Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak, tak, tak, tak! — potakiwał bezmyślnie zegar w drugiej izbie.
Kobieta opuściła ręce.
— Najlepiej być wróblem — mruczał stary. — Wróbel ucieka od pustych śmieci, ale człowiek od swego nieszczęścia nie ucieknie... o, nie!... Wróblęta świergoczą po całych dniach, a moje dzieci kaszlą... Już nie dam rady!...
— Mój ojcuniu! mój ojcze! niech ojciec nie mówi tak. Poco się dręczyć? — błagała córka.
Stary machnął ręką.
— Cóż robić, kiedy złe myśli same przychodzą do głowy.
— Niech ojciec myśli o czem innem. Taki dzień ładny, słońce grzeje...
— Ale nasz piec już od bardzo dawna jest zimny. Na jutro też niema nic.
— Jest jeszcze rubel, ojcuniu. Niech się ojciec z Helką trochę pobawi...
— Helunia chora, o Boże! — westchnął Hoff.
— O lala! o lala! — zawołało dziecko, wyciągając ręce za okno.
— Co ona wygaduje? — zawołał Hoff, śmiejąc się — oto mi lala... no!
— To nie lala, Heluniu, to koza — odezwała się matka.
— Kozia — powtórzyła dziewczynka.
Twarz starca rozjaśniła się; przeszedł z krzesła na ławę i wziął dziecko na ręce, mówiąc:
— Wołaj, Heluniu, tak: koziu, koziu, be!
— Kozia — powtórzyło dziecię, klaszcząc w rączki.
— Koziu... be, be! — wołał starzec.
— Be! — odpowiedziała koza.
— Cha, cha, cha! — rozśmiał się Hoff i znowu zabeczał.
Koza odpowiedziała znowu.
— Podziękuj, Heluniu, kozi, że się odzywa — wtrąciła matka.