Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szybko przeszła salę i złożyła przemokły swój ciężar na prezydjalnym stoliku.
— Mój memorjał!... — wykrzyknął przerażony Zenon.
Już było za późno! Na wiekopomnym memorjale spoczął istotnie blady, zimny i skostniały trup dziecka...
— Kto to przyniósł?... czyje to jest? — pytał w najwyższem przerażeniu pan Klemens.
— To tego pana, co dziadziowi fajkę uratował — odparła, łkając, Wandzia.
— Co?... Hoffa?... dziecko Hoffa?... Janek! Janek!... — wołał zrozpaczony starzec.
Wbiegł Janek.
— Gadaj zaraz, co się stało... co to znaczy?...
— Proszę łaski pana, to było tak: stoję ja sobie w bramie z Joa... chciałem powiedzieć: stoję sobie w bramie i patrzę, a tu siedzi ten stary pan na kamieniu... Ja zaraz do panienki, panienka w te pędy zeszła i mówi coś do niego, a on mamrocze... Więc panienka wzięła od niego dziecko mówi: „Niech pan pójdzie za mną!...“ A on sobie poszedł precz, na ulicę!
— Więc to był Hoff, Wandziu, Hoff?... — pytał znowu Piołunowicz tulącej się do niego i rzewnie płaczącej wnuczki.
— On, dziadziu, on!... poznałam go odrazu.
Wybity ze snu marszałek Fajtaszko stał między innymi milczący i przerażony, choć nie rozumiał, o co chodzi.
— Nieszczęście! — jęczał starzec. — Trzeba go szukać... on się jeszcze samobójstwa dopuści!...
— Trzeba przedewszystkiem iść do jego mieszkania — odezwał się struchlały Wolski.
— Idźmy! idźmy! — powtórzyło kilka głosów.
Pan Klemens wpadł do swego pokoju przebrać się.
— Panowie, zróbmy składkę — rzekł nagle Damazy. — Pójść tam z gołemi rękoma niepodobna!...