Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE DLA ULŻENIA NĘDZY NIE WYSTARCZA
ANI DOBRE SERCE, ANI CHORA WĄTROBA.
Nie jesteśmy pewni, którą już zkolei chustkę przymierzał szanowny Piołunowicz, gdy do mieszkania jego wszedł wiecznie ponury pan Antoni.
— Witam, witam! o zdrowie pytam. Cóż tam w mieście dobrego? — zawołał gospodarz.
— O ile wiem, było pięć wypadków cholery — mruknął gość, siadając na fotelu i wydobywając z kamizelki piórko od zębów.
Pan Klemens o mało nie wypuścił chustki na ziemię.
— Pięć... cholery?
— Nie ręczyłbym za dziesięć — dorzucił gość.
— Przecież do tej pory nie słyszeliśmy o niej.
— To zależy!... Ja jestem przekonany, że cholera ciągle grasuje między ludnością, tylko nie wszyscy zwracają na nią uwagę.
— Wandziu! Wandziuniu! — zawołał pan Klemens.
— Słucham dziadunia! — odparła dziewczynka z drugiego pokoju.
— Każ kucharce natychmiast powyrzucać wszystkie ogórki z domu. Mizerji dziś nie będzie!...
Gość tymczasem najspokojniej dłubał piórkiem w zębach.
— Spiekota na dworze! — mruknął pan Klemens, widocznie chcąc odegnać złe myśli.
— Ochłodzi się — odparł Antoni.
— Więc będzie deszcz?
— Będzie grad z piorunami, a może i trąba...
— Trąba?... — jęknął Piołunowicz, patrząc z niepokojem w oczy panu Antoniemu.
— Zauważyłem na zachodzie bardzo podejrzany obłok! — odparł pan Antoni, obojętnie spoglądając na sufit.