowodzi.
ELIZA: Litość słuchać, doprawdy.
DORANT: Co do rozprawki moralnej, którą pan nazywasz kazaniem, faktem jest, iż słyszały ją osoby prawdziwie nabożne i nie znalazły zgoła aby się w niej mieściła jakakolwiek obraza; a słowa o piekle i o smole dosyć są chyba usprawiedliwione zaślepieniem Arnolfa i naiwnością tej do której mówi. Co zaś do wybuchu miłosnego w piątym akcie, któremu zarzucają że jest zbyt przesadzony i nadto komiczny, pytam się, czy to nie jest prawdziwa satyra na zakochanych i czy najrozsądniejsi, najpoważniejsi ludzie w podobnem położeniu nie czynią rzeczy...
MARKIZ: Na honor, kawalerze, wolałbyś już cicho siedzieć.
DORANT: Dobrze. Ale twierdzą, że, gdybyśmy mogli oglądać sami siebie, kiedy jesteśmy szczerze zakochani...
MARKIZ: Nawet nie słucham co mówisz.
DORANT: Słuchaj nie słuchaj, jak ci się podoba. Któż zatem, w uniesieniu miłości...
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la, la. Śpiewa.
DORANT: Cóż to!
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la.
DORANT: Nie wiem czy...
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la.
DORANT: Zdaje mi się, że...
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la.
URANJA: Jak uważam, dyskusja przybiera obrót dość zabawny. Myślę, że możnaby z niej doskonale ułożyć małą komedyjkę, któraby wyglądała wcale nieźle jako dodatek do Szkoły żon.
DORANT: Myśl bardzo szczęśliwa.
MARKIZ: Na honor! kawalerze, grałbyś w niej nie najzaszczytniejszą rolę.
DORANT: Masz słuszność, markizie.
KLIMENA: Co do mnie, pragnęłabym aby ta myśl mogła się urzeczywistnić, byleby rzeczy przedstawiono jak się działy.
ELIZA: Z całego serca gotowam służyć mą skromną osobą.
LIZYDAS: I ja nie uchyliłbym się, sądzę.
URANJA: Skoro więc każdy byłby zadowolony ze swej roli, zanotuj, kawalerze, wszystko i oddaj panu Molierowi, którego znasz osobiście, aby złożył z tego komedyjkę.
KLIMENA: Wątpię czyby miał ochotę; nie obróciłaby się z pewnością na jego chwałę.
URANJA: Owszem, owszem; znam jego naturę: niewiele dba że wygadują na jego sztuki, byle teatr był pełny.
DORANT: Dobrze; ale jakież mógłby dać temu rozwiązanie? Bo, ostatecznie, nie może się tu rzecz kończyć małżeństwem, ani żadnem nadzwyczajnem poznaniem; nie mam pojęcia, w jaki sposób możnaby rozwikłać dysputę.
URANJA: Trzebaby wymyślić jakieś zdarzenie.


SCENA ÓSMA.
KLIMENA, URANJA, ELIZA, DORANT, MARKIZ, LIZYDAS, GALOPIN.

GALOPIN: Proszę pani, dano do stołu.
DORANT: O! otóż mamy rozwiązanie któregośmy szukali: trudno, w istocie, znaleźć coś naturalniejszego. Będzie się toczyć zacięte boje z jednej i z drugiej strony tak jak myśmy to czynili, przyczem, oczywiście, nikt nie uzna się pobitym; wkońcu, zjawi się lokajczyk, by oznajmić że dano do stołu; wszyscy wstaną z krzeseł i pójdą wesoło wieczerzać.
URANJA: Doprawdy, nie może być lepszego zakończenia sztuki i sądzę abyśmy zostali przy tem.




IMPROWIZACJA W WERSALU
KOMEDJA W JEDNYM AKCIE
1663.

WSTĘP.

Można się domyślić, ze replika Moliera dolała oliwy do ognia; posypały się komedyjki, broszury. De Visé, który już poprzednio ukąsił Moliera, napisał komedję, a raczej nudny djalog p. t. Zelinda, czyli prawdziwa krytyka Szkoły żon, przeznaczony do grania, ale, ostatecznie, nie grany, tylko ogłoszony drukiem. Boursault — o którym będzie mowa w tym utworze Moliera — napisał Portret malarza, czyli przeciw — krytyka Szkoły żon, również lichy pamflet, w formie wzorowany na Molierze. W utworze tym, obiegającym salony, znajdowały się jadowite strzały mierzące w domowe pożycie poety. Król, którego może bawiła ta wojna, zachęcił swego ulubieńca, aby jeszcze raz odpowiedział: Molier napisał Improwizację w Wersalu.
Tu, pomysłowość jego autorska znalazła nowe pole: Molier zbliża się tu do literatury — jak to dziś nazywamy — „kabaretowej“. Mięsza swobodnie komedję z życiem, wpada na pomysł, nieraz w ostatnim czasie podejmowany, aby pokazać kulisy teatru — widowisko zawsze tak łakome dla publiczności — aby pokazać siebie samego, wraz z całą trupą, niby podczas próby nowego utworu. Obrazek jest pełen życia; w paru słowach, Molier każdemu umie nadać właściwy charakter: on sam, zgorączkowany, czynny, czuć do jakiego stopnia jest duszą swej gromadki; Magdalena Béjart, dawna przyjaciółka, mająca śmiały głos w radzie, głos rozsądku; żona Moliera, Armanda korzystająca z praw kochanej kobiety, z którą Molier przekomarza się czule na scenie; nie ominął nawet sposobności przypada łatki pannie du Parc, która miała skłonność do mizdrzenia, także dobrze spożytkowaną świeżo w roli Klimeny.
Można sobie wyobrazić, jaki pieprzyk nowości dla ówczesnych słuchaczy musiało mieć to widowisko jak zwłaszcza musiał bawić króla ten poufały a zarazem serdeczny ton, z jakim wciągano go niemal jako współaktora sztuki.
Po drodze, Molier chlasnął aktorów z Pałacu Burgundzkiego, którymi nie miał czasu się zająć w Krytyce szkoły żon. Trzeba zauważyć, iż Molier celował w talencie udawania aktorów, i że scenka ta wprowadzona była poto aby mu dać sposobność popisania się tym talentem. Ale, poza złośliwością konkurencyjną, jak tu, zdaje się, i głębszy podkład, jest różnica w pojmowaniu sztuki aktorskiej. Pałac Burgundzki, to stara szkoła, koturn, patos, przesada; aktorzy tej szkoły dosłownie zdzierali płuca deklamacją; Molier, to dążenie do naturalności i prawdy. Ciekawem jest, jak Molier schodzi się tu z utworem, którego oczywiście nie znał, z Hamletem Szekspira: i tam mamy widowisko na scenie, wprowadzenie aktorów, kawałka kulis, jak również poglądy na sztukę aktorską (Akt III, scena 2), bardzo pokrewne z poglądami Moliera.
Broniąc się przed zarzutami jakoby w satyrze swojej mierzył w osobistości, Molier odpowiada z uśmieszkiem na krążące widocznie, i tak chętnie przyjmowane zawsze prognostyki, że się już wyczerpał. Z iskrzącą werwą wysypuje całą masę tematów, satyrę życia społecznego, która mu już chodziła po głowie. („Nie znajdzie tematów“... etc., str. 398). Warto spamiętać tę zapowiedź, gdyż ziszczeniem jej będzie — Mizantrop. Dostało się i „markizom“; że zaś Molier, pisząc tę komedyjkę, wyraźnie jest podrażniony, nie robi sobie ceremonji z wyrażeniem swej myśli. Kto wie, może już osobiście dali mu się we znaki ci dworscy panicze, którzy, świetnem swem upierzeniem i hardem wzięciem, mieli uczynić jego samego, Moliera, czemś bardzo mizernem i niepokaźnem w oczach Armandy. Bądź co bądź, mimo łask króla, z pewnem zdumieniem czytamy ten ustęp, tak zuchwały, tak gwałtowny:

— Zawsze ci markizi!
— Tak, zawsze. Gdzież, u djaska, chcesz dziś znaleźć lepszy typ na sceną? Markiz jest dzisiaj pocieszną figurą teatru: podobnie jak w starych komedjach spotykało się zawsze lokajatrefnisia bądącego uciechą słuchaczy, tak samo, w dzisiejszych sztukach, potrzebny jest komiczny markiz któryby zabawiał zgromadzenie.

Czuć tu już zniecierpliwienie francuskiego mieszczaństwa, które, w tej epoce zwłaszcza, daje szereg nazwisk będących niespożytą chlubą Francji, które, pod berłem Ludwika XIV, za Francję myśli, Francją administruje i rządzi, i które nie ma ochoty znosić supremacji dobrze urodzonych błazenków. Powrócimy jeszcze, mówiąc o Don Juanie, do tych wybuchów Moliera, w których można już rozróżnić pomruk przyszłej rewolucji.
Dostaje się, po drodze, jeszcze raz Wykwintnisiom, poczem Molier przechodzi do właściwego celu komedji, do odpowiedzi na utwór Boursaulta. I tu czuć, że, dzięki swoim osobistym wycieczkom, wrogowie głęboko zranili Moliera; i on też odpowiada ostro, brutalnie, w prost, bez zwykłych literackich omówień. Ale czuje, że dalej już na tej drażliwej drodze iść nie powinien; jakoż dotrzymuje słowa że to jest jego ostatnia odpowiedź; zmilczy, mimo że przeciwnicy jeszcze wystrzelą weń Improwizację w Pałacu Condé i Odpowiedź na Improwizację w Wersalu czuli Zemsta markizów, i Panegiryk Szkoły żon Robineta; etc.
Wśród wszystkich wrogich sobie koteryj, Molier nie odpowiedział jednej: dewotom; a raczej odpowiedział im pośrednio, dedykując Krytykę szkoły żon królowej-matce: bo też sprawa z nimi była delikatniejsza i trudniejsza, wymagała staranniejszego o wiele przygotowania, nie mogła być załatwiona w ogniu improwizacji. Ale Molier nie daruje swego; zaiste, niebacznie dewoci kampanją swoją ściągnęli na siebie jego uwagę. Odtąd będzie w nim dojrzewać odpowiedz stanowcza, mocna, przerastająca o wiele doniosłością tę całą drobną wojnę: a będzie nią Tartufe.
Jako utwór teatralny, jest ta Improwizacja znów otwarciem nowych dróg. Utwór ten, pełen życia, werwy, stwarza swobodną ramę w której pisarz może pomieścic co chce, ile chce, przeskakiwać z przedmiotu na przedmiot, mówić niby nie mówiąc, to dając fragment komedji, to występując z za kulis osobiście, nie nużąc ani na chwilę. Jako polemista, wyzyskał tu Molier wszystkie atuty: przedewszystkiem jeden, którym jak maczugą wali przeciwników, łaskę króla, zaszczyt pracowania na rozkaz króla!
W odpowiedzi, w swoich pamfletach, wrogowie posunęli się jeszcze dalej: usiłowano wmówić w króla ze Molier obraża go swemi atakami na dwór, starano się zohydzić życie prywatne Moliera. Wreszcie, aktor Montfleury wręczył królowi pismo, w którem insynuuje że Moher zaślubił w osobie Armandy — własną córkę. Jak widzimy, to nie była wojna czysto literacka, to mogło łatwo iść o życie! Ale fawor królewski przetrwał wszystko: w odpowiedzi, w niedługi czas potem, król trzyma do chrztu dziecko poety.




OSOBY:

MOLIER, markiz pocieszny.
BRECOURT, bywalec dworski.
De la GRANGE, markiz pocieszny.
Du CROISY, poeta.
La THORILLIERE, markiz uprzykrzony.
BEJART, osoba czyniąca się ważną.
Panna du PARC, mizdrząca się markiza.
BEJART, skromnisia.
de BRIE, cnotliwa kokietka.
MOLIÈRE[44], ostry języczek.
du CROISY, słodka żmijka.
HERVÉ, pretensjonalna subretka. CZTERECH PANÓW WSCIBSKICH.

Rzecz dzieje się w Wersalu, w sali teatralnej.



SCENA PIERWSZA.
MOLIER, BRECOURT, LA GRANGE, DU CROISY, PANNY DU PARC, BÉJART, DE BRIE, MOLIÈRE, DU CROISY, HERVÉ.

MOLIER sam mówi do swoich kolegów, którzy znajdują się za sceną: Dalej, proszę panowie, panie; czy wy żarty sobie stroicie aby marudzić w ten sposób? czy nigdy się nie zwleczecie? Sto djabłów z temi ludźmi! Hola! hej, Brécourt!
BRÉCOURT za sceną: A co?
MOLIER: La Grange!
LA GRANGE za sceną: Co takiego?
MOLIER: Du Croisy!
DU CROISY za sceną: O co chodzi?
MOLIER: Panna du Parc!
PANNA DU PARC za sceną: Cóż tam?
MOLIER: Panna Béjart!
PANNA BÉJART za sceną: Co się dzieje?
MOLIER: panna de Brie!
PANNA DE BRIE: za sceną: Czego panu trzeba?
MOLIER: Panna du Croisy!
PANNA DU CROISY za sceną: Co się stało?
MOLIER: Panna Hervé!
PANNA HERVÉ za sceną: Idę już, idę.
MOLIER: Ja się chyba wścieknę z tą bandą! Hej!

Brécourt, la Grange, du Croisy wchodzą.

Do stu czartów! panowie, czy wy chcecie abym dziś oszalał?
BRÉCOURT: Czegóż pan chce od nas? Nie umiemy ról; to pan chce chyba abyśmy poszaleli, zmuszając nas do grania w ten sposób.
MOLIER: Ach, ci aktorzy, cóż za osobliwe bestje! I prowadź-że tu tę bandę przeklętą!

Panny Bejart, du Parc, de Brie, Moliére, du Croisy i Hervé wchodzą.

PANNA BÉJART: No i cóż, jesteśmy. Czego pan sobie życzy?
PANNA DU PARC: Co pan zamierza?
PANNA DE BRIE: O co panu chodzi?
MOLIER: Moi państwo, ustawcie się tu wszyscy, z łaski swojej; skoro już jesteśmy ubrani, a król ma się zjawić dopiero za dwie godziny, użyjmy tego czasu na powtórzenie sztuki oraz na ostateczne omówienie jak rzecz zagrać należy.
LA GRANGE: Jakże grać to, czego się nie umie?
PANNA DU PARC: Co do mnie, oświadczam że nie pamiętam ani słówka.
PANNA DE BRIE: Ja wiem tyle, że trzeba mi będzie suflować wszystko od początku do końca.
PANNA BÉJART: Ja będę chyba trzymała swoją rolę w ręku.
PANNA MOLIÈRE: I ja także.
PANNA HERVÉ: Ja tam niedużo mam do powiedzenia.
PANNA DU CROISY: Ani ja; ale i takbym nie ręczyła czy się nie wsypię.
DU CROISY: Dałbym dziesięć pistolów, żeby już być po wszystkiem.
BRÉCOURT: A ja pozwoliłbym sobie wrzepić dwadzieścia tęgich batogów, ręczę.
MOLIER: Ot, wielkie nieszczęście, jedna głupia rola do zagrania. Cóżbyście robili dopiero, gdybyście byli na mojem miejscu?
PANNA BEJART: Co, pan? pana niema co żałować; sam pan napisał sztukę, niema więc obawy aby ci miała pamięć nie dopisać.
MOLIER: A czyż ja tylko tę jedną mam troskę, aby mnie pamięć nie zawiodła? Za nic liczycie niepokój o powodzenie sztuki, za którą odpowiedzialność spada na mnie jednego? Myślicie, że to jest małe przedsięwzięcie wystawiać coś komicznego przed takiem zebraniem; kusić się o pobudzenie do śmiechu osób które przejmują nas najgłębszym szacunkiem i które śmieją się tylko wtedy kiedy same zechcą? Czy jest na świecie autor, któryby nie zadrżał gdy nań przychodzi chwila takiej próby? Czy nie mnieby raczej przystało powiedzieć, że chciałbym już być po wszystkiem za wszelkie skarby świata?
PANNA BÉJART: Gdyby pan naprawdę był taki trwożliwy, byłbyś pewnie ostrożniejszy i nie podjąłbyś się w ciągu tygodnia takiego zadania.
MOLIER: I w jaki sposób się uchylić, gdy sam król mi je powierza?
PANNA BÉJART: Sposób? Pełne szacunku usprawiedliwienie, iż niepodobna ci dopełnić rzeczy w wyznaczonym czasie. Każdy inny na twojem miejscu miałby więcej dbałości o reputację i nie wystawiałby jej na szwank w podobny sposób. Powiedz sam, jak będziesz wyglądał jeśli rzecz się nie uda, i jaki atut dasz w rękę wrogom?
PANNA DE BRIE: W istocie, trzeba było najuniżeniej wytłómaczyć się przed królem, albo poprosić o nieco więcej czasu.
MOLIER: Mój Boże! dobra pani, pierwszą cnotą w oczach królów jest prędkie posłuszeństwo, a wszelkie trudności zgoła im nie są do smaku. Każda rzecz jest im dobra tylko wtedy kiedy mają na nią ochotę: chcieć odwłóczyć rozrywkę, znaczy pozbawić ją wszelkiego uroku. Lubią zabawę wówczas, gdy nie każe na siebie czekać: im mniej przygotowana, tembardziej może liczyć na dobre przyjęcie. W tem czego żądają od nas, nie powinniśmy nigdy oglądać się na siebie; jesteśmy tylko poto aby spełniać ich życzenia; skoro dadzą rozkaz, winniśmy w lot korzystać z ochoty którą raczyli objawić. Lepiej wykonać niedoskonale to czego żądają, niż nie dość rychło; jeśli ponoszą wstyd żem się nie dość dobrze wywiązał z zadania, mam w zamian bodaj tę chwałę, iż byłem na wyskoki powolnym rozkazowi. Ale wróćmy do naszej próby, jeśli łaska.
PANNA BÉJART: I jakże, wedle pana, mamy się zabrać do tego, skoro nie umiemy ról?
MOLIER: Będziecie umieli, powiadam; a gdybyście nawet nie umieli dokładnie, nie możecież nadrobić tu i ówdzie własnym dowcipem, skoro rzecz pisana jest prozą i skoro wiecie o co chodzi?
PANNA BÉJART: Upadam do nóg. Proza jest jeszcze gorsza od wierszy.
PANNA MOLIÈRE: Wiesz, co ci powiem? powinienbyś napisać komedję, w którejbyś grał sam jeden.
MOLIER: Cicho siedź, żono, jesteś gęś.
PANNA MOLIÈRE: Ślicznie dziękuję, mój panie mężu. Oto, do czegośmy doszli! Widzę, że małżeństwo bardzo zmienia ludzi; pewnie nie odezwałbyś się w ten sposób przed półtora rokiem.
MOLIER: Cicho już bądź, proszę cię.
PANNA MOLIÈRE: Daję słowo, gdybym miała pisać komedję, napisałabym ją na ten temat. Rozgrzeszyłabym kobiety z wielu rzeczy które im zarzucają, i poruszyłabym może sumienie mężów, stawiając im przed oczy szorstkość ich postępowania w porównaniu z uprzejmością wzdychających zalotników.
MOLIER: Dajmyż temu pokój. Nie czas na gawędy; co innego mamy do roboty.
PANNA BÉJART: Ale, skoro polecono panu osnuć temat na krytykach krążących przeciw tobie, czemuż nie napisałeś owej komedji komediantów, o której wspominałeś niedawno? Przedmiot był jak stworzony i nadałby się doskonale, tem więcej, iż oni sami, swoim zamiarem odmalowania pana, dali ci w rękę sposobność odmalowania ich wzajem. Możnaby to nazwać ich portretem z daleko większą słusznością, niż to co oni zrobili może być nazwane twoim. Przedrzeźniać bowiem aktora w rolach komicznych, to nie znaczy malować jego samego, lecz, pod jego postacią, malować osoby które on przedstawia, i posługiwać się temi samemi rysami i farbami, których on jest zmuszony używać, naśladując z natury rozmaite obrazy komicznych charakterów. Natomiast, sparodjować aktora w rolach poważnych, znaczy odmalować go zapomocą przywar płynących wyłącznie z jego natury, gdyż ten rodzaj ról, ani w gestach, ani w tonie głosu, nie wymaga owych śmiesznotek, po których się aktora poznaje.
MOLIER: To prawda; jednakże mam swoje przyczyny, aby poniechać tego zamiaru. Nie sądzę, mówiąc między nami, aby rzecz była tego warta; przytem, trzebaby więcej czasu na wykonanie takiego pomysłu. Ponieważ dni ich przedstawień przypadają równocześnie z naszemi, od czasu jak jesteśmy w Paryżu, mogłem ich widzieć zaledwie kilka razy; ze sposobu ich deklamacji udało mi się pochwycić jedynie to, co mnie uderzyło w pierwszej chwili. Musiałbym ich dopiero wystudjować o wiele staranniej, aby skreślić portrety naprawdę podobne.
PANNA DU PARC: Jednak wielu z nich udało mi się natychmiast poznać w pańskiej parodji.
PANNA DE BRIE: Nic nie słyszałam o tym projekcie.
MOLIER: Ech, taki sobie koncept przeszedł mi przez głowę, a później zapomniałem O nim. Ot, bagatela głupstwo któreby może nie rozśmieszyło nikogo.
PANNA DE BRIE: Niechże i pan opowie, skoro inni słyszeli.
MOLIER: Teraz niema czasu.
PANNA BRIE: Dwa słowa tylko.
MOLIER: Roiła mi się ot, taka komedja: poeta (którego przedstawiałem ja sam) przychodzi ofiarować sztukę trupie aktorów świeżo przybyłych z prowincji. „Czy macie państwo, mówi, aktorów i aktorki, którzyby byli zdolni wykonać rzecz jak należy? Sztuka moja... — Och, panie, odpowiadają tamci, mamy tu aktorów i aktorki, którzy wszędzie gdzieśmy gościli spotkali się z najwyższem uznaniem. — Któryż tedy z panów gra królów? — Ten tutaj pełni niekiedy te obowiązki. — Co! ten wysmukły, młody człowiek? Czy panowie drwicie? Trzeba króla, któryby był grubszy i tłustszy[45] przynajmniej cztery razy; króla, do kata! utuczonego jak się patrzy; króla o pokaźnej cyrkumferencji, aby, kiedy siądzie na tronie, wypełnił go jak należy. Ładna mi rzecz, król z figurą fircyka! To już ogromna wada: ale niechże mi wreszcie zadeklamuje z jakie dziesięć wierszy“. Na to, aktor zaczyna deklamować naprzykład parę wierszy z roli króla w Nikomedzie:

Mam ci wyznać, Araspie? zbyt dobrze mi służył,
Wspierając moją władzę...

najnaturalniej jak tylko potrafi. Na to poeta: „Jakto! I wy to nazywacie deklamacją? To chyba drwiny! Trzeba wygłaszać wiersz z należytą emfazą: posłuchajcie.

Udaje Montfleurego, aktora z Burgundzkiego Pałacu:

Mam ci wyznać, Araspie, etc.

Widzisz pan tę postawę? Przypatrzcie się dobrze. O, tak, zaakcentuj jak należy ostatni wiersz. Oto, co ściąga oklaski i wywołuje w teatrze szmer podziwu. — Ale, drogi panie, odpowiada aktor, zdaje mi się, że król, który rozmawia w cztery oczy z kapitanem gwardji, mówi nieco naturalniej i nie drze się jak opętaniec. — Pan nie masz o tem żadnego pojęcia. Powiedz pan te wiersze na swój sposób, przekonamy się, czy usłyszysz w widowni choć jedno och! Spróbujmyż teraz jakąś scenę kochanków“. Zaczem, aktor i aktorka odgrywają wspólnie scenę Kamilli i Kuracjusza:

Wahasz się, ukochana? czyli to zamęście
Skusi cię, aby zdeptać całe nasze szczęście?
— Niestety! widzę dobrze itd.

w taki sam sposób co tamten aktor, to znaczy najnaturalniej pod słońcem. Na to znów poeta: „Wy sobie żarty stroicie, to wszystko złamanego szeląga me warte: oto jak trzeba mówić:
Naśladuje pannę de Beauchâteau, aktorkę z Pałacu Burgundzkiego:

Wahasz się, ukochana? czyli to zamęście
Skusi cię, aby zdeptać całe nasze szczęście?
Przenigdy! Zginę raczej etc.

Patrzcież, jakie to naturalne a namiętne razem? Podziwiajcie ten słodziutki uśmiech na obliczu, w czasie gdy dusza jej przechodzi najsroższe udręczenia“. Ot, tak, to był mój pomysł; w ten sposób, miało się przejść kolejno wszystkich aktorów i aktorki.
PANNA DE BRIE: Pomysł wydaje mi się wcale zabawny; poznałam o kogo chodzi od pierwszego słowa. Proszę, niech pan mówi dalej.
MOLIER, naśladując Beauchâteau, aktora z Pałacu Burgundzkiego w stancach z „Cyda“:

Z sercem nawskróś przeszytem etc.

A ten znów, poznajecie go jako Pompejusza z dramatu Sertorjusz:
Naśladuje Hauteroche’a, aktora z Pałacu Burgundzkiego:

Nienawiść, co rozdziela dzisiaj strony obie,
Nie zdoła jeszcze zbawić etc.

PANNA DE BRIE: No tak, tego też nie trudno poznać.
MOLIER: A ten?

Naśladuje de Villiers, aktora z Pałacu Burgundzkiego:

Panie, Polibjusz umarł etc.

PANNA DE BRIE: Tak, i tego poznaję, ale jest między nimi kilku, których trudnoby, jak sądzę, było panu pochwycić.
MOLIER: Mój Boże, niema takiego, do któregoby się nie można jakoś dobrać; gdybym jeno miał sposobność dobrze ich wystudjować. Ale trwonicie mi czas, gdy tu każda chwila droga. Myślmy o naszej sztuce, jeśli łaska, i nie bawmy się w próżne gawędy.

Do la Grange’a:

La Grange, pamiętaj, abyś jak należał odegrał scenę markiza.
PANNA MOLIÈRE: Zawsze ci markizi!
MOLIER: Tak, zawsze. Gdzież, u djabła, chcesz znaleść dziś lepszy typ na scenę? Markiz jest dziś pocieszną figurą teatru; podobnie jak w starych komedjach spotykało się zawsze lokaja-trefnisia, będącego uciechą słuchaczy, tak samo, w dzisiejszych sztukach, potrzebny jest komiczny markiz, któryby zabawiał zgromadzenie.
PANNA BÉJART: To prawda, że trudnoby się obejść bez tej postaci.
MOLIER: Co do panny du Parc...
PANNA DU PARC: Mój Boże, co do mnie, typ który przedstawiam zupełnie się dla mnie nie nadaje i nie wiem czemu mnie pan ubrał w tę rolę mizdrzącej się wykwintnisi.
MOLIER: Mój Boże, tosamo pani mówiłaś, kiedy ci dałem rolę w Krytyce szkoły żon, a przecież wywiązałaś się doskonale i cała publiczność się zgodziła, że nie można było wierniej jej oddać. Wierzaj mi, i dziś będzie tak samo; zagrasz lepiej, niżsama przypuszczasz.
PANNA DU PARC: To byłoby doprawdy szczególne! Wszak pod słońcem niema osoby mniej z natury mizdrzącej się odemnie.
MOLIER: To prawda; toteż tem lepiej możesz uwydatnić że jesteś świetną aktorką, gdy dobrze odegrasz osobistość zgoła sprzeczną z twojem usposobieniem. Starajcież się więc wszyscy wejść w charakter ról, i wyobrazić sobie, że istotnie jesteście tymi, których macie przedstawiać.

Do du Croisy’ego:

Pan masz być poetą; powinieneś tedy dobrze wżyć się w tę postać; zaznaczyć ten smaczek pedanterji, który przylgnął doń mimo całe obycie wielkiego świata, ten sentencjonalny ton głosu i dobitność wymowy, która kładzie nacisk na wszystkie sylaby i nie uchybi w żadnej zgłosce wymaganiom ortografji.

Do Brécourta:

Co do pana, masz grać światłego i rozumnego bywalca ze dworu, tak jak to już czyniłeś w Krytyce szkoły żon; to znaczy, żeś powinien przybrać postawę umiarkowaną, naturalny głos i gestykulować najskromniej jak tylko potrafisz.

Do la Grange’a:

Tobie, La Grange, nie mam nic do powiedzenia.

Do panny Béjart:

Pani znowu przedstawiasz jedną z tych kobiet, co to, byle nie uprawiały miłostek, myślą, że wszystko inne jest im już dozwolone; kobiet, które, na każdym kroku, drapują się dumnie w swą uczciwość, patrzą na cały świat z góry i myślą, że wszystkie najpiękniejsze zalety innych niczem są w porównaniu do ich mizernej cnoty, na którą nikomu nie śni się łakomić. Miej nieustannie na pamięci ten charakter, aby uwydatnić dobrze wszystkie śmiesznostki.

Do panny de Brie:

Co do pani, masz odtworzyć kobietę której się zdaje że jest najcnotliwszą istotą pod słońcem, byle tylko zachowała pozory; które sądzi że grzech istnieje tylko wtedy, gdy się o nim ludzie dowiedzą; która lubi, pocichu i pod pokrywką uczciwej sympatji, snuć swoje miłostki, nazywając skromnie „przyjacielem“ osobę która u innych nazywa się kochankiem. Niech pani dobrze się stara uchwycić tę postać.

Do panny Molière:

Ty, moja droga, masz grać tę samą osobistość co w Krytyce, i nie mam ci nic do powiedzenia, również jak i pannie du Parc.

Do panny du Croisy:

Pani grasz jednę z tych osób, co to lubią najsłodziej w świecie przypiąć łatkę każdemu; kobietę która, mimochodem i jakby od niechcenia, umie zadać małe cięcie języczkiem i odchorowałaby z pewnością gdyby spokojnie zniosła że ktoś przy niej dobrze mówi o bliźnim. Sądzę, że powinnaś pani wcale dobrze wywiązać się z roli.

Do panny Hervé:

Pani jesteś subretką wykwintnisi, która miesza się od czasu do czasu do rozmowy, starając się, jak umie, podchwycić cudaczne wyrażenia samej pani. Znaczę tu wam charaktery, abyście je sobie utrwalili w pamięci. Zacznijmyż próbować; zobaczymy jak to pójdzie. Ach! znów djabli niosą jakiegoś natręta! Tego tylko brakowało.



SCENA DRUGA.
LA THORILLIÈRE, MOLIER, BRÉCOURT, LA GRANGE, DU CROISY, PANNY DU PARC, BÉJART, DE BRIE, MOLIÈRE, DU CROISY, i HERVÉ.

LA THORILLIÈRE: Dzień dobry panu, panie Molierze.
MOLIER: Sługa pański, panie markizie. Na stronie. A bodaj go licho!
LA THORILLIÈRE: Jakże się pan miewa?
MOLIER: Doskonale, do usług. Do aktorek: Moje panie, nie...
LA THORILLIÈRE: Wracam z pewnego salonu, gdzie mówiłem o panu w sposób nader pochlebny.
MOLIER: Bardzom obowiązany. Na stronie: Niechże go czarci porwą! Do aktorów: Starajcie się, panowie...
LA THORILLIÈRE: Gracie nową sztukę dzisiaj?
MOLIER: Tak, panie markizie. Do aktorek: Nie zapominajcie panie.
LA THORILLIÈRE: To król kazał wam ją przysposobić?
MOLIER: Tak, panie markizie. Do aktorów: Pamiętajcie, przez litość...
LA THORILLIÈRE: Jakiż tytuł?
MOLIER: Tak, panie markizie.
LA THORILLIÈRE: Ja się pytałem, jaki tytuł.
MOLIER: Ech, daję słowo, nie wiem jeszcze. Do aktorek: Trzeba koniecznie, by panie...
LA THORILLIÈRE: Jakże będziecie ubrani?
MOLIER: Jak pan widzi. Do aktorów: Proszę...
LA THORILLIÈRE: O której zaczynacie?
MOLIER: Skoro król nadejdzie. Na stronie: Do djabła z tym nudziarzem!
LA THORILLIÈRE: Kiedyż myślisz, że przyjdzie?
MOLIER: Niech mnie drzwi ścisną, panie markizie, jeśli mogę odgadnąć.
LA THORILLIÈRE: Czy nie wie pan...
MOLIER: Niech mi pan wierzy, jestem największy ignorant pod słońcem. Nie wiem nic z rzeczy o które mógłby się pan zapytać, przysięgam. Na stronie: To się wściec można. Utrapieniec przychodzi z najspokojniejszą miną gnębić człowieka pytaniami i ani się nie zatroszczy, że można mieć jeszcze inne sprawy na głowie.
LA THORILLIÈRE: Moje uszanowanie paniom.
MOLIER: Dobryś! z innej znów beczki zaczyna!
LA THORILLIÈRE do panny du Croisy: Śliczna pani dziś jak aniołek. Przyglądając się pannie Hervé: Czy panie obie występują?
PANNA DU CROISY: Tak, panie markizie.
LA THORILLIÈRE: Bez pań cała komedja nie wiele byłaby warta.
MOLIER pocichu do aktorek: Czy nie wyprawicie stąd tego człowieka?
PANNA DE BRIE do la Thorillière’a: Panie markizie, właśnie mamy coś przepróbować.
LA THORÍLLIERE: Doprawdy? Na honor, nie chciałbym państwu przeszkadzać, proszę, róbcie państwo swoje.
PANNA DE BRIE: Ale...
LA THORILLIÈRE: Nie, nie, byłoby mi przykro gdybyście się mieli mną krępować. Róbcie swobodnie, co macie do roboty.
PANNA DE BRIE: Tak, ale...
LA THORILLIÈRE: Jestem człowiek bez żadnych ceremonji, powtarzam; możecie próbować przy mnie co wam się tylko podoba.
MOLIER: Panie markizie, te panie nie śmieją panu powiedzieć, że bardzo pragnęłyby, aby nikogo nie było tutaj podczas próby.
LA THORILLIÈRE: Dlaczego? Mnie to nie przeszkadza.
MOLIER: Panie markizie, taki już u nas obyczaj; sam pan będzie się lepiej bawił, jeżeli przedstawienie będzie dla pana niespodzianką.
LA THORILLIÈRE: Idę więc powiedzieć, że jesteście gotowi.
MOLIER: Ależ nie, panie, niech się pan z tem nie spieszy, jeżeli łaska.


SCENA TRZECIA.
MOLIER, BRÉCOURT, LA GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BÉJART, DE BRIE, MOLIÈRE, DU CROISY, HERVÉ.

MOLIER: Ach, ileż durniów na tym świecie, doprawdy! No dalej, dalej, zaczynajmy. Wyobraźcie sobie przedewszystkiem, że scena przedstawia przedpokój królewski; jestto bowiem miejsce, w którem rozgrywają się codzienne rzeczy dość pocieszne. Łatwo zgromadzić tu wszystkie osoby potrzebne do sztuki, a nawet można znaleść sposób usprawiedliwienia obecności kobiet. Komedja rozpoczyna się spotkaniem dwóch markizów.

Do la Grange’a:

Pamiętajże zjawić się, jak ci powiedziałem, z miną odpowiednio dystyngowaną, przyczesując perukę i mamrocząc jakąś piosenkę. La, la, la, la, la, la. Usuńcie się tam, reszta; trzeba miejsca dla panów markizów: to nie są ludzie, którzyby się zadowolili bylejaką przestrzenią dla swej osoby. Do la Grange’a: Dalej, zaczynaj.
LA GRANGE: „Dzieńdobry, markizie“.
MOLIER: Mój Boże, ależ to nie jest wcale ton markiza; trzeba wziąć trochę wyżej: ci panowie przeważnie przybierają sposób mówienia zupełnie osobliwy, aby się odróżnić od zwykłych śmiertelników: Dzień dobry, markizie. Zacznijże od początku.
LA GRANGE: „Dzień dobry, markizie.
MOLIER: „Ach, markizie, sługa twój najniższy.
LA GRANGE: „Cóż ty tu porabiasz?
MOLIER: „Na honor, jak widzisz; czekam aż wszyscy ci panowie raczą opróżnić drzwi, abym mógł wsunąć swoją fizys.
LA GRANGE: „Do paralusza, cóż za tłumy! Nie mam najmniejszej ochoty borykać się z nimi i wolę raczej wejść ostatni.
MOLIER: „Jest tam ze dwadzieścia osób, które mogą być pewne że ich nie dopuszczą, a które, mimo to, tłoczą się i zajmują wszelki dostęp.
LA GRANGE: „Krzyknijmy nasze nazwiska odźwiernemu, aby nas wywołał.
MOLIER: „To dobre dla ciebie; co do mnie, niemam żadnej ochoty być ośmieszony na scenie przez Moliera.
LA GRANGE: »Zdaje mi się jednak, markizie, że on ciebie odmalował w swej Krytyce.
MOLIER: „Mnie? Nazbyt jesteś łaskaw; wszak to ty we własnej osobie.
LA GRANGE: „Nie! to paradne, doprawdy! ubierać mnie w swoją osobistość!
MOLIER: „Na honor! bawisz mnie, w istocie, zrzucając na mnie to, co tobie przynależy.
LA GRANGE śmiejąc się: „Ha, ha, ha! to zabawne.
MOLIER śmiejąc się: „Ha, ha, ha! to pocieszne.
LA GRANGE: „Jakto! chcesz twierdzić, że to nie„ciebie przedstawiano w markizie z Krytyki?
MOLIER: W istocie, mnie. Ohydna! na honor, ohydna! Ciastko ze śmietaną! To ja, to ja, oczywiście, że ja.
LA GRANGE: „Na honor! rozumie się że ty; nie masz co pękać ze śmiechu: jeżeli chcesz, możemy się założyć; zobaczymy, kto ma słuszność.
MOLIER: „O cóż się chcesz założyć?
LA GRANGE: „Trzymam sto pistolów, że to ty.
MOLIER: „Sto pistolów gotówką?
MOLIER: „Gotówką. Dziewięćdziesiąt które mam u Amyntasa, a dziesięć gotówką.
LA GRANGE: „Przyjmuję.
MOLIER: „Rzecz załatwiona.
LA GRANGE: „Twoje pieniądze są w wielkiem niebezpieczeństwie.
MOLIER: Twoje djablo niepewnie siedzą w sakiewce.
LA GRANGE: „Do kogóż tedy się zwrócić?
MOLIER do Brécourta: „Oto człowiek, który nas rozsądzi. Kawalerze...
BRÉCOURT: „O co chodzi?
MOLIER: Masz tobie! ten znowu przybiera tony markiza. Czy nie mówiłem ci, że grasz rolę, w której należy przemawiać poprostu, jak pan Bóg przykazał?
BREÉOURT: W istocie.
MOLIER: No więc „Kawalerze...
BRÉCOURT: „O cóż chodzi?
MOLIER: „Chciej rozstrzygnąć mały zakład, któryśmy właśnie uczynili.
BRÉCOURT: „Cóż za zakład?
MOLIER: „Spieramy się, który z nas jest markizem z Krytyki Moliera: on trzyma zakład że ja, ja znów że on.
BRÉCOURT: „Ja zaś sądzę, że ani jeden, ani drugi. Poszaleliście obaj, doprawdy, chcąc stosować do siebie rzeczy tego rodzaju. Słyszałem raz, jak właśnie uskarżał się Molier, zwracając się do osób które go o to samo pomawiały. Mówił, że nic go tak nie drażni, jak kiedy go posądzać o wzorowanie się w portretach na czyjejś osobistości. Zamiarem jego jest malować obyczaje, nie tykając zgoła osób; postacie, które przedstawia, to figury wzięte z powietrza, czyste urojenia, które kształtuje w swojej wyobraźni, aby niemi rozerwać słuchaczy. Mówił, że byłby niepocieszony, gdyby miał kiedy dotknąć kogokolwiek, i że, jeżeli coś zdołałoby go zrazić do pisania komedji, to właśnie owo doszukiwanie podobieństw, które nieprzyjaciele, w brew jego intencjom, usiłują złośliwie mu podsuwać, aby mu szkodzić w oczach pewnych osób. Co do mnie, uważam że on ma słuszność: bo i pocóż, pytam, odnosić tak uporczywie do kogoś każdy gest i każde słowo i ściągać na głowę biednego autora tysiączne kłopoty? Poco mówić głośno: „To ma być ten a ten“, skoro tego rodzaju rysy mogą odnosić się do stu osób? Ponieważ rzeczą komedji jest przedstawiać w ogólnych kształtach wszelkie wady ludzkie, a zwłaszcza właściwe epoce w której żyjemy, niepodobna Molierowi stworzyć typu któryby nie przypominał poniekąd kogoś z istniejących; toteż, jeżeli wiecznie ma go ktoś oskarżać że miał na myśli tę lub ową osobę, w takim razie będzie musiał wogóle zaprzestać pisania komedji.
MOLIER: „Na honor, kawalerze, ty chcesz, jak widzę, usprawiedliwić Moliera, a zarazem oszczędzić naszego przyjaciela.
LA GRANGE: „Wcale nie. On ciebie właśnie oszczędza; ale znajdziemy jeszcze innych sędziów.
MOLIER: „Zgoda. Ale powiedz mi, kawalerze, czy nie sądzisz, że twój Molier trochę się wyczerpał i że nie łatwo znajdzie już tematów do...
BRÉCOURT: Nie znajdzie tematów? Ech, poczciwy markizie, bądź pewny, że mu ich zawsze dostarczymy poddostatkiem; i że wcale nie jesteśmy na drodze, abyśmy mieli zmądrzeć z tego co on robi i mówi“.
MOLIER: Czekajno; trzeba dobitniej podkreślić ten ustęp. Ot, posłuchaj trochę. „I że nie znajdzie już tematów do... — Nie znajdzie tematów? Ech, poczciwy markizie, bądź pewny, że mu ich zawsze dostarczymy poddostatkiem; i że wcale nie jesteśmy na drodze, abyśmy mieli zmądrzeć z tego co on robi i mówi. Czy sądzisz, że on wyczerpał cały stek ludzkich śmieszności? I że, nawet nie opuszczając samego dworu, nie znalazłby pod ręką bodaj dwudziestu typów, których jeszcze nie tknął zupełnie? Naprzykład tych co to sobie w oczy świadczą czułości, zaledwie zaś plecami odwrócą się do siebie rozszarpują się żywcem najdowcipniej w świecie? A owych ludzi przesadnie uprzejmych, owych pochlebców bez smaku i miary, którzy najmniejszą szczyptą soli nie zaprawiają pochwał rozdawanych na wsze strony, i których pochlebstwa, swoją mdłą słodyczą, przyprawiają o nudności tych co ich muszą wysłuchać? A nikczemnych dworaków powodzenia, obłudnych służalców szczęścia, co palą przed tobą kadzidła w czasie pomyślności, a dobijają gdyś popadł w niełaskę losu? A owych malkontentów, wiecznie mających pretensje do dworu, uprzykrzonych wścibskich, niestrudzonych nudziarzy, owych ludzi, powiadam, którzy, jako jedyne zasługi, mogą liczyć swe natręctwo, i którzyby chcieli aby im sypano nagrody za to, że dziesięć lat bez przerwy naprzykrzali się królowi? A owych ugrzecznionych panów, czulących się jednako do całego świata, obnoszących swe uprzejmości na prawo i lewo, biegnących do każdego spotkanego na drodze z temi samemi uściskami i zaklęciami przyjaźni? — Panie, jestem pańskim najniższym sługą. Panie, jestem cały na pańskie rozkazy. Możesz na mnie rachować, mój drogi. Niech pan zechce liczyć mnie zawsze do rzędu najgorętszych przyjaciół. Panie, jestem oczarowany iż mogę pana uściskać. Och, drogi panie, przepraszam, nie spostrzegłem pana! Niech mi pan zrobi tę łaskę i zechce rozrządzać we wszystkiem mą osobą. Proszę, bądź pan przekonany, że niema rzeczy którejbym dlań nie uczynił. Pan jesteś człowiekiem, którego poważam jak nikogo. Nikogo w świecie nie cenię tyle co pana. Zaklinam pana, byś zechciał mi wierzyć. Błagam, byś raczył nie wątpić o tem. Sługa pański. Najniższy podnóżek. Tak, tak, nie bój się, markizie, Molier znajdzie zawsze więcej tematów niż sam może pragnąć; wszystko co zużył dotąd, jest ledwie drobnostką w porównaniu z tem co zostało“. Oto, mniejwięcej, jak ten ustęp powinien być zagrany.
BRECOURT: Wystarczy.
MOLIER: Jedźcie dalej.
BRECOURT: „Otóż Klimena i Eliza“.
MOLIER do panien du Pare i Molière: Na to zjawiacie się wy obie. Do panny du Parc: Niechże pani pamięta krygować się ile tylko zdołasz i mizdrzyć się jak należy. To pani nie przyjdzie łatwo, ale cóż robić? trzeba niekiedy zadać sobie trochę przymusu.
PANNA MOLIÈRE: „A, więc to pani, w istocie! Przysięgam, poznałam panią już zdała i domyśliłam się z wyglądu, że to nie może być nikt inny jak tylko pani.
PANNA DU PARC: „Jak pani widzi. Czekam tu na pewną osobistość, z którą mam do pomówienia.
PANNA MOLIÈRE: „I ja toż samo“.
MOLIER: Moje panie, oto te kufry posłużą wam za fotele.
PANNA DU PARC: „Proszę, niech pani raczy usiąść, bardzo proszę.
PANNA MOLIÈRE: „Po pani, jeśli pani pozwoli“.
MOLIER: Dobrze. Po tych ceremonjach, każdy zajmie swoje miejsce i będzie rozmawiał siedzący, z wyjątkiem markizów, którzy będą naprzemian to wstawać to siadać, zgodnie z wrodzoną ruchliwością. „Na honor, kawalerze, twoje krezy u spodni muszą być z czegoś bardzo niezadowolone.
BRÉCOURT: „Jakto?
MOLLIER: „Bo się skrzywiły niemiłosiernie.
BRECOURT: „Brawo, markizie! Turlupin[46] ci się kłania!
PANNA MOLIÈRE: „Doprawdy, pani, nie mogę wyjść z podziwu nad cerą tak olśniewającej białości A usta! toż-to kolor najżywszej purpury.
PANNA DU PARC: „Ach, co też pani mówi! Proszę się na mnie nie patrzyć; jestem dziś poprostu szkaradna.
PANNA MOLIÈRE: „Och, proszę pani, zechciej podnieść nieco swój czepeczek.
PANNA DU PARC: Fe, jestem odrażająca, mówię pani; sama na siebie dziś patrzeć nie mogę.
PANNA MOLIÈRE: „Jest pani urocza!
PANNA DU PARC: „Nie, nie.
PANNA MOLIÈRE: „Niechże się pani pokaże.
PANNA DU PARC: „Ach, pfe! nie, błagam panią.
PANNA MOLIÈRE: „Koniecznie.
PANNA DU PARC: „Ach, Boże, nie.
PANNA MOLIÈRE: „Tak, tak.
PANNA DU PARC: „Doprowadza mnie pani do rozpaczy.
PANNA MOLIÈRE: „Chwileczkę.
PANNA DU PARC: „Ech!
PANNA MOLIÈRE: „Musi mi się pani pokazać. Nie umiem się wyrzec rozkoszy twego widoku.
PANNA DU PARC: „Och, Boże, cóż za szczególna osoba z pani! Skoro czego chcesz, to już doprawdy całem twem jestestwem.
PANNA MOLIÈRE: „Ach, pani, przysięgam ci, iż nie masz najmniejszej przyczyny obawiać się światła dziennego. Cóż to za źli ludzie opowiadają że pani czegoś używa! Wierzaj mi, nie omieszkam prostować tego na każdym kroku.
PANNA DU PARC: „Och, ja nie wiem nawet, co to znaczy „używać czegoś“. Ale gdzież panie tak spieszą?
PANNA DE BRIE: „Pozwólcie panie, że wam użyczymy mimochodem najmilszej nowiny pod słońcem. Oto pan Lizydas przyniósł wiadomość, że napisano sztukę na Moliera i że nasi wielcy aktorzy[47] mają zamiar wystawić ją w swoim teatrze.
MOLIER: To prawda, chciano mi ją nawet przeczytać; to jakiś pan Br... Brou... Broussaut ją napisał.
DU CROISY: „Na afiszu widnieje pod nazwiskiem Boursault. Ale, jeśli mam państwu odsłonić całą tajemnice, rozmaite osoby przyłożyły rękę do tego dzieła, i stąd można pojąć, że budzi powszechne za interesowanie. Ponieważ wszyscy autorowie i aktorzy uważają Moliera za swego najstraszliwszego wroga, wszyscy podaliśmy sobie ręce, aby się mu przysłużyć. Każdy z nas przyczynił się paru dotknięciami pędzla do jego portretu. Jednakże nie zależało nam zgoła, aby ozdobić rzecz naszem nazwiskiem; zbyt wielką chwałą byłoby dlań legnąć w oczach świata pod wspólnym wysiłkiem całego Parnasu; aby przeto klęskę jego uczynić tem haniebniejszą, wyszukaliśmy umyślnie autora bez rozgłosu, i, jak to mówią, z pod ciemnej gwiazdy.
PANNA DU PARC: „Co do mnie, wyznaję, nie posiadam się z radości.
MOLIER: „I ja także. Do kroćset bomb! Pan szyderca zostanie wyszydzony; oberwie mu się po palcach, na honor!
PANNA DU PARC: „To go oduczy od jego bezczelnych drwinek ze wszystkiego, jakto! przecież ten zuchwalec nie chce ścierpieć, aby kobieta miała dowcip i rozum! Znęca się nad każdym podnioślejszym sposobem wysłowienia i chciałby abyśmy przemawiały jedynie płaskim językiem poziom ości!
PANNA DE BRIE; „Język, to jeszcze nic; ale on spotwarza wszystkie nasze skłonności, choćby najniewinniejsze pod słońcem. Tak, jak on rzeczy przedstawia, zbrodnią jest dla kobiety podobać się komukolwiek.
PANNA DU CROISY: „To nie do zniesienia. Teraz kobieta palcem już ruszyć doprawdy nie może. Czemuż on nie zostawi w spokoju mężów, miast otwierać im oczy i zwracać uwagę na rzeczy o których im się wprzód nie śniło?
PANNA BEJART: „Toby jeszcze uszło; ale on ostrzy język nawet na tych kobietach którym nic zarzucić nie można. Toć ten bezczelny błazem daje im tytuł uczciwe djablice!
PANNA MOLIÈRE: „Czas, aby zuchwalcowi raz się dostało za swoje.
PANNA DU CROISY: „Wystawienie tej komedji, moje panie, będzie wymagało bardzo gorliwego poparcia; toteż aktorzy Pałacu...
PANNA DU PARC: „Mój Boże, niech będą bez obawy. Ręczę im za powodzenie, ręczę głową.
PANNA MOLIÈRE: „Ma pani słuszność. Zbyt wielu ludziom zależy na tem, by wmówić światu że sztuka jest doskonała. Możesz sobie łatwo wyobrazić, jak skwapliwie wszyscy ci, którzy mniemają iż Molier w nich godził swojemi drwinami, chwycą sposobność aby się zemścić, oklaskując tę komedję.
BRECOURT ironicznie: „Bezwątpienia; co do mnie, sam ręczę za dwunastu markizów, sześć wykwintniś, dwadzieścia lafirynd i trzydziestu rogaczy, którzy nie omieszkają klaskać w ręce i hałasować z całej siły.
PANNA MOLIÈRE: „Bardzo słusznie. Pocóż rzucać się na wszystkie te osobistości, a zwłaszcza na rogaczy, którzy są najgodniejszymi ludźmi pod słońcem?
MOLIER: „Na honor! mówiono mi, że jemu i wszystkim jego komedjom wygarbują w tej sztuce skórę jak się należy, i że równie aktorzy jak i poeci, od największego do najmniejszego, djabelnie są przeciw niemu rozżarci.
PANNA MOLIÈRE: Bardzo mu dobrze! Pocóż pisze obrzydliwe sztuki, na które tłoczy się cały Paryż i w których maluje ludzi tak wiernie, że każdy poznaje tam samego siebie? Czemu nie pisze komedyj naprzykład w rodzaju pana Lizydasa? Niktby na niego nie wymyślał; autorzy sławiliby go pod niebiosy. To prawda, że takie komedje nie ściągają zbytnich tłumów, ale, w zamian, zawsze są doskonale zbudowane, nikt przeciw nim nie pisze, a wszyscy którzy je widzą daliby nie wiem co, aby się w nich dopatrzyć wszelkich zalet.
DU CROISY: W istocie, mam to szczęście, iż nie ściągam na siebie niczyjej nieprzyjaźni, i wszystkie me dzieła cieszą się uznaniem znawców.
PANNA MOLIÈRE: „Masz pan wszelką przyczynę być zadowolonym z siebie. To więcej warte, niż oklaski publiczności i wszystkie zyski które mogą przynosić komedje Moliera. I cóż panu na tem zależy, aby publiczność chodziła na twoje sztuki, byleby się cieszyły uznaniem kolegów?
LA GRANGE: „Ale kiedyż będą grali ten Portret malarza?
DU CROISY: „Nie wiem, ale gotuję się już stawić jeden z pierwszych w teatrze i krzyczeć na cały głos: wspaniałe! znakomite!
MOLIER: I ja toż samo, na honor!
LA GRANGE: I ja także, Bóg mi dopomóż!
PANNA DU PARC: „Co do mnie, stanę bez ochyby do apelu i ręczę za entuzjazm, który w puch rozprószy wszystkie sądy nieprzyjaciół. Mamy wprost, obowiązek podeprzeć naszym zachwytem mściciela wspólnej sprawy!
PANNA MOLIÈRE: „Świetnie powiedziane!
PANNA DE BRIE: „Tośmy powinny wszystkie uczynić.
PANNA BEJART: „Z pewnością.
PANNA DU CROISY: „Bezwarunkowo.
PANNA HERVÉ: „Żadnej litości dla wydrwiwacza!
MOLIER: „Na honor, kochany kawalerze, twój Molier będzie się chyba musiał gdzie schować.
BRECOURT: „Kto, on? Zaręczam ci, markizie, ma zamiar usadowić się na samej scenie i śmiać się wraz z innymi ze swego wizerunku.
MOLIER: Tam do licha! myślę, że ten śmiech będzie trochę kwaskowaty.
BRÉCOURT: „Nie bój się, markizie; być może, znajdzie on tam więcej przyczyny do śmiechu, niż sobie wyobrażasz. Pokazywano mi tę sztukę; wszystko co jest w niej znośnego, to, ni mniej ni więcej, same tylko pomysły zapożyczone z różnych sztuk Moliera; wesołość zatem którą mogą wywołać, nie ma powodu go w niczem zasmucać. Co do miejsc, w których starano go się zohydzić, musiałbym się bardzo omylić, jeśli one znajdą uznanie w czyichkolwiek oczach. Podburzanie zaś przeciw niemu pewnych osób, za to, że, jak powiadają, kreśli portrety zbyt podobne, jest postępkiem zarówno w najwyższym stopniu nieprzyzwoitym jak śmiesznym niezręcznym. Nigdy dotąd nie przypuszczałem, aby przyczyną nagany dla pisarza mogło być to, że maluje zbyt dobrze i wiernie.
LA GRANGE: „Mówili mi aktorzy, że oczekują odpowiedzi Moliera i że...
BRÉCOURT: „Odpowiedzi? Daję słowo, miałbym „go za wielkiego szaleńca, gdyby sobie zadawał trud odpowiadania! Cały świat wie, jakie są ich pobudki; toteż, najlepsza odpowiedź jaką im Molier dać może, to nowa komedja, któraby miała równe powodzenie jak poprzednie. Oto prawdziwy sposób, w jaki może się zemścić; o ile znam naturę tych panów, jestem najpewniejszy w świecie, że nowa sztuka, która odciągnie resztę publiczności, zgnębi ich o wiele więcej, niż wszystkie satyry wymierzone przeciw ich osobom.
MOLIER: „Ale, kawalerze...“
PANNA BEJART: Pozwólcie, że na chwilę przerwę próbę. Do Moliera: Chce pan, abym powiedziała co myślę? Gdybym była na pańskiem miejscu, inaczejbym poprowadziła sprawę. Cały świat oczekuje po panu energicznej odpowiedzi; po sposobie, w jaki, o ile słyszałam, obeszli się z panem w tej komedji, miałbyś prawo wszystko wytoczyć przeciw tym komedjantom i nie oszczędzać żadnego.
MOLIER: Wściekłość mnie bierze, kiedy słyszę takie gadanie; te baby mają doprawdy wiecznie swojego ćwieka we łbie! Chcesz pani, abym zaraz stanął cały w ogniu, i abym, za ich przykładem, zaczął miotać przekleństwa i obelgi? Doprawdy, wieleby mi to zaszczytu przyniosło i ładnąbym im wyrządził szkodę! Czyż oni, bodaj z samego wyrachowania, nie marzą poprostu o takim obrocie? Toć kiedy radzili nad wystawieniem Portretu malarza i poruszali możliwość mojej odpowiedzi, któryś z nich uczynił uwagę: „Niechże nas szarpie, ile mu się podoba, byleby w kasie było u nas pełno?“ Czyż to nie jest oznaką duszy obdarzonej wysokiem i delikatnem poczuciem honoru? i czy zemściłbym się w istocie, dając im to, czego właśnie czekają z upragnieniem?
PANNA DE BRIE: W każdym razie bardzo ich podobno zabolało tych parę słów, które zwróciłeś przeciw nim w Krytyce i w Wykwintnisiach.
MOLIER: To prawda, wielka mi obraza i mają, w istocie, na co się powoływać! Dajcież pokój, wcale nie o to chodzi. Największą krzywdą, jaką im wyrządziłem, jest to, że miałem szczęście zyskać uznanie nieco większe niżby pragnęli. Całe ich postępowanie, od czasu jak jesteśmy w Paryżu, objawiło aż nadto co ich naprawdę dotyka. Ale pozwólmy im robić, co im się żywnie podoba; wszystkie ich przedsięwzięcia nie mają w sobie nic coby mnie mogło niepokoić. Krytykują moje sztuki, tem lepiej; niech mnie Bóg broni bym miał zacząć pisać takie któreby im się podobały! zły to znak byłby dla mnie, to pewna.
PANNA DE BRIE: Jednak nie jest przyjemnie być tak szarpanym za swoje utwory.
MOLIER: I cóż mi to szkodzi? Czyż nie osiągnąłem w mej komedji wszystkiego co chciałem, skoro miała szczęście przypaść do smaku dostojnym osobom, których względy w szczególności pragnąłem pozyskać?? Czy nie mam przyczyny być zadowolonym z losu i wszystkie ich krytyki czy nie zjawiają się nieco po niewczasie? Powiedzcież, czy to mnie teraz dotyczy? Skoro ktoś napada na sztukę dobrze przyjętą, czy nie zaczepia raczej sądu tych których zyskała uznanie, niźli artyzmu tego kto ją napisał?
PANNA DE BRIE: Daję słowo, miałabym jednak ochotę wydrwić tego pisarka za to, że ośmiela się napadać ludzi, którym się nawet nie śniło myśleć o jego istnieniu.
MOLIER: Oszalałaś chyba! Ładny mi przedmiot dla rozerwania dworu, osoba pana Boursault! Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób go przyprawić, aby się stał zabawny? Toż, gdyby się go brało na fundusz na scenie, byłby uszczęśliwiony, iż bodaj w ten sposób może rozśmieszyć publiczność! Byłoby dla niego zbyt wiele zaszczytu zostać przedmiotem drwiny wobec tak dostojnego zgromadzenia; nie marzy o niczem więcej. Przecież on na mnie napada z całą furją tylko po to, aby, w jakibądź sposób, zwrócić na siebie uwagę. To człowieczek, który nie ma nic do stracenia: aktorzy z Pałacu Burgundzkiego wypuścili go na mnie, aby mnie wplątać w jakąś głupią wojnę i odciągnąć tym podstępem od innych rzeczy które mam do roboty; a wy wszyscy jesteście tak naiwni i chwytacie się w pułapkę. Nie, pod tym względem, gotów jestem publicznie złożyć moje oświadczenie. Nie mam zamiaru zapuszczać się w żadne odpowiedzi na ich krytyki i kontr-krytyki. Niech mówią, co tylko mogą najgorszego o moich sztukach, godzę się. Niech je przeżuwają sobie po nas; niech je nicują jak ubranie aby je podać na swoim teatrze, i w ten sposób wyzyskać dla siebie tę trochę uciechy którą ludzie w nich znajdują i trochę szczęścia do publiczności które posiadam. Zezwalam na to, djablo im trzeba sukursu, i bardzo rad jestem, jeżeli się przyczynię do tego aby się mogli wyżywić; byleby się zadowolili tem, co im mogę ofiarować bez uszczerbku przyzwoitości. Ale uprzejmość ma swoje granice; są rzeczy, które, wywłóczone na widownię, nie bawią ani publiczności, ani tego o kim mowa. Oddaję im, z szczerego serca, moje dzieła, moją postać, ruchy, słowa, głos i sposób deklamacji; mogą z nich robić i mówić o nich co im się spodoba, jeśli im to przyniesie jaką korzyść. Nie sprzeciwiam się bynajmniej i będę szczęśliwy, jeśli w ten sposób zdołają zabawić publiczność. Ale, skoro ustępuję im to wszystko, niechże znów oni będą łaskawi darować mi resztę i nie tykać przedmiotów z rodzaju tych, o które, jak mi mówiono, zaczepiają mnie w swojej komedji. O to właśnie prosiłbym bardzo grzecznie zacnego pana który wynajął im swe pióro, i oto cała odpowiedź jaką będą mieli odemnie.
PANNA BEJART: Ale wreszcie.....
MOLIER: Ale wreszcie doprowadzicie mnie do szaleństwa. Nie mówmyż o tem więcej; bawimy się w ciągle gawędy, zamiast próbować. Gdzieśmy stanęli! Już nawet nie pamiętam.
PANNA DE BRIE: Stanęliśmy w miejscu...
MOLIER: Mój Boże! słyszę jakiś hałas; to z pewnością król. Widzę dobrze, że nie będziemy mieli czasu skończyć próby. Otóż macie, to są skutki zabawek. Dobrze zatem, starajcież się zagrać resztę jak zdołacie najlepiej.
PANNA BEJART: Nieco mnie Bóg broni; strach mnie nagle ogarnął: nie będę mogła grać, jeśli nie przepróbuję od początku do końca.
MOLIER: Jakto, nie będzie pani mogła zagrać swojej roli?
PANNA BEJART: Nie.
PANNA DU PARC: Ani ja mojej.
PANNA DE BRIE: Ani ja też nic.
PANNA MOLIÈRE: Ani ja.
PANNA HERVÉ: Ani ja.
PANNA DU CROISY: Ani ja.
MOLIER: Cóż zatem mam począć? Czy wy żarty stroicie?



SCENA CZWARTA.
BEJART, MOLIER, LA GRANCE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BÉJART, DE BRIE, MOLIÈRE, DU CROISY, HERVÉ.

BÉJART: Panowie, przychodzę was uwiadomić, że król już przybył i czeka byście zaczynali.
MOLIER: Panie, widzi mnie pan w największym kłopocie pod słońcem; jestem poprostu w rozpaczy! Wszystkie kobiety mi się popłoszyły i mówią, że, jeżeli mają grać, musiałyby przedtem powtórzyć role. Błagamy przez litość, jeszcze momencik. Król ma tak łaskawe serce i wie w jakim pośpiechu przygotowano rzecz całą.


SCENA PIĄTA.
MOLIER, LA GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BÉJART, DE BRIE, MOLIÈRE, DU CROISY, HERVÉ.

MOLIER: Moje panie, opamiętajcie się, błagam, nabierzcież trochę odwagi.
PANNA DU PARC: Najlepiejby było usprawiedliwić się i przeprosić króla.
MOLIER: Ale jakże się tu usprawiedliwić!


SCENA SZÓSTA.
MOLIER, LA GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BÉJART, DE, BRIE, MOLIÈRE, DU CROISY, HÉRVÉ; WŚCIBSKI.

WŚCIBSKI: Panowie, zaczynajcie już.
MOLIER: Zaraz, panie. Zdaje mi się, że zmysły postradam w tem utrapieniu, i...



SCENA SIÓDMA.
MOLIER, LA, GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BEJART, DE BRIE, MOLIÈRE, HERVÉ, DU CROISY; WŚCIBSKI, DRUGI WŚCIBSKI.

DRUGI WŚCIBSKI: Panowie, zaczynajcież.
MOLIER: W tej chwili, panie, Do towarzyszy: No i cóż! Chcecie, bym dożył tego wstydu...


SCENA OSMA.
MOLIER, LA, GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BEJART, DE BRIE, MOLIERE, HERVE; WŚCIBSKI, DRUGI WŚCIBSKI, TRZECI WŚCIBSKI.

TRZECI WŚCIBSKI: Panowie, zaczynajcież.
MOLIER: Zaraz panie, właśnie zaczynamy. Och, ilu ludzi robi sobie uciechę z tego, by przyjść powiedzieć: „Zaczynajcież, panowie“, chociaż król ich wcale o to nie prosił!


SCENA DZIEWIĄTA.
MOLIER, LA, GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BEJART, DE BRIE, MOLIÈRE, HERVÉ, DU CROISY; WŚCIBSKI, DRUGI WŚCIBSKI, TRZECI WŚCIBSKI, CZWARTY WŚCIBSKI.

CZWARTY WŚCIBSKI: Panowie, zaczynajcież.
MOLIER: Już się stało, panie. Do towarzyszy: Jakto? Więc mam połknąć to upokorzenie...


SCENA DZIESIĄTA.
BEJART, MOLIER, LA GRANGE, DU CROISY; PANNY DU PARC, BÉJART, DE BRIE, MOLIERE, DU CROISY, HERVÉ.

MOLIER: Wiem już, drogi panie; przychodzisz nam powiedzieć, abyśmy zaczynali, ale...
BEJART: Nie, panowie; przychodzę oznajmić, że król dowiedział się o waszym kłopocie, i, w swej nadzwyczajnej łaskawości, odkłada nową komedję na inny raz, a na dziś zadowoli się jakąkolwiek którą zdołacie mu przedstawić.
MOLIER: Ach, panie, życie mi pan wraca! Król wyświadcza nam największą laskę pod słońcem, zostawiając więcej czasu na spełnienie swych poleceń; podziękujmyż mu tedy wszyscy za jego nadzwyczajną dobroć.





  1. Cytowana przez Riccoboniego komedja włoska Il rittrato ovvero Arlechino cornuto per opinione doszła do Francji dopiero w 1716 r. i prawdopodobnie jest późniejsza od Sganarela.
  2. Bohaterka powieści panny de Scudery.
  3. Quatrains de Pibrac zbiorek czterowierszy o treści moralnej, wydany w 1575 r. Montaigne cytuje go z wysokiem uznaniem.
  4. Matthieu, Tablettes de la vie et de la mort (1616).
  5. Guide des picheurs, dzieło hiszpańskiego Dominikanina, wydane po francusku w 1651 r.
  6. Oto one: Str. 56 w. 11 i 12; str. 69, w. 7 — 16 i 19 — 20: str. 70, w. 2 — 3; str. 79, w. 16 — 23; str. 95, w. 3 — 8 i 11 — 12; str. 96, w. 12 — 15; str. 97. w. 2 — 25; str. 100, w. 28 — 31 (wiersze liczy się wedle miary metrycznej).
    Prócz tego, djalog drugiej połowy sceny 6 aktu II przeniósł Molier w głównym zarysie do swego Amfitrjona.
  7. Lope de Vega, El Mayor imposible; Hurtado de Mendoza, El marido hace mujer; Boisrobert, La folle gageure; Dorismond, La femme industrieuse.
  8. Komedja Sganarel została wydana bez wiedzy i woli Moliera przez niejakiego Neufvillenaine, który, po kilku przedstawieniach, zapamiętał całą sztukę i spisawszy ją oddał do druku.
  9. Aluzja do współczesnego obchodu urodzin syna Ludwika XIV, które przypadły 1 listopada 1661.
  10. Ludwik XIV wydał aż 16 edyktów przeciw zbytkowi, który, za jego panowania, szerzył się niesłychanie. Ten, o którym mowa, datuje z 27 listopada 1660.
  11. Mowa o postaci zapalonego myśliwca, którą Molier, już po pierwszem przedstawieniu „Natrętów“, wprowadził do sztuki na zlecenie króla.
  12. pióra Pellissona.
  13. Najwykwintniejsza publiczność zajmowała miejsce na krzesłach na scenie, a wynikłe stąd skrępowanie aktorów niewątpliwie wpłynęło na formy klasycznego teatru we Francji. Zwyczaj ten utrzymał się do połowy XVIII wieku; usunięcie go jest dziełem Woltera.
  14. Jan Baptysta Lulli, nadworny muzyk i kompozytor, później stały współpracownik Moliera.
  15. W owym czasie, sekundanci bili się równocześnie z zapaśnikami dochodzącymi obrazy.
  16. Kary jakiemi groziły ówczesne edykty przeciw pojedynkom, były bardzo ostre, aż do kary śmierci.
  17. Z opisu tego można poznać, że gra w pikietę była wówczas nieco różna od dzisiejszej: grano w 36 kart i „zrucano“ odmiennie.
  18. Temat, niejednokrotnie roztrząsany w powieściach współczesnych, wyrosłych z ducha „Wykwintniś“. Molier ujmuje go ze zręcznością, świadcząca że, gdyby chciał, z łatwoścą przyswoiłby sobie ten rodzaj.
  19. Gałązek, które się łamie i rzuca po drodze, aby znaczyć ślad.
  20. Znany współcześnie handlarz koni.
  21. Słynny dojeżdżacz dworski.
  22. Maaame, urzędowy tytuł żony królewskiego brata. Żona księcia orleańskiego, brata Ludwika XIV a protektora trupy Moliera, Henryka angielska, liczyła wówczas lat 19.
  23. X. Dubuisson: sztuka o której mowa, to zapewne Panegiryk Szkoły żon, ogłoszony drukiem w kilka lat później.
  24. Molier ma na myśli Krytykę szkoły żon, wystawioną w kilka miesięcy później.
  25. Rolę Arnolfa grał Molier; Anusię (w oryg. Agnes, Agnieszka) grała panna de Brie.
  26. Pantagruel, Panurg, postacie z satyrycznej powieści Rabelego p. t Gargantua i Pantagruel.
  27. W dawnej tradycji francuskiej, św. Arnolf uchodził za patrona zdradzonych mężów.
  28. Jestto, zdaje się, satyra na Tomasza Corneille, miernego pisarza a brata wielkiego tragika, który przybrał do nazwiska przydomek ae l’lsle (z Wyspy).
  29. W krytyce Szkoły żon znajdziemy oddźwięk zgorszenia, które wywołało owo „coś“ u światowych świętoszek i wykwintniś.
  30. Jest to parafraza nauk św. Grzegorza z Nazjansu.
  31. „Wiano wdowie“ wynosiło zazwyczaj trzecią część posagu.
  32. Praeciput, suma, którą żona ma prawo odłożyć dla siebie z majątku, przed jego rozdziałem.
  33. Prefix, zapis wdowi oznaczony za wspólnem porozumieniem.
  34. Wśród innych pensjonarjuszy, których tytuły określano ówczesnym stylem pełnym pretensjonalnej pedanterji, widnieje „p. Conrard, który, mimo iż nie posiada żadnego innego języka prócz macierzystego, niezrównany jest w ocenianiu wszelkich płodów ludzkiego umysłu“ (1500 funtów); „p. Piotr Corneille, pierwszy autor dramatyczny w świecie“ (2000 funtów); „p. Desmarest autor ze wszystkich dotąd istniejących najpłodniejszy i obdarzony najbogatszą wyobraźnią“ (1200 funtów); etc. etc.
  35. Zdaje się, że to już był odwet za jakieś lekceważące odezwanie.
  36. Turlupin, słynny aktor Pałacu Burgudzkiego, którego specjalnością były tanie kalambury i koncepty rozbrajające swą umyślną naiwnością.
  37. W oryg. Bonneuil (bon oeuil, dobre oko).
  38. Przed komedją Moliera Les Précieuses, przydomek ten był czemś zaszczytnem; oznaczał kobietę wykwintnego umysłu i z najlepszego towarzystwa.
  39. Ow „Damon“ jest tu zapewne samym Molierem.
  40. Szkoła żon, Akt II, scena 6.
  41. Słowo obscenité, które tu Molier wyszydza, przeszło do języka francuskiego, jak w ogóle wiele wyrazów ze słownika „Wykwintniś“.
  42. Ta scena z markizem wzięta jest z rzeczywistej sceny, w której rolę markiza odegrał książę de la Feuillade. Ośmieszony arystokrata, spotkawszy Moliera w królewskiej antykamerze, objął go niby z czułością za głowę, tak iż rozorał mu twarz brylantowenn guzami.
  43. Encanailler, słowo ukute przez Wykwintnisie, również przyjęło się powszechnie.
  44. Osobom nieszlacheckiego pochodzenia, choćby zamożnym, nie przysługiwał tytuł madame ale mademoiselle.
  45. Montfleury z Pałacu Burgundzkiego był ogromnej tuszy, i tusza ta była przedmiotem wielu dowcipów współczesnych. Wszystkie te cytaty są z tragedji Corneille’a.
  46. Turlupin, patrz Krytyka Szkoły żon.
  47. Ironicznie: aktorzy z Pałacu Burgundzkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.