Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nić swego zdania wskazując Klimenę: przeciw sądowi pani, nie weźmie mi za złe, że będę się starał zwalczać i jego mniemanie.
ELIZA; Jakto! masz przeciw sobie panią, pana markiza i pana Lizydasa, i jeszcze śmiesz się opierać? Fe, to już doprawdy, w złym guście!
KLIMENA: Co do mnie, pojąć nie mogę, jak człowiek rozumny może się podejmować obrony niedorzeczności, któremi ta sztuka jest przepełnioną.
MAKRIZ: Niech mnie Bóg skarze, pani, jeśli to nie jest skończona ramota od początku do końca.
DORANT: To łatwo powiedzieć, markizie. Nic wygodniejszego, niż załatwić się z kwestją w ten sposób; nic nie widzę pod słońcem, coby się mogło ostać przed samowładztwem twych wyroków.
MARKIZ: Do kata! aktorzy z innych teatrów, którzy byli na tej sztuce, wymyślali na nią co tylko się zmieści.
DORANT: A, już nie mówię ani słowa. Masz słuszność, markizie. Skoro inni aktorzy na nią wygadują, trzeba im wierzyć, oczywiście. To wszystko ludzie niezmiernie światli i sądzą z całą bezinteresownością. Nie mam już nic do powiedzenia; poddaję się.
KLIMENA: Poddawaj się, kawalerze, czy nie, to wiem, że nie wmówisz we mnie, bym miała cierpieć wszystkie nieprzyzwoitości zawarte w tej sztuce, również jak i jej uniżające wycieczki przeciw kobietom.
URANJA: Co do mnie, ani mi w głowie urażać się i brać cośkolwiek z tego do siebie. Tego rodzaju satyry mierzą jedynie w obyczaje, w osoby zaś mogą trafić jedynie przez odbicie. Nie stosujmyż sami do siebie rysów ogólnej krytyki, i korzystajmy, jeżeli potrafimy, z lekcji, nie zdradzając się iż bierzemy ją osobiście. Na komiczne obrazy, które pokazuje nam teatr, winno się patrzeć bez gniewu i bez zgryźli-