Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziś wieczór cię z nią razem proszę na wieczerzę;
Chcę, abyś sam nareszcie mógł widzieć ją zbliska,
I poznał, czy mój wybór godny pośmiewiska.
CHRYZALD:
Więc zgoda.
ARNOLF: Tam dopiero, wśród miłej ochoty,
Ocenisz jej osobę i wdzięk jej prostoty.
CHRYZALD:
Co do tego, to, mimo te wszystkie powaby,
Które mi tu wyliczasz...
ARNOLF: To obraz za słaby;
Bezustannie podziwiam tę czystość bez grzechu,
I czasem mi przychodzi wprost konać ze śmiechu.
Któregoś dnia (któż wierzyłby takiej prostocie?)
Przychodzi mnie się spytać, w ogromnym kłopocie,
Z wyrazem niewinności w licu niesłychanej,
Czy to prawda, że dzieci przynoszą bociany?
CHRYZALD:
Cieszę się wielce, mości Arnolfie.
ARNOLF: U djaska!
Kiedyż mnie już przestaniesz tak zwać, jeśli łaska?
CRYZALD:
Daruj, wciąż mi to imię jakoś wchodzi w drogę.
I pana na Rosochach w głowę wbić nie mogę.
Bo też i co za djabeł, z czyjego wyroku,
Każe ci zmieniać, imię po czterdziestym roku?
Od lichego folwarczku, co go znam od dziecka,
Przezywać się dla świata, niby tak, z szlachecka?
ARNOLF:
Mamci po temu prawa aby mnie tak zwano;
Przytem wolę to imię, niż Arnolfa[1] miano.
CHRYZALD: Iluż ludzi dziś ojców zacne imię drażni,
I inne sobie kleją z czystej wyobraźni!

  1. W dawnej tradycji francuskiej, św. Arnolf uchodził za patrona zdradzonych mężów.