Pałac i rudera/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAŁAC I RUDERA.
ROZDZIAŁ I

W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE WIELKĄ FAJKĘ
W NIEWIELKIM PAŁACU.

Są wyspy wśród morza, oazy wśród pustyń, a ciche dzielnice wśród ruchliwego miasta.
Odludzia takie sąsiadują niekiedy z pryncypalnemi ulicami, niekiedy stanowią ich przedłużenie i jakby ciąg dalszy. Chcąc je odnaleźć, potrzeba z jakiejś głównej arterji ruchu i turkotu zejść na prawo, albo na lewo. Wówczas, po upływie kilku minut, gładki asfaltowy chodnik stanie się ostrym brukiem, bruk zwykłym gościńcem, miejski rynsztok ścieżyną albo rowem.
Wielkie kamienice ustępują miejsca żółtym, różowym, pomarańczowym i czarnym domkom, pokrytym przegniłemi gontami, albo parkanem ze starych desek. Jeszcze dalej spotkać można gołębniki, pochylone skutkiem wieku, studnie z żórawiami, przedhistoryczne olejne latarnie, grządki kapuścianych głów i drzewa, usiłujące okrywać się liściem i rodzić owoce.
W dzielnicach takich tłuścioch, jadący odrapaną dorożką z pod Karasia, pozuje na miljonera, przeglądającego place, a chłopak felczerski w zielonym krawacie i odprasowanym kapeluszu udaje urzędnika z banku. Młode kobiety nie uśmiechają się tu w przelocie, ponieważ nie ma kto podziwiać ich białych zębów; mężczyźni włóczą się jak żółwie, gotowi co chwilę stanąć i oglądać nawet chudego konia ze startym grzbietem, który, przymknąwszy oczy, z wyrazem melancholji szczypie suchotniczą trawkę.
Dokoła pustki sterczą wysokie kominy, czarne lub wiśniowe dachy i ostre wieże kościołów; dokoła kipi życie: słychać gwar głosów ludzkich, turkot wozów, bicie w dzwony, albo świst lokomotyw. Lecz tutaj cisza. Do miejsc tych rzadko zajeżdża szlifierz ze swym przeraźliwie dźwięczącym młotkiem, a rzadziej jeszcze kataryniarz ze swym astmatycznym instrumentem. Żaden baryton nie ryczy tu: „Węgle kamienne!“ żaden dyszkant nie wrzeszczy: „Węgle do samowara!“ — i tylko czasem obdarty Żydek z Pociejowa mruczy pod nosem: „Handel! handel!“ — umykając co rychlej do bardziej ucywilizowanych okolic.
Dobrzy ludzie żyją tu bez ceremonij. W dzień powszedni, ukryci za parkanami, doją swoje krowy, wołają: „Mal... mal... mal... maluśki!“ na prosięta, lub dla pożytku bliźnich wyrabiają trumny i beczki; w niedzielę zaś, w barwistych kamizelkach i nocnych kaftanikach, zasiadają ławy, ustawione wzdłuż domów, i rozmawiają z sąsiadami przez ogrody. Tymczasem ich dzieci na środku ulic grają w kiczki, oblewają się wodą, lub rzadkich przechodniów obrzucają kamieniami, stosownie do okoliczności i humoru.
W takiej to dzielnicy, wśród różnobarwnych kletek, walących się szop, niedbale utrzymanych ogrodów i śmieciem okrytych placów, wznosił się blado-zielony, dwupiętrowy gmach, przez majętnego właściciela i ubogich sąsiadów tytułowany pałacem. Słuszność nakazuje wyznać, że pałac ten był zwykłą kamienicą, posiadającą ogródek i pompę w podwórzu, ogród za podwórzem, na dachu sześć kominów i dwa konduktory, dwa duże głazy przy bramie, a nad bramą gipsowy wizerunek głowy baraniej.
Tyle o pałacu, w którym przez dwa otwarte na pierwszem piętrze okna przechodzień wysłuchać i zobaczyć mógł to, co następuje poniżej:
— Wandziu!... Wandziuniu!... Wandeczko! — wołał z przerwami basowy głos, zdradzający silne zmęczenie.
Jednocześnie błysnęła w pokoju łysina, po niej żółte nankiny, po nich para kolorowych skarpetek, i rozległ się głuchy łoskot niby upadku.
— Wandziuniu!... — powtórzył głos z tak szczególną intonacją, jakby na gardle osoby, wydającej go, próbowano wytrzymałości powrozów.
— Słucham dziadunia! — odpowiedział z głębi mieszkania głosik dziewczęcy.
Łysina, nankin i kolorowe skarpetki przemknęły w oknie kilka razy raz po raz, poczem znowu rozległ się łoskot.
— A daj tam, koteczku, Czwartek! — wyjęczała osoba, tytułowana dziaduniem.
— Czy tytuń dziadzio ma?
Tym razem nankin i skarpetki uformowały w oknie figurę, podobną do wideł — poczem znowu nastąpił upadek, o wiele cięższy niż poprzednio.
— A... zdrowo!... Janek, Janek!... a nalej wody w prysznic... Bodaj ciebie, jakaś ty roztrzepana, Wandeczko!
— Dlaczego, dziadziu? — spytało dziewczę.
— Jakże dlaczego? Ja kazałem Czwartek, a ty przyniosłaś Piątek. Czwartek przecie jest wiśniowy, ze śpiczastym bursztynem. Wstydź się!... Ooo! zdrowo!...
— A tak, dziaduniowi zdrowo, a ja się ciągle boję, żeby się co złego nie stało... Dziaduś taki gruby i takie koziołki wywraca!
— Gruby, powiadasz? No, więc kiedy taki gruby, to bierzże się, ty cienka, za kółka i machaj!...
— Ależ, dziaduniu!...
— Machaj, powiadam!...
— Ależ, dziaduniu... moje ubranie!
— Machaj, ty cieniutka, machaj!...
Po tych słowach mignęły w oknie ciemno-blond loki, za niemi węgierskie buciki, nastąpiły dwa wybuchy śmiechu — na bas i sopran, potem gonitwa i... cisza. Dopiero po upływie kilku minut, w tem samem co i pierwej oknie, ukazała się wielka piankowa faja, osadzona na bajecznie długim cybuchu, a za niemi wzorzysty szlafrok, czapeczka ze złotym kutasem i twarz, z koloru i formy przypominająca niebywałych rozmiarów rzodkiewkę. Za chwilę wszystkie te szczegóły, należące, o ile się zdaje, do jednego tylko właściciela, znikły w gęstych tumanach wonnego dymu.
— Wandziu!... Wandeczko!... — zaczął znowu rumiany staruszek.
— Słucham dziadunia!
Lekki powiew rozdarł kłęby dymu, wśród których, niby w obłoku, ukazała się biała i różowa twarz, wielkie szafirowe oczy i ciemno-blond pierścienie włosów piętnastoletniej dziewczynki.
Jednocześnie z pomiędzy parkanów wyszedł na ulicę wysoki, pochylony starzec w długim surducie, dużej watowanej czapce, i wspierając się na zakrzywionym kiju, zwolna kroczył po tej stronie drogi, która do pałacu przylegała.
— A zbytnico!... a niegodziwa!... — mówił siedzący w oknie właściciel piankowej fajki — to ty dziadunia od grubasów wyzywasz, hę? Przeproś zaraz!
— No, przepraszam, bardzo przepraszam, ale... da dziadzio kanarkowi siemienia?... — odparła wnuczka.
— Dam, ale pocałuj...
Rozległ się całus.
— A da dziadzio grochu gołębiom?
— Dam, ale pocałuj...
Rozległ się drugi i trzeci całus, a oba tak głośne, że aż stary przechodzień zatrzymał się, nasłuchując tuż pod oknem.
— A da dziadzio gryki kurkom moim, da?
— Dlaczegóżby nie? Ale pocałuj...
— Kurom? — szepnął starzec z ulicy. — Kostusia miała Kury, ale zdechły!...
— A Azorkowi śmietanki dziadzio pozwoli dać?
— O! zbytki!... — oburzył się dziadek — tego to już nie dam, nie dam!...
— Daj, dziaduniu, śmietanki Azorkowi — prosiła dziewczynka, obejmując go rękoma za szyję.
— Moja Helunia, moje dzieciątko, już tak dawno nie piła śmietanki! — wyszeptał starzec z pod okna.
— Daj, dziadziu, Azorkowi... on taki mizerny! — wołała, coraz mocniej ściskając i coraz głośniej całując dziadka z pierwszego piętra, który się bronił, wymachiwał cybuchem i wogóle udawał wielkie oburzenie.
— Moja Helunia... taka mała... taka mizerna i kaszle — mruknął starzec z ulicy.
W tej chwili uczuł, że mu coś spadło na głowę; podniósł rękę i znalazł na swej czapce ogromną, jeszcze gorącą piankówkę.
— Ratujcie! — zawołał dziadek z pierwszego piętra — już po mojej fajce!
I wychylił się z okna tak energicznie, jakby miał zamiar razem z wiśniowym cybuchem, wzorzystym szlafrokiem i haftowaną czapeczką rozbić się o ten sam bruk, ku któremu podążyło jego faworytalne narzędzie.
— Jest fajka, jest! — odezwał się starzec zdołu, ukazując nietkniętą zgubę.
— Moja fajka cała!... Wandziu!... jest cała i zdrowa... spadła i nie rozbiła się! To ten pan taki grzeczny. Wandziu, poproś pana, przyprowadź pana z moją fajką — mówił żwawy dziadek z gorączkowym pośpiechem.
Dziewczynka szybko zbiegła na dół i przy akompanjamencie pensjonarskich ukłonów zaprosiła nieznajomego na górę.
— To nic!... nic... — szeptał zmieszany starzec. — Bardzo mi przyjemnie... Niema za co!
— Wandziulku! Wandeczko! Nie puść pana, proś do nas; a jeżeli sam nie przyjdzie, to go przynieś! — komenderował popędliwy dziadek z okna.
Trudno było opierać się tak stanowczo sformułowanym zaprosinom; — nie dziw więc, że ubogi starzec i miła dziewczynka, wymieniwszy jeszcze po kilka ukłonów, weszli w bramę.

Przekonawszy się, że spełniono jego życzenie, dziaduś odstąpił od okna i wszedł do sali, aby tam z należytemi honorami przyjąć gościa.
W pierwszej chwili siadł na fotelu, — widać jednak, że nie było mu tam dogodnie, wnet bowiem przeniósł się na kanapę, z niej na krzesło, i posiedziawszy na niem około trzech sekund, wrócił znowu do pokoju, w którym były otwarte okna.
W czasie tych ewolucyj najmniej bystry obserwator bez wysiłku mógł dostrzec, że rumiany, okrągły i niespokojny staruszek miał bardzo krótkie nogi, i że śpiczasty bursztyn wiśniowego cybucha był osadzony nierównie wyżej nad ziemią, niż łysa głowa i haftowana czapeczka ruchliwego palacza.
Skrzypnęły drzwi sali, i ukazał się w nich ubogi gość w towarzystwie Wandzi, która sykając i strojąc zabawne grymasy, z rączki do rączki przerzucała gorącą jeszcze fajkę. Przybyły starzec zatrzymał się u progu, nieśmiało spojrzał po mieszkaniu i ukłonił się niezręcznie, zobaczywszy w bocznych drzwiach kraj wzorzystego szlafroka i spory kawał wiśniowego cybucha.
— Prosimy, prosimy! dobroczyńco, zbawco! — wołał pękaty gospodarz, drepcząc w kierunku swego gościa. — Poczciwa jejmość Czwartkowa nawet mi nie zgasła! — dodał, odbierając z rąk wnuczki olbrzymią fajkę i osadzając ją na cybuchu, który wnet ssać począł.
Ubogi starzec mieszał się coraz bardziej.
— Aha! prawda, będę miał honor zaprezentować się. To jestem ja, stary Klemens Piołunowicz, a to moja wnuczka, Wanda Cecylja Piołunowiczówna — mówił dziadzio, kładąc nacisk na nazwisko dziewczynki.
— A ja Hoff, Fryderyk Hoff — odparł gość.
— Bardzo mi przyjemnie! — upewnił gospodarz. — Proszę, niech pan spocznie. Wandziuniu, posadź pana na fotelu!
I to polecenie wśród ukłonów spełniono.
— Hola! Janek! A wlej tam wody w prysznic! Wandziulku, baw pana. Czyste sumienie, kochany panie Hoff, prysznic i gimnastyka: oto najpierwsze warunki szczęścia na ziemi. Przepraszam, ale na chwilkę muszę wyjść, bom bardzo wzruszony: moja fajka spadła nadół i nawet nie zgasła. Janek! wody!
To powiedziawszy, staruszek wbiegł do swego pokoju i zamknął drzwi. Jednocześnie z innej strony weszła tam druga osoba, prawdopodobnie Janek z oczekiwaną wodą. W sali pozostała Wandzia i gość, niespokojnie kręcący się na fotelu.
— Pan pewnie nie z tych stron? — zaczęła dziewczynka.
— Owszem, z tych — odpowiedział Hoff.
— Co? co? — spytał dziadek z drugiego pokoju, z którego dochodziły odgłosy hydro-dynamicznych operacyj.
— Pan mówi, że jest z tych stron — odparła wnuczka, podnosząc głos o pół tonu. — Czy pan daleko mieszka? — dodała.
— A ot tam, z drugiej strony ulicy. Ten plac, co go widać, i na nim domek... to moje.
— Ten pomarańczowy?
— A ten.
— Dziadziu! pan mieszka w tym pomarańczowym domku, co to z okna widać.
— Patrzaj!... — dziwił się w drugim pokoju dziadzio.
— A ta sadzawka to także pańska?
— Moja.
— I rybki tam są?
— Doprawdy, że nie wiem! — odparł zakłopotany gość.
— Co? co? Wandziulku? — spytał dziadek.
— Pan, proszę dziadunia, mówi, że nie wie, czy są rybki w sadzawce.
— Patrzaj! — wykrzyknął dziadzio, prowadząc dalej ćwiczenia wodne.
Gość siedział jak na szpilkach.
— Pan się nudzi u nas?
— Czasu nie mam... to jest...
— Proszę dziadunia, pan chce wyjść!
— A, nie pozwalaj, dziecko! Ja w tej chwili będę gotów do usług. Ot i jestem!
Jednocześnie otworzyły się drzwi tajemnicze, i ukazał się w nich dziadek, rzeźwiejszy niż poprzednio.
— Pan doprawdy chce już uciec?
— Muszę... to jest... — odparł gość, wstając z fotelu.
— To być nie może, żeby pan wyszedł, nie poznawszy talentów mojej Wandzi. Wandziuniu, bierz się za kółka i machaj kozła!
— Ależ, dziadziu!...
Teraz dopiero Hoff dostrzegł, że w drugim pokoju były przytwierdzone do sufitu dwa grube sznury, a na nich wielkie pierścienie, do których dziadek gwałtem przyprowadził wnuczkę.
— No, Wandziuniu... raz! dwa!... kozła naprzód!
Zarumienione jak wiśnia dziewczątko, machnąwszy kozła naprzód, chciało uciec, lecz zatrzymał je dziadek nową komendą:
— Kozła wtył... raz! dwa!
— Mój Boże! — uśmiechnął się Hoff, którego oryginalna rodzina poczęła interesować.
— A teraz ja! — rzekł dziadek, szybko zrzucając czapeczkę i szlafrok, i chwytając się rękami za pierścienie. — Ot tak się wywraca koziołki wtył i naprzód. Raz, dwa! raz, dwa!
— Mój Boże, mój Boże!... — wołał rozweselony gość, patrząc na nowego znajomego, który podczas koziołków robił się podobnym do kłęba różnokolorowych nici.
— O! zdrowo!... — westchnął dziadek, stając ciężko na podłodze i ocierając pot z czoła. — Krew, panie Hoff, należy rozgrzewać i rozprowadzać po całem ciele, bo inaczej... zakrzepnie. Wandziulku! zagraj teraz panu na fortepianie. Raz! dwa! wszystko, co umiesz!
Ani chwili nie ociągając się, dobre dziecko poczęło grać, a tymczasem dziadek badał gościa:
— Ten pomarańczowy domek to pański?
— Tak, mój.
— A gimnastykę pan ma?
— Nie mam.
— U... to szkoda! A prysznic pan ma?
— Nie, nie mam.
— Szkoda! prysznic to najdoskonalsza machina pod słońcem.
Starzec wyprostował się, oczy mu błysnęły, a na twarz wystąpił rumieniec.
— Najdoskonalszej machiny niema jeszcze, ale będzie. Tak, będzie!... Dwadzieścia lat pracuję nad nią...
— Nad prysznicem? — pytał zdumiony gospodarz.
— Nad maszyną, która zastąpi lokomotywy, młyny i... wszystko... wszystko!...
Mówiąc to, drżał.
— Jakaż to maszyna? — spytał dziadek, cofając się.
— Prosta, panie, najprostsza!... Kilka kół i kilka szrub... Im mocniej zaszrubować, tem prędzej idzie i więcej robi, bez wody, bez węgli... To skarb, panie... to zbawienie ludzkości!
— I pan wynalazłeś taką maszynę?
— Ja... tak, ja! Ach... com wycierpiał, com się napracował, nim wymyśliłem ostatnie koło bez osi. Alem już wymyślił.
— I maszyna idzie?
— Jeszcze nie, bo sztuki niedokładnie dopasowane i brak ostatniego koła. Ale niedługo... kilka dni jeszcze, a oddam ludziom mój wynalazek. Niech korzystają!
— Panie! — rzekł dziadek, zdejmując czapeczkę — dziękuję Bogu, że cię do mnie przysłał. Wielka to przyjemność pomyśleć, że człowiek, który mi uratował fajkę, jest znakomitym wynalazcą i pracuje nad dobrem ogółu.
— Chcę właśnie iść po kółko — przerwał Hoff.
— Idź pan! idź!... i pozwól, abym ci złożył uszanowanie w twym domu. Może też ja i moi przyjaciele pomożemy ci w zamiarach.
Ubogi gość był głęboko wzruszony, i biorąc poczciwego dziadka za rękę, ze łzami odparł:
— Panie, niech pana Bóg błogosławi za obietnice. Teraz nic nie chcę, prócz dobrego słowa. Ludzie nazywają mnie warjatem... więc... Ale kiedy skończę moją maszynę, poprotegujcie mnie panowie... Przecież to nie dla mnie, ja już stoję nad grobem!
I wstrząsając silnie ręką gospodarza, dodał:
— Muszę iść po kółko.
— Wandziulku! — zawołał dziadek do grającej wnuczki — dość już! Pożegnaj pana Hoffa. Pan Hoff jest wielkim wynalazcą. Idzie po kółko!...
Z temi słowy i z oznakami najwyższego uszanowania odprowadził do drzwi swego gościa, który z gorączkowym pośpiechem opuścił mieszkanie, nie oglądając się i nie odpowiadając na ukłony.
Ale poczciwy dziadek nie zważał na podobne drobiazgi, ponieważ w chwili tej zwykły jego entuzjazm dosięgnął szczytu.
— Skarb! skarb znalazłem, jak pragnę zbawienia duszy! Wynalazca dziwnej maszyny, dobroczyńca ludzkości w moim domu! A! to im na sesji pieprzu zadam!

Mein lieber Augustin
Przy fajce miał bursztyn!
Tra la la! tra la la!

Tak wyśpiewując, podkasał dziaduś poły szlafroka i tańczył po sali, jużto sam, jużto z wnuczką, która, przywykła do podobnych wybuchów, srebrnym głosem wtórowała dziadkowi:

Mein lieber Augustin
Przy fajce miał bursztyn!
Tra la la! tra la la!

Duet niebawem zamienił się w tercet i kwartet — w tej chwili bowiem kanarek, jakby zazdroszcząc śpiewowi dziewczęcia, począł wyświstywać wniebogłosy, a jednocześnie wpadła do sali wprawdzie młoda, lecz bardzo otyła psina, potęgując ogólną wesołość wrzaskliwem szczekaniem i niezgrabnemi skokami.


ROZDZIAŁ II

PRZEZNACZONY DLA ROZRYWKI DAM, NUDZĄCYCH SIĘ
SKUTKIEM BRAKU ZAJĘCIA.

Kiedy przed trzydziestu laty Fryderyk Hoff młodą żonę wprowadził do swojej zagrody, wówczas wszystko tam było inaczej. Wprawdzie na ulicy, jak i dziś, z wiosną było błoto, a w lecie kurzawa, lecz ogród zielenił się od drzew i warzyw, w stajni mruczały krowy, po sadzawce pływały kaczki i gęsi, a w jednej połowie nowego domu od wschodu do zachodu słońca rozlegał się stuk młotów, zgrzyt pił i heblów stolarskich.
Dziś wyschła sadzawka, zamieniając się w bagnisko; z wesołego ogrodu pozostał plac pusty, a na nim kilka drzew obumarłych. Budynki znikły, do warsztatu od wielu lat nie otwierano zbutwiałych drzwi i okiennic, a dom pochylił się i zapadł w ziemię, która nietylko ludzi pożera.
Na tym pomniku ubiegłego szczęścia każda rana miała swoją historją. Komin przed dwoma laty rozwaliła burza; szczyt dachu wygiął się w kabłąk pod zaspami ostatniego śniegu, a bok załamał się pod nogami rozpustnego chłopca, który wybierał tu wróble. Z obwisłych i pogniłych okiennic nieznany sprawca powydobywał żelaza; tynk na środku ściany wybił głową jakiś pijak, ten sam, który przez zemstę wybił potem szyby, dziś zastąpione deszczułkami. Wkońcu, ponieważ grunt od strony ogrodu był miększy, dom więc wygiął się wtył, rozkraczył i wyglądał tak, jakby lada chwila miał zamiar przeskoczyć na drugą stronę niebrukowanej ulicy.
Bardziej zniszczona i skutkiem tego zamknięta połowa domu miała pozór trupiarni, od której sień, zbudowana naprzestrzał, oddzielała izby mieszkalne.
Izb tych było dwie, jedna za drugą; każda oświetlona zapomocą dwóch okien — jednego od placu, drugiego od ulicy. W pierwszej stał komin, stara szafa, łóżko za parawanem, stolik, parę krzeseł, ławka i maszyna do szycia; nadto przy drzwiach wchodowych wisiała kropielnica z krzyżem. W drugiej izbie był tapczan z pościelą, skrzynia, kulawy stół i stołek, mnóstwo metalowych i drewnianych o zagadkowych formach rupieci, tokarnia, na której Hoff od dwudziestu lat budował swoją machinę, wreszcie stary zegar ścienny, zwolna wybijający swoje: tak, tak, tak, tak...
Dnia, w którym zaczęło się opowiadanie, około szóstej wieczorem, trzy osoby siedziały w pierwszej izbie opisanego domu: Hoff, jego córka Konstancja i jej kilkoletnie dziecię, Helunia.
Uderzająco podobne do siebie były córeczka i matka. Te same włosy płowe, te same siwe, wielkie i zapadłe oczy, te same wynędzniałe i schorowane twarze, te same wreszcie suknie zniszczone i czarne, które matka nosiła od lat kilku, a dziecko nie zmieniało nigdy.
Z trojga obecnych chora kobieta szyła coś w rękach, chore dziecię, siedząc w otwartem oknie, bawiło się odrzuconem kółkiem machiny, a starzec monotonnym głosem czytał Biblję:
„Był mąż w ziemi Ur, imieniem Job; a ten mąż był doskonały i szczery i bojący się Boga i odstępujący od złego.“
Stary umilkł i spojrzał przez okno. Zielona trzcina chwiała się na bagnisku, pod tchnieniem wiatru drżały suche gałązki martwych drzew, a na niebie zwolna sunęły białe i wydłużone obłoki.
Hoff czytał znowu:
„I urodziło mu się siedmiu synów, a trzy córki.“
Na pusty plac spadło niewiadomo skąd kilka wróbli, szukających ziarn między kamykami i wołających: cirlik! cirlik!... na co odpowiadały im żaby z bagna: a hu rech! rech!... Do głosów tych przyłączyło się dolatujące z odległości gdakanie kury, która zwoływała pisklęta.
„I schadzali się synowie jego, a sprawowali uczty, każdy w domu swym, dnia swojego; i posyłali, a wzywali trzech sióstr swoich, aby jadały i pijały z nimi.“
Hoff odsunął książkę, oparł głowę na rękach i mruknął:
— Nie mam już synów, a moja córka...
— Ojcze! — szepnęła mizerna kobieta, patrząc z trwogą na twarz ojca.
— Córka i dziecko, obie chore i głodne. No, ale skąd ja wezmę? Ach! bieda!
— Bidia! — powtórzyła bawiąca się dziecina.
Tak, tak, tak, tak! — potakiwał bezmyślnie zegar w drugiej izbie.
Kobieta opuściła ręce.
— Najlepiej być wróblem — mruczał stary. — Wróbel ucieka od pustych śmieci, ale człowiek od swego nieszczęścia nie ucieknie... o, nie!... Wróblęta świergoczą po całych dniach, a moje dzieci kaszlą... Już nie dam rady!...
— Mój ojcuniu! mój ojcze! niech ojciec nie mówi tak. Poco się dręczyć? — błagała córka.
Stary machnął ręką.
— Cóż robić, kiedy złe myśli same przychodzą do głowy.
— Niech ojciec myśli o czem innem. Taki dzień ładny, słońce grzeje...
— Ale nasz piec już od bardzo dawna jest zimny. Na jutro też niema nic.
— Jest jeszcze rubel, ojcuniu. Niech się ojciec z Helką trochę pobawi...
— Helunia chora, o Boże! — westchnął Hoff.
— O lala! o lala! — zawołało dziecko, wyciągając ręce za okno.
— Co ona wygaduje? — zawołał Hoff, śmiejąc się — oto mi lala... no!
— To nie lala, Heluniu, to koza — odezwała się matka.
— Kozia — powtórzyła dziewczynka.
Twarz starca rozjaśniła się; przeszedł z krzesła na ławę i wziął dziecko na ręce, mówiąc:
— Wołaj, Heluniu, tak: koziu, koziu, be!
— Kozia — powtórzyło dziecię, klaszcząc w rączki.
— Koziu... be, be! — wołał starzec.
— Be! — odpowiedziała koza.
— Cha, cha, cha! — rozśmiał się Hoff i znowu zabeczał.
Koza odpowiedziała znowu.
— Podziękuj, Heluniu, kozi, że się odzywa — wtrąciła matka.
— Dia, koziu, dia! — dziękowała Helunia, rzucając się na rękach zachwyconego dziadka.
— Poproś, Heluniu, kozi, żeby ci przyprowadziła koźlątko.
— Lototo — powtórzyło dziecko.
Koza potrząsła ogonem, kiwnęła parę razy brodą i odeszła, a na jej miejsce przyleciała gromadka wróbli.
— A tio! — zawołała Helunia.
— A tio! — zawtórował dziadek.
— Powiedz, Heluniu: wróble — uczyła matka.
— Bubu! — powtórzyło dziecko.
Dziadek aż się trząsł, tak się śmiał; z twarzy i z serca jego pierzchnął już smutek.
— Wołaj, Heluniu: wróbel — mówił starzec.
— Blabla!...
— Co to za dziecko! co to za dziecko! — dziwił się dziaduś.
— Poproś, Heluniu, dziadzi, żeby oddał mamie łódkę — wtrąciła matka.
— Lototo — odpowiedziała Helunia.
— Jaką łódkę? — spytał starzec.
— Od mojej maszyny, co to ją ojciec chciał naprawić.
— Naprawić? No, więc naprawię.
— Mój ojcuniu, niech ją lepiej ślusarz naprawi — błagała córka.
Starzec spochmurniał.
— Myślisz, że nie dam rady?
— Ależ...
— Myślisz — ciągnął, zapalając się — że stary warjat już nic więcej nie potrafi, tylko partolić swoją, jak mówicie, głupią maszynę?
— Czy ja tak kiedy mówiłam ojcu?
— Bubu! — zawołało dziecko.
Twarz starca znowu się wyjaśniła, co widząc, matka rzekła:
— Proś, Heluniu, dziadzi tak: daj, dziadziu, daj...
— Dia, dziadzi, dia! — powtórzyła Helunia.
— Cha, cha, cha! — śmiał się starzec, obcierając załzawione oczy — oddam wam już, oddam, kiedy dia.
W oczach biednej kobiety błysnęła radość. Może pomyślała, że naprawiona maszyna powróci zdrowie jej dziecku, a chleb wszystkim.
— Gdzież jest łódka, ojcuniu?
— Zaraz przyniosę — odparł Hoff, i posadziwszy dziecko na ławie, wyszedł do drugiej izby.
— Dziś Pan Bóg na nas łaskaw — szepnęła kobieta.
Za chwilę starzec wrócił i, oddając łódkę, rzekł:
— Masz rację, Kostuniu, to nie dla mnie robota. Wolę ja zabrać się do mojej machiny, a gdy ją wykończę...
Na twarzy córki ukazał się wyraz niespokojnego oczekiwania. Starzec dostrzegł to i mówił dalej:
— Ty znowu myślisz, że ja bredzę? Ale nie bój się, mnie to już nie drażni, a nawet i nic nie obchodzi. Jedno dobre słowo wystarczy za wszystko, a dobre słowo powiedzieli mi tam, ot widzisz, tam, w pałacu. Wy teraz gadajcie sobie, co chcecie.
Począł chodzić po izbie.
— Obiecał, że przyjdzie do mnie i że mnie poproteguje, bylem skończył. A ja skończę, o, skończę!
— Żeby choć przyszedł — szepnęła córka.
— Skończę — ciągnął Hoff — i powiem mu tak: Panie, mam panu coś zakomunikować. My, jak pan nas widzisz, jesteśmy bardzo ubodzy...
Mówiąc to, ukłonił się.
— Źli ludzie chcą nam ten oto plac i dom wydrzeć. Ratowałem go, dopóki sił starczyło, boć to przecie posag Heluni... Ale teraz wy musicie mi dopomóc!
Mówił to z trudnością i głosem przerywanym, gwałtownie gestykulując rękoma. Oczy błyszczały mu dziko.
— Panowie! ja wam ofiaruję moją maszynę, zbawienie ludzkości, miljony!... Wy mi za to dajcie... ot nic... Nie pozwólcie tylko sierotom moim umierać z głodu.
Zwrócił się do struchlałej córki:
— Może myślisz, że mnie nie wysłuchają? Co? czy tak myślisz?... To głupio myślisz! Ja ci powiadam, że nas złotem zasypią... Będziemy mieli znowu dom, ogród, krowy... Co? nie wierzysz?
— Wierzę — odparła córka cichym głosem.
— Dom, ogród, krowy... Krowy i codzień mleko dla ciebie i dla Heluni... Może nie wierzysz?
— Wierzę — odpowiedziała znowu córka.
— Dom, ogród... spokój i miłość ludzką... O, spokój!...
Tak, tak, tak, tak!... — potakiwał flegmatycznie zegar.
W tej chwili słońce stanęło wprost okna, i ubogą izbę zalały potoki światła; jednocześnie z odległej wieży kościelnej rozległ się głos dzwonu.
Starzec się ocknął.
— Co to jest?
Teraz Hoff wyglądał jak człowiek, rozmyślający nad snem przykrym.
Głos dzwonu, zrazu cichy, stopniowo potężniał i znowu słabnął, uciekał i znowu powracał, jakgdyby oblatywał wszystkie dworki cichej dzielnicy i wszędzie roznosił błogosławieństwo i spokój.
— „Anioł Pański zwiastował Pannie Marji...“ — szepnęła klęcząca kobieta.
— Módl się, córko, za siebie i za Helunię naszą — rzekł Hoff, lecz sam nie ukląkł, był bowiem protestantem.
— „Zdrowaś Marja, łaskiś pełna, Pan z Tobą...“
— I za duszę matki twojej i braci.
Głos dzwonu spotężniał.
— „Otom ja służebnica Pana mojego...“
— I za wszystkich ludzi biednych jak my, i za tych, którzy nas nienawidzą — mruczał Hoff.
Zdawało się, że dzwon jęknął.
— „A Słowo stało się ciałem i mieszkało między nami...“
— I za ojca twego, ażeby Bóg ulitował się nad nim.
— O Boże! ostatnia nadziejo nasza, zlituj się nad nami! — szepnęła córka.
— Zlituj się nad nami! — powtórzył starzec jak echo, składając ręce i patrząc w niebo załzawionemi oczyma.
Potem zbliżył się do stołu i złamanym głosem począł znowu czytać Biblję.
„I stało się niektórego dnia, gdy przyszli synowie Boży, aby stanęli przed Panem, że też przyszedł i szatan między nie.
„Tedy rzekł Pan do szatana: Skąd idziesz? I odpowiedział szatan Panu i rzekł: Okrążyłem ziemię i przechadzałem się po niej.
„I rzekł Pan do szatana: Przypatrzyłeś się słudze memu Jobowi, że mu niemasz równego na ziemi? Mąż to doskonały i szczery, bojący się Boga i odstępujący od złego.
„I odpowiedział szatan Panu i rzekł: Izaż się Boga Job darmo boi?“

„Tedy rzekł Pan do szatana: Oto wszystko, co ma, jest w ręce twojej.“
Gdy tak czytał starzec, dzwon umilkł i nastała wielka cisza. Ptaki pierzchły, modląca się kobieta pochyliła głowę ku ziemi, a chore dziecko szeroko otworzyło oczy, jakby wpatrując się ze zdumieniem w tajemniczy blask, który zapełnił izbę nędzarzy. I zdawało się, że nagle bystry potok czasu wstrzymano, i że z odległości tysięcy lat dolatuje echo ponurej rozmowy, zakończonej wyrokiem: „Oto wszystko, co ma, jest w ręce twojej.“

W tej chwili jakiś cień zwolna przesunął się poza parkanem zdziczałego ogrodu, a jednocześnie prawie zgrzytnęły drzwi.
Do sieni ktoś wszedł.


ROZDZIAŁ III

SZATAN I RODZINA JOBA.

Usłyszawszy łoskot, Konstancja zerwała się na równe nogi i machinalnie poprawiła fałdy zniszczonej sukni; Hoff podniósł głowę, a na twarzy jego błysnęła radość. W sieni tymczasem rozległ się cichy szelest kroków, a może i rozmowa paru osób.
— Pewnie ten pan!... — szepnęła córka.
— Z pałacu... — dodał Hoff.
— Ach, Boże! ojciec nie ma na sobie koszuli...
— Pfy! — syknął starzec i podniósł kołnierz surduta.
W tej chwili drzwi izby uchyliły się zwolna i oczekujący z niepokojem nędzarze zobaczyli w nich chudą rękę, która wyciągnęła się w kierunku kropielnicy, do futryny przybitej. Zdawało się, że ręka chce zasłonić wizerunek ukrzyżowanego Zbawiciela, ostatnią ucieczkę tych, których już świat opuścił.
Jednocześnie suchy głos odezwał się:
— Niechaj będzie pochwalony Jezus Chrystus!...
Za ręką ukazała się wygolona twarz, szafirowe okulary i krótko ostrzyżone włosy, a następnie cały człowiek, szczupły i niski. Widmo to w długim paletocie, z okrągłym kapeluszem i laską w ręku, mówiło dalej:
— Pokój domowi uczciwego heretyka, który przecież boi się wody święconej. Chi, chi, chi!
— Pan Wawrzyniec — mruknął Hoff, patrząc niespokojnie na córkę.
— Ale pobożna córka ma obowiązek prostować ścieżki ojcowskie... o, ma! — ciągnął gość.
— Ja tylko zapomniałam nalać... — odparła Konstancja, składając ręce.
— Zapomniałam nalać wody święconej — mówił przybyły — chociaż codzień powtarzam z psalmistą: Pokropisz mnie, Panie, hyzopem, a będę oczyszczony, obmyjesz mnie, a będę nad śnieg wybielony. Chi, chi, chi! Wieczór dobry, kochany panie Hoff.
— Upadam do nóg — odparł starzec, teraz dopiero powstając z krzesła.
— Wieczór dobry, kochana pani Gołembiowska! Jakże zdrowie pani i kochanej naszej Heluni?
— Bardzo dziękuję za pamięć. Dość dobrze. Niechże pan z łaski swej siądzie.
Gość nie siadał, lecz stojąc na środku izby, oparty na swej lasce, mówił dalej:
— To prawdziwy dowód opieki Boskiej, kiedy dość dobrze!... Jakie tu surowe powietrze... chu, chu!... zdaje się nawet, że parę widać. Więc krwotok się już nie powtarzał?
— Co? krwotok?... jaki krwotok? — zawołał Hoff, postępując krok naprzód.
Mizerna kobieta załamała ręce i rzuciła błagalne spojrzenie na drewnianą twarz gościa, który tym samym spokojnym głosem mówił:
— Kochany pan Fryderyk nic nie wie? doprawdy?... mój Boże!... i pocóżem się odezwał!
— Kostunia krwotok miała? kiedy? — pytał Hoff z najwyższym niepokojem.
— Będzie ze cztery dni... — odparł gość — no, ale to nic! Oczyściły się płuca... i, byle doktór...
— Dziecko moje, dziecko niedobre! — szeptał starzec, patrząc z bolesnym wyrzutem na córkę, która oparła głowę o ścianę i milczała. — O, moja maszyna!... ileż mnie ona już kosztuje!... — dodał.
— A jeszcze daleko do końca! — wtrącił przybysz.
— Co ja pocznę? Skąd ja wezmę?... Co ja pocznę? Skąd ja wezmę?... — powtarzał Hoff i począł chodzić po stancji. — Grosza niema... znikąd zarobku!...
— To córka jeszcze nie ma roboty? — spytał gość, ciągle stojąc na środku.
— Maszyna zepsuta! — odparł Hoff. — Maszyna zepsuła!... — powtórzył kilka razy.
— Doprawdy? To pan jej jeszcze nie naprawił?
— Czego?
— A maszyny.
Hoff stanął i, patrząc błędnemi oczyma w róg izby, bezmyślnie powtarzał:
— Nie naprawiłem... nie naprawiłem!...
— Doprawdy? — zdziwił się gość — taka prosta rzecz!
— Hę?
— Naturalnie! parę razy pilnikiem pociągnąć, amen. Zawsze oszczędziłoby się parę rubli.
Hoff gwałtownie począł czegoś szukać po kieszeniach; nagle uderzył się w czoło, i zwróciwszy się do córki, rzekł zmienionym głosem:
— Oddaj łódkę!
— Ojcuniu! — jęknęła Konstancja.
— Słyszysz? oddaj łódkę!
Gość zlekka dotknął jego ramienia.
— Panie Hoff! słóweczko. Przyszło mi na myśl, że może lepiej oddaćby to ślusarzowi. Tu potrzeba bardzo delikatnego pilnika.
— Mam taki.
— Nie!... Tu potrzeba jeszcze delikatniejszego.
— Zaraz kupię.
— Szkoda pieniędzy...
— Ślusarz weźmie więcej. Daj łódkę.
— Niech się ojciec uspokoi! — błagała córka, powstając z ławy i zbliżając się do starca. — Panie! — zwróciła się do gościa — niech pan ojca uspokoi... Heluniu!...
— Widzisz pani, że go uspakajam — odparł gość, robiąc poza plecami Hoffa gest, oznaczający zwątpienie.
— Oddaj łódkę! — zaryczał Hoff, patrząc na córkę z wyrazem wściekłości.
— Panie Hoff, kochany panie Hoff! — mówił gość, chwytając go za ramiona. — Na co się zdała łódka, jeżeli niema pilnika?
— Pilnik zaraz kupię. Dawaj! — krzyknął, tupiąc nogą.
— Ojcze! — błagała córka, wyciągając do niego ręce — w domu już ostatni rubel... i czy ojciec chce, aby na jutro dla Heluni nawet kawałka chleba nie było?
— To ja chcę?... — zawołał nieszczęśliwy szaleniec — ja?... To ty chcesz, ty ją gubisz... ty... zła matko i zła córko!
— Uspokój się, kochany panie Hoff! — wtrącił gość.
Oczy Konstancji błysnęły.
— Tom ja zła córka i zła matka dlatego, że nie chcę pieniędzy za okno wyrzucać?...
— Uspokój się, kochana pani Gołembiowska! — upominał gość.
Hoff schwycił ją za rękę i, patrząc w oczy, zapytał głosem stłumionym:
— Oddasz, czy nie?
— Nie oddam! — odparła stanowczo.
Stary zgniótł jej palce.
— Nie oddam! — krzyknęła, łkając. — Puść mnie ojciec!
— Nie puszczę, tygrysico! aż mi oddasz łódkę — szeptał stary, uśmiechając się i zbliżając swoją twarz do twarzy córki.
Biedna kobieta cofnęła się, Hoff szedł za nią i ciągłe gniótł jej rękę. W tej chwili zapłakało dziecko.
— Puść mnie ojciec!
— Nie puszczę.
— A więc masz! — rzekła, wydobywając łódkę z kieszeni — pożryj nas wszystkich!...
Stary schwycił za łódkę i dodał:
— Gdzie pieniądze?
Za chwilę i ostatni rubel był już w jego rękach.
Wziąwszy, co chciał, Hoff rzucił się ku drzwiom.
— Panie Fryderyku, a czapka? — zawołał gość.
Czapka wisiała na szafie, Hoff włożył ją na głowę i usiadł na krześle.
— Ha! zła córka! — mruknął, dziko patrząc na kobietę.
Potem zerwał się i szybko wybiegł na ulicę. Konstancja zdawała się nie zważać na to, zajęta utulaniem dziecka.
Po wyjściu szaleńca gość rozruszał się nieco, wyjrzał oknem, podsłuchał pode drzwiami, wreszcie, siadając obok stołu na krześle, rzekł:
— Dziwny temperament. Czasami jest spokojny jak kamień, a dzisiaj tak się uniósł. Nadzwyczajny człowiek!
I począł ogryzać paznogcie.
— O Boże! za co nas tak karzesz? — mówiła biedna kobieta, łkając.
— Nie tak! nie tak! kochana pani Gołembiowska. Trzeba mówić: „O Boże! stań się wola Twoja! Jam aż nadto zasłużyła na utrapienie i ucisk.“ Wszyscyśmy grzeszni, moja pani Gołembiowska.
— Już chyba niema ludzi nieszczęśliwszych od nas.
— Nikt nie jest na świecie bez jakiegoś utrapienia lub kłopotu, choćby był królem lub papieżem.
— Wszystko się już sprzysięgło: bieda, choroba i taki jeszcze niepokój w domu.
— Dobrze to jest, że doświadczamy niekiedy przykrości i ucisków. A zresztą, czyż sami tylko cierpimy?... Ten, naprzykład, poczciwy Jędruś...
— Co? — krzyknęła Konstancja, wpatrując się w gościa.
Łzy jej obeschły.
Gość spokojnie wydobył tabakierkę, obrócił ją parę razy w palcach, stuknął w wieko i dodał:
— Nieszczęśliwy chłopak! Niedość, że chory, głodny i niespokojny, ale jeszcze i ukrywać się musi przed surowością ludzką.
— Więc go wypuścili? — spytała Konstancja, odsuwając od siebie dziecko.
Gość flegmatycznie zażył tabaki.
— Gorzej, kochana pani Gołembiowska, gorzej, bo sam uciekł...
Usta Konstancji pobladły.
— Szukają go dobrzy ludzie, jak ewangeliczna niewiasta zgubionego denara, a on tymczasem nieboraczek nocuje nad Wisłą, dniuje w gliniankach, a co jada, tego już nie wiem, bo u nas w kochanej Warszawie niema nawet szarańczy i miodu leśnego.
Konstancja oparła się plecami o okno, ręce jej opadły, głowa pochyliła się na ramię.
— Był biedaczysko wczoraj w nocy u mnie, trochę mnie nawet coprawda przestraszył, i oddał ten liścik do kochanej pani.
To powiedziawszy, gość wydobył z bocznej kieszeni list brudny i pomięty, i położył go na stole. Konstancja nie spojrzała nawet.
— Pusty chłopak! W największem utrapieniu trzymają się go figle. Patrz pani, jak list zaadresował:
„Wielmożna Konstancja z domu Hoff, z pierwszego męża Gołembiowska, obywatelka i dziedziczka.
„Najdroższa żona moja...“
— Ach! Boże!... — Czy pani niedobrze, kochana pani Gołembiowska? — dodał.
— Niech pan przeczyta! — odpowiedziała cicho.
— Są to wprawdzie sekreta familijne, no! aleć któż może o nich wiedzieć, jeżeli nie doświadczony przyjaciel?
To powiedziawszy, otworzył list i czytał:
„Sercu Mojemu i Duszy Mojej Najdroższa żono Kosztancyjo!!!
„Renka Boska dobywszy mnie z tych tarapatóf, muszę do Ameryki robić zmyki, bo jak mnie drugi raz wsadzom w dziurkę, to już będzie forbai!!! Z takiej przyczyny potrzebóje pieniędzy, choćby z dziesieć rubli, jeżeli nie chcesz, ażebym na suchej gałęzi przed twojem oknem, na twoich się własnych troczkach nie powiessił!!!
„Rub co chcesz, czy tam mytlai głowę staremu, czy co sprzedaj, choćby ukradnij, belem tego co i owszem miał w te pendy, bo mnie już Holera bieże, taka mi jest bida!!!
„Całuję cie w pysio miljon razy i groszy 15!!! Helka niech się dobrze sprawuje, żeby Boże bruń Ojcu swojemu wstydu nie zrobiła!!!
„Kochający was Jędruś, ojciec i mąż, co mu w pułapce było ciasno!!!
„Jak mi nie dasz zara, to przyjde do tego starego bonifrata i powiem mu tak: abo daj, abo ci z garła wyciągnę, bo pszecie ja twuj zienć i mąż twoi curki, więc i tam dali!!!“
Skończywszy czytanie, pan Wawrzyniec mruknął:
— Chłopak zdatny, ani słowa! Wypisać się umie, no, ale i cóż z tego?...
I podniósł swoje szafirowe okulary na twarz siedzącej bez ruchu Konstancji, lecz nie mogąc się doczekać odpowiedzi, dodał:
— Można zrobić i tak: nie dawać nic, czekać, aż sam przyjdzie, a tymczasem zawiadomić policją...
Kobieta drgnęła.
— Handel! handel! handel! — odezwał się nosowy głos nu ulicy. — Sprzedaję, kupuję, wymieniam!...
— Trzeba zawołać handlarza — rzekła, powstając z ławy.
Pan Wawrzyniec zerwał się.
— Naco? Ja przecież znam jednego szlachetnego człowieka, który pani na kwitek pożyczy.
Przed oknem na ulicy przesunął się Żydek. Konstancja zapukała na niego.
— Pani Gołembiowska, cóż znowu? — reflektował ją gość.
Żyd wszedł i badawczo obejrzał izbę.
— Ny, co będzie?
— Jaka popędliwa kobieta! — mruknął pan Wawrzyniec, przechadzając się i gryząc paznogcie.
Konstancja opuściła ręce i milczała.
— Moze stare garderobe? — spytał Żydek.
— Naco się to zdało? — mówił do siebie gość.
— Stare obuwie, stare bielizna, stare butelki?
— Jak tylko człowiek czego nieumiarkowanie pożąda, zaraz w sobie niespokojnym się staje.
— Moze meble? moze pościel?
— Materace — odpowiedziała Konstancja.
Pan Wawrzyniec skończył swój monolog i przysiadł się do dziecka.
— Jakie materace? gdzie ony są? — pytał Żydek.
Konstancja weszła za parawan i powoli wydobyła trzy poduszki.
— Ile za to?
— Piętnaście rubli.
— Warto — odparł handlarz, oglądając — ale nie dla mnie.
— A ile dacie?
— Sześć.
— Nie sprzedam.
— W handlu niema gniewu... Ostatnie słowo?
— Piętnaście.
— Nie mogę, żebym tak zdrów był!...
— Dwanaście.
— Dam sześć i pół... na moje sumienie!
— Wstydź się, panie starozakonny — wtrącił gość — żeby się też tak targować z biednymi ludźmi!
— A ja to nie biedny? Mam żonę i sześcioro dzieci i zostawiłem im pół rubla na cały dzień. Nawet cebuli za te pieniądze nie wystarczy. Dam sześć i pół, auf meine munes!
— Jedynaście — rzekła Konstancja.
— Nie targuj się, człowieku! — upominał gość. — Ta biedna kobieta dziś już ostatniego rubla wydała!...
— Ny! ny! — odparł Żyd z uśmiechem. — Pan dobrodziej w handlu to taki litościwy, że ja na pańskie słowo tobym za trzy ruble kupił te materace. Ja pani co powiem, moja pani! My wszystkie żyć potrzebujemy, ja dam pani sześć rubli i pół i... dwadzieścia groszy. Gut?...
Konstancja milczała.
— Pani dobrodziejko! siedem rubli, ani grosz więcej... Samemi nowemi pieniądzami. Eins, zwei, drei!
— Nie mogę — odparła Konstancja.
Zdawało się, że za otwartem oknem ktoś stoi.
Żyd z różnych kieszeni wydobywał pieniądze, i odliczywszy, położył je na stole.
— Ny, pani dobrodziejko! Siedem rubli panine, a materace moje. Gut?
— Dziesięć — szepnęła kobieta.
— Dziesięć? ja sam nie wiem, czy siedem rubli wezmę; ja stracić mogę, żebym tak zdechł. Pani widzi, jakie to pieniądze? Ny, moje materace, co?...
— Twoje, parchu! twoje!... — odezwał się chrapliwy głos.
Jednocześnie w otwartem oknie stanął jakiś obdartus, pochylił się naprzód, zrzucił na ziemię siedzącą na ławie Helenkę i schwycił pieniądze.
— Giewałt!... co to jest? — zawołał Żyd przerażony, cofając się ku drzwiom.
— Jędruś! — krzyknęła kobieta, rzucając się ku dziecku. — O Boże! moja Helunia!...
Dziecko zanosiło się od płaczu.
— Któż znowu tak robi! — rzekł pan Wawrzyniec, zwracając się do obdartusa, który włożył ręce w kieszenie i śmiał się na całe gardło.
— Moje pieniądze! moje siedem rubli! — wrzeszczał Żydek. — Ja do policji pójdę...
— A nie masz, psiawiaro, materaców, co? — spytał obdartus z za okna.
Konstancja położyła dziecko za parawanem na łóżku i łkała. Za chwilę płacz jej przeszedł w gwałtowny kaszel.
— Fe! — oburzał się pan Wawrzyniec. — Któż słyszał być tak popędliwym! Dziecko rozbiło się, a ta biedna kobieta ma znowu krwotok. O Boże!
— Krwotok?... tam do djabła! Może pójść do Abrahama na ciepłe piwo... prawda, handele? — mówił obdartus, obojętnie przypatrując się swym ofiarom.
— Co ja mam robić? — pytał Żydek pana Wawrzyńca.
— Brać materace i umykać, bo tu są chorzy — odpowiedział zapytany.
Łkanie Konstancji rozdzierało serce.
Żyd szybko upakował poduszki i umknął. W sieni minął powracającego Hoffa, który wszedłszy do izby, jak skamieniały stanął naprzeciw okna.
— Gut morgen! stary trupie! — krzyknął obdartus.
Hoff podszedł do stołu, oparł się na nim rękami i patrzył w twarz mówiącego.
— Cóżeś tak gały wytrzeszczył, bonifratrze? Ludzi nie widziałeś, czy co?...
— Ten kajdaniarz wolny?... — mruknął starzec, jakby do siebie.
— Uspokój się, kochany panie Hoff! — prosił Wawrzyniec.
— Wolny! wolny! i przyszedł dowiedzieć się, kiedy kopyta wyciągniesz, stara purchawko!...
— Uspokój się, kochany panie Gołembiowski! — wtrącił gość.
— Aaa!... — jęknęła Konstancja.
Hoff poskoczył za parawan.
— Krew?... Co tobie jest, córko moja... dzieci moje?..
— Co ci to... Brygito?... Co ci oczko podbito?... Podbiła mi matusia za zbytnika Jędrusia!... — śpiewał za oknem łotr.
— O Boże sprawiedliwy! — zawołał Hoff, siadając na ławie i obejmując głowę rękami. — Dzieci moje konają, a ja i grosza nie mam!...
— Znam pewnego szlachetnego człowieka, który na kwitek pożyczy — szepnął pan Wawrzyniec.
— No, bywaj zdrów, stary maśluchu! Ale, ale! muszę ci jeszcze na odjezdnem zabić muchę na łysinie!
To powiedziawszy, łotr uderzył ręką w głowę starca i za chwilę znikł między parkanami.

W pół godziny potem opuścił ruderę i pan Wawrzyniec, unosząc z sobą kwit na piętnaście rubli, za który dał Hoffowi pięć.


ROZDZIAŁ IV

W KTÓRYM PAŁAC OKAZUJE DUŻO SYMPATJI DLA RUDERY

Szanowny Klemens Piołunowicz wtorkowy dzień każdego tygodnia rozpoczynał i kończył uroczyście. Obudziwszy się około 6-tej z rana, dziękował naprzód Bogu za to, że mu dał wnuczkę — Wandzię, i że we wtorek, przed kilkunastu laty, pozwolił mu wygrać siedemdziesiąt pięć tysięcy rubli na loterji. Następnie szedł do swej ukochanej dziewczynki i winszował jej zarówno tego, że się urodziła we wtorek, jak i tego, że bez względu na datę została jego wnuczką. Następnie rozkazywał Jankowi wlewać do prysznica aż dwie konewki wody, którą do ostatniej kropli zużytkowywał. Potem kładł na siebie czystą koszulę, zapalał największą fajkę i bawił się nią aż do wieczora. Wreszcie idąc spać, dziękował powtórnie Bogu i za wnuczkę i za główną wygranę, błagając Go przytem, aby (jeżeli już tak musi być koniecznie) powołał duszę jego w ten a nie inny dzień na sąd szczegółowy, a następnie umieścił ją wraz z fajkami i prysznicem w tym kącie nieba, który kiedyś, po najdłuższem i najszczęśliwszem życiu, zajmie jego Wandziulka serdeczna, najlepsze dziecko na ziemi.
Koronę wtorków stanowiły naukowo-społeczne sesje z gorącą kolacją. Kolacją stawiał gospodarz, posiedzenie zaś organizował niejaki pan Damazy, najznakomitszy mówca w cyrkule IX-tym.
Ani w naukowych, ani w społecznych dyskusjach żwawy starzec zbyt wydatnej nie odegrywał roli, zasłaniając się skłonnością do apopleksji. Rozpraw jednak słuchał uważnie, podnosząc od czasu do czasu brwi wgórę i pilnie bacząc, czy uczynił to w miejscu właściwem. Zresztą dawał dobrą herbatę, dobre wino, dobrą polędwicę i cieszył się nadzieją, że wcześniej lub później obradujący pozwolą mu użyć choć cząstki krociowej fortuny na urzeczywistnienie planów, jakie w jego salonie dojrzewały.
Na ten tylko wypadek rumiany starzec od bardzo dawna ułożył sobie mówkę. Miał on (według projektu) stanąć na środku sali, wydobyć z kieszeni pewien klucz i powiedzieć obecnym: „Panowie! tu jest mój klucz, a tam jest moja kasa; połowę tego, co w niej znajdziecie, zostawcie dla Wandzi, resztę weźcie i... basta!“
Czyby tak zrobił? niewiadomo; pewnym był jednak, że zrobi. Duszę ludzką od stóp do głów zapełniają tego rodzaju pewności.
Dzisiejszy wtorek do godziny dziewiątej wieczorem nie różnił się od poprzednich. Na schodach, jak zwykle, paliła się lampa, a w kuchni, jak zwykle, obok zapachu konfitur i przypalonego masła, rozlegało się parkotanie rzeczy smażonych, syczenie samowara i górująca nad niemi kłótnia kucharki z chłopcem, kucharki z pokojówką, chłopca z pokojówką, a wreszcie wszystkich razem.
Salon był pełen mężczyzn, z których jedni siedzieli na kanapie pod ścianą, inni na kanapie w rogu pokoju, inni na szezlongu, a jeszcze inni na fotelach i krzesłach, rozmawiając między sobą półgłosem. Widno tu było jak w dzień, co niektórzy przypisywali dwom lampom i ośmiu stearynowym świecom, pan Klemens swej wnuczce, rozdającej gościom herbatę, a pan sędzia — obecności pana Damazego.
Gospodarz obchodził wszystkie grupy, tu pytając o zdrowie, tam o politykę, owdzie o widoki pogody na jutro. Rzucał też okiem na swoją fajczarnią, całował w przelocie zaczerwienioną jak wiśnia wnuczkę i zaglądał od czasu do czasu do przyrządów gimnastycznych w drugim pokoju, z miną człowieka, którego tylko ważność chwili powstrzymuje od wywrócenia dwóch koziołków wtył i dwóch naprzód.
Obecni tymczasem szemrali, jak pszczoły w ulu, akompanjując sobie brzękiem filiżanek i otaczając się kłębami dymu.
Nagle skrzypnęły drzwi wchodowe, szezlong umilkł, a na środku sali ukazał się rejent w towarzystwie wysokiego, przystojnego blondyna. Szmer w sali stopniowo ucichł, gospodarz wyszedł na spotkanie nowych gości, a rejent rzekł:
— Pan Gustaw Wolski, malarz! Onegdaj przyjechał z zagranicy, a pierwszą znajomość robi z panem dobrodziejem. Spodziewam się, że dobrze trafił.
— Stokrotnie obowiązany! — odparł gospodarz. — Wandziuniu! pan Wolski, malarz... Panie Wolski, moja wnuczka, Wanda Piołunowiczówna. Podaj, serce, panom herbatę...
Zrobił się zgiełk, przesuwanie krzeseł i tupanie nogami, zwykle towarzyszące powitaniom. Przybył nowy transport herbaty, i rzeczy wróciły do poprzedniego stanu.
— Zdaje mi się, że już jesteśmy w komplecie — szepnął ktoś.
Pan Damazy odchrząknął, a pan sędzia utarł nos w sposób bardzo znaczący.
— Moglibyśmy zatem przystąpić do dalszego ciągu — dorzucił ktoś drugi.
Gospodarz chciał w tej chwili odpowiedzieć, że dalszy ciąg jeszcze się nie upiekł; szczęściem, zamilkł wporę.
— Ośmielę się zaoponować — rzekł na to pan Piotr — z tego mianowicie względu, że przybył nam nowy członek.
Spojrzenia obecnych zwróciły się ku Wolskiemu, który wyglądał jak człowiek, oczekujący zstąpienia jasności niebieskiej na głowę.
— Damazy, pan Damazy! — szemrano.
Gospodarz uśmiechnął się do wszystkich, sądząc, że tym sposobem bez trudu stanie na wysokości sytuacji; pan Damazy zaś lekko przeciągnął się na fotelu, co miało oznaczać wprawnego mówcę, i rzekł:
— Jestem zdania, że szanowny przybyły najlepiej, najwszechstronniej i najdokładniej obezna się z naturą naszych zebrań, przysłuchawszy się biegowi rozpraw. Z tego to powodu proponuję, abyśmy posiedzenie uznali za otwarte i szanownego gospodarza naszego uprosili, aby na dzień dzisiejszy raczył zająć prezydjalne krzesło.
Gdy umilkł,

....... wszystkim się zdawało,
Że to Wojski grał jeszcze, a to echo grało.

— Ośmielam się zaoponować... — zaczął pan Piotr.
— Prosimy, prosimy!... pana Piołunowicza na prezesa! — odezwały się głosy.
— A zatem — pochwycił pan Damazy — prosimy szanownego gospodarza, aby zajął prezydjalne krzesło.
Szanowny gospodarz bliskim był apopleksji; oprzytomniawszy jednak, rzekł nieśmiało:
— A czy nie mógłbym... chodząc?...
— Dlaczegóżby nie? — odezwał się rejent — szanujemy pańskie przyzwyczajenia.
— Ośmielam się zwrócić uwagę, że nie widzę dzwonka — dorzucił pan Piotr.
— Dzwonek!... gdzie dzwonek? — zawołał gospodarz. — Wandziuniu! Wandeczko!... gdzie dzwonek, serce?
Dziewczynka stanęła w ogniach.
— Cóżto? zepsuty? zgubiony?... mów zaraz!
— Proszę dziadzi... dałam go tej chorej pani na górę... co to obiady...
— Kara boska! — irytował się dziadek.
— Można tymczasem uderzać łyżeczką w filiżankę! — zaproponował rejent i zażegnał burzę.
Posiedzenie zostało otwarte.
— Czyby szanowny prezes nie zechciał panu Wolskiemu przedstawić w kilku wyrazach ostatecznych wyników naszych obrad? — spytał Damazy.
— Hum!... o ile pamiętam, mówiliśmy coś o potrzebie gimnastyki?...
— Ośmielam się zrobić uwagę, że na ostatniem posiedzeniu mówiliśmy o budowie tanich mieszkań dla ubogich — przerwał pan Piotr.
Piołunowicz zsiniał.
— I o ubezpieczeniach na życie — dodał pan Damazy.
— O potrzebie otworzenia stacji doświadczalnej — dorzucił ktoś zboku.
— O sposobach podniesienia rzemiosł — dodał ktoś inny.
— Na honor, panie! — szepnął rozpromieniony Wolski do rejenta — nigdy nie myślałem, że nasze kółka towarzyskie zajmują się podobnemi kwestjami.
— I ich urzeczywistnieniem, panie! — szepnął Damazy.
Wolski i Damazy spojrzeli sobie w oczy i, jednem ożywieni natchnieniem, wyciągnęli do siebie ręce. Zrozumieli się.
— Przypominam panom, że na dzisiejszej sesji miałem odczytać swój memorjał o pauperyzmie — odezwał się w tej chwili pan Zenon, człowiek, posiadający niewątpliwie najgłębszą wiedzę i najwyższe czoło w Europie.
— Racja! — rzekł Damazy. — Słuchamy.
Wolski patrzył po zgromadzonych z uczuciem niewymownego zachwytu. Z niebieskich oczu malarza tryskało uczucie, które niewątpliwie streściłby w tych słowach: „Znam was od kilku minut, lecz niech mnie djabli porwą, jeżeli za każdego z was nie dałbym się porąbać na sztuki!“
Tymczasem pan Zenon rozwinął papier i czytał:
„Memorjał o pauperyzmie.
„Nie dotykając już kwestji, czy pierwsi nasi rodzice istotnie w początkach rajskie pędzili życie...“
— Proszę o głos!...
— Pan Piotr ma głos! — rzekł Damazy, czując się widocznie powołanym do zastępowania prezesa.
— Ośmielam się zauważyć, że, ze względu na niski stan oświaty u nas, kwestje dogmatyczne należałoby traktować ostrożnie. Słuchamy.
Pan Zenon ciągnął dalej:
— „Zwrócić przecież musimy uwagę na to, że w całem, że tak powiem, pasmie dziejów widnieje czarna nić niedoli i ubóstwa. W Sparcie niewolnik dostawał dwa razy mniej pokarmu, niż człowiek wolny; za Ludwika XIV dziesiąta część ludu żyła z jałmużny, a w Kantonie po dziś dzień tysiące ludzi mieszka na statkach wodnych, karmi się wężami i szczurami, i... niedość na tem, topi nowonarodzone dzieci!“
— Panie prezesie dobrodzieju! — szepnął sędzia.
— Słucham kochanego sędziego — odparł Piołunowicz.
— Chciałem spytać szanownego prezesa, ile też może kosztować jego zbiór fajek?
— Około pięćdziesięciu rubli...
„Tamże mnóstwo robotników żebrze na ulicach o robotę.
„W Indjach znowu Wschodnich ubodzy jedzą padlinę i robaki, a w Bengalu pod koniec XVIII-go wieku trzecia część ludności umarła z głodu...“
Tu nastąpił mniej więcej ze trzy kwadranse trwający opis wszelkiego rodzaju nieszczęść, gnębiących rodzaj ludzki. Obecni siedzieli jak na szpilkach, aż wreszcie pan Damazy przerwał:
— Proszę o głos!
— Pan Damazy ma głos!
— Jakkolwiek tak skrzętnie i sumiennie zebrane przez szanownego pana Zenona szczegóły są niewątpliwie pod względem teoretycznym, ekonomicznym, a wreszcie i historycznym, niesłychanie ważne, przypuszczam jednak, że dla zapobieżenia naszej, miejscowej, najbliżej nas obchodzącej nędzy, niewielki przedstawiają interes. Sądziłbym więc, że tę zajmującą i pouczającą część dziejową moglibyśmy na teraz opuścić, a właściwie do następnej sesji odłożyć.
Pan Damazy znowu umilkł i znowu

....... wszystkim się zdawało,
Że to Wojski grał jeszcze, a to echo grało.

— Więc mam przejść odrazu do czasów obecnych? — zapytał pan Zenon, usiłując pokryć wewnętrzny niesmak powierzchowną obojętnością.
— Prosimy! prosimy!
Piołunowicz zbliżył się do Wolskiego i szepnął:
— Pan dobrodziej aktualnie maluje?
— Tak jest — odparł z uśmiechem Wolski.
— A Wandziunię moją odmaluje pan?
— Z największą chęcią!
— A mnie?...
— Naturalnie!
— Ale w postawie siedzącej, przed tym oto stołem, na którym będzie dzwonek. Każę go zaraz przynieść.
Pan Zenon zaczął:
„Według tablic Ottona Hübnera, w roku 1867 z dziesięciu tysięcy mieszkańców w Belgji dwa tysiące pięćset żyło z jałmużny, w Prusach czterysta pięćdziesiąt siedem, w Austrji trzysta trzydzieści trzy, we Francji dwieście osiemdziesiąt...“
Tu znowu nastąpiła długa, nastrzępiona cyframi mówka, której słuchając, obecni mogli nabrać przekonania, że na kuli ziemskiej jest tylko dwie kategorje ludzi: żebrzący i dający jałmużnę.
— Sądzę, że i to możnaby do następnej sesji odłożyć — przerwał pan Damazy.
— Dlaczego, proszę pana? — spytał mocno dotknięty pan Zenon.
— Dlatego, że, według mojej opinji (której jednak nie śmiałbym narzucać szanownemu zebraniu), cyfry te, aczkolwiek w wysokim stopniu interesujące, nie mają przecież bezpośredniego związku z przedmiotem, który nas obchodzi.
— Za pozwoleniem! — odparł pan Zenon — ja z tych cyfr mogę wyprowadzić wnioski o stanie nędzy u nas.
— Słuchamy.
— Rzecz prosta. Jeżeli w Belgji, naprzykład, na każde dziesięć tysięcy osób dwa tysiące pięćset żyje z jałmużny, to u nas, w kraju bezporównania mniej ucywilizowanym i zamożnym, musi być przynajmniej z pięć tysięcy żebraków na dziesięć tysięcy ludności.
Rejent podskoczył na krześle.
— A to skąd?
— Stąd, proszę pana rejenta, że w kraju mniej ucywilizowanym i zamożnym...
— Dobrze, dobrze! Pozwól pan jednak zapytać się, które z dwóch państw stoi wyżej pod względem cywilizacji: Austrja, czy Belgja?
— Naturalnie, że Belgja.
— A iluż jest żebraków w Austrji na dziesięć tysięcy ludzi?
— Trzystu trzydziestu...
— A więc prawie osiem razy mniej... Rozumowanie pańskie zatem nie wytrzymuje najlżejszej krytyki!...
Pan Zenon stracił resztkę zimnej krwi.
— No, jeżeli tak — zawołał — to będę musiał umyć ręce od spraw, ogół obchodzących!
Zrobił się zgiełk w sali. Gospodarz zaklinał pana Zenona, aby nie wychodził przed kolacją. Pan Damazy wielkim głosem dowodził, że memorjał o pauperyzmie był najznakomitszą pracą literacką w XIX stuleciu, a pan Piotr oponował i panu Zenonowi, i rejentowi, i Damazemu nawet. Wreszcie z ogólnego zamętu wypłynęło postanowienie, na mocy którego rejent, przy odgłosie łyżeczki i filiżanki, przywołany został do porządku, pana Zenona zaś uproszono, aby czytanie swego zewszechmiar znakomitego memorjału odłożył do sesji następnej.
Teraz wyszedł na środek prezes a zarazem gospodarz, i ocierając kroplisty pot z czoła, rzekł:
— Ale, ale... chciałem też panom ciekawą zakomunikować wiadomość.
— Poważę się spytać, czy ma ona związek z celami naszych zebrań? — przerwał pan Piotr i spojrzał po obecnych, jak człowiek, który w danym razie potrafi miecz opozycji skierować nawet przeciw najwyżej położonym osobom.
— Chcę powiedzieć o jednym bardzo ciekawym wynalazku.
— Słuchamy! Prosimy!...
— Będzie tydzień pojutrze — ciągnął staruszek — siedzę ja sobie, panie, w moim pokoju w oknie, z tą oto fajką...
Oczy obecnych skierowały się ku fajczarni.
— Patrzę sobie po ogrodach i palę, wtem paf!... fajka mi spadła, i zgadnijcie też, na co?
— Na podłogę!... na bruk!... na ogród!... — zgadywali obecni.
— Nie! spadła ona na czapkę jakiegoś staruszka i ani zgasła, ani się nawet stłukła!...
Pan Piotr, zwyczajem wszelkiej opozycji, chciał przerwać, lecz powściągnęli go inni.
— Ha, myślę sobie, niema co mówić, człowiek opatrznościowy! Proszę go tedy do siebie; gadu... gadu, on chce iść. „Dokąd?“ pytam. „Idę po kółko“. „Po jakie kółko?“ „A do mojej maszyny?“ „Do jakiej maszyny?“ „A do takiej, co zastąpi lokomotywy, wiatraki, no... wszystko! Będzie parę szrub, parę kółek, a im mocniej nakręcić ją, tem więcej zrobi...“
Teraz zebranie rozpadło się na dwie grupy: jedni słuchali z uwagą, drudzy z niedowierzaniem.
— „Kto pan jesteś? jak się nazywasz?...“ „Jestem Fryderyk Hoff,“ mówi, „mam plac i domek z drugiej strony ulicy i już dwadzieścia lat nad moją maszyną pracuję. Ludzie nazywają mnie warjatem...“
— To jest ważne! — przerwał pan Damazy.
— Wszystkich wielkich ludzi nazywali warjatami — dorzucił rejent i spojrzał na pana Zenona.
— Ośmielam się ostrzec, że może to być tylko zręczna mistyfikacja — dodał pan Piotr.
— Ach, zaraz mistyfikacja! — przerwał gospodarz. — Człowiek ten wcale nie wyglądał na oszusta. Wandziu! Wandziuniu!
— Słucham dziadzi.
— Powiedz, dziecko, jak ci się wydał Hoff?
— Mnie się zdaje, że... że on jest bardzo ubogi — odparła dziewczynka, oblewając się ponsem.
— Głos aniołka decyduje! — rzekł pan Damazy. — Zresztą oszust nie traciłby całego życia nad jedną maszyną!
— A czy pan dobrodziej widziałeś machinę? — spytał rejent. — Obawiam się, aby to nie było bardzo zwykłe perpetuum mobile.
— Jeszczem nie widział — odparł Piołunowicz — ale zobaczę, bo mnie zaprosił do siebie. Ma ją podobno ostatecznie wykończyć w tych dniach i chce nas wtedy dopiero... powiadam: dopiero wtedy — prosić o protekcją.
Z dalszych części mieszkania doleciał chrzęst porcelany i srebra.
— Szanowny prezesie, proszę o głos!
— Pan Damazy dobrodziej ma głos.
— Sądzę, że będziemy mogli zreasumować rozprawy dzisiejszego posiedzenia?
— Prosimy! Słuchamy! — odpowiedzieli goście, ruszając z miejsc zapewne dlatego, aby lepiej słyszeć.
— Otóż, panowie, przedewszystkiem uprosiliśmy i zobowiązaliśmy szanownego pana Zenona, aby nam na przyszłej sesji odczytał swój godny uwagi memorjał o pauperyzmie. Następnie obeznaliśmy się, powierzchownie wprawdzie i niedostatecznie, z nowym wynalazkiem niejakiego pana Hoffa. Co do tego ostatniego punktu naszej dyskusji, poważyłbym się zrobić dwa przedstawienia: pierwsze jest to, aby dokładnie i wszechstronnie zbadać sam wynalazek, celem przekonania się i upewnienia, czy takowy zasługuje na poparcie. Drugie jest to, aby, po poprzedniem zbadaniu wynalazku, przekonać się o majątkowym stanie wynalazcy, dla ofiarowania takowemu, jeżeli naturalnie okaże się godnym i potrzebnym, pieniężnego wsparcia w formie darowizny lub pożyczki.
— A czy nie możnaby zacząć od tego? — spytał nieśmiało gospodarz.
— Panie prezesie, dopuszczasz się pan wykroczenia przeciwko karności. Uchwały obowiązują wszystkich, a z drugiej znowu strony trudno przypuścić, aby człowiek, posiadający dom i plac, znajdował się w wyjątkowo przykrem położeniu.
— Powoli i systematycznie — dodał rejent.
— Pierwej skończmy z wynalazcą, później przejdziemy do człowieka — uzupełnił pan Zenon.
— Dziadziu... kolacja! — rzekła Wandzia.
Goście ruszyli ku drzwiom.
— Za pozwoleniem! — przerwał rejent — a któż pójdzie do owego pana Hoffa zbadać wynalazek?
— Trzebaby wysłać specjalistę — odparł ktoś.
— Pan Piołunowicz mieszka najbliżej — dorzucił sędzia.
— I już go zna.
— A zatem — rzekł Damazy — prosimy szanownego prezesa o zbadanie kwestji na gruncie.
Goście weszli do sali jadalnej i obsiedli ogromny stół dokoła. Pan Damazy coś sobie przypomniał, i zwróciwszy się do pewnej bardzo ponurej osoby, rzekł:
— Pan Antoni dziś głosu zupełnie nie zabierał?
— Nie chcę psuć ogólnej harmonji — odparł spytany, podnosząc do ust ogromny kawał mięsa.
— Poglądy pańskie niejednokrotnie przyczyniały się do ożywienia dyskusji.
— O tyle, o ile!... Mam zwyczaj podejrzywać wszystkich wynalazców o bzika, i nie wierzę, aby ktokolwiek mógł usunąć nędzę ze świata.
— Ale ulżyć, panie, ulżyć...
— Chyba dlatego, aby próżniakom i łotrom uprzyjemnić pobyt na ziemi...
Nie dokończył, był bowiem mocno zajęty polędwicą.
— Proponuję — odezwał się pan Zenon — aby szanownemu prezesowi w czasie wizyty u owego mechanika towarzyszył pan Antoni. Szanowny prezes ma nazbyt dobre serce!
Poprawkę tę przyjęto jednomyślnie.
— Dziadziu! — rzekła w tej chwili Wandzia — dziadziu! proszę do mnie...
— A czego, serce?
— Proszę na minutkę.
— Kiedy nie mogę wyjść; mów głośno.
— Czy mogę wziąć rubla z biurka?
— Na cóż to znowu?
— I, nic...
— Gadaj zaraz, mała, co się stało?
— Ta pani z góry nie ma na...
— Aha! weź! weź!...
— Panno Wando — odezwał się Damazy — czyliż nam nie wolno wiedzieć o sekrecie?
Dziewczynka nachyliła mu się do ucha i szepnęła:
— Widzi pan, to jest tak, że tamta pani nie ma na lekarstwo...
— Biedactwo!... A pani jej chcesz dać?
— Ośmielam się zaproponować, aby sprawa biednej kobiety, protegowanej przez pannę Wandę, na najbliższej sesji została przedstawioną — przerwał pan Piotr.
— Tego rodzaju kwestje najlepiej chyba rozstrzygać na miejscu — rzekł milczący dotąd Gustaw i sięgnął do portmonetki.
— I ja tak myślę! — poparł go Damazy. — Panno Wando, racz wziąć tacę do rączki i kwestuj.
Dziewczynka zrobiła tak; pan Damazy na początek położył trzy ruble, i niedługo taca napełniła się papierami bankowemi.
Mała kwestarka zkolei zbliżyła się i do Gustawa.
— To ode mnie — rzekł, kładąc srebrną monetę — a to składam w imieniu mego wuja — dodał stłumionym głosem i położył dziesięć rubli.
Obecni spojrzeli po sobie.
— Musisz pan, panie Wolski, bardzo kochać swego wuja? — szepnął Piołunowicz.
— Kocham go, jak matkę! — odparł Wolski.
Wandzia, zobaczywszy taką masę pieniędzy, złożoną dla jej biednej, opuściła rumiane usteczka, poczęła mrugać oczkami zrazu powoli, a potem coraz prędzej, wreszcie rozpłakała się i uciekła.
Obecni powstali.
— Zdrowie gospodarza i jego wnuczki! — zawołał ktoś.
— Niech żyją! — odpowiedziano chórem.
— Panowie! dziękuję wam najserdeczniej — odparł spotniały starzec — a zarazem piję zdrowie naszego nowego przyjaciela, pana Gustawa, i jego wuja, który musi być szlachetnym człowiekiem.
— Drzewo poznacie po owocach — wtrącił pan Damazy — a wuja po siostrzeńcu. Niech żyją!...
Wolski ukłonił się, głęboko wzruszony. Chciał coś przemówić, ale umilkł nagle, jakgdyby wpadł w zadumę. Znajdował się on naprzeciw otwartego okna i patrzył w pomrokę, zalewającą pustkowie. Była już druga po północy, i tylko w dwóch odległych okienkach błyszczało jeszcze światło. Zdawało się Wolskiemu, że w jednem widzi cień szyjącej kobiety, a w drugiem cień pochylonego nad jakimś warsztatem mężczyzny.
Na ten widok przeszyło go dziwnie przykre uczucie. Z jakiej racji? — nie wiedział, podobnie jak nie domyślał się nawet, że jeden z dwóch niewyraźnych cieni należał do Hoffa, drugi do jego córki.
Toast, wzniesiony na cześć pana Damazego, otrzeźwił Gustawa.



ROZDZIAŁ V

Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE DLA ULŻENIA NĘDZY NIE WYSTARCZA
ANI DOBRE SERCE, ANI CHORA WĄTROBA.

Nie jesteśmy pewni, którą już zkolei chustkę przymierzał szanowny Piołunowicz, gdy do mieszkania jego wszedł wiecznie ponury pan Antoni.
— Witam, witam! o zdrowie pytam. Cóż tam w mieście dobrego? — zawołał gospodarz.
— O ile wiem, było pięć wypadków cholery — mruknął gość, siadając na fotelu i wydobywając z kamizelki piórko od zębów.
Pan Klemens o mało nie wypuścił chustki na ziemię.
— Pięć... cholery?
— Nie ręczyłbym za dziesięć — dorzucił gość.
— Przecież do tej pory nie słyszeliśmy o niej.
— To zależy!... Ja jestem przekonany, że cholera ciągle grasuje między ludnością, tylko nie wszyscy zwracają na nią uwagę.
— Wandziu! Wandziuniu! — zawołał pan Klemens.
— Słucham dziadunia! — odparła dziewczynka z drugiego pokoju.
— Każ kucharce natychmiast powyrzucać wszystkie ogórki z domu. Mizerji dziś nie będzie!...
Gość tymczasem najspokojniej dłubał piórkiem w zębach.
— Spiekota na dworze! — mruknął pan Klemens, widocznie chcąc odegnać złe myśli.
— Ochłodzi się — odparł Antoni.
— Więc będzie deszcz?
— Będzie grad z piorunami, a może i trąba...
— Trąba?... — jęknął Piołunowicz, patrząc z niepokojem w oczy panu Antoniemu.
— Zauważyłem na zachodzie bardzo podejrzany obłok! — odparł pan Antoni, obojętnie spoglądając na sufit.
— Wandziu! — zawołał starzec.
— Słucham dziadunia.
— Już nie pojedziemy do Botanicznego ogrodu, bo będzie burza!...
— Dobrze, proszę dziadzi — odparła spokojnie dziewczynka.
— A możeby odłożyć na inny dzień naszą wizytę u tego biednego Hoffa? — spytał nieśmiało Piołunowicz, patrząc z pod oka na niebo, które nigdy tak czystem nie było, jak w tej chwili.
— Sesja postanowiła dziś, więc pójść musimy — odparł Antoni, nie wyjmując piórka z zębów.
— Ależ trąba?...
— Punktualność przedewszystkiem.
— Więc poradź mi przynajmniej, szanowny panie Antoni, którą z tych chustek wypada włożyć, bo dalibóg!...
— Żadnej.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś pan zanadto skłonny do apopleksji.
Usłyszawszy to, Piołunowicz wykonał taki ruch ręką, jakby się chciał przeżegnać. Potem szybko pochował chustki do komody, zląkłszy się samego ich widoku, a wreszcie wciągnął płócienny kitel na grzbiet, kapelusz panama na głowę i rzekł:
— Idźmy!
Pan Antoni flegmatycznie włożył piórko do kamizelki i za chwilę obaj znaleźli się na ulicy.
— Gdzież mieszka ten monoman? — spytał ponury towarzysz, który z niesłychaną uwagą badał niebo, jakby szukając tam owej bardzo podejrzanej chmury.
— Niedaleko!... Miniemy tę ulicę, potem pójdziemy na lewo, potem jeszcze na lewo... do tego oto pomarańczowego domku.
— Hum!... Szczególny biedak, który dom posiada. Znam lichwiarzy, mających własne domy, a mimo to żebrzących.
— Na miłość boską, panie Antoni, co mówisz?...
— Mówię, że jest wielu łotrów na świecie, zresztą nic więcej.
Piołunowicz począł sapać; ciążyło mu widać towarzystwo idealnego pesymisty. Mimo przyrodzonej gadatliwości, szedł jakiś czas, milcząc, z obawy usłyszenia czegoś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, niż dotychczas. Że jednak słońce piekło, a pan Antoni wędrował środkiem ulicy, stary więc odezwał się:
— Nie wolelibyśmy to wejść w cień... pod parkany?
— Nie głupim! — mruknął pesymista. — Niezbyt dawno jeden taki parkan wywrócił się i zabił...
— Kogo zabił?...
— Dwoje cieląt, które pędzono do jatki.
Od tej chwili pan Klemens przysiągł już milczeć i trzymać się jak najdalej od parkanów.
W taki to sposób dwaj delegowani naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa szli pocieszać strapionych. A słońce tymczasem piekło, ach, jak piekło!... Promienie jego, niby rozpalone szpilki, przebijały płócienny kitel, płócienne spodnie i panamski kapelusz szanownego pana Piołunowicza, dosięgając w ten sposób najgłębszych tajników jego serca i mieszając się tam z obawą cholery, trąby powietrznej, ze wstrętem do mizerji, lichwiarzy, chustek na szyję i tysiącami innych, nad wszelki wyraz niemiłych uczuć.
— To chyba tu! — przerwał nagle pan Antoni, stając przed domkiem Hoffa.
— Co tu? — spytał bezmyślnie Piołunowicz.
— A ten monoman... chciałem powiedzieć: mechanik.
Cierpki ten frazes otrzeźwił nieco pana Klemensa, który po chwilowym namyśle rzekł:
— Wiesz co, kochany panie Antoni, odłóżmy tę wizytę na inny raz. Jestem jakoś w niedyspozycji, a przecież wartoby pomóc...
— Tere... fere... przepraszam za wyrażenie. Pan ciągle zapominasz o uchwale sesji.
— Ale bo...
— Jakie ale i jakie bo?... Sesja postanowiła na ten raz zbadać wynalazek, a następnie zająć się człowiekiem, ponieważ doświadczenie uczy nas, że owi mniemani wynalazcy są najczęściej oszustami, wydrwigroszami et caetera!... Musimy raz przynajmniej nauczyć się punktualności, uszanowania dla uchwał...
Z temi słowy zadziwiający pesymista wszedł do sieni i popchnął drzwi do izby.
Tu, na stole przed oknem, stał wyszczerbiony spodek z solą i misa krajanych ogórków, które Hoff jadł łyżką drewnianą, a Konstancja cynową. Chore dziecię spało za parawanem.
Na widok przybyłych ojciec i córka powstali. Konstancja oblała się ponsem, Hoff nie wiedział, co począć.
Przez chwilę trwało milczenie, które przerwał pan Antoni, mówiąc:
— Przyszliśmy tu obejrzeć machinę, o której wspominałeś pan szanownemu prezesowi.
Wypowiedziawszy to głosem oschłym, wskazał na Piołunowicza.
Zmieszany Hoff ukłonił się tak, jakby chciał czołem o ziemię uderzyć.
— Mizerję jedzą! — szepnął pan Klemens, nie pomyślawszy nawet o tem, że obok złowrogich ogórków leżał bardzo duży chleb razowy.
— Możesz nam pan zatem pokazać swoją machinę? — ciągnął dalej pan Antoni.
— Z największą chęcią... służę... proszę... — odpowiedział Hoff, drepcząc w miejscu i ukazując przybyłym drzwi drugiej izby.
Delegowani weszli tam.
— Bóg ich zsyła! — szepnął starzec.
Głęboko wzruszona córka pocałowała go w rękę i zlekka popchnęła za gośćmi. Potem sama weszła za parawan i pochyliła ucho ku ścianie, aby nie stracić ani jednego wyrazu z rozmowy.
— Poznaje mię pan? — spytał starca Piołunowicz.
— Jakżeby zaś nie? — odparł biedak. — Dnie i noce tylko o wielmożnym panu myślałem.
— Pan prezes życzy sobie machinę obejrzeć — przerwał nieubłagany Antoni bardzo urzędowym tonem.
— Owszem! owszem! oto ona... — mówił Hoff, podnosząc drżącemi rękoma ciężki przyrząd dziwnej formy, złożony z mosiężnych kółek i żelaznych drążków.
— Do czego to ma służyć? — badał dalej pesymista.
— Do wszystkiego. Dwadzieścia lat...
— Czy funkcjonuje?...
— Jeszcze nie, bo...
— Jakaż tu zasada? Co ją porusza, a raczej... co ją ma poruszać? — przerwał znowu pan Antoni.
— Zaraz ja wielmożnym panom wytłomaczę, tylko będę musiał...
Z temi słowy starzec począł na swej tokarni szukać jakiegoś narzędzia. Brał do ręki różne dłótka, obcążki i szrubsztaki, lecz widocznie nie nadawały mu się, kładł je bowiem na warsztacie i znowu z gorączkowym pośpiechem szukał innych.
Pan Antoni bębnił palcami w krawędź tokarni, a Piołunowicz nie miał czasu zwracać uwagi na zakłopotanie biednego człowieka, myślał bowiem o mizerji i z niepokojem patrzył na niebo, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł nareszcie ów podejrzany obłok, grożący trąbą i gradem.
W tej chwili na placu pod oknem ukazała się chuda suka. Od pierwszego spojrzenia łatwo było poznać, że ten zwierzęcy nędzarz ma szczenięta i że przybiegł tu znaleźć dla siebie pokarm między śmieciem.
— Może nam pan ustnie objaśni skutki swej machiny — odezwał się pan Antoni do Hoffa z akcentem znudzenia i niecierpliwości w głosie.
— Widzi wielmożny pan, to jest tak... Trzeba przykręcić tę szrubkę, a wtedy ona przyciśnie ten drążek... Ten drążek przyciśnie to kółko, zupełnie jak waga...
— Cóż dalej?
— Dalej?... Dalej machina będzie szła.
— Nie będzie szła — przerwał bardzo stanowczo pan Antoni — bo tu niema pracy mechanicznej.
— Będzie, wielmożny panie... — odparł Hoff.
— Nie widzę iloczynu z przestrzeni przez siłę. To jest nic!
— Koło powietrzne... — wtrącił Hoff.
— Złudzenia!...
— Ta szruba i ten drążek...
— Zabawki! — odparł niemiłosierny pesymista.
Starzec przeciągle spojrzał w oczy oponentowi, potem opuścił głowę i umilkł.
Pan Antoni począł znowu bębnić palcami po krawędzi tokarni, i znowu spojrzał na plac, gdzie od początku rozmowy patrzył Piołunowicz, nie rozumiejąc ani kółek, ani szrub, ani iloczynu z siły przez przestrzeń. Głodna suka leżała teraz pod oknem, przytrzymując łapami i gryząc czarny i twardy chleb, który jej wyrzuciła Konstancja.
— I poco to żyje na świecie? — mruknął pan Antoni, wskazując na sukę. — Głodne to, chude i jeszcze się wściec może...
— Prawda — odparł Piołunowicz, nie wiedząc, o co chodzi, zdawało mu się bowiem, że go w tej chwili żołądek zabolał.
— Prawdziwem dobrodziejstwem byłoby jej w łeb strzelić — dodał pan Antoni.
— To prawda — potwierdził pan Klemens, chwytając się za brzuch.
Nie jesteśmy pewni, czy osłupiały Hoff słyszał tę rozmowę filantropów; Konstancja przecież usłyszała ją i zalała się łzami.
O, nędzo! Jaka ty czujna i podejrzliwa jesteś!
— A zatem — odezwał się znowu pan Antoni do Hoffa — pan nie możesz nam objaśnić swej machiny?...
Starzec smutnie spojrzał na swoich gości i milczał.
— Więc nic?...
Hoff znowu milczał.
— Prezesie, chodźmy!
Piołunowicz ocknął się ze swych dumań o cholerze i trąbie powietrznej i, wyciągając rękę do Hoffa, rzekł:
— Na drugi raz obszerniej pogadamy... Ale, ale! moja fajka ma się zupełnie dobrze. Do widzenia!...
I wyszli.
W drodze dobre serce pana Klemensa poczęło się niepokoić trochę.
— Panie Antoni dobrodzieju, zdaje mi się, że u nich straszna bieda.
— Skąpstwo i niechlujstwo, zwykłe cechy naszych mieszczan — odpowiedział Antoni.
— Możeby się wrócić? — rzekł Piołunowicz, stając.
Antoni ruszył ramionami.
— Pan prezes ładnie szanujesz uchwały!
— Ależ bieda, panie Antoni.
Pesymista obruszył się.
— Może pan sądzisz, że mi żal kilku rubli?
— Gdzież znowu!
— No, więc czekajmy na to, co postanowi zebranie. Z zasady jestem przeciwny jałmużnom, które tylko demoralizują niższe klasy, i z zasady spełniam uchwały większości. Pozatem nie wiem nic, nie chcę słyszeć o niczem i panu radzę robić to samo. Zawsze brakowało nam karności i punktualności.
Energiczna ta argumentacja wywarła odpowiedni wpływ na panu Klemensie, który wyprostował się, jak żołnierz, stojący na warcie, i miarowym krokiem posunął się ku swemu domowi.
W ruderze tymczasem, nim goście zdążyli przestąpić próg sieni, odegrała się następująca scena:
— Ojcze — mówiła Konstancja — my już nie mamy nic w domu. Możeby tych panów poprosić?
— Kiedy nie śmiem — odparł Hoff.
— No, to ja ich poproszę! — rzekła kobieta z rezygnacją i posunęła się ku drzwiom. Lecz chwilowa odwaga opuściła ją.
— Nie mogę! — szepnęła — a tu Helunia chora...
— Ha! trudno... Wyjdę za nimi! — przerwał starzec i wyszedł.
Parę minut córka z biciem serca czekała na rezultat: wreszcie udała się za ojcem, który stał w sieni, oparty o futrynę, i patrzył na ulicę.
— No i cóż? — spytała.
— Jeden chce wracać...
— Wracać?...
— Tak. Teraz stoją i coś mówią.
— Coś mówią?
— Już odchodzą!
— Odchodzą!... — jęknęła córka.
Nędzarze spojrzeli po sobie i wrócili do mieszkania zamyśleni. Hoff począł oglądać tokarnią, a Konstancja maszynę do szycia. Nastała cisza, wśród której słychać było niespokojny oddech śpiącego dziecka, brzęczenie muchy, zawikłanej w sieć pająka, i zegar, który bez pośpiechu, ale też i bez opóźnienia wybijał swoje: tak! tak! tak! tak!...


ROZDZIAŁ VI

W KTÓRYM OPOWIADANIE NIEJAKIEJ PANI MACIEJOWEJ
OKAZUJE SIĘ BARDZIEJ INTERESUJĄCEM OD OBSERWACYJ
NIEJAKIEGO PANA TEOFRASTA.

Ponieważ pan Teofrast Jażdżewski od siedmiu lat był emerytem, miał więc dużo wolnego czasu — a ponieważ brzydził się próżniactwem, wymyślił więc sobie dwa uczciwe i nikomu nieszkodzące zajęcia. Pierwsze z nich polegało na tem, aby gwizdać i wyglądać oknem; drugie zaś na tem, aby uczyć gwizdać swego kosa i znowu wyglądać oknem.
Wyglądanie to nadzwyczaj wzbogaciło ubogi z natury umysł pana Teofrasta. Po kilkuletnich studjach, dobry ten człowiek znał już wszystkich dorożkarzy, mieszkających na jego ulicy, nauczył się odgadywać, kiedy mianowicie domy sąsiednie będą przemalowywane, i kiedy bruk, na który nieustannie patrzył, zostanie poprawionym. Niezależnie od tego pan Teofrast domyślił się, że któryś z jego współlokatorów hoduje gołębie, i zauważył, że liczba wymienionych ptaków zwiększa się ciągle, w sposób, zagrażający ogólnemu dobrobytowi.
Najciekawszych jednak materjałów do obserwacyj dostarczała panu Teofrastowi kamieniczka, naprzeciw jego okien leżąca. Codziennie, nie wyłączając świąt i niedziel, skromny ten domek nawiedzało mnóstwo osób, niby jakieś miejsce cudowne. Ludzie wszelkiej płci, wieku i wyznań, pieszo, wózkami, dorożkami, a nawet własnemi powozami biegli tam na wyścigi. Z wysokości swojego okna pan Jażdżewski zauważył, że prawie każdy z pielgrzymów owych do wąskiej i brudnej sieni domu wchodził zakłopotany, prawie każdy wahał się i namyślał, i że każdy, raz wszedłszy tam, bawił niedługo i powracał w nierównie lepszym humorze.
To zbiegowisko tajemniczych interesantów było bardzo wygodnem dla pana Teofrasta, który nie miał o czem myśleć i w prostocie ducha sądził, że mrucząc takie frazesy, jak np.: „Po djabła ci ludzie tam chodzą?“ — albo: „A to szczególne!“ — wykonywa tem samem jeden z najzawilszych psychologicznych procesów.
Nie na tych jednak wykrzyknikach kończyło się zajęcie, jakie dziwny dom budził w dziwniejszej jeszcze inteligencji pana Teofrasta. Emeryt nasz zbyt krochmalny posiadał temperament nato, aby mógł osobiście zbadać przyczynę owej procesji — a ponieważ sądził, że inni podzielają jego poglądy, nie pytał więc nikogo i poprzestawał na niewyjaśnionej tajemnicy.
Ciekawszy jednak człowiek, będący na miejscu naszego przyjaciela, pięknych przy tej sposobności mógłby się dowiedzieć rzeczy. Zauważyłby on przedewszystkiem, że od niepamiętnych czasów do kamienicy tej wchodził co kilka dni pewien niski, żółty, w szafirowych okularach człowieczek, około dziewiątej z rana, i wychodził stamtąd około dziewiątej wieczorem. Dalej zauważyłby, że pielgrzymi, dom nawiedzający, bardzo często przynosili większe lub mniejsze tłomoczki, wracali zaś z próżnemi rękoma. Wkońcu dostrzegłby, że najczęstszym i najśmielszym pielgrzymem był średnich lat, o sprytnej fizjognomji Żydek, który sam jeden wbiegał do sieni ze śpiewem na ustach, a powracając liczył na schodach banknoty.
Gdyby ciekawszy ów człowiek dnia dzisiejszego wieczorem zdecydował się podążyć za opisanym Żydkiem, wówczas mógłby zobaczyć to, co opiszemy poniżej.
Żydek wymija sień i wchodzi na podstarzałe schody, przy pomocy których dosięga drugiego piętra. Tam staje przed niskiemi drzwiczkami, chwilę podsłuchuje, a następnie dotknąwszy klamki, znajduje się w pokoju, w którym pod okratowanem oknem siedzi stara kobiecina w okularach i robi pończochę.
— Wieczór dobry, pani Maciejowa! — zaczął Żyd.
Stara podniosła oczy.
— A, pan Judka!... Dobry wieczór.
— Pan jest? — dodał przybyły nieco przyciszonym głosem.
— Ma się rozumieć.
— A goście jakie są?...
— Jest Hoff... Musi on tu mieć kiepskie interesa, bo często zagląda.
— Ny! ny! — uśmiechnął się Żydek. — Tu nie takie jak on zaglądają.
Stara złożyła pończochę na kolanach i odparła:
— Zawsze to jemu niepotrzebne; ma pieniądze; a kiedy ma, to byłoby mu lepiej chwalić Boga za piecem i panu naszemu w oczy nie włazić...
— Pani go zna? — spytał Judka.
— Jakże nie znam! Będzie temu ze dwadzieścia pięć lat, jakem służyła u niego.
— Ny, to go pani nie zna. On dziś zbiedniał.
— Zbiedniał i do naszego pana przychodzi? U... hu!...
— Co to u... hu?... Przychodzi, bo pożycza pieniędzy, no, i plac swój panu sprzedaje.
— Plac naszemu panu sprzedaje? Ot, sądy boskie!... — szepnęła stara jakby do siebie.
Twarz Judki ożywiła się.
— Co pani tak wydziwia, pani Maciejowa?... — spytał.
— Ba! — odparła kobieta — żebyście wy to wiedzieli, co ja....
— Dlaczego nie mam wiedzieć? Ja wiem dużo; a to, co nie wiem, to mi pani dopowie.
Stara podniosła palec wgórę i wskazała na drzwi drugiego pokoju.
— Rozmawiają — szepnął Żyd.
— Judka wie, jak Hoffowie pokrzywdzili pana?...
— Słyszałem, ale nie pamiętam — odparł Żyd, robiąc minę człowieka, dobrze poinformowanego o wszystkiem.
Maciejowa pochyliła mu się do ucha.
— Judka wie, żem ja służyła u Hoffa?
— Ny! ny!...
— Powiadam wam, będzie ze dwadzieścia lat temu, Hoff wyprawiał chrzciny... Urodziła mu się wtedy ot ta... jakże jej tam?... Kostusia!...
— Znam ją, ona teraz ma dziecko.
— Wyszła zamąż?
— Za tego Gołembiowskiego.
— Chryste Panie! — szepnęła przerażona kobieta — za tego, co go nasz pan do prochowni wsadził?
— O tem się nie mówi. On już chodzi po mieście.
Wiadomość ta widocznie poruszyła starą, która dopiero po kilkuminutowej przerwie wróciła do swej powieści.
— Powiadam Judce, na chrzcinach był gości huk, a mróz na dworze taki, że aż szyby pękały!... Jedli, bo jedli, a jak pili!...
— Teraz nie mają co w gębę włożyć — dorzucił Judka.
— Jednego razu — ciągnęła stara — była może dziewiąta w nocy, patrzę ja, aż tu wchodzi do sieni dwoje ludzi z dzieckiem na rękach. To był nasz pan z siostrą i jej chłopakiem. Obdarci, zmarzli... strach, powiadam, wam!...
— Ha, no tedy, mówi nasz pan (tak, jakbym go widziała): „Ludzie kochani! dajcie nam co w gębę włożyć i gdzie się zagrzać, bo mi chłopak i siostra skonają!...“ A pijani goście, powiadam Judce, dalejże w śmiechy, chychy, dalejże ich wódką poić, zamiast im co dać do zjedzenia... Dość, że i pół godziny nie minęło, a kobiecina ci zgłodniała fajt na ziemię, i ani ręką, ani nogą...
— A wa!... — syknął Żyd.
— Żal mi się, powiadam Judce, ich zrobiło, i zaprowadziłam oboje do obory. Wykradłam trochę mleka krowom i napoiłam chłopaka, bo kobiecina już pić nie mogła, a pan nie chciał nic do gęby wziąć. Na drugi dzień przychodzę z rana do obory, a oni śpią. Budzę jego... ledwie że wstał na nogi; budzimy ją, a tu ci trup z kobieciska... Umarła!...
Żyd słuchał z najwyższą uwagą.
— Jak ci to pan zobaczył, jak ci nie zacznie płakać, to powiadam Judce, że ryczał, jak ten wół, i całował siostrę... Zbiegli się Hoffowie, ich czeladnik i terminatorzy, a on ich dalej kląć, dalej skarżyć, że mu siostrę zabili. Oni znowu na niego i zaczęli wmawiać, że on ją sam zabił, a na nich składa. Skończyło się na tem, że sąd zeszedł, nieboszczkę pochował, a nasz pan z chłopakiem poszedł znowu w świat.
— No, a jak on później panią Maciejowę zdybał? — spytał Judka.
— Szukał mnie, to i zdybał; niech mu tam Pan Bóg krzywdy ludzkie odpuści. Spotkaliśmy się coś w sześć lat potem. Zaraz ci mnie poznał, a że już mieszkał tutaj, więc mnie wziął do siebie i jeszcze mi te słowa powiedział: „Dałaś ty oborę memu chłopcu na jedną noc, a ja tobie dam mieszkanie na całe życie. Dałaś ty mu łyżkę mleka, a ja tobie dam chleba do śmierci.“
— No, i od tej pory jestem u niego; byłoby mi nawet dobrze — dodała jeszcze ciszej — żeby tylko nie te łzy ludzkie...
— Będzie bieda z Hoffem — wtrącił Judka i spytał po chwili: — A pana młodego widzieliście?
— Juści widziałam, ale już dawno, bo ciągle zagranicą siedzi.
— Już wrócił, będzie z tydzień.
— Wrócił?
— I pan dla niego na placu Hoffa będzie pałac stawiał.
— Ba! — odpowiedziała kobieta — chłopak wart pałacu, bo i poczciwy, i rozumny, i przystojny. Żeby mu choć na dobre wyszedł!
— Stary go bardzo kocha; on dla niego wszystkie pieniądze zbiera, choć nie mówi, jakim sposobem.
— Co tam pieniądze! onby się dał za niego na kawałki porąbać.
Nie dokończyła, w tej chwili bowiem uchyliły się drzwi drugiego pokoju, i wyszedł z nich Hoff. Włosy jego były w nieładzie, wzrok osłupiały i nieprzytomny.
Szybko minął pokój, gniotąc czapkę w ręku. Obecni patrzyli na niego z przerażeniem, jak na widmo, potem przysłuchiwali się odgłosowi jego kroków na schodach, i wreszcie, popchnięci jednem uczuciem, pobiegli do okna, aby jeszcze raz za odchodzącym spojrzeć.
— Idzie bez czapki! — szepnęła Maciejowa.
— Czy jest tam Judka? — odezwał się suchy głos z drugiego pokoju.
Żyd drgnął i odpowiedział:
— Jestem, panie!
Poczem, złamany we dwoje, przestąpił próg, aby stanąć przed obliczem człowieka, który od chwili opowiadania Maciejowej stał się dla niego potężniejszym i straszliwszym, niż dotychczas.


ROZDZIAŁ VII

PAJĄK I MUCHA.

W pokoju, do którego wszedł Judka, oprócz kilku mocno zbudowanych szaf, małego stolika i kilku krzeseł, nie było nic więcej — a co dziwniejsze, nie było w nim nikogo. Mimo to, Żyd ukłonił się ścianie, naprzeciw drzwi stojącej, i czekał.
— A co tam słychać? — zapytał nagle głos ten sam, co i pierwej.
Pochodził on z małego, umieszczonego w ścianie okienka, w którem jednocześnie ukazała się wyżółkła twarz i szafirowe okulary.
— Przyniosłem pieniądze za naftę — odpowiedział Judka.
— Czy wszystkie?
— Wszystkie. Trzysta piętnaście rubli.
— Od trzystu rubli sześć rubli, od piętnastu rubli trzydzieści kopiejek: to dla Judki — mruczał głos. — A mnie się należy trzysta osiem rubli i siedemdziesiąt kopiejek. Cóż dalej?
— Sklepikarka z Solca już umarła — szepnął Żyd.
— Wieczny odpoczynek!... Trzeba na jej miejsce wprowadzić tę Weronikę z Wróblej ulicy.
— Po tamtej dzieci dwoje zostało...
— Powiedziałem, że trzeba wprowadzić Weronikę... sklep próżnować nie może... Co dalej?
— Z wołami już skończone — mówił Judka.
— Zarobiliśmy co?
— Niewiele: sześćdziesiąt i trzy ruble.
— Od pięćdziesięciu rubli rubla, od trzynastu rubli dwadzieścia sześć kopiejek... dla Judki. Mnie się należy sześćdziesiąt jeden rubel i kopiejek siedemdziesiąt cztery. Co dalej?
— Z procentów przyniosłem dziewięć rubli i piętnaście kopiejek.
— Powinno być piętnaście rubli.
— Nie oddają.
— Będziesz Judka płacił... Ale! a czy z tą magazynierką skończone?
— Komornik był, ale wziął widać rebuches i nic nie zrobił.
— Od kogo on pożycza? — badał dalej głos z okienka.
— Od Abramka, od Millerowej...
— Powiesz im, że jeżeli komornik z magazynierką nie skończy, to oni mi straty zapłacą. Rozumiesz?
— Co nie mam rozumieć? — odparł Żyd, drapiąc się w głowę.
— Ale, ale! pójdziesz mi do ratusza, z tym złotym zegarkiem, co go tu wczoraj ten stary zastawił. To skradziony zegarek... trzeba dać znać.
— Poco dawać znać? — zawołał przerażony Judka. — Straci pan pięćdziesiąt rubli... Wolę ja od pana kupić i dam czterdzieści, to i tak jeszcze pan zarobi...
— Pójdziesz do ratusza...
— Jak to można, żeby taki interes z rąk wypuszczać? — mruknął Żyd.
— Ci, co się pokusom oprzeć nie mogą, upadną i pójdą w odrzucenie. Pójdziesz do ratusza.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Wyjdź, Judka, do Maciejowej i zaczekaj tam. Ktoś idzie...
Za chwilę miejsce Judki przy progu zajęła jakaś ubogo ubrana kobieta z zawiniątkiem w ręku.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków, amen! — odparł człowiek z okienka i pobożnie pochylił głowę. — A czego to sobie pani życzy?
— Przyszłam prosić łaski pana o trzy ruble — odpowiedziała kobieta z ukłonem.
— Cóż to za węzełek?
— Salopa, proszę łaski pana. Daliśmy za nią, będzie dwa lata, jedynaście rubli i pół kwarty wódki...
— Pokażcie!
Kobieta zbliżyła się do okienka, za którem wkrótce znikł człowiek w szafirowych okularach wraz z salopą.
— Hum! hum! dobry interes, ani słowa... Mole futro zjadły, wierzch zniszczony... Cóżto pani myślisz, że ja na skład przyjmuję starzyznę?
Kobieta milczała.
— Dam pani dwa ruble na miesiąc, po miesiącu odbiorę dwa ruble i sześćdziesiąt kopiejek, albo sprzedam salopę. To łach, dłużej trzymać nie można... Zgoda?
— Ha! jużci zgoda, co mam robić?...
— Imię i nazwisko pani i numer domu.
Kobieta podyktowała swój adres i po chwili opuściła pokój, unosząc z sobą dwa ruble.
— Judka! — zawołał człowiek z okienka.
Skrzypnęły drzwi, lecz zamiast Judki ukazał się w nich elegancko ubrany młodzieniec.
— Ach! to pan dobrodziej? Przeczuwała pana dusza moja, odgadywała szanowną wizytę...
— A czy dusza pańska przygotowała moje dwieście rubli? — spytał z uśmiechem elegant.
— A czy pan dobrodziej kwiteczek przyniósł? — odparł tym samym tonem właściciel szafirowych okularów.
Młodzieniec zmieszał się.
— Widzisz pan... przyniosłem, ale bez... podpisu ojca, którego... słowo honoru daję, od rana nie mogę...
Okienko opróżniło się, a młodzik za chwilę usłyszał:
— „Jak cześć błogosławionego Prandoty statecznie się przechowała, tak i obrazy jego w wielkiem były u wiernych od niepamiętnych czasów poszanowaniu. Czytaliśmy...“
— Pan sobie kpisz ze mnie! — zawołał oburzony młodzieniec.
— Nie, panie! czytam tylko żywot błogosławionego Prandoty.
— Ależ ja pieniędzy potrzebuję natychmiast!...
— A ja podpisu pańskiego ojca... „Czytaliśmy w przytoczonej powyżej wizycie biskupa Zadzika, że Kretkowski archidiakon...“
— Skądże go panu wezmę? — spytał do najwyższego stopnia rozdrażniony młodzieniec.
— Skąd?... czy ja wiem! Pan może mieć w kieszeni drugi weksel z podpisem szanownego papy, czy ja wiem?
Młodzieniec przeszedł się parę razy po pokoju.
— Pióro leży — mówił głos z za ściany. — Ja nic nie widzę, nic nie słyszę!...
„Że Kretkowski archidiakon sprawił nowy obraz błogosławionego Prandoty, lecz ten w miejscu wskazanem, nad ołtarzem świętych apostołów Piotra i Pawła, już się nie znajduje...“
Tymczasem elegant zbliżył się do stołu, i szybko podpisawszy weksel, rzekł głosem stłumionym:
— Masz pan! sam go podpisałem... Zdaje się, że to dostateczna gwarancja?
Pobożny starzec zbliżył się do okna i odebrał papier.
— Dobrze, dobrze! Rubli srebrem pięćset na pierwszego stycznia... Dobrze! Czy szanowny pan drobnemi życzy sobie, czy...
— Jakiemikolwiek, byle prędzej!...
— Byle prędzej! Oj, ta młodość, jaka ona niecierpliwa... Proszę... Sto i dwieście... Na Nowy Rok.
— Bywaj zdrów, lichwiarzu! — mruknął elegant, schwyciwszy dwa storublowe papierki.
— Do widzenia, fałszerzu! — odparł spokojnie pożółkły człowiek, chowając weksel.
Tymczasem młodzieńca zluzował Judka.
— Cóżem to chciał powiedzieć? — zaczął lichwiarz — aha!... Masz Judka ten zegarek i idź dziś jeszcze na policją.
— Nie namyśli się pan? — odparł Żydek, biorąc piękny zegarek do ręki. — Ny, dam za niego całe pięćdziesiąt rubli.
— Dosyć!... Licz pieniądze. Należy mi się trzysta siedemdziesiąt dziewięć rubli bez siedmiu groszy.
Nastąpiły rachunki, po których lichwiarz rzekł:
— Możesz iść. Jutro przed ósmą rano bądź już tu, ja przez kilka dni nie mogę być... Ale, ale!... Zapowiedz tam, żeby mi od Hoffa nic nie kupowano, choćby nawet na pół darmo.
— A jak kupią?...
— Jak kupią, to porachuję się z tobą i z Dawidkiem. Dobranoc.
W tej chwili z pierwszego pokoju doleciał odgłos rozmowy.
— Któż tam? — zawołał kapitalista.
Uchyliły się drzwi i weszła czarno ubrana kobieta.
— Idź, Judka! Pani Gołembiowska dobrodziejka, moje uszanowanie!
Konstancja padła na krzesło.
— Takam zmęczona! — szepnęła.
— Ciężkie jest brzemię życia, ale dźwigać je musimy — odparł lichwiarz. — Zapewne pani pieniędzy chce?
— Gdyby można... za moją maszynę...
— Nie trudnię się krawiectwem, droga pani Gołembiowska!
— Kosztowała mnie osiemdziesiąt rubli, dziś oddam ją za dwadzieścia... Nie mamy już nic!...
— Plac kupię — odpowiedział lichwiarz — a właściwie dopłacę, ale maszynę...
— Pan Wawrzyniec wie przecież, że ojciec ani słyszeć o tem nie chce.
— A cóżem ja temu winien? — pytał okrutnik, wychylając się z okienka.
— O, gdyby pan wiedział, jacy my biedni!... Już trzeci dzień jemy tylko chleb i surowe ogórki.
— Moja pani, i ja nie więcej jadałem, kiedym był w pani wieku.
— Ojcu coraz gorzej, coraz mniej przytomny...
— I temu nie winienem.
— Helunia moja prawie że w oczach niknie...
— Sprzedajcie państwo plac, a i na doktora się znajdzie.
Konstancja zerwała się z krzesełka.
— Pan nie ma miłosierdzia! — zawołała.
— Ale pieniądze na kupno placu będę miał.
Oczy kobiety zaiskrzyły się.
— Panie! powiem ci coś. Ja wiem, że panu ludzie nic nie zrobią, ale pamiętaj, że Bóg jest sprawiedliwy i że cię skarze!
I odeszła ku drzwiom.
— Was już skarał! — wykrzyknął za odchodzącą lichwiarz i cofnął się do swej tajemniczej izby.
Pół godziny upłynęło, nim całkowicie już uspokojony wychylił się znowu i zawołał służącej. Gdy weszła, rzekł:
— Maciej wrócił?
— Wrócił, panie — odparła stara.
— Kilka dni nie będę w domu, Judka mnie zastąpi! Pamiętajcie o drzwiach.
— Dobrze, panie.
— A teraz dobranoc!
Stara zbliżyła się do okienka.
— Czego Maciejowa chce?
— Panie!... czy to prawda, że panicz nasz wrócił?...
— Wrócił, wrócił! — odparł lichwiarz z odcieniem zadowolenia w głosie — i kazał wam pensją podwyższyć...
— Pokornie dziękujemy panu — mówiła Maciejowa, całując w rękę lichwiarza — ale...
— Czegóż znowu?
— Czy nie mogłabym ja panicza zobaczyć?... Taż to już z osiem lat...
— Nie teraz. Kobiety mają za długi język.
— Nic nie powiem, panie mój złocisty, bodajem w ziemię wrosła... ale niech go zobaczę! On taki dobry, przysyłał nam gościńce, kazał się kłaniać, niechże go też choć raz jeszcze przed śmiercią oczy moje ujrzą...
Nastąpiła chwila milczenia, po której lichwiarz zmienionym głosem odparł:
— Chodź, stara!
I uchylił ukryte w ścianie drzwi do swej tajemniczej izby.
Był to pokój ogromny i ponury, zapełniony mnóstwem szaf, skrzyń i kufrów.
Stara obejrzała się bojaźliwie dokoła.
— Spojrzyj tu! — rzekł lichwiarz, ukazując na ścianę, przeciwległą oknom.
Na ścianie tej wisiał przepyszny portret dwudziestokilkoletniego młodzieńca, o niebieskich oczach i jasnych kędzierzawych włosach. Twarz ta zdawała się żyć i uśmiechać.
— Patrz, stara, to on! Sam się namalował. Czy poznałabyś go?
— Jako żywo! — odparła kobieta, składając ręce.
— Prawda, że zmienił się, co?... Kiedyś go pierwszy raz widziała, był nędzniejszy od psa, który ma swoją budę, a dziś... on pan, krocie ma, pałac mieć będzie... Nie miał co jeść, a dziś... karmi ludzi przy sobie... ba! i jakich!... Prawda, babo, że się zmienił mój chłopak?... co?...
Gdy tak mówił lichwiarz, oczy pałały mu, ręce drżały, a cała postać zdradzała najwyższe uniesienie. Nie był to wylew uczucia, ale szalonej namiętności wybuch.
W tej chwili zdawało się, że cały pokój stanął w potokach krwi. We krwi kąpał się złowrogi pan tego domu i jego okute szafy, w tej samej krwi, która zalała cudnie piękne oblicze młodzieńca.
— Jezus! Marja! — krzyknęła stara.
Lichwiarz zatrząsł się.
— Czego ty wrzeszczysz?... — zawołał.
— Ja nie winna, panie! to słońce tak zachodzi!... — odparła przerażona kobieta.
— Głupie słońce i tyś głupia, przesądna babo! — mruknął lichwiarz i wypchnął precz kobietę.
Wkrótce na wszystko zapadła pomroka nocy.


ROZDZIAŁ VIII

Z KTÓREGO OKAZUJE SIĘ, ŻE NAWET SZCZĘŚLIWI LUDZIE
MAJĄ SWOJE ZGRYZOTY.

Stało się tedy, że już na drugi dzień po wtorkowej sesji Wolski złożył Piołunowiczowi uroczystą wizytę, w czasie której napomknął, że jeżeli „szanowny pan“ i jego wnuczka nic przeciw temu nie będą mieli, w takim razie on gotów jest natychmiast przystąpić do zdejmowania obiecanych portretów.
— Że też, kochany panie Gustawie, pamiętałeś o takiej drobnostce? — dziwił się stary gimnastyk.
— Lubię być słownym — objaśnił Wolski.
— Ależ tak nagle!... Niedawno wróciłeś z zagranicy, nie przypatrzyłeś się jeszcze miastu...
— To najmniejsza! — odpowiedział Gustaw — przywykłem do pracy, i jeżeli mam panu wyznać prawdę, szczęśliwym się nazwę...
Piołunowicz przerwał mu uściskiem, Wandzia ukłonem, i nastąpiła zgoda. Tegoż dnia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w salonie pana Klemensa pojawiły się farby, ołówki, stalugi i płótna; od południa w piątek rozpoczęły się posiedzenia, trwające do zachodu, a nawet i po zachodzie słońca, przerywane tylko wspólnemi obiadami, podwieczorkami, spacerami i kolacją.
Pierwszego dnia, a raczej pierwszych kilku godzin, dziadek zachowywał się poważnie, jak przystało na człowieka, który przez cały wieczór był prezesem naukowo-filantropijnego towarzystwa. Lecz po obiedzie staruszek zmiękł. Naprzód przypomniał sobie, że opłakany stan jego zdrowia wymaga ruchu — wywrócił zatem parę koziołków. Następnie zdecydował się wziąć jedną dozę prysznica, ze względu na dzień gorący; potem wlazł w szlafrok i czapeczkę z kutasem, a wkońcu, przed samą herbatą (nie zdejmując notabene szlafroka), pokazał, jak to za jego czasów tańczono obertasa; począł Wolskiego nazywać „kochanym Guciem“, a jego wraz z Wandzią „najukochańszemi dziećmi.“
Słowem, już w piątek trójka ta poznała się i pokochała; okazało się bowiem, że tak Wolski, jak Piołunowicz przechodzili w życiu ciężkie koleje, że tak Gustaw, jak Wandzia mają najlepsze serca, i że wreszcie wszystko troje potrafią być wesołymi aż do szaleństwa.
Tak było do ósmej rano w poniedziałek, w którym to czasie ogromnie zaperzony dziadek wpadł jak bomba do pokoju ubierającej się Wandzi.
— Nieszczęście! — zawołał — na śmierć zapomniałem!... a trzeba to już było przynajmniej od dwóch lat zrobić!...
— Co się dziadziowi stało? — spytała zaniepokojona Wandzia.
— Jakto co?... Więc ty nic nie wiesz, niedobra dziewczyno, że już niezadługo kończy ci się lat piętnaście i że zostajesz dorosłą panną?...
— Ach, jak to dobrze!...
— Wcale niedobrze, bo zapomniałem wyszukać ci ochmistrzyni.
— Naco? proszę dziadzi? przecież mi profesorowie dają lekcje.
— Co tam profesorowie! Dziewczyna powinna wychowywać się pod okiem kobiety, nie zaś jak wilk między samymi mężczyznami.
Z temi słowy pan Klemens wybiegł z pokoju Wandzi. Zwymyślał w sali podskakującego Azora, wywrócił fotel i kazał Jankowi podać wszystkie, jakie tylko były w domu, numery „Kurjera“. Gdy rozkaz spełniono, zamknął się w swym pokoju i do południa czytał, a potem wyjechał do miasta, skąd wrócił dopiero wieczorem.
Ponieważ we wtorek pan Piołunowicz z rana znowu czytał ogłoszenia, a w południe znowu wyjechał, Gustaw zatem i Wandzia byli już drugi dzień sami.
Na czem im czas schodził? Zobaczymy.
— Panno Wando! — mówił Gustaw — już trzeci raz proszę panią, ażebyś usiadła na fotelu i zachowywała się spokojnie.
— A ja już trzeci raz odpowiadam panu, że się z okna nie ruszę. Dobrze mi tu i basta! jak mówi dziadzio.
— Wybornie!... Otóż teraz w imieniu dziadka polecam pani, abyś koniecznie na fotelu usiadła, bo inaczej nigdy portretu nie skończę.
— Nie słyszę, co pan mówi, kanarek mi przeszkadza.
— Pięknie pani słuchasz dziadka, ani słowa!
— Dziadka słucham, ale pana nie będę.
— Ależ, panno Wando, ja go obecnie zastępuję!
— Ależ, panie Gustawie, ja pana nie będę słuchała, choćby nawet był pan moim prawdziwym dziadkiem.
Zrozpaczony Gustaw zaczął układać papiery w teczkę.
— Cóż to znaczy? — spytała dziewczynka, oglądając się przez ramię.
— Wychodzę!... ponieważ pani nie chce pozować...
— Doprawdy?
— Naturalnie!
— Ja jednak myślę, że pan nie wyjdzie.
— Upewniam panią, że wyjdę — odpowiedział Gustaw, udając wielką stanowczość.
— Upewniam pana, że pan zostanie — odpowiedziała Wandzia tym samym tonem.
— Ciekawym dlaczego?...
— Dlatego, że ja...
— Że pani tak chcesz?...
— Dlatego, że ja na fotelu usiądę.
— Tak, to co innego!... — rzekł Gustaw, podając rękę dziewczynie i ceremonjalnie prowadząc ją do fotelu. — A teraz — dodał — proszę panią w imieniu dziadka o kilka minut spokojności.
— Gdzież się mam patrzeć?
— Gdziekolwiek, choćby naprzykład na kanarka.
— Czy to także dziadek mi kazał?
— Nie, to ja panią proszę.
— Dobrze! więc teraz ja pana proszę, ażeby puszczono tu Azora.
Nastała kilkominutowa cisza, w ciągu której tłusty Azorek wbiegł do salonu i umieścił się na kolanach swojej pani, Wolski zaś przystąpił do robienia studjów.
— Wie pan co?... — zaczęła Wandzia.
— Słucham!
— Już nic nie powiem...
— Dlaczego?
— Boję się, ażeby mnie pan nie wyśmiał.
— Nie wyśmieję.
— A więc... wie pan co? Oto chciałabym być ptakiem! Prawda, jakie to zabawne?...
— Prawda! Czy tym kanarkiem, na którego teraz pani patrzysz?
— O nie! Kanarek jest biedny, on nie może latać.
— Więc niech go pani wypuści.
— Zapewne! On już raz sam wyleciał i miał bardzo smutny wypadek.
— Cóżto, wróble go nastraszyły?
— Jeszcze gorzej! Niech pan sobie wyobrazi, że wyleciał na podwórze, ale się zmęczył... Azorek, bądź grzeczny!... nie można pani gryźć!...
— Cóż dalej?
— Usiadł sobie na płocie, na którym stał nasz kogut... Pan zna naszego koguta?
— Nie mam przyjemności.
— I otóż ten nieznośny dziobnął go w główkę tak, że aż zemdlał...
— Kanarek koguta?
— Ale gdzież tam! kogut kanarka, tak, że od tej pory, ale niech się pan nie śmieje z niego, jest łysy!...
— Ten kogut?
— Nie, kanarek... Zaraz go panu pokażę...
I to powiedziawszy, pobiegła do okna, w którem wisiał wraz ze swoją klatką krzykliwy ptaszek.
— Panno Wando!... na miłość boską, nie wstawaj pani! — zawołał Gustaw. — Cały szkic, przepyszny szkic zepsuty!...
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się dziewczynka. — Jak to dobrze, musi pan nowy robić!...
— W takich warunkach żadnego nie zrobię... skompromituję się... nie będę śmiał pokazać się dziadkowi... Żeby też dziesięciu minut nie usiedzieć spokojnie!...
I to mówiąc, zaczął znowu składać papiery.
Wandzia wróciła na miejsce, a wziąwszy powtórnie na kolana Azorka, rzekła:
— Dam panu jedną radę. Jeżeli pan chce, ażebym siedziała spokojnie, niech mi pan opowiada jaką ładną historyjkę.
— Doskonały pomysł! — odparł Gustaw, rozkładając znowu swoje papiery. — Mam pani opowiadać ładne historje i rysować?... Spróbuję jednak!...
— Przepraszam, że przerwę. Czy wyjedziemy dziś do Łazienek?
— Wyjedziemy. O piątej przyjdą moje konie.
— Teraz słucham pana.
— Bardzo dobrze, a ja zaczynam.
— Otóż była sobie pewna panna Kręcicka, której dziadek polecił zrobić portret...
— Pewnemu malarzowi, który się nazywał pan Nudziarski!... Znam już tę historją!
— No, to już nie wiem, o czem mam pani opowiadać!
— Opowiedz pan o jakim chłopczyku, to mi się lepiej podoba.
— Opowiem pani o pewnym niegrzecznym chłopczyku, który trzymał palce w ustach...
— Pfe! nie będę tego słuchała! Ja lubię historje smutne...
— O chłopczyku?
— Tak!... i żeby do tego wchodziła panienka.
— Takiej historji nie umiem! — odparł Wolski, rysując.
— Więc niech nie będzie panienki, byle do niej wchodził chłopczyk i... i... już nie wiem co!
— Naprzykład kanarek albo piesek?
— Piesek, piesek! — zawołała Wandzia, sadowiąc się lepiej na fotelu i klepiąc otyłego Azorka, który spał, jak zabity.
Wolski, ciągle rysując, zaczął:
— Był sobie pewien chłopczyk...
— Czy to był duży chłopczyk?
— Był to malec... w wieku pani.
— W moim wieku? — odparła oburzona dziewczynka — dziadek przecież powiedział mi, że już niezadługo zacznę rok szesnasty...
— Ale tymczasem skończyłaś pani dopiero lat czternaście... Otóż był sobie tedy pewien chłopczyk i miał pieska...
— Czy takiego, jak nasz Azorek?...
— Takie.. to jest nie takiego. Tamten piesek był kudłaty i brudny, i nosił zawsze spuszczony ogon...
— Dlaczego spuszczony?
— Ponieważ był zawsze głodny, on i jego pan...
— Czy pan jego był druciarczykiem?
— Nie. Dlaczego się pani o to pyta?
— Bo tylko druciarczyki mówią, że zawsze są głodni.
— Aha!... Otóż tedy chodził sobie ów chłopczyk po świecie i szukał...
— Czego, proszę pana?
— Szukał matki, ponieważ, kiedy jeszcze był dzieckiem, wykradli go cyganie i uprowadzili do lasu...
— Proszę pana... czy to jest prawdziwa historją?
— Najprawdziwsza! Opowiadał mi ją ten sam chłopczyk.
— Mój Boże!
— Wędrując tak — mówił dalej Gustaw — zaszedł do pewnego miasta, które jednak bardzo rychło opuścić musiał...
— Dlaczego, proszę pana?
— Dlatego, że mu kamienie raniły nogi, a co gorsza, rozpustne chłopaki jego psu przywiązywali pęcherze z grochem do ogona, co bardzo przestraszało i pieska, i chłopczyka...
— Jacy nieznośni!...
Przez ten czas Wolski naszkicował kilka fizjognomij, z których każda przedstawiała twarz Wandzi, lecz coraz to z innym wyrazem.
— Potem chłopczyk poszedł na wieś, a zobaczywszy pierwszą chatę, wstąpił do niej.
— Puk! puk!...
— Kto tam?... czego to chcesz, dziecko?
— Szukam mojej matki.
— Jakże się ona nazywa?
— Kiedy nie wiem.
— Ha, to idź dalej, moje dziecko, tu nie mieszka.
I tak szedł dalej od chaty do chaty, od wsi do wsi, wszędzie kołacząc napróżno. Aż pewnego dnia spotkał się z siwym jak gołąb staruszkiem.
— Czego to szukasz, moje dziecko? — spytał go.
— Szukam matki.
— A byłeś we wsi?
— Byłem, i nie w jednej.
— A w mieście?
— I w mieście też, ale nigdzie jej niema.
— Ha! — odpowiedział staruszek — kiedy tak, to już jej chyba niema na ziemi.
— Więc gdzież jest?
— Zapewne w niebie.
Chłopczyk posmutniał i rzekł:
— Nie wiecie też, dziaduniu, którędy droga do nieba?
Dziad rozejrzał się naokoło.
— Bóg wie — odpowiedział. — Tam słońce wschodzi, a tu zachodzi; tędyby chyba najbliżej. Idź, dziecko, prosto!
— Prosto? to do lasu, a potem trzeba będzie na drzewo?
— Jużci chyba tak — potwierdził staruszek.
— A puszczą mnie tam, dziaduniu?
— Co nie mają puścić! Pan Bóg jest lepszy od ludzi...
— A pieska mego?
— Kto go tam wie! Spytasz się, może i puszczą.
Poszedł tedy chłopczyk do lasu między wysokie drzewa, spojrzał wgórę i już chciał wyłazić na sosnę, kiedy nagle przypomniał sobie pieska.
— Cóż ty tu, biedaku, sam będziesz robił? — pomyślał. Z drugiej znowu strony żal mu było matki, szedł więc dalej i upatrywał drzewa, na które oba z pieskiem wdrapaćby się mogli bez wielkiego zachodu.
Na tych poszukiwaniach zeszedł mu cały dzień, i zmęczony chłopiec pomyślał o odpoczynku. Legł więc pod jednem drzewem przy drodze, zmówiwszy pacierz, który zakończył temi słowy:
„Spraw, Panie Boże, ażeby nam kto z nieba rękę podał, bo jak wejdę na drzewo razem z pieskiem, to jeszcze oba spadniemy...“
I zasnął.
Na drugi dzień o wschodzie słońca tą samą drogą przejeżdżała bardzo ładna kareta, a w niej jakaś wielka dama z małą panienką. Ponieważ ranek był piękny, więc panienka wychyliła głowę z powozu i dostrzegła naszych wędrowców.
— Patrz, mamo! — zawołała nagle. — Pod tem drzewem śpi jakiś ubogi chłopczyk z pieskiem u nóg...
Wielka dama, zobaczywszy to, wydobyła z woreczka parę sztuk pieniędzy, zawinęła je w papier i rzuciła na śpiących.
— To dla chłopca — rzekła.
— A to dla jego psa — dodała panienka, rzucając ciastko.
I odjechały.
Minął ranek, minęło południe, minął wieczór i znowu noc nadeszła, ale ani chłopczyk nie dotknął wyrzuconych pieniędzy, ani jego piesek ciastka, ponieważ obaj nie żyli...
Dobry Bóg wyciągnął do nich rękę!...
Nastała cisza, podczas której Gustaw spoglądał to na swój model, to na rysunki.
— Jakaż to smutna historja! — rzekła Wandzia. — Kto panu...
Zamyśliła się i nagle wybuchnęła śmiechem.
— Ach! Boże, Boże! jaki też pan niedobry, ażeby mi tyle zmartwienia narobić niepotrzebnie...
— Cóż się stało?...
— Niby pan nie wie? To panu ten chłopczyk opowiadał historją zapewne po swojej śmierci?... Cha, cha, cha!
— Hola! obiad dawajcie! — zawołał w tej chwili wracający z miasta Piołunowicz. — Wandziuniu! dopilnuj ich, ażeby się śpieszyli, i zaraz porozlewaj zupę.
Wandzia wybiegła na spotkanie dziadka, który niebawem wszedł do sali, niemiłosiernie spocony.
— Witam cię, Guciu!... Jakżeście się bawili? jak stoi robota? — pytał stary, całując w oba policzki promieniejącego z radości malarza.
— Cudowne posiedzenie! — odparł Gustaw. — Wyobraź pan sobie, że w ciągu kilkudziesięciu minut zrobiłem sześć szkiców, z których każdy przedstawia inny wyraz twarzy!... Oto są...
— Dalibóg, czysta Wandzia! — mówił starzec, oglądając rysunki.
— Nieoceniona fizjognomja, na której każde uczucie jak najdoskonalej się maluje. Spojrzyj pan naprzykład na tę głowę.
— Wandzia!... Wandzia!... — odparł dziadek.
— Ale jakie uczucie ją ożywia?
— Zdaje się, że rysowałeś ją pan w postawie siedzącej.
— Co tam postawa! Tu jest najdokładniej scharakteryzowana ciekawość... No, a tu?...
— Naturalnie, że także ciekawość.
— Gdzież znowu! To litość i smutek... Na honor! stworzę arcydzieło!
— Żebyś pan wiedział, jakie gorąco! — przerwał pan Klemens, kładąc rysunki i ocierając pot z czoła.
— Boska piękność, niezrównana fizjognomja! Pięcioletnie studja nie nauczyły mnie tyle, co to jedno posiedzenie... Gdzie pan był?
— At! — mruknął dziadek, siadając na krześle — gdziem był! Szukałem ochmistrzyni dla Wandzi.
— Poco?
— On się jeszcze pyta! Toż nie zapominaj, że to już... już dorastająca panna...
— Pączek, który lada chwilę zakwitnie! — wtrącił Gustaw z zapałem.
— Tak, lada chwilę, a ja ochmistrzyni nie mam i nie mam.
— Naco się to zdało?
— Właśnie że się zdało! Dziewczyna potrzebuje nabrać manier.
— Czyli innemi słowy skarykaturować wdzięk naiwności...
— Co tam naiwność! Ochmistrzyni potrzebuję i basta!...
— Panie Klemensie! jeżeli przyjaźń...
— Kobiety przyzwoitej w pewnym wieku...
— Jeżeli rada najczystszej, najbezinteresowniejszej przyjaźni...
— Przyzwoitej, uczciwej i ukształconej...
— Która swoją pedanterją zepsuje najpiękniejszy twór boski!...
— Obiad na stole! — zameldował Janek.
— Oto grunt! — zawołał Piołunowicz. — Obiad, a po obiedzie prysznic i ochmistrzyni!...
— Po obiedzie spacer, panie, do Łazienek... Wszakżeśmy się tak umówili? — przypomniał Gustaw.
Obiad zeszedł bardzo wesoło. Zmęczony dziadek jadł za trzech i dowcipkował za dziesięciu. Wolski kłócił się z Wandzią.
Przy czarnej kawie biesiadnicy usłyszeli na ulicy turkot, który ustał tuż pod oknami.
— Konie! — rzekł Gustaw.
Piołunowicz pobiegł do okna.
— Phy! co za konie, co za liberja, co za amerykan!.. Aleś ty pan całą gębą, kochany Guciu... Ten figiel musi cię z tysiąc rubli kosztować?
— To podarunek mego wuja — odparł Wolski.
— Brylantowy człowiek ten twój wuj, bodaj się tacy na kamieniu rodzili! Poznajże nas, mój drogi...
Tymczasem Wandzia ubrała się, i wkrótce wszyscy wyszli na ulicę.
Po wykonaniu wszechstronnych oględzin, pan Klemens wsadził do amerykana wnuczkę i sam siadł obok niej. Wolski umieścił się na koźle i ujął lejce do ręki.
— Niech pan z początku wolno jedzie, panie Gustawie — odezwała się Wandzia — bo muszę sobie kapelusz mocniej przypiąć.
Ruszyli noga za nogą.
W tym samym czasie Hoff szedł ku pałacowi ze swojego mieszkania. Dostrzegł jadących, poznał i przyśpieszył kroku, aby im drogę przeciąć.
Konie ruszyły cokolwiek prędzej, a Hoff zaczął biec. Zdjął nawet czapkę z głowy i dawał jakieś znaki...
Na nieszczęście, nikt go nie dostrzegł. Wandzia była zajęta swym kapeluszem, pan Klemens wnuczką, Gustaw końmi, a jego furman tem, aby się dobrze prezentować na koźle.
Konie ruszyły kłusa, i nim Hoff zdołał dosięgnąć przecięcia się dwóch ulic, powóz wyminął go.
— Państwo moi! państwo... — zawołał zrozpaczony starzec, machając czapką.
Nikt go nie słyszał.
— Ratunku! — jęknął. — Ratunku dla moich dzieci...
Poczem zmęczony, zadyszany, padł na kolana i wyciągnął ręce ku niebu.
Ale i niebo milczało.
Prawie w tej samej chwili pan Klemens zrobił uwagę Gustawowi, że wcześniej wracać muszą, ponieważ dziś wypada posiedzenie, na którem on i pan Antoni złożą raport o wynalazku Hoffa.


ROZDZIAŁ IX

W KTÓRYM PAN ZENON WYZWAŁ NA POJEDYNEK REJENTA,
A PAN MARSZAŁEK FAJTASZKO TWARDO ZASNĄŁ.

W Łazienkach przyjaciele nasi przepędzili czas bardzo wesoło. Obiegli lub objechali wszystkie główne aleje, nakarmili łabędzie piernikami, po drodze kupili bukiet z róż i wreszcie koło ósmej powrócili do amerykana.
Przy wsiadaniu Wandzia wyjęła z bukietu trzy najpiękniejsze róże i jedną z nich przypięła do tużurka dziadkowi, drugą Wolskiemu, a trzecią do stanika sobie. Poczem udekorowany Piołunowicz zaczął wdrapywać się na kozieł.
— To moje miejsce, panie Klemensie! — odezwał się Gustaw.
— O, twoje!... Chciałbyś zawsze powozić... Niech-no i ja raz pokażę, co umiem...
Gdy młodzi usiedli, powozik ruszył. Po upływie jednak kilkunastu sekund jazdy furman odezwał się:
— Trzeba na prawo, jaśnie panie!...
— Aha! na prawo — odparł dziadek i skręcił konie tak, że o mało nie wpadły na barjerę... po lewej stronie.
— Cóżto za lejce! — oburzył się Piołunowicz, poczem oddał je furmanowi, sam zaś poprzestał na utrzymywaniu bata w kierunku pionowym.
Odtąd podróżnym nie groziło niebezpieczeństwo, i bez wypadku zajechali do mieszkania, gdzie w oknach już się świeciło.
— Goście są! — zawołał pan Klemens, zeskakując z kozła.
Gdy weszli na górę, spotkali się oko w oko z posępnym panem Antonim, który wychodził z kuchni.
— Drogi prezesie! — wykrzyknął znakomity pesymista — sądzę, iż nie obrazisz się o to, że kazałem sobie zamiast polędwicy upiec parę kurcząt. Jestem trochę niezdrów.
— Ależ rozkazuj, jak u siebie, kochany panie Antoni! — odpowiedział gospodarz.
— Z czem mają być kurczęta, proszę łaski pana? — spytała kucharka.
— Z... mizerją!... A mizerja ze śmietaną. Krowiarz mieszka niedaleko, i jestem pewny, że śmietanę ma!...
Około dziewiątej salon Piołunowicza zapełnił się. Dzięki wytrwałej i rozumnej agitacji pana Damazego, gości zebrało się więcej, niż kiedykolwiek. Obok kapitalistów, rejentów, sędziów i ludzi nieokreślonej pozycji, widziano tu wolno praktykujących lekarzy, inżynierów i literatów.
Pan Klemens witał wszystkich najserdeczniejszemi pocałunkami, chociaż był pewnym, że większości tych panów nie zna nawet z nazwiska.
Niebawem rozpoczęło się posiedzenie; postawiono dzwonek na stole i wśród przejmującej ciszy zabrał głos pan Damazy:
— Panowie! Dzięki szlachetnej, starodawnej i bezinteresownej gościnności szanownego, a obecnego tu pana Klemensa Piołunowicza, zebrania nasze z każdym dniem rozwijają się i, że tak powiem, dojrzewają, zarówno pod jakościowym, jako też ilościowym względem...
W tem miejscu sędzia, który uważał za najświętszy obowiązek część oratorskich triumfów pana Damazego przyjmować na swoje barki, rozejrzał się dokoła z miną osoby, posiadającej klucz do nakręcania wszelkiego rodzaju pozytywek.
— Panowie! — zaczął znowu Damazy — skoro powiedziałem, że sesje nasze rozwijają się jakościowo, miałem na myśli to, że zakres przedmiotów, o których dyskutujemy, powiększył się znakomicie. Lecz, panowie! jeżeli mówiłem o ilościowym rozwoju, wówczas możecie być pewni, że myślałem o tym nowym zastępie szanownych współpracowników, którzy dziś towarzystwo nasze obecnością swoją zaszczycili...
Końcówkę tę zagłuszył szmer nóg, który miał oznaczać, że nowy zastęp współpracowników akceptuje niezasłużoną pochwałę, a zarazem, że zastęp dawniejszy wita ich serdecznie i przyjmuje do swego grona.
— Panowie! — ciągnął dalej niepospolity mówca. — Nie widzę potrzeby streszczać tego, cośmy zrobili dotychczas...
Damazy urwał nagle, dostrzegłszy, że po tych słowach pan sędzia, stały jego adorator, gwałtownie unosi się z krzesełka. Sędzia zaś podniósł się, ponieważ był pewnym, że rejent, usłyszawszy wyrazy: „cośmy zrobili dotychczas...“ zechce publicznie nazwać pana Damazego „bezczelnym kłamcą.“ Szczęściem, rejent milczał, pan sędzia zatem usiadł.
— Co się stało, kochany sędzio? — spytał podniesionym głosem wielki mówca.
— Rżnij pan dalej! odparł zainterpelowany, przyjaźnie kiwając ręką.
— Ależ, panie!... ja nie lubię, ażeby mi przeszkadzano.
— No, co tam, panie Damazy... wszystko głupstwo! — odpowiedział sędzia, pragnąc z całego serca usłyszeć dalszy ciąg mowy.
W Damazym krew zakipiała.
— Panowie! — zawołał — pozwólcie mi, abym szanownemu sędziemu zwrócił to, że nie powiem, grubjańskie słowo, które on wystosował do mnie.
Dobre pół godziny upłynęło, zanim przerażony sędzia zdołał wyperswadować popędliwemu mówcy, że jest jego najzapamiętalszym wielbicielem, a oprócz tego człowiekiem niesłychanie delikatnym, i że tylko obawa nietaktowności ze strony rejenta wywołała opłakane i szkodliwe dla ogółu nieporozumienie.
Wspaniałomyślny Damazy dał się przekonać, lecz mowy swojej nie dokończył. Z tego powodu obecni musieli bez uroczystości przystąpić do wyboru prezesa, którym powtórnie mianowany został pan Piołunowicz.
Dla nadania dyskusjom jeszcze sprężystszego kierunku, wybrany został na wiceprezesa Damazy, a Wolski na sekretarza. Sprowadzono papier i pióra, i rozprawy zaczęły się powtórnie.
— Panowie! — odezwał się znowu Damazy — proponuję, abyśmy szanownego prezesa wezwali o złożenie raportu w kwestji pewnej machiny, zbudowanej przez niejakiego Hoffa.
— Jedno słówko! — przerwał pan Piotr. — Przypominam, że razem z prezesem oglądał ową machinę pan Antoni, a oprócz tego przedstawiam wniosek, aby spisywano protokóły z naszych posiedzeń.
Wniosek przyjęto jednomyślnie i przystąpiono do wysłuchania delegatów.
Zaczął pan Antoni i w niewielu słowach objaśnił, że oglądana przez niego machina jest niedorzecznością, a jej wynalazca szarlatanem.
Drugi delegat, a zarazem prezes zebrania, pan Piołunowicz, wyznał wprost, że machiny wyrozumieć nie mógł, lecz że mimo to Hoff musi być człowiekiem bardzo ubogim i potrzebującym szybkiej pomocy.
— Dom ich — kończył swoje sprawozdanie poczciwy starzec — wali się, sprzęty są ubogie i stare, w izbach zaduch i wilgoć...
— Panie sekretarzu! — przerwał w tej chwili nowo wprowadzony członek, którego zarekomendowano, jako znawcę muzyki. — Panie sekretarzu! proszę o zapisanie wyrazów: „wilgoć w izbach“.
— Czy szanowny pan ma zamiar zabrać głos w tej materji? — odezwał się pan Damazy.
— Owszem, zabiorę! — odparł bardzo stanowczo znawca muzyki. — Powiadam panom, że musimy coś obmyśleć przeciw wilgoci, coś, ale to coś!... Ja naprzykład mam mieszkanie tak wilgotne, że poprostu opalić go nie mogę, i skutkiem tego ponoszę wielki uszczerbek w zdrowiu, pieniądzach i meblach... Ja i moje córki!
— Czy kto z szanownych tu obecnych nie podjąłby się obrobić, opracować i przedstawić... kwestji wilgotnych mieszkań? — zapytał Damazy.
— Ja mogę! — pochwycił pan Zenon.
— Ach!... — wykrzyknął znowu wiceprezes. — Zapomnieliśmy, że pan Zenon miał nam odczytać swój ciekawy memorjał o pauperyzmie!... Panowie pozwolą...
Ponieważ z ilości wydobytego papieru członkowie towarzystwa odgadli, że studjum ukształconego Zenona nieprędko się skończy, zrobił się przeto ruch w sali.
Jedni ucierali nosy, inni wstawali, aby choć na chwilę wyprostować nogi, inni zajmowali miejsca w sposób najwygodniejszy. Amator muzyki usiadł na szezlongu, sędzia wcisnął się między kwiaty przy oknie, prezes zaś i wiceprezes zajęli kanapę przy stole głównym. Ślepy traf czy też rozumny porządek rzeczy sprawił, że pan Zenon umieścił się vis-à-vis przybitego do ściany pantofelka, co poniekąd mogło stanowić złą wróżbę. Szczęściem, pan Klemens usiadł pod gipsowem popiersiem Seneki, a pan Damazy ujrzał nad swoją głową podobnyż wizerunek Solona!
Symbol wzniosły, który rejentowi dał wiele do myślenia...
— „Memorjał o pauperyzmie“ — zaczął Zenon.
— Proponuję, aby zmienić tytuł na „Pamiętnik o ubóstwie...“ — wtrącił pan Piotr.
— Możeby lepiej „Memorjał o ubóstwie?...“ — dorzucił Damazy.
— Albo krótko: „O ubóstwie...“ — podszepnął ktoś inny.
— Nie wypada! — rzekł rejent. — Tytuł „O ubóstwie“ zanadto przypomina wypracowania szkolne, których zapewne szanowny pan Zenon oddawna już nie pisuje...
Uszczypliwe te słowa żywo przypomniały Zenonowi porażkę, jakiej przed tygodniem doznał od rejenta w sprawie wywodów statystycznych, lecz myśliciel umiał milczeć. To zjednało mu sympatją kilku osób, którym szorstki rejent przy innej okazji także zarzucał niedość gruntowną znajomość elementarnych zasad logiki.
— Zwracam uwagę panów, że mój „Memorjał o pauperyzmie“ czyli, jak żąda szanowny pan Piotr: „Pamiętnik o ubóstwie“, zupełnie został przerobiony — ostrzegł Zenon.
— W takim razie nowi koledzy nasi mogą mieć do pana pretensją i zażądać odczytania obu pamiętników — zauważył znowu pan Piotr.
Opinja ta zrobiła pewne wrażenie na umyśle sumiennego Zenona, który wnet zaczął wydobywać z kieszeni inną, niemniej potężną plikę papierów. Szczęściem, dostrzegł to znawca muzyki i z największym pośpiechem zawiadomił autora, że tak on, jak i jego koledzy nie będą czuli się obrażonymi, nie wysłuchawszy poprzedniego memorjału.
Oświadczenie to jednomyślnie poparli wszyscy słuchacze, poczem pan Zenon zaczął:
„Jakim sposobem zapobiec szerzeniu się pauperyzmu?...“
— Ubóstwa! — wtrącił Piotr.
— Dobrze: ubóstwa... „Oto pytanie, a raczej oto ponura zagadka, nad którą od najdawniejszych czasów zastanawiały się najznakomitsze umysły...“
Przy ostatnich wyrazach głowy słuchaczy pochyliły się, a pan Damazy rzekł:
— Pozwolę sobie powinszować szanownemu panu Zenonowi, który, o ile uważam, dziś właśnie trafił w jądro kwestji!
Tym razem pochylił głowę pan Zenon i czytał dalej:
— „Środki, a raczej lekarstwa, jakie ekonomiści, a raczej lekarze społeczeństw podawali przeciw tej strasznej chorobie ludów...“
— Co za język! co za język! — szepnął Damazy na ucho panu Klemensowi.
— „Otóż lekarstwa te podzielić można na dwie klasy. Pierwsze z nich miały na celu ograniczenie wzrostu ludności ubogiej; drugie zaś podniesienie płodności wspólnej wszystkich istot karmicielki...“
— Ziemi! — zawołał Damazy, który przez czas trwania tej pięknej mowy wybijał takt obydwoma rękami.
— Upraszam pana sekretarza o zapisanie wyrazów: „podniesienia płodności ziemi“ — odezwał się znawca muzyki.
— Czy pan pragnie zabrać głos w tej kwestji?
— Nie. Chcę tylko spytać pana Zenona, czy miedzy środkami, wpływającemi na żyzność ziemi, wymienił dreny.
Pan Zenon ze wstydem wyznał, że mu to na myśl nie przyszło, a jednocześnie obiecał napisać oddzielny memorjał o drenach.
Tymczasem rejent deklamował komuś półgłosem:

Wpłynąłem na su-che-go przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zie-lo-ność i jak łódka brodzi...

Szczęściem dwuwiersz ten, ozdobiony tak uszczypliwemi ekiwokami[1], nie doszedł do świadomości znakomitego Zenona, który znowu czytać zaczął i czytał całą godzinę bez przerwy.
Świetny był styl owego memorjału, w którym rozentuzjazmowany mówca zaklinał obecnych, aby jednej piędzi ziemi nie pozwalali leżeć odłogiem. Wspomniał o okropnych skutkach tępienia lasów, o wyczerpywaniu się kopalni węgla; przepowiadał rychły upadek Anglji i stanowczą zagładę z powierzchni ziemi słoni, żubrów i wielorybów, „których (słowa mówcy) tylko wypchane i w nielicznych gabinetach pomieszczone skóry świadczyć będą przed wnukami naszymi o zaślepieniu dziadów i na popioły ich ściągną zasłużone przekleństwo!“
W drugiej części memorjału, gdzie była mowa o środkach zapobieżenia liczebnemu wzrostowi klasy ubogich, pan Zenon uronił następujący wykrzyknik:
— „Czy zatem sądzicie, panowie, że przeludnieniu w tej klasie zapobiegną epidemje? Mylicie się! Sądzicie, że wojna? Mylicie się! Może kolonizacja? Jesteście w błędzie! Może utrudnienie w zawieraniu małżeństw?... Łudzicie się!...
„Przebiegliśmy wszystkie ze znanych dotąd środków przeciw wzrostowi klasy ubogiej, i... opuściliśmy ręce... a z ust mimowoli wydarł się okrzyk: Ruina!... świat czeka ruina!...
„Lecz uspokójcie się. Ta natura, pod której ożywczem tchnieniem rozwinął się wspaniały kwiat cywilizacji, nie dozwoli mu zwiędnąć; ukazuje bowiem myślicielowi, jako środek zaradczy, cudowne społeczeństwa pszczół i mrówek...
„Panowie! tłomaczę się jaśniej: między pszczołami i mrówkami proletarjat jest niezdolnym do zawierania małżeństw... Oto nasz wzór, oto lekarstwo...“
— Nierozsądne, nieuczciwe i nieprzyzwoite! — wykrzyknął nagle rejent, trzęsąc się z gniewu. — To, co pan proponujesz — dodał — kwalifikuje się do rozbioru w sądzie kryminalnym, ale nigdy w towarzystwie filantropijnem, do którego mam zaszczyt należeć!
Powstał straszliwy zamęt. Całe zebranie rozpadło się na dwie grupy: progresistów i konserwatystów, z których pierwsi uważali pana Zenona za apostoła nowej i głębokiej idei, drudzy zaś traktowali go jak najniebezpieczniejszego pozytywistę.
Dopiero głos dzwonka uciszył wzburzone namiętności. Partje znikły, najgłośniejsi krzykacze pochowali się w kąty, zebranie zaś przyjęło następujące uchwały:
1. Rejent uroczyście przywołany zostaje do porządku.
2. Towarzystwo ma honor prosić pana Zenona, aby swój godny najgłębszej rozwagi memorjał zmodyfikował powtórnie, a zarazem żeby przygotował dwa inne memorjały: jeden w kwestji drenów, drugi zaś w kwestji wilgotnych mieszkań.
Wysłuchawszy tej decyzji, pan Zenon z miną bardzo poważną odsunął się nabok w towarzystwie jakiejś pulchnej osoby, Wolski zaś poprosił o głos i rzekł:
— Panie Damazy! czy nie moglibyśmy zapytać pana, jaki był pierwotny cel naszych zebrań?
Tym razem znakomity mówca siedział cicho jak ryba. Wkońcu jednak, poszperawszy we mgle wspomnień, odparł:
— O ile pamiętam, myśleliśmy od początku o jednem tylko, to jest o podaniu ręki ubogim...
— Bardzo dobrze! — rzekł Wolski. — A teraz ośmielę się zapytać, czy panowie gotowi bylibyście pośpieszyć im z materjalną pomocą?
— Rozumie się!
— Otóż, łaskawi panowie, zrobię wam nową propozycją. Jedną z najstraszliwszych plag, trapiących klasy uboższe, jest brak kredytu i lichwa; zapytuję więc panów, czy dla złagodzenia jej nie moglibyśmy tymczasem założyć jakiejś skromnej kasy pożyczkowej?
— Pyszna myśl! — zawołał Damazy.
— Kochany Guciu! — wykrzyknął pan Klemens, rzucając się malarzowi na szyję.
Reszta obecnych z niemniejszym entuzjazmem przyjęła projekt, i wnet zaczęto obrachowywać przypuszczalne fundusze.
— Panowie! — odezwał się rejent (nie wiedzący, jaka burza wisiała mu nad głową). — Radzę nie śpieszyć się z podawaniem cyfr, lecz zastanowić się chłodno i podać stanowcze. W tym celu zaproponuję nawet, abyście byli łaskawi zebrać się pojutrze, naprzykład...
— Do mnie, panowie! — przerwał Piołunowicz, błagalnie składając ręce.
— Do prezesa!... zgoda! zgoda! — odezwały się liczne głosy.
Towarzystwo ożywiło się. Jedni winszowali Wolskiemu pomysłu, inni zastanawiali się nad trudnościami utworzenia kasy pożyczkowej, a tymczasem pan Damazy, wziąwszy Piołunowicza pod rękę, pociągnął go do kąta.
— Co się stało? — zapytał przerażony dziadek.
— Zenon chce wyzwać na pojedynek rejenta...
— Zwarjował, czy co?...
— Traktuj pan tę sprawę chłodno i poważnie — upominał go Damazy. — Sekundantów już naznaczył, doktora zamówił...
— A cóż rejent na to?
— Rejent jeszcze nic nie wie, ale obawiam się nieszczęścia, bo to człowiek popędliwy i stanowczy.
Zkolei Gustaw zbliżył się do Piołunowicza.
— Jakże będzie z Hoffem? — rzekł — bo z nim trzebaby już skończyć.
— Nie mogę myśleć w tej chwili o nim... — przerwał wzruszony staruszek. — Zenon wyzywa na pojedynek rejenta...
— Więc możebyśmy, nie przedstawiając już sprawy towarzystwu, sami do niego jutro poszli? — spytał Gustaw.
— Owszem, owszem!... My dwaj, tak będzie najlepiej, ale...
— Drogi prezesie! — przerwał mu w tej chwili rejent. — Ten świszczypałka Zenon wyzwał mnie na pojedynek, proszę więc was z panem Damazym na świadków. Jutro o jedynastej czekam!...
I nim pan Klemens zdążył mu odpowiedzieć, rejent ścisnął go za rękę i wyszedł, nie pożegnawszy się z towarzystwem.
— Proszę panów na kolacją! — rzekł w tej chwili Janek, otwierając drzwi do stołowego pokoju.
Goście wyszli tłumem. W salonie pozostał tylko Wolski, Piołunowicz i... jakiś nieznajomy gospodarzowi jegomość na fotelu, w postawie bardzo zaniedbanej.
— Kto to jest? — spytał pan Klemens Gustawa.
— Nie wiem!... Musi być ktoś nowy.
— Panie Damazy! panie sędzio!... kto to jest? — pytał znowu zakłopotany gospodarz.
Lecz i ci nie wiedzieli.
Chwycono się ostatecznego środka i wywołano do sali prawie wszystkich gości, ale nikt siedzącego mężczyzny nie znał. Wkońcu dopiero przypomniano sobie, że pan ten przyszedł z rejentem.
— Nieszczęście! co ja tu pocznę? — biadał pan Klemens, nie mogący wyperswadować sobie, aby któryś z jego choćby najnowszych przyjaciół nie siadł do wspólnej kolacji.
Tymczasem siła wypadków przyszła mu na pomoc. Zebrani bowiem otoczyli nieznajomego półkolem, i dotąd tupali nogami i chrząkali, aż się obudził.
— Aaa! Czy już jest kolacja? — spytał, powstając na równe nogi nieznajomy.
— Jestem Piołunowicz! — zarekomendował się gospodarz.
— Aaa!... bardzo mi przyjemnie. Jakże tu parno u pana!... Aaa!... Więc możemy iść na kolacją.
I poszedł pierwszy, a inni za nim, śmiejąc się do rozpuku i wzajemnie wypytując o nazwisko nowego członka towarzystwa.
O nazwisku tem dowiedziano się dopiero po kolacji, wtedy mianowicie, gdy gospodarz, z pełnym kieliszkiem zwróciwszy się do gościa, rzekł:
— Panie! pragnąłbym wypić za twoje zdrowie, ale na honor, nie wiem, z kim mam przyjemność... bo rejent wyszedł...
— Jestem Fajtaszko, były marszałek szlachty powiatu...
— Niech żyje! — odpowiedziano chórem.
I tak skończyło się drobne nieporozumienie ku uciesze wszystkich.


ROZDZIAŁ X

SABBATH.

Na drugi dzień Wolski przyszedł do Piołunowicza dopiero o czwartej po południu.
Drzwi salonu zastał zamknięte; z kuchni dolatywały go wesołe śmiechy służby.
Gdy zadzwonił, wyszedł Janek.
— Proszę łaski pana — rzekł chłopak — pana niema i panienki niema, bo wszyscy wyjechali do matki chrzestnej panienki, ale pan prosił i panienka prosiła, ażeby pan z łaski swojej zaczekał!...
Wszystko to wypowiedział jednym tchem młodzieniec ów, na którego włosach i obliczu widniały ślady bezceremonjalności czy też złego humoru ze strony kucharki i pokojówki.
Dodać musimy, że dzień ten w miejscowych kronikach meteorologicznych upamiętnił się nadzwyczajnym upałem. Apopleksja raziła kilku zbyt otyłych poczciwców, w Wiśle utopiło się kilka osób z powodu natłoku do kąpieli, a wody sodowej zabrakło tak dalece, że zapalczywsi amatorowie jej decydowali się już na Hunyadi i magnezjową limonjadę.
Termometr dosięgnął 30 stopni, powietrze było niesłychanie parne.
Wolski wszedł do salonu i stanął na środku, nie wiedząc, co robić. Od rana stan atmosfery oddziaływał na niego w sposób gnębiący. Gustaw przyszedł tu, aby się otrząsnąć ze swej apatji i... nie zastał nikogo!
Z tem wszystkiem był oczekiwany.
Ktoś położył jego tekę i ołówki na zwykłem miejscu, ustawił przed stalugami krzesło i fotel naprzeciw krzesła. Teraz malarz przyszedł, lecz modelu nie było.
Gustaw poczuł w tej chwili, że we wnętrzu jego istoty pojawiło się coś, niby punkcik nieskończenie mały i nieskończenie bolesny. Gdy chciał go lepiej zbadać, zjawisko znikało; gdy dziwił się swym przywidzeniom, występowało znowu. Były momenta, w których myślał, że ten punkt nieujęty, to cała dusza jego, przechodząca teraz jakąś tajemniczą i straszną chorobę.
Wolski rozejrzał się dokoła.
Wiszący w oknie kanarek, wypluskawszy się w wodzie po raz niewiadomo który, siedział najeżony w swej klatce. Pod fortepianem leżał z wyciągniętemi nogami i otwartym pyskiem tłusty Azor, ledwie dysząc.
Drzwi do pokoju Wandzi były otwarte; Gustaw chciał tam wejść, lecz nie mógł ani kroku postąpić. Teraz dopiero zrozumiał, co to jest być pastwą dwóch walczących między sobą potęg, z których jedna w pewnych godzinach życia brutalnie popycha nas naprzód, a druga niemiłosiernie przykuwa do miejsca.
Idąc tu, wyobrażał sobie, że ich zastanie (o samej bowiem Wandzi bał się myśleć), wyobrażał sobie, że te dwie sympatyczne istoty rozproszą chmury, które niewiadomo z jakiego powodu zasępiły mu duszę, i nie zastał ich!
Szatan smutku triumfował.
Gustaw wydobył zegarek; od wejścia do salonu upłynęło zaledwie dziesięć minut.
— Niezadługo wrócą! — szepnął, a jednocześnie pomyślał: „Jakby to straszne było, nigdy już nie zobaczyć Wandzi...“
Nigdy!... nigdy!...
I w tej chwili opanowała go nieokreślona tęsknota, bezprzedmiotowa trwoga, rozpacz bezprzyczynowa, które tak dobrze, niestety! znają ludzie chorzy na nerwy, lecz które przeraziły zdrowego dotychczas Gustawa.
— To upał winien! — szepnął znowu, a później zdziwił się niezmiernie, że do dziś dnia nigdy jeszcze o swojej przyszłości nie myślał. Nie myślał, on, ukochane dziecko bogacza, on podziwiany przez kolegów artysta, on młodzian pełen zdrowia i siły!
A któż ma większe prawo do jak najdłuższego korzystania z wesołej uczty życia, jeżeli nie tacy, jak on i jemu podobni?
W tej chwili zdawało mu się, że przed oczyma duszy widzi wyrastającą nagle niezmierną ścianę, przy której kończą się drogi wszelkich istnień.
To upał winien.
Zbliżył się do stołu, na którym leżały jego rysunki. Podniósł jedną kartkę... twarz Wandzi... Odsunął ją... Podniósł inną... Kilka sarn wśród ponurego lasu. Inna kartka... Mnóstwo głów męskich i kobiecych, Żydów, pajaców, księży i uliczników; mnóstwo twarzy śmiejących się, bolejących, szyderczych... On im dał to trupie życie, on je powołał do tej niezupełnej egzystencji, on stworzył te formy bezduszne i gwałtem domagające się o duszę, on je straszliwie skrzywdził!...
— Alboż moje życie nie jest tak samo złudzeniem? — perswadował sobie i odwrócił kartkę.
Tym razem trafił na jakiś sentymentalny nagrobek: strzaskaną kolumnę, sterczącą między bluszczami, różami i cyprysami.
— To upał winien! — westchnął, odrzucając tekę, i odszedł do okna.
Skazówka barometru stała na wielkim deszczu.
— Jeszcze nie wracają! — wyrzekł.
Spojrzał na ulicę, była pusta. Powietrze spokojne. Żaden listek nie ruszał się na drzewie. Ptaki milczały, kryjąc się przed spiekotą, a może czując nadciągającą burzę.
Spojrzał na niebo... Na zachodzie rozwalały się gęste, czarne chmury z białawemi brzegami.
Coś się gotowało wśród tej ciszy.
Naprzeciw niego leżała rudera Hoffa. W jednem z otwartych okien pomarańczowego domku wisiało prześcieradło; po placu chodziło kilku ludzi.
Wolski widział ich, lecz z powodu odległości nie mógł poznać. Przyszło mu na myśl, że Hoff jest ubogi (może chory?), że ludzie ci mierzą plac, i zdawało mu się, że tuż pod jego okiem dokonywa się jakaś zbrodnia, której nie rozumiał, lecz którą przeczuwał.
— Co mnie ci ludzie obchodzą? — szepnął, patrząc na mierzących, choć czuł, że go obchodzą.
Za lornetkę, gdyby mu ją podano, oddałby pół majątku, jakiś bowiem głos wewnętrzny a potężny rozkazywał mu iść tam i spojrzeć w oczy ludziom, którzy zdziczały plac mierzyli.
W tej chwili dostał pierwszy raz w życiu bicia serca. Zerwał się od okna i chciał biec do rudery Hoffa, ale się upamiętał.
— To gorąco winno! — rzekł. Jutro na sesji bezwarunkowo przedstawię sprawę Hoffa, albo wreszcie sam go wezmę w opiekę... Jutro!...
I wypowiadając słowo: jutro! uczuł, że włosy podnoszą mu się na głowie.
Zamigotała błyskawica i przeciągły grzmot rozległ się na zachodzie. Wolski przymknął okno, i nad wszelki wyraz zmęczony, padł na fotel, ten sam, który wczoraj zajmowała Wandzia.
Głowa mu pałała, arterje uderzały jak młoty, aż wreszcie opanował go chorobliwy sen na jawie.
Zdawało mu się (rzecz śmieszna), że jest Zenonem, który wyzwał na pojedynek rejenta, i że z przeciwnikiem swoim stanął na placu bitwy.
Dokoła widział drzewa i uśmiechniętych świadków, którzy szeptali do siebie, że sprawa skończy się na niczem, i że przeciwnicy strzelą do siebie tylko dla formy.
Potem zdawało mu się, że rejent uśmiecha się także i mierzy gdzieś wbok, a potem... usłyszał huk i z najwyższem zdziwieniem dostrzegł, że niebo i wierzchołki drzew ma wprost twarzy, i że świadkowie, którzy stali obok niego, stoją teraz nad nim...
— Upadłem!... — pomyślał. — Czyżbym był raniony?
Widział, że świadkowie nachylają się nad nim, lecz jednocześnie czuł, że między nim a nimi powstaje ciągle zwiększająca się odległość. Spostrzegł przerażoną twarz Wandzi i pomyślał, że dziewczynka zagląda w tej chwili do niesłychanie głębokiej studni, w którą on szybko się zapada.
— Co to znaczy?
Stopniowo wizerunek Wandzi rozpłynął się jakby we mgle, a natomiast zdawało mu się, że słyszy rozpaczliwy okrzyk swego wuja:
— Zabity... Mój Gustaw zabity!...
Teraz dopiero uczuł, że pojmuje dziwny stan swój. Był to jednak ostatni błysk świadomości, po którym opanowała go niepamięć i ciemność.
Wolski ocknął się i uczuł krople zimnego potu na twarzy.
— Grenadjerski sen, jak pragnę zbawienia duszy! — zawołał stojący przed nim pan Klemens. — Deszcz leje jak z cebra, pioruny biją, aż dom drży, a ten, panie dobrodzieju, bawi się z Morfeuszem!
— Dawnoście wrócili? — spytał Wolski, zapominając o wszystkich ponurych widzeniach.
— W tej chwili! Spadliśmy jak żaby z deszczem. Wandzia się jeszcze nie przebrała. Byliśmy u jej chrzestnej matki i mamy już ochmistrzynią — pytlował wesoły dziadek.
Gustaw coś sobie przypomniał.
— Jakże sprawa Zenona z rejentem? — spytał.
— Już się pogodzili. Będą jutro obaj na sesji: rejent z projektem kasy pożyczkowej, a Zenon ze swym memorjałem o pauperyzmie.
Teraz Wolski miał ochotę parsknąć śmiechem, wspomniawszy o swoich halucynacjach i niepokojach, lecz w tej chwili weszła Wandzia, więc tylko... zarumienił się.
Tymczasem na dworze zapadła noc, rozhulała się burza, a w ruderze...
Wejdźmy tam.
W izbie Hoffa, wśród kłębów tytuniowego dymu i wyziewów szkaradnej wódki, spostrzegamy cztery męskie postacie.
Najpoważniejszą postacią w tem zebraniu jest znany lichwiarz Wawrzyniec, wiecznie zamaskowany okularami, wiecznie zapięty pod szyję i spokojny jak drewno. Wolnym krokiem przechadza się on po ciasnym pokoju i od czasu do czasu ogryza paznogcie.
Drugim był Hoff. Siedział pochylony na swem łóżku, z rękami opartemi o kolana i patrzył niewiadomo gdzie i na co. Zdawało się, że błyskawice i grzmoty już nie istnieją dla tej usypiającej duszy.
Dwaj pozostali ich towarzysze byli to obszarpańcy, jakich codzień napotkać można we wszystkich szynkach, cyrkułach i przysionkach sądowych. Należeli oni do tej klasy, która dostarcza społeczeństwu w najlepszym razie pokątnych doradców, faktorów lub kataryniarzy, w najgorszym złodziei, a w każdym razie pozbawionych cienia uczciwości pijaków i darmozjadów.
Ludzi tych sprowadził pan Wawrzyniec do podpisania kontraktu kupna nieszczęsnej Hoffowej siedziby.
W izbie drugiej, okryta dziurawą kołdrą, wychudła jak szkielet, żółta jak wosk, leżała za parawanem Konstancja. Obok niej, owinięta w łachmany, spoczywała chora Helunia, a u nóg, na połamanem krześle, siedziała stara, z trzęsącą się głową żebraczka i szeptała modlitwy.
Spowita w lnianki gromnica i czarny krzyż na stole dopełniały całości obrazu, na którego widok zdawało się, że martwe ściany zapłaczą.
Tymczasem w izbie drugiej towarzystwo bawiło się.
— Nasze kawalerskie! — wołał, podnosząc do góry szklankę, pan, którego nazywano Grzybowiczem, do pana, mianującego się Radziszkiem.
— Tyś taki kawaler, jak twoja żona panna! — odparł drugi, niemniej wychylając szklankę.
— Coprawda — rzekł po namyśle Grzybowicz — warto było pierwej wypić na intencją naszego pana... Czy można?... — dodał z odcieniem nieśmiałości.
— Kończcie prędzej! — odparł lichwiarz i odwrócił się do stołu, na którym leżał papier i inne przybory piśmienne.
— Widzisz, gęsi łbie! spylił cię pan... Tyś zawsze za śmiały — rzekł do swego kolegi Radziszek.
— No, wódka, jak wódka, zwyczajna sobie gnojówka i bast!... Ale kiełbasa ci od stu piorunów...
— Lakieros! — objaśnił Radziszek.
— Czy to prawda, panie — spytał Grzybowicz Wawrzyńca — że inne kiełbasy to robią ze świń trupami wypasionych?
— Kończcie! — mruknął lichwiarz.
— Pyta się, a nie wie, że już ze trzy razy kosztował swojej matki nieboszczki — odpowiedział Radziszek.
— Y... y... y!... jaki mi elegant! Nie widzieli go na śmietniku ze skorupą pod pałkę, a podeszwą na przykrycie!... — oburzył się Grzybowicz.
— Cichobyś był, ty gnacie, bo jak każę, to cię piorun strzeli tak w łeb, że się zamroczysz!
— Nie bluźnij! — wtrącił Wawrzyniec.
— On tu będzie piorunami wyzywał, a nie słyszy cholera, co się wyrabia na dworze!... — dopełnił Grzybowicz, wskazując na okno, poza którem nieustannie migotały błyskawice.
We drzwiach ukazała się pomarszczona twarz żebraczki.
— Panie — szepnęła do Wawrzyńca — chora księdza żąda.
— Niema teraz czasu, później!
— A jeżeli jej się zamrze?
— Niech odmawia akty Wiary, Nadziei i Miłości ze skruchą, to tak samo, jakby się wyspowiadała! — odparł Wawrzyniec.
Zdawało się, że piorun, przelatujący w tej chwili czarne sklepienie chmur, zdruzgocze nędznika; wyminął go jednak i rozdarł suche drzewo. Grom, na jego głowę przeznaczony, drzemał jeszcze we Wszechmocnej Prawicy.
— Piorun trzasł w drzewo! — szepnął blady Grzybowicz. — Zamknij okno, ty skurczypało!
— A djabeł ci go zamknie, kiedy nie dostaje do futryny! — odparł z gniewem Radziszek. — Nie bój się! — dodał — co cię ma nie minąć, nie minie cię, żeby cię nawet pod cztery zamki na Pawiaka schowali!...
— Siadajcie i piszcie! — rozkazał Wawrzyniec. — Panie Hoff, proszę uważać.
Hoff milczał, siedząc ciągle w jednej postawie.
— Panie Hoff! — powtórzył lichwiarz.
Starzec ani drgnął.
— Panie, panie! hej!... — wrzasnął mu w ucho Radziszek, targnąwszy go za ramię. — Wracaj pan do numeru, kontrakt piszemy!...
— Jestem! — odparł Hoff i znowu wpadł w zadumę.
Dwaj obdartusy usiedli przy stole i wzięli pióra do ręki.
— Co tam tak klapie? — szepnął Grzybowicz, przysłuchując się łoskotowi, który z drugiej strony domu dolatywał.
— Pewno okiennice powyrywało, to i klapie! — odparł niewzruszony Radziszek.
Na dworze przez mgnienie oka ucichło i runął znowu piorun tak blisko, że aż się dom zatrząsł, a w kominie posypały się gruzy.
— Skaranie z tą burzą, czy co? — mruczał strwożony Grzybowicz, przytrzymując papier, który mu wylatywał z pod ręki.
— A to mi wydelikaciał, jak baba... widzisz go!... — wykrzyknął gniewnie Radziszek. — Pilnuj tego, czem pysk będziesz miał zatkać, a o piorunach nie myśl, bo choć cię palnie...
— Piszcie! — przerwał lichwiarz.
— „Działo się w domu Fryderyka Hoffa, obywatela, pod numerem...“ No, sami przecież wiecie, jak to idzie — dyktował Wawrzyniec.
Żebraczka we drzwiach ukazała się powtórnie.
— Panie — rzekła do Wawrzyńca — zdaje się, że już kończy...
— Zapal gromnicę, podaj jej do ręki i módl się... Ja nie mam czasu!... — odparł lichwiarz.
Stara odeszła. Dwaj obdartusy, skończywszy pisać nagłówek, czekali na ciąg dalszy.
— „Między panem Fryderykiem Hoffem, obywatelem z jednej, a panem Wawrzyńcem... kapitalistą z drugiej strony zawarta została umowa następującej treści“ — dyktował Wawrzyniec.
— Gdy wzrok mój będzie zmieszany i zaćmiony przychodzeniem śmierci, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!... — mówiła w drugiej izbie podniesionym i drżącym głosem żebraczka.
— Zmiłuj się nade mną!... — powtórzyła Konstancja.
Dźwięczały szyby, dom drżał, z niezamieszkanej jego części jakieś krzykliwe i zmieszane dolatywały odgłosy, a lichwiarz dyktował dalej:
„Paragraf pierwszy. Pan Fryderyk Hoff, właściciel nieruchomości pod numerem... na ulicy..., składającej się z placu, trzy tysiące łokci kwadratowych powierzchni mającego, domu mieszkalnego, parkanów i sadzawki, odprzedaje takową nieruchomość panu Wawrzyńcowi... kapitaliście, za sumę rubli srebrem tysiąc, dobrowolnie oznaczoną...“
— Gdy twarz moja blada i stygnąca przejmować będzie serca patrzących litością i trwogą i pot śmierci okrywać mnie zacznie, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!... — mówiła żebraczka.
— Zmiłuj się nade mną! — powtórzyła ledwie dającym się słyszeć głosem Konstancja.
Ze wszystkich punktów widnokręgu tryskały strumienie oślepiającego światła; zdawało się, że się ziemia kołysze i załamuje sklepienie niebieskie, lecz lichwiarz nie uważał na to i spokojnym i jednostajnym głosem dyktował dalej:
„Paragraf trzeci. Pan Wawrzyniec... u pana Fryderyka Hoffa ma należności rubli srebrnych dziewięćset osiemdziesiąt na zasadzie kwitów prywatnych, przez tegoż pana Fryderyka Hoffa własnoręcznie podpisanych, i takowa na poczet szacunku zaliczoną zostanie przy jednoczesnym zwrocie tychże kwitów... Resztę zaś, to jest rubli srebrem dwadzieścia, pan Wawrzyniec gotówką wypłaci.“
— Gdy myśl moja, uderzona straszliwem śmierci widzeniem, upadnie w przestrach ostateczny i struchleje w walce z nieprzyjacielem piekielnym, który będzie usiłował wydrzeć mi ufność w Twe boskie miłosierdzie i poddać mnie rozpaczy, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!... — mówiła stara.
Głos Konstancji już umilkł.
„Paragraf czwarty. Posesja naturalna i cywilna przechodzi do nowonabywcy od chwili podpisania niniejszej umowy“ — ciągnął dalej Wawrzyniec.
— Panie! — szepnęła żebraczka z progu — już skończyła!... Możeby mi pan dał wódki kapeczkę za fatygę?...
— Jeszcze chwilkę! — odparł Wawrzyniec i zaczął szybko dyktować zakończenie.
Gdy pomocnicy jego pisać przestali, zbliżył się do Hoffa, ścisnął go mocno za rękę i przyprowadziwszy do stołu, rzekł:
— Podpisuj pan.
Hoff podpisał,
— Teraz tu...
Hoff znowu podpisał.
— Teraz świadkowie! panie Radziszek, panie Grzybowicz!...
Świadkowie oba arkusze ozdobili swemi szanownemi nazwiskami.
Jeden z tych arkuszy lichwiarz szybko obejrzał, osuszył bibułą i, starannie złożywszy, do bocznej kieszeni schował. Poczem rzekł:
— Panie Hoff!... kochana Kostusia nasza Bogu ducha oddała!...
— Co?... — spytał starzec.
— Córka umarła! — powtórzył Wawrzyniec.
Stary spokojnie wyszedł do drugiej izby, popatrzył na niezastygłe jeszcze ciało i wziąwszy na ręce śpiącą Helunię, wrócił z nią na swoje łóżko.
Niezadługo potem lichwiarz, pomocnicy jego i żebraczka opuścili dom nędzarza.
Byli już w sieni, kiedy z izby Hoffa doleciał ich drżący, lecz spokojny głos starca, który mówił:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy bajty!...

Późno w nocy, gdy już ucichła burza i księżyc zaświecił, lekko przymknięte w pokoju Konstancji okno otworzyło się, i ukazał się w niem jakiś mężczyzna.
— Kostka! Kostka!... Kostusia!... — mówił stłumionym głosem przybysz.
Milczenie.
— No, no!... Nie przyczajaj się, głupia, tylko mi daj trochę bibuły, bom już dwa dni nic nie jadł.
Milczenie.
Człowiek przestąpił okno i zbliżył się do zmarłej.
— Patrzcie się, ludzie! — zawołał po chwili — taż ci tu ona bez żartów parę wypuściła!... Fiu! fiu!... zimna baba, jak lodownia... Pokaż-no puls!... Poczciwe żonisko, obrączkę po mnie do grobowej deski zachowała... Daj ją tu, nieboże! już ci się nie przyda! drugi raz chłopa nie dostaniesz!...
Z temi słowy zdjął z ręki trupa obrączkę i zwolna, potykając się, wszedł do pokoju Hoffa.
Starzec nieruchomy siedział na swem łóżku i trzymał na kolanach niespokojnie dyszącą Helunię.
— Stary! stary!... — odezwał się złodziej. — A co to moja naprawdę kopyta wyciągnęła?...
— Pójdziemy hajty, Heluniu!... pójdziemy hajty!... — wyszeptał starzec.
— Fiu! fiu! — świsnął złoczyńca. — Ten już widzę na amen zwarjował. Trzeba dać nogę!...
I wyszedł tem samem oknem, a w nędznej lepiance pozostał tylko ostygły trup i głodny warjat, piastujący chore dziecię.
Kielich gniewu Bożego napełniony został po brzegi.


ROZDZIAŁ XI

WUJ I SIOSTRZENIEC.

Pan Gwoździcki, wuj Gustawa, był finansistą i hipochondrykiem.
Nikomu wizyt nie składał, od nikogo ich nie przyjmował, i można było nawet sądzić, że dbał o to, aby go jak najmniej znano i jak najmniej o nim mówiono.
Z siedmiu pokoi, składających eleganckie jego mieszkanie, wybrał sobie mały, z osobnym wchodem gabinet, położony od strony podwórza, i tam, jeżeli był w domu, całe dnie przepędzał.
Z tem wszystkiem, gabinet ten widywał go bardzo rzadko, co bynajmniej nie dziwiło ani gorszyło służby, która regularnie pobierała dość wysoką pensją i wiedziała, że pan ma mnóstwo interesów za domem.
Niechętnie też Gwoździcki pokazywał się na ulicy, a jeżeli okoliczności zmusiły go do tego, wówczas nie chodził piechotą, ale jeździł zamkniętym powozem. Dodajmy jeszcze, że w teatrach nie bywał, ogród Saski znał niedokładnie, Botaniczny tylko ze słyszenia, a mieć będziemy obraz życia, jakie pędził ów człowiek, obracający się wyłącznie w kółku finansowych interesów.
Że jednak nikt przed okiem bliźnich ukryć się nie może, nie ukrył się więc i Gwoździcki. Sfery handlowe znały go dokładnie, dokładniej może, niżby sobie tego życzył i, powiedziawszy prawdę, szanowały dziwaka.
Wiedziano, że jeszcze przed dwudziestu laty człowiek ten był ubogim, i że tylko olbrzymią pracą, wytrwałością, a może i genjuszem, doszedł do miljonowej fortuny.
Wiedziano dalej, że był niesłychanie konsekwentny i słowny, choć obok tego puszczał się niekiedy na hazardowne spekulacje, z których szczęśliwie wychodził. Wiedziano wkońcu, co było podobno najważniejszem, że zapytany o radę, albo nie dawał żadnej, albo dał dobrą, a nadto, że w razie potrzeby pomagał pocichu, lecz skutecznie.
Krótko mówiąc, z Gwoździckim nie przyjaźnił się nikt, wszyscy go jednak cenili, a wielu obawiało się; chodziły bowiem głuche wieści, że człowiek ten w sztuce gnębienia nieprzyjaciół był mistrzem nad mistrze.
Stary lokaj finansisty głośno twierdził, że pan jego stworzony był na kamedułę, a jeżeli nim nie został, to dlatego tylko, że miał siostrzeńca, Gucia właśnie, którego do szaleństwa kochał.
Jeżeli Gwoździcki, pomimo podeszłego wieku, kupował jeszcze i sprzedawał dobra, kamienice, zboże, drzewo i tysiące innych przedmiotów, robił to tylko dlatego, aby Guciowi jak największy majątek zostawić.
Jeżeli, mimo wrodzony pociąg do prostoty życia, trzymał zbytkowny lokal i służbę, robił to znowu, przewidując, że Gucio lada chwila rzuci swoje malarskie studja i do domu przyjedzie.
Ale chłopak pracował z zapałem i o powrocie nie myślał: wuj zaś tęsknił, lecz milczał, szląc mu pieniądze i zaklinając na cienie matki i miłość dla siebie, aby hulał, co się zmieści, brał od niego, ile zechce, lecz długów unikał.
Wrócił nareszcie Gucio i zaledwie przestąpił próg domu, najpierwszą czynnością jego było otrzeźwić wuja, który, zobaczywszy go, wpadł w omdlenie. Zbudzony finansista pocałował chłopca w głowę, spytał, czy nie potrzebuje pieniędzy, i w pół godziny później wyjechał kończyć interes, na którym znowu kilkanaście tysięcy zyskał.
We czwartek po owej nocy burzliwej, około jedynastej z rana wszedł Gustaw do gabinetu wuja, którego zastał nad planami i papierami.
Gwoździcki nie był sam: przy drzwiach stało jakieś indywiduum, które Gustaw miał ochotę wziąć za model do obrazu pokątnego doradcy.
— Może przeszkadzam? — spytał Gustaw, dostrzegłszy, że wizyta jego przerwała rozmowę.
— Boże uchowaj! — odparł Gwoździcki. — Posiedź chwilkę, zaraz ci służę...
Potem zwrócił się do osoby, stojącej przy progu.
— Podatki naturalnie zalegają?
— Rozumie się, proszę łaski pana! — odparło indywiduum.
— Trzeba się dowiedzieć o ilości i zaraz zapłacić — mówił finansista. — Trzeba także sprowadzić ludzi do rozbiórki i splantowania... A to... na pogrzeb!...
I podał nieznajomemu trzydzieści rubli.
— Proszę łaski pana, a jak będzie z nim? — spytało indywiduum, kładąc przycisk na ostatnim wyrazie.
— No, jak!... to już skończony niedołęga, trzeba pomyśleć o umieszczeniu go w Dobroczynności. Tymczasem nakarmić, trochę odziać, a nadewszystko wykąpać, bo już chyba od roku niemyty... — odparł Gwoździcki.
— Proszę łaski pana, a z dzieckiem?
— Dziecko, Grzybowicz, oddasz zaraz do ochronki. Ono zdaje się jest chore i w tej wilgoci ani na chwilę dłużej pozostać nie może. Oto kartka!
Indywiduum wzięło kartkę i wśród najpokorniejszych ukłonów wyszło za drzwi.
Dziwna i straszna rzecz! Gustaw, słuchając tej rozmowy, dostał powtórnie bicia serca; nie chcąc jednak przerażać wuja, a pragnąc jednocześnie odegnać od siebie przykre myśli, spytał go:
— Cóż to za plany wuj ogląda?...
— Stawiamy chałupę, moje dziecko.
— Dla siebie?
— Dla ciebie.
— O, mój wuju — zawołał malarz — czy ja wart jestem tylu dobrodziejstw!...
Gwoździcki bystro spojrzał mu w oczy, lecz, zobaczywszy tam łzy, szybko odwrócił się i mruknął:
— Mazgaj jesteś!...
I wyszedł do sali, a Wolski za nim.
Kilka sekund wystarczyło do uspokojenia tych dwóch silnych ludzi, choć jeden z nich chorował na serce od wczoraj, drugi od lat dwudziestu pięciu.
— Mam do ciebie prośbę, kochany wuju — zaczął Gustaw.
— Słucham cię.
— Jest tu w mieście pewne kółko uczciwych dziwaków, naradzających się nad uszczęśliwieniem ludzkości. Otóż czybyś nie chciał się z nimi poznać?
— Nie.
— I dlaczego? — spytał Wolski, patrząc mu w oczy.
— Dlatego, że ja nie jestem ani poczciwym dziwakiem, ani też myślę o uszczęśliwieniu ludzkości.
— Przydałbyś się tam, wuju, wierz mi.
— Nic z tego! — odparł stanowczo Gwoździcki.
— Więc może zechcesz przynajmniej złożyć wizytę staremu Piołunowiczowi?
— Powiedziałem ci już, że złożę, ale za rok.
— Dlaczego nie dziś? — nalegał Gustaw.
Wuj zaczął gryźć paznogcie, co oznaczało niezadowolenie, i po chwili rzekł:
— Moje dziecko! Interesa, które prowadzę, nie pozwalają mi bawić się w towarzyskość, i dlatego znajomości nie robię. Przed upływem roku ukończę je, wycofam moje kapitały, a wówczas będę gotów do usług...
Wolski zrozumiał, że przedmiot ten można uważać za wyczerpany; przeszedł więc do innego i odniechcenia zapytał:
— Powiedz mi też, mój wuju, jak wielki jest naprawdę twój majątek?
Gwoździcki zamyślił się i odparł:
— Mówiąc między nami, nie wiem; zdaje mi się jednak, że masz kilka miljonów.
— Cóż znaczy, to masz?
— Znaczy, że masz; jakże ci inaczej powiem?
— A ty, wuju, co masz?
— Ja?... mam ciebie.
W przedpokoju odezwał się dzwonek, a po chwili lokaj zameldował:
— Pan Dąbrowski!
Do sali wszedł człowiek młody, przystojny, posiadający wszelkie cechy obywatela ziemskiego.
Gustaw wybiegł naprzeciw niemu i przedstawił go wujowi, jako swego dawnego przyjaciela, poczem rzekł:
— Pozwólcie panowie, że ze względu na zajęcia wuja, który nigdy nie ma czasu, przystąpię odrazu do rzeczy.
— Prosimy! — odparł Gwoździcki.
Nowoprzybyły zmieszał się.
— Drogi wuju! — ciągnął Gustaw. — Dąbrowskiemu spłonął folwark i potrzebuje pieniędzy...
— Guciu! — zawołał gość.
— Ile? — spytał wuj.
— Około pięćdziesięciu tysięcy...
— Stawiasz mnie w przykrej pozycji — szeptał gość.
— Kiedy? — spytał znowu wuj.
— Choćby natychmiast!... — odpowiedział, śmiejąc się, Wolski.
— O drugiej będę niemi panu służył — rzekł do przybyłego Gwoździcki i powstał z zamiarem wyjścia.
— Panie szanowny! — zawołał wzruszony gość — ja bardzo obowiązany jestem... ale... jeszcze warunki...
— Cóżto, chcesz nam procent płacić? — zapytał wesoło Gustaw.
— Ależ, Guciu, ja nie mogę...
— Cóżto, Guciu! — zawołał niemniej wesoło Gwoździcki — chcesz panu zrobić prezent, którego przyjąć nie może?...
A potem, zwracając się do Dąbrowskiego, dodał:
— Termin zwrotu i gwarancja zależą od pana, procent od nas; otóż my żądamy cztery od sta na rok...
I nie wysłuchawszy odpowiedzi rozrzewnionego szlachcica, ścisnął go za rękę i wyszedł do swego gabinetu.
Godzinę jeszcze bawił Dąbrowski u malarza, całując go co parę minut, unosząc się nad jego wujem i opisując radość swej matki i rodzeństwa.
Potem opuścił dom błogosławionego finansisty, a Wolski poszedł do wuja.
Zastał go spacerującego po gabinecie i rzucił mu się na szyję.
— Poczciwy! szlachetny!... nieoceniony wuju!... — wołał z zapałem artysta. — Wydobyłeś człowieka z okrutnej biedy!...
— Ach!... więc to jeszcze o owej pożyczce?... Cóż chcesz, musiałem mu pomóc, ponieważ naprzód ty tego chciałeś, a powtóre młodzieniec ten nie robił dotychczas długów...
— Skąd to wiesz, mój wuju?
— O, ja bardzo wiele rzeczy wiem!...
— No, mniejsza o to!... Jak zwał, tak zwał, dość, że jesteś najszlachetniejszym człowiekiem na ziemi!
— Dodaj jeszcze: za to, że pożyczasz moim protegowanym na czwarty procent — dorzucił żartobliwie Gwoździcki.
— I za to i za wiele innych rozmaitych rozmaitości... A kto Władysławowi dopomógł zostać inżynierem, czy nie ty, wuju?
Finansista spoważniał.
— Władysław jest synem kobiety, która ciebie trzy lata wychowywała. Trzeba pamiętać o tem!
Ty... ciebie... tobie... dla ciebie... Ach, mój wuju! nudzą mnie już te deklinacje, przejdźmy więc do czego innego! — zawołał Wolski.
— Słucham! — rzekł wuj.
— Otóż rzecz jest taka. Podałem w pewnem towarzystwie projekt założenia kasy pożyczkowej...
— Co to znaczy? — spytał finansista, siadając na żelaznem łóżku.
— Znaczy to, że znowu będę potrzebował rad i pieniędzy wuja, a nadewszystko to, że czasby już nareszcie położyć tamę lichwiarstwu, wysysającemu krew z naszych klas mniej zamożnych...
Gwoździcki uśmiechnął się ironicznie.
— Na pieniądze zgoda! — rzekł wuj — o radach pomyślę, ale dajcie też raz pokój temu biednemu lichwiarstwu!...
— Wuj broni lichwiarzy?...
— Lichwiarzy?... nie! Bronię tylko wolnej konkurencji w handlu, choćby nawet pieniędzmi — odparł chłodno finansista.
— Wuju kochany! — zawołał Gustaw. — Nie jestem ekonomistą i nie umiem wojować argumentami, ale jako człowiek czuję, że lichwa jest straszną podłością.
Gwoździcki ruszył ramionami.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której młody zapaleniec chodził szybko po pokoju, a chłodny jego wuj gryzł paznogcie.
— Powiedzie mi, mój drogi, a cóżbyś ty robił, gdybym ja naprzykład był lichwiarzem?... Czy także nazwałbyś mnie podłym?...
— Ty, mój wuju, lichwiarzem? ty!... cha, cha, cha!... — rozśmiał się Wolski.
— Mówmy na serjo. Cóżbyś robił? — pytał finansista, patrząc w ziemię.
— Mój wuju! do czego prowadzi dyskusja o rzeczach niemożliwych?
— Hum?... Choćby do zbicia pewnych niedojrzałych, a jednak bardzo stanowczych sądów.
— Do zbicia!... niedojrzałych!... — powtarzał Wolski. — A więc zgoda, mówmy... Otóż, mój wuju, gdybyś ty był lichwiarzem, powiedziałbym ci tak: Naprzód wyrzeknij się swoich operacyj, a potem oddaj swój majątek...
— Oddaj?... a komuż to?... — spytał finansista.
— Ludziom, naturalnie.
— A którym, jeżeli wolno spytać?... Czy lichwiarzom, czy tym, którzy od nich pożyczają, czy też tym, którzy nie potrzebują pieniędzy?...
— No, pogadalibyśmy o tem!... — odparł Wolski.
— A gdybym ja naprzykład nie oddał owych pieniędzy? — badał dalej finansista.
— Wtedy prosiłbym cię, ażebyś koniecznie oddał, a jeżeli nie, to...
— To?...
— To strzeliłbym sobie w łeb! — odpowiedział Gustaw stanowczo.
Żółta twarz finansisty stała się popielatą, pytał jednak dalej:
— No, mój drogi, przypuśćmy, że ja oddałbym jakimś tam ludziom moje, rozumiesz, moje pieniądze, lecz cóżbyś ty im oddał?...
Pytanie to zmieszało Gustawa, Gwoździcki jednak udał, że nie uważa tego, i mówił:
— Nazwałeś lichwę podłością, otóż zwróć uwagę na to, że gdybym ja był lichwiarzem, a ty tym, kim jesteś, wówczas twoje wiadomości, towarzyska ogłada, twój talent, rozgłos, moralność, szlachetność, słowem, cała prawie dusza twoja, z jej wstrętem do lichwiarzy, byłaby owocem, który wyrósł na tej mierzwie...
Niktby nie poznał, patrząc teraz na twarz Wolskiego, że człowiek ten śmiał się przed chwilą. Na wrażliwy umysł artysty każde słowo wuja padało jak roztopiony ołów.
— Tak! — szepnął Gustaw. — Gdybyś ty, wuju, był lichwiarzem, ja byłbym twym spólnikiem...
— Nie tak! — odparł Gwoździcki. — Gdyby lichwiarz był zbrodniarzem, obowiązanym do wynagradzania swych domniemanych zbrodni, ty byłbyś jego spólnikiem, który nic zwrócić nie może!...
— A moja praca?... — spytał Wolski.
— Twoja praca! — odpowiedział smutnie finansista. — Twoja praca!... Czyżby ona wystarczyła nawet na utrzymanie nas obu?
Gustaw usiadł na krześle, i zakrywszy twarz rękami, rzekł:
— Bóg wskazałby mi, co zrobić.
Wuj poklepał go po ramieniu.
— Rozumnieś powiedział! Bogu to zostawmy, On jeden umie sprawiedliwie rozstrzygać tego rodzaju zagadki, my zaś korzystajmy z tego, co jest. — No — dodał — szczęściem, ty nie potrzebujesz trapić się podobnemi kwestjami!...
— O, szczęście, wuju!... szczęście!... — zawołał z uniesieniem Gustaw, ściskając go za rękę. — A potem, przeskakując do innego zupełnie ciągu uczuć i myśli, spytał wesoło:
— A więc, mój wuju, ile mi dasz na założenie kasy pożyczkowej, czyli na podkopanie lichwy?...
— Na początek dziesięć do piętnastu tysięcy rubli, później zobaczymy!
— Wiwat! — krzyknął Wolski, rzucając się niewiadomo który raz na szyję poczciwemu wujowi.


ROZDZIAŁ XII

Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE W KÓŁKU LUDZI BARDZO ZNAKOMITYCH
NAJTRUDNIEJSZĄ JEST ZGODA.

— Janek! Janek!... ty wisusie jakiś! — wolała rozgniewana kucharka Piołunowicza — nie mówiłam ci, żebyś szedł po węgle do piwnicy, co?...
— Ale! hale!... będę tam chodził po węgle, kiedy taki deszcz leje — mruknął chłopak.
— Nie bój się, nie roztopi cię, ty cukierku! Za dziewczętami toś latał wczoraj jak warjat, chociaż pioruny biły.
— Co mi tam pani będziesz nogę zawracała! — odparł oburzony Janek. — Na dworze ciemno jak w maźnicy, gospodarz ze światłem chodzić nie daje, to co ja zrobię! Ślepiami będę świecił?...
— Znam ja cię!... Jakeś wczoraj wystawał na schodach z Joaśką, to ci ciemno nie było, a teraz może chciałoby ci się pająków do piwnicy? Widzisz go!...
Tak wykrzykując, gosposia przesuwała ogromne sagany i jeszcze większe rondle po rozpalonej do czerwoności kuchni angielskiej.
— Djabli nadali z tymi gośćmi, czy co? Złażą się codzień z końca świata jak pluskwy, a ty gotuj, a ty się parz do północka, i jeszcze ci pokraka węgli przynieść nie chce!... Ot los!
— Zasmakowały im panine kolacje, to się złażą — mruknął Janek.
— Stul pysk, ty wysmołku! — huknęła jejmość. — Jak ja im raz nagotuję kolacją, co się patrzy, to żaden tu nosa nie wścibi... Kanalje!...
W taki sposób zapatrywała się służba pana Piołunowicza na jego znakomitych kolegów, którzy dziś znowu zastanawiać się mieli nad pomyślnością powszechną wogóle i nad kasą pożyczkową w szczególności.
Dzięki jednak niebu, stronnicze te poglądy nie dochodziły do uszów znakomitych członków towarzystwa naukowo-społeczno-filantropijnego, którzy bez względu na słotę, po jednemu, po dwóch i po trzech, ściągali zwolna do miejsca narad, jako wytrwali i sumienni uprawiacze winnicy Pańskiej.
Co kilka minut któryś z nich, uzbrojony w parasol i gumowe kalosze, wchodził z ulicy w bramę i tam ocierał się o jakiegoś starca, który, siedząc na kamieniu, huśtał na rękach białe zawiniątko i monotonnym głosem mruczał:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy hajty!...
Lecz żaden z nich ani zapytał dziwnego piastuna, poco moknie na deszczu, ani nawet nie zwracał na niego uwagi, mając głowę nabitą kwestjami wielkiej doniosłości społecznej.
Ostatnim z zadumanych myślicieli, który wyminął bramę, był pan Damazy. Wdrapał się na górę, złożył w przedpokoju swoje antydeszczowe przybory i wszedłszy do domu, usłyszał następujące wyrazy:
— Ja zawsze gadał, co te warszawiaki to największe blagiery na kuli ziemskiej! Jak Boga kocham, jakem Fajtaszko i marszałek szlachty!
Zebrani goście z wielkim entuzjazmem rzucili się na powitanie Damazego, pragnąc w ten choć sposób odebrać głos marszałkowi Fajtaszce, który od chwili wejścia do domu pana Klemensa nie mówił o niczem więcej, tylko o bladze warszawskiej.
Obecni z największym pośpiechem przyznawali słuszność marszałkowi i posiedzenie się rozpoczęło.
— Proponuję pana rejenta na prezesa, pana Zenona na wiceprezesa, a pana Wolskiego na sekretarza sesji — odezwał się Piołunowicz.
Wybór jednomyślnie zatwierdzono, i dwaj onegdajsi przeciwnicy znaleźli się na prezydjalnej kanapie. Rejent usiadł pod Seneką, pan Zenon pod Solonem, Wolski obok nich przy ogromnym stosie papierów, a pan Damazy zabrał głos:
— Dzień dzisiejszy, panowie! — rzekł zadziwiający ten człowiek — jest najpiękniejszym, najuroczystszym i najpłodniejszym w następstwa z pośród tych, jakie spędziliśmy razem. Dziś bowiem zastanawiać się mamy nad sposobami założenia, utworzenia i zorganizowania kasy pożyczkowej; dziś jesteśmy świadkami pojednania się dwóch wrogich sobie dotąd zasad, uosobionych w szanownym panu rejencie i uczonym panu Zenonie. Dziś wreszcie przez szanownego pana Zenona odczytany nam zostanie memorjał o pauperyzmie, w którym autor, przez szacunek dla szlachetnego przeciwnika swego, pana rejenta, starał się pogodzić nieprzyjazne dotąd teorje postępowe z konserwatywnem widzeniem rzeczy.
Mowie tej towarzyszyło głośne chrapanie leżącego na fotelu marszałka szlachty. Znakomity jednak Damazy nie zważał na to i tak zakończył:
— Z tych tedy powodów prosilibyśmy szanownego pana Zenona, a dzisiejszego naszego wiceprezesa, aby raczył nam memorjał swój odczytać.
— A który? — spytał z najwdzięczniejszym uśmiechem wiceprezes.
— Ten o pauperyzmie — objaśnił Damazy.
— Bo może woleliby panowie usłyszeć coś o mieszkaniach wilgotnych?
— Nie! Prosimy o ostatni, o pauperyzmie.
— Mam także o drenach... — przypomniał Zenon.
— Podziwiamy płodność pańską — wtrącił rejent — ale radzibyśmy skończyć już raz z tym nieszczęśliwym pauperyzmem.
Ponieważ fioletowy pan Klemens począł w tej chwili wyrabiać rozpaczliwe miny, rejent więc umilkł, a uczony Zenon przystąpił do czytania.
„Ze wszystkich klęsk, towarzyszących cywilizacji, niema straszniejszych nad te, które wypływają z wilgotnych mieszkań...“
— Ależ... — przerwał Damazy.
— Najmocniej przepraszam za omyłkę! — usprawiedliwiał się Zenon i wziął do rąk drugi rękopis.
— „Ze wszystkich środków, jakiemi posługuje się cywilizacja do osuszania gruntów, niema znakomitszego nad dreny...“
— Proszę o głos! — zawołał pan Piotr.
— Protestuję! — wykrzyknął Zenon. — Znowu się omyliłem, ale w tej chwili błąd poprawię:
— „Ze wszystkich klęsk, towarzyszących cywilizacji, niema straszniejszych nad te, które wypływają z ciągle szerzącego się pauperyzmu...“
— Wiosna jest najpiękniejszą porą roku... La Fontaine był największym poetą... Turenjusz był najznakomitszym wojownikiem ... Ależ, panie Zenonie! pańskie memorjały djabelnie pachną drugą klasą! — wykrzyknął rejent.
— Panowie! — odezwał się blady z gniewu Zenon — proszę o uwolnienie mnie od obowiązków wiceprezesa!...
I powiedziawszy to, wstał tak gwałtownie z kanapy, że ledwie głową nie strącił Solonowego popiersia.
— Panie Zenonie dobrodzieju!... — błagał go Piołunowicz, lękający się pojedynków jak ognia.
— Nie!... muszę wyjść!... — mówił rozgorączkowany Zenon.
— I może wyzwać mnie drugi raz na pojedynek... hę?... — pytał szyderczo rejent.
— Niewątpliwie!... niewątpliwie!... — powtarzał Zenon.
— Drogi, kochany panie Zenonie!... pohamuj się! uspokój się... — prosił ze łzami w oczach pan Klemens.
— Zgoda, uspokoję się, pohamuję się, ale nie pierwej, aż pan rejent wysłucha mego memorjału o pauperyzmie! — wołał drżącym głosem pan Zenon.
Tymczasem w bramie domu siedział na kamieniu ubogi starzec. Deszcz spływał mu z odzieży i włosów, a on, huśtając na rękach białe zawiniątko, mruczał monotonnym głosem:
— Pójdziemy hajty, Heluniu... pójdziemy hajty!...
Piołunowicz starał się ułagodzić Zenona, a Damazy namawiał rejenta do spokojnego wysłuchania memorjału. Ale obrażony rejent podniesionym głosem odpowiedział:
— Mój panie Damazy! wolę sto razy umrzeć od kuli pana Zenona, niż zostać na śmierć zanudzonym przez wsłuchiwanie się w jego żakowskie memorjały!...
Wkońcu obaj przeciwnicy zażądali uwolnienia ze swych wysokich urzędów, na co zgodzono się. Ponieważ zaś pan Zenon honorem zaręczył, że rejenta na pojedynek nie wyzwie, pozostawiono więc ich losowi i zorganizowano się na nowo.
Teraz Wolski głos zabrał:
— Zdaje się, panowie, że obecnie nic nam już nie przeszkadza pomówić o kasie pożyczkowej?...
— Prosimy, słuchamy! — odpowiedziano chórem.
— Otóż w kwestji tej nastręczają się cztery następujące pytania. Pierwsze dotyczy koncesji...
— O niej pomówimy później — wtrącił rejent.
— Zgoda! Drugie dotyczy wysokości procentu. Otóż proponowałbym cztery od sta na rok...
— Osiem nie jest za wiele, a ściągnie kapitał — odezwał się rejent.
— Niech będzie osiem — rzekł Wolski. — Punkt trzeci dotyczy gwarancji...
— Gwarancje dostarczają poręczyciele, naturalnie odpowiedzialni...
— I na to zgoda! Punkt czwarty dotyczy wysokości naszych wkładów...
— To najmniejsza! — odezwał się milczący dotąd pan Antoni.
— Właśnie, że nie najmniejsza! — wtrącił Piołunowicz. — Ja ofiaruję... dwa tysiące rubli...
— Panowie! — zaczął Damazy — tak piękny początek robi mi otuchę, że ten najświeższy nasz projekt błogie wyda owoce. Panowie! ofiara szanownego prezesa wskazuje nam to, cośmy zrobić powinni, i dlatego pozwoli pan rejent zapytać się... o wysokość swego wkładu.
— Dam także dwa tysiące rubli. A pan dobrodziej?... — spytał rejent Damazego.
— A pan Piotr dobrodziej? — ciągnął Damazy.
— Pięćset rubli — odparł Piotr. — A pan Damazy dobrodziej?...
— Dwa a dwa: cztery... Cztery tysiące pięćset rubli. A pan sędzia dobrodziej?... — spytał Damazy.
— Sto pięćdziesiąt rubli. A pan dobrodziej?... — dowiadywał się sędzia.
— Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt rubli — rachował Damazy. — A pan Wolski szanowny?...
— Dziesięć tysięcy rubli; notabene nie ode mnie, tylko od mego wuja — odparł Wolski.
— Czternaście tysięcy sześćset pięćdziesiąt rubli — mówił Damazy. — A pan Antoni dobrodziej?...
— Ja tam nie bawię się w filantropją! — rzekł wielki pesymista, trzymając piórko w zębach.
— Drogi wiceprezesie, a ile też pan dobrodziej ofiarujesz? — spytał powtórnie pan Piotr Damazego.
Mówcę zniecierpliwiła ta natrętność, odparł więc:
— Sądzę, że zebraliśmy już dość wielki kapitał, dalsze więc wkłady byłyby zbyteczne... Ja zaś ze swej strony mogę, co najwyżej, dołożyć do okrągłych piętnastu tysięcy...
— To jest trzysta pięćdziesiąt rubli — odparł pan Piotr, usiłując tak niewinnym wyrazom nadać uszczypliwe znaczenie.
Pan Damazy, usłyszawszy to, zrobił się majestatycznym.
— Proszę pana — rzekł — cieszy mnie to bardzo, żeś pan raczył zauważyć skromny mój udział w tem przedsięwzięciu. Nie lubię robić wymówek, lecz przypominam tylko, że plany, podawane przeze mnie, wogóle jakoś nie znajdowały pomiędzy panami poparcia!...
— Drogi panie Damazy!... — błagał mówcę Piołunowicz, widocznie obawiając się nowego zajścia.
— Ja bo nie przypominam sobie pańskich planów! — odparł zuchwale Piotr.
— Nie przypomina pan sobie?... — ciągnął dalej z ironicznym uśmiechem mówca. — A mój projekt tanich mieszkań, na który ofiarowywałem pięć tysięcy...
— Był niepraktyczny — wtrącił rejent.
— Zwracam uwagę szanownego pana Damazego — odezwał się uczony Zenon — że ja pragnąłem należeć z nim do spółki.
Pan Damazy rzucił okiem na dość wytarty tużurek mędrca i mówił dalej:
— Proponowałem założenie szkoły wyższej dla kobiet, pewnego rodzaju uniwersytetu, na który dawałem dwa tysiące rubli...
— To także było niepraktyczne — zauważył rejent.
— Przypominam szanownemu panu Damazemu... — wołał Zenon.
— Tanie mieszkania niepraktyczne, pensja niepraktyczna! — przerwał gniewnie Damazy. — Lecz zwracam uwagę panów, żem również proponował założenie akcyjnej fabryki pudrety i dawałem na nią...
— Pozwoli pan Damazy... — wtrącił Zenon.
— I dawałem na nią trzynaście tysięcy rubli — mówił Damazy, nie zwracając uwagi na Zenona. — A kto mnie poparł? kto chciał należeć do spółki?...
— Ja, panie Damazy, ja! — wrzasnął Zenon. — Pisałem nawet o kwestjach tych memorjały...
— Mówimy o pieniądzach, ale nie o memorjałach...
— Talent mój, panie Damazy, talent... — wołał Zenon.
— Z tego powodu nie widzę dobrej racji popierania cudzych planów, lecz chętnie postąpię jeszcze tysiąc rubli, jeżeli upewnicie mnie, że którakolwiek z moich idei urzeczywistnioną zostanie — mówił podniesionym głosem Damazy.
— To się na nic nie zdało — upewnił rejent.
— A więc jeżeli na nic, to cofam nawet moje trzysta pięćdziesiąt rubli z kasy pożyczkowej! — krzyknął wiceprezes.
— Dziś możesz pan cofnąć nawet trzysta tysięcy — rzekł pan Piotr.
— Jeżeli tak, to i ja cofam moje sto pięćdziesiąt rubli — odezwał się pan sędzia.
— A ja dołożę sto miljonów rubli! — dorzucił rejent. — Jeżeli ze sprawy poważnej mamy robić zabawkę, to zróbmyż ją, bardzo proszę!...
Z temi słowy energiczny rejent począł się kręcić po salonie, jakby szukał swej laski. Manewry te, aczkolwiek miały na celu tylko znalezienie kapelusza, dziwnie jednak ochłodziły zebranych.
Nastała chwilowa cisza, wśród której do uszu członków naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa od strony schodów doleciał jakiś hałas.
— Co to znaczy? — wykrzyknął Piołunowicz i pobiegł ku drzwiom, w których ukazała się Wandzia z jakiemś zawiniątkiem na ręku.
— Dziadziu! — zawołała z głośnym płaczem dziewczynka — oni mówią, że to dziecko nie żyje!...
Szybko przeszła salę i złożyła przemokły swój ciężar na prezydjalnym stoliku.
— Mój memorjał!... — wykrzyknął przerażony Zenon.
Już było za późno! Na wiekopomnym memorjale spoczął istotnie blady, zimny i skostniały trup dziecka...
— Kto to przyniósł?... czyje to jest? — pytał w najwyższem przerażeniu pan Klemens.
— To tego pana, co dziadziowi fajkę uratował — odparła, łkając, Wandzia.
— Co?... Hoffa?... dziecko Hoffa?... Janek! Janek!... — wołał zrozpaczony starzec.
Wbiegł Janek.
— Gadaj zaraz, co się stało... co to znaczy?...
— Proszę łaski pana, to było tak: stoję ja sobie w bramie z Joa... chciałem powiedzieć: stoję sobie w bramie i patrzę, a tu siedzi ten stary pan na kamieniu... Ja zaraz do panienki, panienka w te pędy zeszła i mówi coś do niego, a on mamrocze... Więc panienka wzięła od niego dziecko mówi: „Niech pan pójdzie za mną!...“ A on sobie poszedł precz, na ulicę!
— Więc to był Hoff, Wandziu, Hoff?... — pytał znowu Piołunowicz tulącej się do niego i rzewnie płaczącej wnuczki.
— On, dziadziu, on!... poznałam go odrazu.
Wybity ze snu marszałek Fajtaszko stał między innymi milczący i przerażony, choć nie rozumiał, o co chodzi.
— Nieszczęście! — jęczał starzec. — Trzeba go szukać... on się jeszcze samobójstwa dopuści!...
— Trzeba przedewszystkiem iść do jego mieszkania — odezwał się struchlały Wolski.
— Idźmy! idźmy! — powtórzyło kilka głosów.
Pan Klemens wpadł do swego pokoju przebrać się.
— Panowie, zróbmy składkę — rzekł nagle Damazy. — Pójść tam z gołemi rękoma niepodobna!...
Obecni sięgnęli do portmonetek i w okamgnieniu zebrało się około stu rubli.
— Idźmy! — zawołał ubrany już Piołunowicz, wbiegając do sali.
Wszyscy ruszyli z miejsc, a Wolski razem z nimi. Za chwilę sala opróżniła się zupełnie; pozostały w niej tylko zwłoki biednej Heluni, złożone na memorjale o pauperyzmie i przykryte protokółami posiedzeń filantropijnego towarzystwa.
Była to jedyna i ostatnia posługa, jaką pesymista Antoni wyświadczył rodzinie nieszczęśliwego Hoffa. Mizantrop lękał się trupów — nakrył więc dziecko tem, co miał pod ręką.


ROZDZIAŁ XIII

BEZ TYTUŁU.

Członkowie filantropijnego towarzystwa, wypadłszy na ulicę, biegli jak stado owiec, popędzanych przez psa i bat pasterski. Deszcz ciekł im za kołnierze, z pod stóp pryskało błoto, a oni tymczasem wymówkami obarczali się wzajem.
— Nasz formalizm zabił to nieszczęśliwe dziecko! — wołał Piołunowicz, wsparty na ramieniu Wolskiego.
— Co tam formalizm! Pański brak stanowczości zawinił najwięcej... — odparł Damazy.
— Mój brak stanowczości! Słyszałeś, Guciu?... — skarżył się pan Klemens.
— Ależ tak jest! — upewniał Damazy. — Pan byłeś u Hoffa, pan go widziałeś, pan z nim mówiłeś... Trzeba było zrobić coś na własne ryzyko, a mybyśmy zaakceptowali najchętniej.
— Racja! racja!... — powtarzali współwędrowcy, śmielsi wśród otaczającej ich ciemności.
— I ty im wierzysz, Guciu? — pytał prawie z płaczem obżałowany prezes. — Naturalnie, żebym mu był pomógł odrazu, gdybyście mnie samego wysłali; ale Antoni wszystko sparaliżował... wszystko!
— Ach! ten Antoni, ze swem piórkiem i pesymizmem!... Od pierwszej chwili czułem do niego antypatją — wtrącił Damazy.
— Nieznośne indywiduum! — dorzucił ktoś w płaszczu.
— Egoista! — rzekł ktoś w paltocie.
— Dba tylko o dobrą kolacją!...
— Wszyscyśmy winni potrochu, moi panowie! — odezwał się rejent. — Trzeba było zająć się tem, co jest pod ręką, ale nie szerokiemi kwestjami, lub słuchaniem niedorzecznych memorjałów...
— Pan rejent wiecznie coś cierpi do mnie! — wykrzyknął Zenon. — Pan mnie systematycznie prześladuje... pan mnie zmusi do żądania wyjaśnień!...
— Nieszczęście... zbłądziliśmy! — przerwał nagle Piołunowicz. — Zamiast na lewo, idziemy na prawo. Guciu, może się zbyt mocno opieram na tobie?
— Bądź pan spokojny! — odparł zmienionym głosem Gustaw.
Podróżni skręcili na lewo.
— Uważam, że się świeci u Hoffa — szepnął pan Klemens.
Gustaw osłabł tak, że aż drżeć począł. Dziadek, dostrzegłszy to, puścił mu rękę i wysunął się naprzód.
— Jesteśmy już na miejscu — rzekł do idących za nim pan Klemens i z trudnością otworzył drzwi sieni ciężkie i skrzypiące.
Pierwszy pokój, do którego tłumem wsypali się przybysze, był otwarty. Na stole niezbyt jasno paliła się lampa, na środku zaś izby stał niski człowieczek w szafirowych okularach.
Był to Wawrzyniec.
Gustaw, który wchodził na ostatku, spojrzawszy na Wawrzyńca, zbladł i cofnął się do sieni. Ruchu tego nie dostrzegł nikt, wszyscy bowiem gadać poczęli.
— Czy to jest Hoff?...
— Co za okropny wypadek!
— Przyniesiono dziecko nieżywe...
— Panowie! niech mówi jeden — upominał ich Damazy.
Zebrani ucichli, Piołunowicz zabrał głos:
— Czy zastaliśmy pana Hoffa?...
— Niestety! panie, niema go od południa — odparł Wawrzyniec, pobożnie składając ręce.
— Człowiek ten przyniósł do mnie martwe dziecko — ciągnął Piołunowicz.
— Doprawdy? — zdziwił się Wawrzyniec. — Biedna Helunia poszła za swą nieodżałowanej pamięci matką!...
W tej chwili pan Zenon szepnął do ucha sędziemu, że pożółkły człowiek musiał być kiedyś aktorem. Sędzia zgodził się na to i dodał, że sposób mówienia i ruchy jego wydają mu się istotnie nienaturalnemi.
— Pan znałeś tę rodzinę? — pytał dalej Piołunowicz.
— Byłem jej jedynym przyjacielem — odpowiedział Wawrzyniec.
— Musieli to być ludzie biedni?...
— Biedni, panie, ale bogobojni. Trzymali się zasady: „Znoś z Chrystusem i dla Chrystusa, jeżeli chcesz królować z Chrystusem...“ — odparł lichwiarz.
— Przecież Hoff miał plac?
— Plac sprzedany został za długi.
— Że też nikt im nie pomógł!...
— Ludzie biedni, jak my, mogą tylko pomagać radą, a tej nieszczęśliwy Hoff nie przyjmował, ponieważ...
I powiedziawszy to, lichwiarz wskazał palcem na czoło.
— Czy Hoff nie ma już nikogo z rodziny? — mówił znowu Piołunowicz.
— Nikogo. Córkę wczora Bóg Najwyższy powołał do swej chwały; wnuczka, jak pan mówi, umarła dziś, a zięć...
Zakończył gestem, który oznaczał, że na zięcia liczyć nie można.
— Czy pan ma nadzieję zobaczyć się jeszcze z Hoffem?
— Będę go szukał i mam nadzieję, że Bóg pozwoli mi go znaleźć.
— Więc jeżeli znajdzie go pan, to prosimy o doręczenie mu tych pieniędzy — rzekł Piołunowicz, kładąc garść banknotów na stole. — My zajmiemy się pogrzebem jego wnuczki — dodał — a teraz żegnamy pana.
— Bóg Najwyższy wynagrodzi panom! — odpowiedział lichwiarz, kłaniając się do ziemi.
— A czy możemy wiedzieć nazwisko pańskie? — spytał nagle Damazy.
— Nazywam się... Grzybowicz!... — odparł, zająknąwszy się, lichwiarz.
Towarzystwo opuściło ruderę. Byli już w połowie ulicy, kiedy Piołunowicz zawołał:
— Guciu!... Guciu!... gdzie jest Wolski?
— Nie widzę go — odezwał się Damazy.
— Musiał wyjść pierwej — dorzucił Zenon.
— Może zachorował? — mówił z niepokojeni pan Klemens. — Już idąc tu, uważałem, że był jakiś nieswój...
— Szlachetne serce! — rzekł Damazy. — Widocznie obeszło go to, i uciekł... zapewne do siebie.
Po tem wyjaśnieniu wszyscy skierowali się ku pałacowi pod znakiem baraniej głowy.

Gdy goście odeszli, Wawrzyniec zbliżył się do stołu i począł rachować pieniądze.
W tej samej chwili jakiś stłumiony, niby z pod ziemi wychodzący głos odezwał się:
— Oj!... chyba wylazę już...
— Wyleź pan, wyleź!... kochany panie Gołembiowski — odpowiedział lichwiarz, ciągle rachując pieniądze.
Teraz z pod łóżka, na którem umarła Konstancja, ukazały się dwie potężne, żylaste ręce, kudłata głowa i zarośnięta twarz, za niemi szerokie plecy, a wreszcie cały człowiek, ogromnej budowy, ubrany w podarty kaftan i zgrzebne spodnie. Nogi miał zabłocone i bose.
— Aaa!... — odetchnął bandyta. — Spociłem się!...
— Wierzę, wierzę! — odparł z uśmiechem Wawrzyniec. — Pan Gołembiowski myślał, że to już po niego...
Gołembiowski ciężko upadł na ławę, i patrząc zpodełba na pieniądze, rzekł:
— To dla starego przynieśli te bankocetle?...
— Przecież pan Gołembiowski słyszał.
— Żeby to tak pan Wawrzyniec mnie ich z trochę udzielił.
— Doprawdy?... — spytał szyderczo lichwiarz.
— Abo nie?... Dalibóg, przydałyby mi się.
— Staremu się także przydadzą.
— Co mi tam stary!... — oburzył się bandyta.
— Jakże co mi tam? Stary nie ma gdzie głowy położyć, a pan Gołembiowski, byle chciał, darmo przytułek dostanie...
Słowa te, wymówione ze spokojnym uśmiechem, rozjątrzyły włóczęgę.
— O! jaki miłosierny z pana Wawrzyńca! — wykrzyknął. — Nie trzeba było placu zabierać staremu, toby miał gdzie głowę położyć... I jabym tak nie biedował.
— Nie zabrałem, ale kupiłem, kochany panie Gołembiowski — odpowiedział słodziutkim głosem lichwiarz.
— A wiem! kupił pan za dwadzieścia rubli...
— Za tysiąc, kochany panie Gołembiowski.
— A zapłacił pan kwitami, temi, co to dawało się rubla, a brało dziesięć. I to wiem. Kostka mi gadała...
Lichwiarz ruszył ramionami i, zwinąwszy pieniądze w papier, schował je do kieszeni.
Włóczędze zaiskrzyły się oczy; pokonywając jednak wściekłość, począł znowu prosić drżącym ze wzruszenia głosem:
— Panie Wawrzyniec, niech mi pan da!...
— Nie mogę.
— Choć trochę...
— Ani trochy.
— Choć z parę rubli...
— Ani grosza. To nie moje pieniądze.
— No, to niech pan da ze swoich.
— Nie mogę! Na pogrzeb świętej pamięci żony pańskiej wydałem trzydzieści rubli. Podatki zaległe opłaciłem.
— Jeszczeby panu nie zabrakło, choćby pan i mnie co ofiarował — rzekł włóczęga.
— Jestem biedny człowiek, panie Gołembiowski, i nie mogę rzucać pieniędzy w błoto.
Obdartus zakipiał gniewem.
— Biedny! biedny!... Znają tu pana ludzie i wiedzą, że, jak potrzeba, to pan Gwoździcki i karetą potrafi się przejechać!...
Słowa te straszną w lichwiarzu wywołały zmianę. Wyprostował się, spojrzał wyzywająco w twarz bandyty i rzekł:
— Powiadasz, że mnie znają ludzie?...
Gołembiowski już nie panował nad sobą.
— Co cię nie mają znać! — krzyknął. — I ja cię znam, ty... złodzieju!...
W tej chwili naprzeciw otwartych drzwi izby, w ciemnej sieni, mignęła blada i przerażona twarz Gustawa, lecz kłócący się nie dostrzegli go, a lichwiarz mówił tym samym ostrym i stanowczym głosem:
— To znasz mnie, Jędrusiu, znasz?...
— Znam cię, znam, Wawrzusiu!... — krzyknął bandyta.
— A ja ci powiadam — odparł Wawrzyniec — że mnie jeszcze nie znasz i dopiero teraz poznasz.
I z temi słowy zdjął swoje szafirowe okulary, z poza których ukazały się czarne, inteligentne oczy, a tak bystre, że włóczęga o krok cofnął się, nie mogąc wytrzymać spojrzenia.
— Wiesz ty, słuchaj — ciągnął lichwiarz — dlaczego żona twoja z głodu umarła? Oto dlatego, że jakby z jej przyczyny umarł tu u was z głodu kto inny... A wiesz ty, dlaczego ja was z tej chudoby wyrzuciłem?... Oto dlatego, że wyście mnie także wyrzucili z niej przed dwudziestu pięciu laty...
W sieni rozległo się głębokie westchnienie, ale Wawrzyniec nie słyszał go i mówił dalej:
— A wiesz ty, kto ciebie w kajdany oddał?...
— Milerowa... bodaj pięć lat konała!... — mruknął włóczęga.
— Nie Milerowa, synku, to ja... Ja, słyszysz?... A może ci powiedzieć, za co?...
Bandyta powoli wsunął rękę w kieszeń płóciennych spodni i milczał.
— Pamiętasz ty, słuchaj, tego małego Gucia, z którymeście się to razem bawili, kiedyś jeszcze był bachorem?...
— Tego z białym łbem? — spytał niby spokojnie włóczęga, stając naprzeciw drzwi od sieni.
— Tego samego, tego!... coś go w studnię wepchnął... On ma jeszcze znak na czole od krawędzi, ale ty masz za to na nogach i rękach znaki od kajdan... On jest dziś panem, a ty psem, którego jutro złapią i znowu w obrożę zakują... Teraz mnie znasz, Jędrusiu?... — spytał lichwiarz.
W ręku bandyty błysnął długi, składany nóż.
Wawrzyniec, zobaczywszy to, rozśmiał się.
— Cóżto, Jędrusiu, igiełka... hę?...
— Nie wyjdziesz żywy!... — mruknął włóczęga, posuwając się krok naprzód.
— Ostrożnie, Jędrusiu, bo cię zdmuchnę jak stoczek!... — ostrzegł go Wawrzyniec, kładąc rękę do paletota i cofając się ku drugiej izbie.
Pół sekundy milczenia, w ciągu której Gołembiowski wahał się...
W izbie rozległ się cichy trzask...
W tej chwili rozbestwiony bandyta rzucił się z nożem na lichwiarza, a jednocześnie huknął strzał.
— Aaa!... — jęknął ktoś w sieni i padł na ziemię.
Gołembiowski, zobaczywszy w ręku Wawrzyńca rewolwer, skoczył jak szalony wbok, wybił okno i znikł na placu.
W zadymionej izbie pozostał skamieniały Wawrzyniec. Potem zwolna przybliżył się ku sieni, i patrząc w ciemność, strasznym głosem zapytał:
— Kto tu?...
Odpowiedzi nie było. Na wilgotnej ziemi leżał jakiś człowiek krwią zbroczony.
— Gucio!... mój Gucio!... zabity!... — ryknął lichwiarz. — Zabiłem dziecko moje!...
Przeskoczył próg, padł na kolana i z rozdzierającym serce jękiem począł całować nogi Wolskiego.
Raniony poruszył ustami, zgiął konwulsyjnie palce i skonał.


EPILOG.

Czytelnik ma wszelkie prawo zapytać o dalsze dzieje osób, które większy lub mniejszy udział przyjęły w tej tragedji.
Otóż dla zaspokojenia chwalebnej skądinąd ciekawości, dodamy następujące wyjaśnienie:
Po śmierci Gustawa sesje naukowo-społeczno-filantropijne wegetowały jeszcze, ale już w mieszkaniu Damazego.
Słuszność nakazuje wyznać, że skromne butersznyty, jakie wielki mówca podawał na tych zebraniach, znakomicie ostudzały gorliwość jego kolegów.
Skończyło się wreszcie na tem, że idei pracy dla ogólnego dobra pozostali wiernymi tylko pan Damazy i jego wielbiciel — sędzia. Pierwszy z nich cały wieczór gadał, drugi drzemał, skutkiem czego oba byli z siebie zadowoleni.
Stary Piołunowicz stetryczał. Zarzucił gimnastykę, wyrzekł się prysznica, zerwał z sesjami, a młodych malarzy unikał jak ognia. Najulubieńszem zajęciem jego w czasie lata było chodzić z piękną i dorosłą już Wandzią na Powązki i tam kwiatami ozdabiać grób Gustawa, o którym starzec wspominał zawsze z płaczem.
Zwiedzający szpital Jana Bożego, między stałymi lokatorami tej dobroczynnej instytucji, przez pewien czas pilną zwracali uwagę na trzy wyróżniające się od innych indywidua.
Jedno z nich całe dnie spędzało nad pisaniem memorjału o pauperyzmie i nad obmyślaniem takiej teorji ekonomicznej, któraby zadowoliła wszystkie stronnictwa.
Drugie indywiduum cały dzień siedziało bez ruchu, mrucząc tylko od czasu do czasu:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy hajty!...
Trzeci zachowywał się najprzyzwoiciej. Zwykle czytywał książki pobożne, lub robił nieskończenie długie rachunki; lecz gdy deszcz padał, a nadszedł wieczór, wówczas zrywał się ze swej pościeli i krzyczał nieludzkim głosem:
— Gucio!... mój Gucio!... zabity!... Zabiłem dziecko moje!...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Ekiwoka — gra słów, kalambur.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.