Opowiadania wieczorne/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Opowiadania wieczorne
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
OPOWIADANIA
WIECZORNE

NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1935




Opowiadania wieczorne, które ukazały się w r. 1895 nakładem księgami Teodora Paprockiego i Ski, zawierają trzy utwory wczesnej daty, cztery zaś, pochodzące ze znacznie późniejszego okresu twórczości Prusa. Do wczesnych należą: Pałac i rudera, drukowane w „Gazecie Polskiej“ r. 1875, od Nr. 194 (w r. 1877 utwór ten wyszedł oddzielnie w wydaniu książkowem, nakładem Gebethnera i Wolffa), następnie Sen Jakóba, który w tymże 1875 r. ukazał się w „Kurjerze Warszawskim“ (Nr. 54 i 55), wreszcie o kilka lat późniejszy jest Nawrócony, gdyż pojawił się w „Kalendarzu humorystycznym illustrowanym Muchy dla porządnych ludzi“ na rok 1881. Drugą grupę stanowi przedewszystkiem nowela Z legend dawnego Egiptu, którą znajdujemy w zbiorowem wydawnictwie, dodanem w r. 1888 jako premjum do noworocznych numerów „Tygodnika Illustrowanego“ i „Kurjera Codziennego“, dalej z roku 1890 pochodzi Sen („Kurjer Codzienny“ od Nr. 355), następnie rok 1891 przynosi Z żywotów świętych („Kurjer Codzienny“ od Nr. 355) i wreszcie rok 1892 daje „obrazek“ Pojednani („Tygodnik Illustrowany“ od Nr. 1).
Należy zaznaczyć, że nagłówek: „Opowiadania wieczorne“ nie po raz pierwszy zjawia się w twórczości Prusa; pod tym tytułem w r. 1878 rozpoczął Prus w „Kurjerze Warszawskim“ druk cyklu opowiadań, z których ukazały się dwa: Szkatułka babki (1878) i Straszna noc (1879). Utwory te, jak widać, do Opowiadań wieczornych, wydanych w książce, nie weszły.
W Opowiadaniach wieczornych nie dostrzegamy żadnych zmian tekstowych wydawców; pewne odchylenia od języka Prusa tłumaczą się poprawkami, dokonanemi już przez redakcje czasopism, w których początkowo poszczególne utwory były drukowane. W wypadkach niewątpliwych przywracaliśmy tekstowi jego brzmienie właściwe.





PAŁAC I RUDERA.
ROZDZIAŁ I

W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE WIELKĄ FAJKĘ
W NIEWIELKIM PAŁACU.

Są wyspy wśród morza, oazy wśród pustyń, a ciche dzielnice wśród ruchliwego miasta.
Odludzia takie sąsiadują niekiedy z pryncypalnemi ulicami, niekiedy stanowią ich przedłużenie i jakby ciąg dalszy. Chcąc je odnaleźć, potrzeba z jakiejś głównej arterji ruchu i turkotu zejść na prawo, albo na lewo. Wówczas, po upływie kilku minut, gładki asfaltowy chodnik stanie się ostrym brukiem, bruk zwykłym gościńcem, miejski rynsztok ścieżyną albo rowem.
Wielkie kamienice ustępują miejsca żółtym, różowym, pomarańczowym i czarnym domkom, pokrytym przegniłemi gontami, albo parkanem ze starych desek. Jeszcze dalej spotkać można gołębniki, pochylone skutkiem wieku, studnie z żórawiami, przedhistoryczne olejne latarnie, grządki kapuścianych głów i drzewa, usiłujące okrywać się liściem i rodzić owoce.
W dzielnicach takich tłuścioch, jadący odrapaną dorożką z pod Karasia, pozuje na miljonera, przeglądającego place, a chłopak felczerski w zielonym krawacie i odprasowanym kapeluszu udaje urzędnika z banku. Młode kobiety nie uśmiechają się tu w przelocie, ponieważ nie ma kto podziwiać ich białych zębów; mężczyźni włóczą się jak żółwie, gotowi co chwilę stanąć i oglądać nawet chudego konia ze startym grzbietem, który, przymknąwszy oczy, z wyrazem melancholji szczypie suchotniczą trawkę.
Dokoła pustki sterczą wysokie kominy, czarne lub wiśniowe dachy i ostre wieże kościołów; dokoła kipi życie: słychać gwar głosów ludzkich, turkot wozów, bicie w dzwony, albo świst lokomotyw. Lecz tutaj cisza. Do miejsc tych rzadko zajeżdża szlifierz ze swym przeraźliwie dźwięczącym młotkiem, a rzadziej jeszcze kataryniarz ze swym astmatycznym instrumentem. Żaden baryton nie ryczy tu: „Węgle kamienne!“ żaden dyszkant nie wrzeszczy: „Węgle do samowara!“ — i tylko czasem obdarty Żydek z Pociejowa mruczy pod nosem: „Handel! handel!“ — umykając co rychlej do bardziej ucywilizowanych okolic.
Dobrzy ludzie żyją tu bez ceremonij. W dzień powszedni, ukryci za parkanami, doją swoje krowy, wołają: „Mal... mal... mal... maluśki!“ na prosięta, lub dla pożytku bliźnich wyrabiają trumny i beczki; w niedzielę zaś, w barwistych kamizelkach i nocnych kaftanikach, zasiadają ławy, ustawione wzdłuż domów, i rozmawiają z sąsiadami przez ogrody. Tymczasem ich dzieci na środku ulic grają w kiczki, oblewają się wodą, lub rzadkich przechodniów obrzucają kamieniami, stosownie do okoliczności i humoru.
W takiej to dzielnicy, wśród różnobarwnych kletek, walących się szop, niedbale utrzymanych ogrodów i śmieciem okrytych placów, wznosił się blado-zielony, dwupiętrowy gmach, przez majętnego właściciela i ubogich sąsiadów tytułowany pałacem. Słuszność nakazuje wyznać, że pałac ten był zwykłą kamienicą, posiadającą ogródek i pompę w podwórzu, ogród za podwórzem, na dachu sześć kominów i dwa konduktory, dwa duże głazy przy bramie, a nad bramą gipsowy wizerunek głowy baraniej.
Tyle o pałacu, w którym przez dwa otwarte na pierwszem piętrze okna przechodzień wysłuchać i zobaczyć mógł to, co następuje poniżej:
— Wandziu!... Wandziuniu!... Wandeczko! — wołał z przerwami basowy głos, zdradzający silne zmęczenie.
Jednocześnie błysnęła w pokoju łysina, po niej żółte nankiny, po nich para kolorowych skarpetek, i rozległ się głuchy łoskot niby upadku.
— Wandziuniu!... — powtórzył głos z tak szczególną intonacją, jakby na gardle osoby, wydającej go, próbowano wytrzymałości powrozów.
— Słucham dziadunia! — odpowiedział z głębi mieszkania głosik dziewczęcy.
Łysina, nankin i kolorowe skarpetki przemknęły w oknie kilka razy raz po raz, poczem znowu rozległ się łoskot.
— A daj tam, koteczku, Czwartek! — wyjęczała osoba, tytułowana dziaduniem.
— Czy tytuń dziadzio ma?
Tym razem nankin i skarpetki uformowały w oknie figurę, podobną do wideł — poczem znowu nastąpił upadek, o wiele cięższy niż poprzednio.
— A... zdrowo!... Janek, Janek!... a nalej wody w prysznic... Bodaj ciebie, jakaś ty roztrzepana, Wandeczko!
— Dlaczego, dziadziu? — spytało dziewczę.
— Jakże dlaczego? Ja kazałem Czwartek, a ty przyniosłaś Piątek. Czwartek przecie jest wiśniowy, ze śpiczastym bursztynem. Wstydź się!... Ooo! zdrowo!...
— A tak, dziaduniowi zdrowo, a ja się ciągle boję, żeby się co złego nie stało... Dziaduś taki gruby i takie koziołki wywraca!
— Gruby, powiadasz? No, więc kiedy taki gruby, to bierzże się, ty cienka, za kółka i machaj!...
— Ależ, dziaduniu!...
— Machaj, powiadam!...
— Ależ, dziaduniu... moje ubranie!
— Machaj, ty cieniutka, machaj!...
Po tych słowach mignęły w oknie ciemno-blond loki, za niemi węgierskie buciki, nastąpiły dwa wybuchy śmiechu — na bas i sopran, potem gonitwa i... cisza. Dopiero po upływie kilku minut, w tem samem co i pierwej oknie, ukazała się wielka piankowa faja, osadzona na bajecznie długim cybuchu, a za niemi wzorzysty szlafrok, czapeczka ze złotym kutasem i twarz, z koloru i formy przypominająca niebywałych rozmiarów rzodkiewkę. Za chwilę wszystkie te szczegóły, należące, o ile się zdaje, do jednego tylko właściciela, znikły w gęstych tumanach wonnego dymu.
— Wandziu!... Wandeczko!... — zaczął znowu rumiany staruszek.
— Słucham dziadunia!
Lekki powiew rozdarł kłęby dymu, wśród których, niby w obłoku, ukazała się biała i różowa twarz, wielkie szafirowe oczy i ciemno-blond pierścienie włosów piętnastoletniej dziewczynki.
Jednocześnie z pomiędzy parkanów wyszedł na ulicę wysoki, pochylony starzec w długim surducie, dużej watowanej czapce, i wspierając się na zakrzywionym kiju, zwolna kroczył po tej stronie drogi, która do pałacu przylegała.
— A zbytnico!... a niegodziwa!... — mówił siedzący w oknie właściciel piankowej fajki — to ty dziadunia od grubasów wyzywasz, hę? Przeproś zaraz!
— No, przepraszam, bardzo przepraszam, ale... da dziadzio kanarkowi siemienia?... — odparła wnuczka.
— Dam, ale pocałuj...
Rozległ się całus.
— A da dziadzio grochu gołębiom?
— Dam, ale pocałuj...
Rozległ się drugi i trzeci całus, a oba tak głośne, że aż stary przechodzień zatrzymał się, nasłuchując tuż pod oknem.
— A da dziadzio gryki kurkom moim, da?
— Dlaczegóżby nie? Ale pocałuj...
— Kurom? — szepnął starzec z ulicy. — Kostusia miała Kury, ale zdechły!...
— A Azorkowi śmietanki dziadzio pozwoli dać?
— O! zbytki!... — oburzył się dziadek — tego to już nie dam, nie dam!...
— Daj, dziaduniu, śmietanki Azorkowi — prosiła dziewczynka, obejmując go rękoma za szyję.
— Moja Helunia, moje dzieciątko, już tak dawno nie piła śmietanki! — wyszeptał starzec z pod okna.
— Daj, dziadziu, Azorkowi... on taki mizerny! — wołała, coraz mocniej ściskając i coraz głośniej całując dziadka z pierwszego piętra, który się bronił, wymachiwał cybuchem i wogóle udawał wielkie oburzenie.
— Moja Helunia... taka mała... taka mizerna i kaszle — mruknął starzec z ulicy.
W tej chwili uczuł, że mu coś spadło na głowę; podniósł rękę i znalazł na swej czapce ogromną, jeszcze gorącą piankówkę.
— Ratujcie! — zawołał dziadek z pierwszego piętra — już po mojej fajce!
I wychylił się z okna tak energicznie, jakby miał zamiar razem z wiśniowym cybuchem, wzorzystym szlafrokiem i haftowaną czapeczką rozbić się o ten sam bruk, ku któremu podążyło jego faworytalne narzędzie.
— Jest fajka, jest! — odezwał się starzec zdołu, ukazując nietkniętą zgubę.
— Moja fajka cała!... Wandziu!... jest cała i zdrowa... spadła i nie rozbiła się! To ten pan taki grzeczny. Wandziu, poproś pana, przyprowadź pana z moją fajką — mówił żwawy dziadek z gorączkowym pośpiechem.
Dziewczynka szybko zbiegła na dół i przy akompanjamencie pensjonarskich ukłonów zaprosiła nieznajomego na górę.
— To nic!... nic... — szeptał zmieszany starzec. — Bardzo mi przyjemnie... Niema za co!
— Wandziulku! Wandeczko! Nie puść pana, proś do nas; a jeżeli sam nie przyjdzie, to go przynieś! — komenderował popędliwy dziadek z okna.
Trudno było opierać się tak stanowczo sformułowanym zaprosinom; — nie dziw więc, że ubogi starzec i miła dziewczynka, wymieniwszy jeszcze po kilka ukłonów, weszli w bramę.

Przekonawszy się, że spełniono jego życzenie, dziaduś odstąpił od okna i wszedł do sali, aby tam z należytemi honorami przyjąć gościa.
W pierwszej chwili siadł na fotelu, — widać jednak, że nie było mu tam dogodnie, wnet bowiem przeniósł się na kanapę, z niej na krzesło, i posiedziawszy na niem około trzech sekund, wrócił znowu do pokoju, w którym były otwarte okna.
W czasie tych ewolucyj najmniej bystry obserwator bez wysiłku mógł dostrzec, że rumiany, okrągły i niespokojny staruszek miał bardzo krótkie nogi, i że śpiczasty bursztyn wiśniowego cybucha był osadzony nierównie wyżej nad ziemią, niż łysa głowa i haftowana czapeczka ruchliwego palacza.
Skrzypnęły drzwi sali, i ukazał się w nich ubogi gość w towarzystwie Wandzi, która sykając i strojąc zabawne grymasy, z rączki do rączki przerzucała gorącą jeszcze fajkę. Przybyły starzec zatrzymał się u progu, nieśmiało spojrzał po mieszkaniu i ukłonił się niezręcznie, zobaczywszy w bocznych drzwiach kraj wzorzystego szlafroka i spory kawał wiśniowego cybucha.
— Prosimy, prosimy! dobroczyńco, zbawco! — wołał pękaty gospodarz, drepcząc w kierunku swego gościa. — Poczciwa jejmość Czwartkowa nawet mi nie zgasła! — dodał, odbierając z rąk wnuczki olbrzymią fajkę i osadzając ją na cybuchu, który wnet ssać począł.
Ubogi starzec mieszał się coraz bardziej.
— Aha! prawda, będę miał honor zaprezentować się. To jestem ja, stary Klemens Piołunowicz, a to moja wnuczka, Wanda Cecylja Piołunowiczówna — mówił dziadzio, kładąc nacisk na nazwisko dziewczynki.
— A ja Hoff, Fryderyk Hoff — odparł gość.
— Bardzo mi przyjemnie! — upewnił gospodarz. — Proszę, niech pan spocznie. Wandziuniu, posadź pana na fotelu!
I to polecenie wśród ukłonów spełniono.
— Hola! Janek! A wlej tam wody w prysznic! Wandziulku, baw pana. Czyste sumienie, kochany panie Hoff, prysznic i gimnastyka: oto najpierwsze warunki szczęścia na ziemi. Przepraszam, ale na chwilkę muszę wyjść, bom bardzo wzruszony: moja fajka spadła nadół i nawet nie zgasła. Janek! wody!
To powiedziawszy, staruszek wbiegł do swego pokoju i zamknął drzwi. Jednocześnie z innej strony weszła tam druga osoba, prawdopodobnie Janek z oczekiwaną wodą. W sali pozostała Wandzia i gość, niespokojnie kręcący się na fotelu.
— Pan pewnie nie z tych stron? — zaczęła dziewczynka.
— Owszem, z tych — odpowiedział Hoff.
— Co? co? — spytał dziadek z drugiego pokoju, z którego dochodziły odgłosy hydro-dynamicznych operacyj.
— Pan mówi, że jest z tych stron — odparła wnuczka, podnosząc głos o pół tonu. — Czy pan daleko mieszka? — dodała.
— A ot tam, z drugiej strony ulicy. Ten plac, co go widać, i na nim domek... to moje.
— Ten pomarańczowy?
— A ten.
— Dziadziu! pan mieszka w tym pomarańczowym domku, co to z okna widać.
— Patrzaj!... — dziwił się w drugim pokoju dziadzio.
— A ta sadzawka to także pańska?
— Moja.
— I rybki tam są?
— Doprawdy, że nie wiem! — odparł zakłopotany gość.
— Co? co? Wandziulku? — spytał dziadek.
— Pan, proszę dziadunia, mówi, że nie wie, czy są rybki w sadzawce.
— Patrzaj! — wykrzyknął dziadzio, prowadząc dalej ćwiczenia wodne.
Gość siedział jak na szpilkach.
— Pan się nudzi u nas?
— Czasu nie mam... to jest...
— Proszę dziadunia, pan chce wyjść!
— A, nie pozwalaj, dziecko! Ja w tej chwili będę gotów do usług. Ot i jestem!
Jednocześnie otworzyły się drzwi tajemnicze, i ukazał się w nich dziadek, rzeźwiejszy niż poprzednio.
— Pan doprawdy chce już uciec?
— Muszę... to jest... — odparł gość, wstając z fotelu.
— To być nie może, żeby pan wyszedł, nie poznawszy talentów mojej Wandzi. Wandziuniu, bierz się za kółka i machaj kozła!
— Ależ, dziadziu!...
Teraz dopiero Hoff dostrzegł, że w drugim pokoju były przytwierdzone do sufitu dwa grube sznury, a na nich wielkie pierścienie, do których dziadek gwałtem przyprowadził wnuczkę.
— No, Wandziuniu... raz! dwa!... kozła naprzód!
Zarumienione jak wiśnia dziewczątko, machnąwszy kozła naprzód, chciało uciec, lecz zatrzymał je dziadek nową komendą:
— Kozła wtył... raz! dwa!
— Mój Boże! — uśmiechnął się Hoff, którego oryginalna rodzina poczęła interesować.
— A teraz ja! — rzekł dziadek, szybko zrzucając czapeczkę i szlafrok, i chwytając się rękami za pierścienie. — Ot tak się wywraca koziołki wtył i naprzód. Raz, dwa! raz, dwa!
— Mój Boże, mój Boże!... — wołał rozweselony gość, patrząc na nowego znajomego, który podczas koziołków robił się podobnym do kłęba różnokolorowych nici.
— O! zdrowo!... — westchnął dziadek, stając ciężko na podłodze i ocierając pot z czoła. — Krew, panie Hoff, należy rozgrzewać i rozprowadzać po całem ciele, bo inaczej... zakrzepnie. Wandziulku! zagraj teraz panu na fortepianie. Raz! dwa! wszystko, co umiesz!
Ani chwili nie ociągając się, dobre dziecko poczęło grać, a tymczasem dziadek badał gościa:
— Ten pomarańczowy domek to pański?
— Tak, mój.
— A gimnastykę pan ma?
— Nie mam.
— U... to szkoda! A prysznic pan ma?
— Nie, nie mam.
— Szkoda! prysznic to najdoskonalsza machina pod słońcem.
Starzec wyprostował się, oczy mu błysnęły, a na twarz wystąpił rumieniec.
— Najdoskonalszej machiny niema jeszcze, ale będzie. Tak, będzie!... Dwadzieścia lat pracuję nad nią...
— Nad prysznicem? — pytał zdumiony gospodarz.
— Nad maszyną, która zastąpi lokomotywy, młyny i... wszystko... wszystko!...
Mówiąc to, drżał.
— Jakaż to maszyna? — spytał dziadek, cofając się.
— Prosta, panie, najprostsza!... Kilka kół i kilka szrub... Im mocniej zaszrubować, tem prędzej idzie i więcej robi, bez wody, bez węgli... To skarb, panie... to zbawienie ludzkości!
— I pan wynalazłeś taką maszynę?
— Ja... tak, ja! Ach... com wycierpiał, com się napracował, nim wymyśliłem ostatnie koło bez osi. Alem już wymyślił.
— I maszyna idzie?
— Jeszcze nie, bo sztuki niedokładnie dopasowane i brak ostatniego koła. Ale niedługo... kilka dni jeszcze, a oddam ludziom mój wynalazek. Niech korzystają!
— Panie! — rzekł dziadek, zdejmując czapeczkę — dziękuję Bogu, że cię do mnie przysłał. Wielka to przyjemność pomyśleć, że człowiek, który mi uratował fajkę, jest znakomitym wynalazcą i pracuje nad dobrem ogółu.
— Chcę właśnie iść po kółko — przerwał Hoff.
— Idź pan! idź!... i pozwól, abym ci złożył uszanowanie w twym domu. Może też ja i moi przyjaciele pomożemy ci w zamiarach.
Ubogi gość był głęboko wzruszony, i biorąc poczciwego dziadka za rękę, ze łzami odparł:
— Panie, niech pana Bóg błogosławi za obietnice. Teraz nic nie chcę, prócz dobrego słowa. Ludzie nazywają mnie warjatem... więc... Ale kiedy skończę moją maszynę, poprotegujcie mnie panowie... Przecież to nie dla mnie, ja już stoję nad grobem!
I wstrząsając silnie ręką gospodarza, dodał:
— Muszę iść po kółko.
— Wandziulku! — zawołał dziadek do grającej wnuczki — dość już! Pożegnaj pana Hoffa. Pan Hoff jest wielkim wynalazcą. Idzie po kółko!...
Z temi słowy i z oznakami najwyższego uszanowania odprowadził do drzwi swego gościa, który z gorączkowym pośpiechem opuścił mieszkanie, nie oglądając się i nie odpowiadając na ukłony.
Ale poczciwy dziadek nie zważał na podobne drobiazgi, ponieważ w chwili tej zwykły jego entuzjazm dosięgnął szczytu.
— Skarb! skarb znalazłem, jak pragnę zbawienia duszy! Wynalazca dziwnej maszyny, dobroczyńca ludzkości w moim domu! A! to im na sesji pieprzu zadam!

Mein lieber Augustin
Przy fajce miał bursztyn!
Tra la la! tra la la!

Tak wyśpiewując, podkasał dziaduś poły szlafroka i tańczył po sali, jużto sam, jużto z wnuczką, która, przywykła do podobnych wybuchów, srebrnym głosem wtórowała dziadkowi:

Mein lieber Augustin
Przy fajce miał bursztyn!
Tra la la! tra la la!

Duet niebawem zamienił się w tercet i kwartet — w tej chwili bowiem kanarek, jakby zazdroszcząc śpiewowi dziewczęcia, począł wyświstywać wniebogłosy, a jednocześnie wpadła do sali wprawdzie młoda, lecz bardzo otyła psina, potęgując ogólną wesołość wrzaskliwem szczekaniem i niezgrabnemi skokami.


ROZDZIAŁ II

PRZEZNACZONY DLA ROZRYWKI DAM, NUDZĄCYCH SIĘ
SKUTKIEM BRAKU ZAJĘCIA.

Kiedy przed trzydziestu laty Fryderyk Hoff młodą żonę wprowadził do swojej zagrody, wówczas wszystko tam było inaczej. Wprawdzie na ulicy, jak i dziś, z wiosną było błoto, a w lecie kurzawa, lecz ogród zielenił się od drzew i warzyw, w stajni mruczały krowy, po sadzawce pływały kaczki i gęsi, a w jednej połowie nowego domu od wschodu do zachodu słońca rozlegał się stuk młotów, zgrzyt pił i heblów stolarskich.
Dziś wyschła sadzawka, zamieniając się w bagnisko; z wesołego ogrodu pozostał plac pusty, a na nim kilka drzew obumarłych. Budynki znikły, do warsztatu od wielu lat nie otwierano zbutwiałych drzwi i okiennic, a dom pochylił się i zapadł w ziemię, która nietylko ludzi pożera.
Na tym pomniku ubiegłego szczęścia każda rana miała swoją historją. Komin przed dwoma laty rozwaliła burza; szczyt dachu wygiął się w kabłąk pod zaspami ostatniego śniegu, a bok załamał się pod nogami rozpustnego chłopca, który wybierał tu wróble. Z obwisłych i pogniłych okiennic nieznany sprawca powydobywał żelaza; tynk na środku ściany wybił głową jakiś pijak, ten sam, który przez zemstę wybił potem szyby, dziś zastąpione deszczułkami. Wkońcu, ponieważ grunt od strony ogrodu był miększy, dom więc wygiął się wtył, rozkraczył i wyglądał tak, jakby lada chwila miał zamiar przeskoczyć na drugą stronę niebrukowanej ulicy.
Bardziej zniszczona i skutkiem tego zamknięta połowa domu miała pozór trupiarni, od której sień, zbudowana naprzestrzał, oddzielała izby mieszkalne.
Izb tych było dwie, jedna za drugą; każda oświetlona zapomocą dwóch okien — jednego od placu, drugiego od ulicy. W pierwszej stał komin, stara szafa, łóżko za parawanem, stolik, parę krzeseł, ławka i maszyna do szycia; nadto przy drzwiach wchodowych wisiała kropielnica z krzyżem. W drugiej izbie był tapczan z pościelą, skrzynia, kulawy stół i stołek, mnóstwo metalowych i drewnianych o zagadkowych formach rupieci, tokarnia, na której Hoff od dwudziestu lat budował swoją machinę, wreszcie stary zegar ścienny, zwolna wybijający swoje: tak, tak, tak, tak...
Dnia, w którym zaczęło się opowiadanie, około szóstej wieczorem, trzy osoby siedziały w pierwszej izbie opisanego domu: Hoff, jego córka Konstancja i jej kilkoletnie dziecię, Helunia.
Uderzająco podobne do siebie były córeczka i matka. Te same włosy płowe, te same siwe, wielkie i zapadłe oczy, te same wynędzniałe i schorowane twarze, te same wreszcie suknie zniszczone i czarne, które matka nosiła od lat kilku, a dziecko nie zmieniało nigdy.
Z trojga obecnych chora kobieta szyła coś w rękach, chore dziecię, siedząc w otwartem oknie, bawiło się odrzuconem kółkiem machiny, a starzec monotonnym głosem czytał Biblję:
„Był mąż w ziemi Ur, imieniem Job; a ten mąż był doskonały i szczery i bojący się Boga i odstępujący od złego.“
Stary umilkł i spojrzał przez okno. Zielona trzcina chwiała się na bagnisku, pod tchnieniem wiatru drżały suche gałązki martwych drzew, a na niebie zwolna sunęły białe i wydłużone obłoki.
Hoff czytał znowu:
„I urodziło mu się siedmiu synów, a trzy córki.“
Na pusty plac spadło niewiadomo skąd kilka wróbli, szukających ziarn między kamykami i wołających: cirlik! cirlik!... na co odpowiadały im żaby z bagna: a hu rech! rech!... Do głosów tych przyłączyło się dolatujące z odległości gdakanie kury, która zwoływała pisklęta.
„I schadzali się synowie jego, a sprawowali uczty, każdy w domu swym, dnia swojego; i posyłali, a wzywali trzech sióstr swoich, aby jadały i pijały z nimi.“
Hoff odsunął książkę, oparł głowę na rękach i mruknął:
— Nie mam już synów, a moja córka...
— Ojcze! — szepnęła mizerna kobieta, patrząc z trwogą na twarz ojca.
— Córka i dziecko, obie chore i głodne. No, ale skąd ja wezmę? Ach! bieda!
— Bidia! — powtórzyła bawiąca się dziecina.
Tak, tak, tak, tak! — potakiwał bezmyślnie zegar w drugiej izbie.
Kobieta opuściła ręce.
— Najlepiej być wróblem — mruczał stary. — Wróbel ucieka od pustych śmieci, ale człowiek od swego nieszczęścia nie ucieknie... o, nie!... Wróblęta świergoczą po całych dniach, a moje dzieci kaszlą... Już nie dam rady!...
— Mój ojcuniu! mój ojcze! niech ojciec nie mówi tak. Poco się dręczyć? — błagała córka.
Stary machnął ręką.
— Cóż robić, kiedy złe myśli same przychodzą do głowy.
— Niech ojciec myśli o czem innem. Taki dzień ładny, słońce grzeje...
— Ale nasz piec już od bardzo dawna jest zimny. Na jutro też niema nic.
— Jest jeszcze rubel, ojcuniu. Niech się ojciec z Helką trochę pobawi...
— Helunia chora, o Boże! — westchnął Hoff.
— O lala! o lala! — zawołało dziecko, wyciągając ręce za okno.
— Co ona wygaduje? — zawołał Hoff, śmiejąc się — oto mi lala... no!
— To nie lala, Heluniu, to koza — odezwała się matka.
— Kozia — powtórzyła dziewczynka.
Twarz starca rozjaśniła się; przeszedł z krzesła na ławę i wziął dziecko na ręce, mówiąc:
— Wołaj, Heluniu, tak: koziu, koziu, be!
— Kozia — powtórzyło dziecię, klaszcząc w rączki.
— Koziu... be, be! — wołał starzec.
— Be! — odpowiedziała koza.
— Cha, cha, cha! — rozśmiał się Hoff i znowu zabeczał.
Koza odpowiedziała znowu.
— Podziękuj, Heluniu, kozi, że się odzywa — wtrąciła matka.
— Dia, koziu, dia! — dziękowała Helunia, rzucając się na rękach zachwyconego dziadka.
— Poproś, Heluniu, kozi, żeby ci przyprowadziła koźlątko.
— Lototo — powtórzyło dziecko.
Koza potrząsła ogonem, kiwnęła parę razy brodą i odeszła, a na jej miejsce przyleciała gromadka wróbli.
— A tio! — zawołała Helunia.
— A tio! — zawtórował dziadek.
— Powiedz, Heluniu: wróble — uczyła matka.
— Bubu! — powtórzyło dziecko.
Dziadek aż się trząsł, tak się śmiał; z twarzy i z serca jego pierzchnął już smutek.
— Wołaj, Heluniu: wróbel — mówił starzec.
— Blabla!...
— Co to za dziecko! co to za dziecko! — dziwił się dziaduś.
— Poproś, Heluniu, dziadzi, żeby oddał mamie łódkę — wtrąciła matka.
— Lototo — odpowiedziała Helunia.
— Jaką łódkę? — spytał starzec.
— Od mojej maszyny, co to ją ojciec chciał naprawić.
— Naprawić? No, więc naprawię.
— Mój ojcuniu, niech ją lepiej ślusarz naprawi — błagała córka.
Starzec spochmurniał.
— Myślisz, że nie dam rady?
— Ależ...
— Myślisz — ciągnął, zapalając się — że stary warjat już nic więcej nie potrafi, tylko partolić swoją, jak mówicie, głupią maszynę?
— Czy ja tak kiedy mówiłam ojcu?
— Bubu! — zawołało dziecko.
Twarz starca znowu się wyjaśniła, co widząc, matka rzekła:
— Proś, Heluniu, dziadzi tak: daj, dziadziu, daj...
— Dia, dziadzi, dia! — powtórzyła Helunia.
— Cha, cha, cha! — śmiał się starzec, obcierając załzawione oczy — oddam wam już, oddam, kiedy dia.
W oczach biednej kobiety błysnęła radość. Może pomyślała, że naprawiona maszyna powróci zdrowie jej dziecku, a chleb wszystkim.
— Gdzież jest łódka, ojcuniu?
— Zaraz przyniosę — odparł Hoff, i posadziwszy dziecko na ławie, wyszedł do drugiej izby.
— Dziś Pan Bóg na nas łaskaw — szepnęła kobieta.
Za chwilę starzec wrócił i, oddając łódkę, rzekł:
— Masz rację, Kostuniu, to nie dla mnie robota. Wolę ja zabrać się do mojej machiny, a gdy ją wykończę...
Na twarzy córki ukazał się wyraz niespokojnego oczekiwania. Starzec dostrzegł to i mówił dalej:
— Ty znowu myślisz, że ja bredzę? Ale nie bój się, mnie to już nie drażni, a nawet i nic nie obchodzi. Jedno dobre słowo wystarczy za wszystko, a dobre słowo powiedzieli mi tam, ot widzisz, tam, w pałacu. Wy teraz gadajcie sobie, co chcecie.
Począł chodzić po izbie.
— Obiecał, że przyjdzie do mnie i że mnie poproteguje, bylem skończył. A ja skończę, o, skończę!
— Żeby choć przyszedł — szepnęła córka.
— Skończę — ciągnął Hoff — i powiem mu tak: Panie, mam panu coś zakomunikować. My, jak pan nas widzisz, jesteśmy bardzo ubodzy...
Mówiąc to, ukłonił się.
— Źli ludzie chcą nam ten oto plac i dom wydrzeć. Ratowałem go, dopóki sił starczyło, boć to przecie posag Heluni... Ale teraz wy musicie mi dopomóc!
Mówił to z trudnością i głosem przerywanym, gwałtownie gestykulując rękoma. Oczy błyszczały mu dziko.
— Panowie! ja wam ofiaruję moją maszynę, zbawienie ludzkości, miljony!... Wy mi za to dajcie... ot nic... Nie pozwólcie tylko sierotom moim umierać z głodu.
Zwrócił się do struchlałej córki:
— Może myślisz, że mnie nie wysłuchają? Co? czy tak myślisz?... To głupio myślisz! Ja ci powiadam, że nas złotem zasypią... Będziemy mieli znowu dom, ogród, krowy... Co? nie wierzysz?
— Wierzę — odparła córka cichym głosem.
— Dom, ogród, krowy... Krowy i codzień mleko dla ciebie i dla Heluni... Może nie wierzysz?
— Wierzę — odpowiedziała znowu córka.
— Dom, ogród... spokój i miłość ludzką... O, spokój!...
Tak, tak, tak, tak!... — potakiwał flegmatycznie zegar.
W tej chwili słońce stanęło wprost okna, i ubogą izbę zalały potoki światła; jednocześnie z odległej wieży kościelnej rozległ się głos dzwonu.
Starzec się ocknął.
— Co to jest?
Teraz Hoff wyglądał jak człowiek, rozmyślający nad snem przykrym.
Głos dzwonu, zrazu cichy, stopniowo potężniał i znowu słabnął, uciekał i znowu powracał, jakgdyby oblatywał wszystkie dworki cichej dzielnicy i wszędzie roznosił błogosławieństwo i spokój.
— „Anioł Pański zwiastował Pannie Marji...“ — szepnęła klęcząca kobieta.
— Módl się, córko, za siebie i za Helunię naszą — rzekł Hoff, lecz sam nie ukląkł, był bowiem protestantem.
— „Zdrowaś Marja, łaskiś pełna, Pan z Tobą...“
— I za duszę matki twojej i braci.
Głos dzwonu spotężniał.
— „Otom ja służebnica Pana mojego...“
— I za wszystkich ludzi biednych jak my, i za tych, którzy nas nienawidzą — mruczał Hoff.
Zdawało się, że dzwon jęknął.
— „A Słowo stało się ciałem i mieszkało między nami...“
— I za ojca twego, ażeby Bóg ulitował się nad nim.
— O Boże! ostatnia nadziejo nasza, zlituj się nad nami! — szepnęła córka.
— Zlituj się nad nami! — powtórzył starzec jak echo, składając ręce i patrząc w niebo załzawionemi oczyma.
Potem zbliżył się do stołu i złamanym głosem począł znowu czytać Biblję.
„I stało się niektórego dnia, gdy przyszli synowie Boży, aby stanęli przed Panem, że też przyszedł i szatan między nie.
„Tedy rzekł Pan do szatana: Skąd idziesz? I odpowiedział szatan Panu i rzekł: Okrążyłem ziemię i przechadzałem się po niej.
„I rzekł Pan do szatana: Przypatrzyłeś się słudze memu Jobowi, że mu niemasz równego na ziemi? Mąż to doskonały i szczery, bojący się Boga i odstępujący od złego.
„I odpowiedział szatan Panu i rzekł: Izaż się Boga Job darmo boi?“

„Tedy rzekł Pan do szatana: Oto wszystko, co ma, jest w ręce twojej.“
Gdy tak czytał starzec, dzwon umilkł i nastała wielka cisza. Ptaki pierzchły, modląca się kobieta pochyliła głowę ku ziemi, a chore dziecko szeroko otworzyło oczy, jakby wpatrując się ze zdumieniem w tajemniczy blask, który zapełnił izbę nędzarzy. I zdawało się, że nagle bystry potok czasu wstrzymano, i że z odległości tysięcy lat dolatuje echo ponurej rozmowy, zakończonej wyrokiem: „Oto wszystko, co ma, jest w ręce twojej.“

W tej chwili jakiś cień zwolna przesunął się poza parkanem zdziczałego ogrodu, a jednocześnie prawie zgrzytnęły drzwi.
Do sieni ktoś wszedł.


ROZDZIAŁ III

SZATAN I RODZINA JOBA.

Usłyszawszy łoskot, Konstancja zerwała się na równe nogi i machinalnie poprawiła fałdy zniszczonej sukni; Hoff podniósł głowę, a na twarzy jego błysnęła radość. W sieni tymczasem rozległ się cichy szelest kroków, a może i rozmowa paru osób.
— Pewnie ten pan!... — szepnęła córka.
— Z pałacu... — dodał Hoff.
— Ach, Boże! ojciec nie ma na sobie koszuli...
— Pfy! — syknął starzec i podniósł kołnierz surduta.
W tej chwili drzwi izby uchyliły się zwolna i oczekujący z niepokojem nędzarze zobaczyli w nich chudą rękę, która wyciągnęła się w kierunku kropielnicy, do futryny przybitej. Zdawało się, że ręka chce zasłonić wizerunek ukrzyżowanego Zbawiciela, ostatnią ucieczkę tych, których już świat opuścił.
Jednocześnie suchy głos odezwał się:
— Niechaj będzie pochwalony Jezus Chrystus!...
Za ręką ukazała się wygolona twarz, szafirowe okulary i krótko ostrzyżone włosy, a następnie cały człowiek, szczupły i niski. Widmo to w długim paletocie, z okrągłym kapeluszem i laską w ręku, mówiło dalej:
— Pokój domowi uczciwego heretyka, który przecież boi się wody święconej. Chi, chi, chi!
— Pan Wawrzyniec — mruknął Hoff, patrząc niespokojnie na córkę.
— Ale pobożna córka ma obowiązek prostować ścieżki ojcowskie... o, ma! — ciągnął gość.
— Ja tylko zapomniałam nalać... — odparła Konstancja, składając ręce.
— Zapomniałam nalać wody święconej — mówił przybyły — chociaż codzień powtarzam z psalmistą: Pokropisz mnie, Panie, hyzopem, a będę oczyszczony, obmyjesz mnie, a będę nad śnieg wybielony. Chi, chi, chi! Wieczór dobry, kochany panie Hoff.
— Upadam do nóg — odparł starzec, teraz dopiero powstając z krzesła.
— Wieczór dobry, kochana pani Gołembiowska! Jakże zdrowie pani i kochanej naszej Heluni?
— Bardzo dziękuję za pamięć. Dość dobrze. Niechże pan z łaski swej siądzie.
Gość nie siadał, lecz stojąc na środku izby, oparty na swej lasce, mówił dalej:
— To prawdziwy dowód opieki Boskiej, kiedy dość dobrze!... Jakie tu surowe powietrze... chu, chu!... zdaje się nawet, że parę widać. Więc krwotok się już nie powtarzał?
— Co? krwotok?... jaki krwotok? — zawołał Hoff, postępując krok naprzód.
Mizerna kobieta załamała ręce i rzuciła błagalne spojrzenie na drewnianą twarz gościa, który tym samym spokojnym głosem mówił:
— Kochany pan Fryderyk nic nie wie? doprawdy?... mój Boże!... i pocóżem się odezwał!
— Kostunia krwotok miała? kiedy? — pytał Hoff z najwyższym niepokojem.
— Będzie ze cztery dni... — odparł gość — no, ale to nic! Oczyściły się płuca... i, byle doktór...
— Dziecko moje, dziecko niedobre! — szeptał starzec, patrząc z bolesnym wyrzutem na córkę, która oparła głowę o ścianę i milczała. — O, moja maszyna!... ileż mnie ona już kosztuje!... — dodał.
— A jeszcze daleko do końca! — wtrącił przybysz.
— Co ja pocznę? Skąd ja wezmę?... Co ja pocznę? Skąd ja wezmę?... — powtarzał Hoff i począł chodzić po stancji. — Grosza niema... znikąd zarobku!...
— To córka jeszcze nie ma roboty? — spytał gość, ciągle stojąc na środku.
— Maszyna zepsuta! — odparł Hoff. — Maszyna zepsuła!... — powtórzył kilka razy.
— Doprawdy? To pan jej jeszcze nie naprawił?
— Czego?
— A maszyny.
Hoff stanął i, patrząc błędnemi oczyma w róg izby, bezmyślnie powtarzał:
— Nie naprawiłem... nie naprawiłem!...
— Doprawdy? — zdziwił się gość — taka prosta rzecz!
— Hę?
— Naturalnie! parę razy pilnikiem pociągnąć, amen. Zawsze oszczędziłoby się parę rubli.
Hoff gwałtownie począł czegoś szukać po kieszeniach; nagle uderzył się w czoło, i zwróciwszy się do córki, rzekł zmienionym głosem:
— Oddaj łódkę!
— Ojcuniu! — jęknęła Konstancja.
— Słyszysz? oddaj łódkę!
Gość zlekka dotknął jego ramienia.
— Panie Hoff! słóweczko. Przyszło mi na myśl, że może lepiej oddaćby to ślusarzowi. Tu potrzeba bardzo delikatnego pilnika.
— Mam taki.
— Nie!... Tu potrzeba jeszcze delikatniejszego.
— Zaraz kupię.
— Szkoda pieniędzy...
— Ślusarz weźmie więcej. Daj łódkę.
— Niech się ojciec uspokoi! — błagała córka, powstając z ławy i zbliżając się do starca. — Panie! — zwróciła się do gościa — niech pan ojca uspokoi... Heluniu!...
— Widzisz pani, że go uspakajam — odparł gość, robiąc poza plecami Hoffa gest, oznaczający zwątpienie.
— Oddaj łódkę! — zaryczał Hoff, patrząc na córkę z wyrazem wściekłości.
— Panie Hoff, kochany panie Hoff! — mówił gość, chwytając go za ramiona. — Na co się zdała łódka, jeżeli niema pilnika?
— Pilnik zaraz kupię. Dawaj! — krzyknął, tupiąc nogą.
— Ojcze! — błagała córka, wyciągając do niego ręce — w domu już ostatni rubel... i czy ojciec chce, aby na jutro dla Heluni nawet kawałka chleba nie było?
— To ja chcę?... — zawołał nieszczęśliwy szaleniec — ja?... To ty chcesz, ty ją gubisz... ty... zła matko i zła córko!
— Uspokój się, kochany panie Hoff! — wtrącił gość.
Oczy Konstancji błysnęły.
— Tom ja zła córka i zła matka dlatego, że nie chcę pieniędzy za okno wyrzucać?...
— Uspokój się, kochana pani Gołembiowska! — upominał gość.
Hoff schwycił ją za rękę i, patrząc w oczy, zapytał głosem stłumionym:
— Oddasz, czy nie?
— Nie oddam! — odparła stanowczo.
Stary zgniótł jej palce.
— Nie oddam! — krzyknęła, łkając. — Puść mnie ojciec!
— Nie puszczę, tygrysico! aż mi oddasz łódkę — szeptał stary, uśmiechając się i zbliżając swoją twarz do twarzy córki.
Biedna kobieta cofnęła się, Hoff szedł za nią i ciągłe gniótł jej rękę. W tej chwili zapłakało dziecko.
— Puść mnie ojciec!
— Nie puszczę.
— A więc masz! — rzekła, wydobywając łódkę z kieszeni — pożryj nas wszystkich!...
Stary schwycił za łódkę i dodał:
— Gdzie pieniądze?
Za chwilę i ostatni rubel był już w jego rękach.
Wziąwszy, co chciał, Hoff rzucił się ku drzwiom.
— Panie Fryderyku, a czapka? — zawołał gość.
Czapka wisiała na szafie, Hoff włożył ją na głowę i usiadł na krześle.
— Ha! zła córka! — mruknął, dziko patrząc na kobietę.
Potem zerwał się i szybko wybiegł na ulicę. Konstancja zdawała się nie zważać na to, zajęta utulaniem dziecka.
Po wyjściu szaleńca gość rozruszał się nieco, wyjrzał oknem, podsłuchał pode drzwiami, wreszcie, siadając obok stołu na krześle, rzekł:
— Dziwny temperament. Czasami jest spokojny jak kamień, a dzisiaj tak się uniósł. Nadzwyczajny człowiek!
I począł ogryzać paznogcie.
— O Boże! za co nas tak karzesz? — mówiła biedna kobieta, łkając.
— Nie tak! nie tak! kochana pani Gołembiowska. Trzeba mówić: „O Boże! stań się wola Twoja! Jam aż nadto zasłużyła na utrapienie i ucisk.“ Wszyscyśmy grzeszni, moja pani Gołembiowska.
— Już chyba niema ludzi nieszczęśliwszych od nas.
— Nikt nie jest na świecie bez jakiegoś utrapienia lub kłopotu, choćby był królem lub papieżem.
— Wszystko się już sprzysięgło: bieda, choroba i taki jeszcze niepokój w domu.
— Dobrze to jest, że doświadczamy niekiedy przykrości i ucisków. A zresztą, czyż sami tylko cierpimy?... Ten, naprzykład, poczciwy Jędruś...
— Co? — krzyknęła Konstancja, wpatrując się w gościa.
Łzy jej obeschły.
Gość spokojnie wydobył tabakierkę, obrócił ją parę razy w palcach, stuknął w wieko i dodał:
— Nieszczęśliwy chłopak! Niedość, że chory, głodny i niespokojny, ale jeszcze i ukrywać się musi przed surowością ludzką.
— Więc go wypuścili? — spytała Konstancja, odsuwając od siebie dziecko.
Gość flegmatycznie zażył tabaki.
— Gorzej, kochana pani Gołembiowska, gorzej, bo sam uciekł...
Usta Konstancji pobladły.
— Szukają go dobrzy ludzie, jak ewangeliczna niewiasta zgubionego denara, a on tymczasem nieboraczek nocuje nad Wisłą, dniuje w gliniankach, a co jada, tego już nie wiem, bo u nas w kochanej Warszawie niema nawet szarańczy i miodu leśnego.
Konstancja oparła się plecami o okno, ręce jej opadły, głowa pochyliła się na ramię.
— Był biedaczysko wczoraj w nocy u mnie, trochę mnie nawet coprawda przestraszył, i oddał ten liścik do kochanej pani.
To powiedziawszy, gość wydobył z bocznej kieszeni list brudny i pomięty, i położył go na stole. Konstancja nie spojrzała nawet.
— Pusty chłopak! W największem utrapieniu trzymają się go figle. Patrz pani, jak list zaadresował:
„Wielmożna Konstancja z domu Hoff, z pierwszego męża Gołembiowska, obywatelka i dziedziczka.
„Najdroższa żona moja...“
— Ach! Boże!... — Czy pani niedobrze, kochana pani Gołembiowska? — dodał.
— Niech pan przeczyta! — odpowiedziała cicho.
— Są to wprawdzie sekreta familijne, no! aleć któż może o nich wiedzieć, jeżeli nie doświadczony przyjaciel?
To powiedziawszy, otworzył list i czytał:
„Sercu Mojemu i Duszy Mojej Najdroższa żono Kosztancyjo!!!
„Renka Boska dobywszy mnie z tych tarapatóf, muszę do Ameryki robić zmyki, bo jak mnie drugi raz wsadzom w dziurkę, to już będzie forbai!!! Z takiej przyczyny potrzebóje pieniędzy, choćby z dziesieć rubli, jeżeli nie chcesz, ażebym na suchej gałęzi przed twojem oknem, na twoich się własnych troczkach nie powiessił!!!
„Rub co chcesz, czy tam mytlai głowę staremu, czy co sprzedaj, choćby ukradnij, belem tego co i owszem miał w te pendy, bo mnie już Holera bieże, taka mi jest bida!!!
„Całuję cie w pysio miljon razy i groszy 15!!! Helka niech się dobrze sprawuje, żeby Boże bruń Ojcu swojemu wstydu nie zrobiła!!!
„Kochający was Jędruś, ojciec i mąż, co mu w pułapce było ciasno!!!
„Jak mi nie dasz zara, to przyjde do tego starego bonifrata i powiem mu tak: abo daj, abo ci z garła wyciągnę, bo pszecie ja twuj zienć i mąż twoi curki, więc i tam dali!!!“
Skończywszy czytanie, pan Wawrzyniec mruknął:
— Chłopak zdatny, ani słowa! Wypisać się umie, no, ale i cóż z tego?...
I podniósł swoje szafirowe okulary na twarz siedzącej bez ruchu Konstancji, lecz nie mogąc się doczekać odpowiedzi, dodał:
— Można zrobić i tak: nie dawać nic, czekać, aż sam przyjdzie, a tymczasem zawiadomić policją...
Kobieta drgnęła.
— Handel! handel! handel! — odezwał się nosowy głos nu ulicy. — Sprzedaję, kupuję, wymieniam!...
— Trzeba zawołać handlarza — rzekła, powstając z ławy.
Pan Wawrzyniec zerwał się.
— Naco? Ja przecież znam jednego szlachetnego człowieka, który pani na kwitek pożyczy.
Przed oknem na ulicy przesunął się Żydek. Konstancja zapukała na niego.
— Pani Gołembiowska, cóż znowu? — reflektował ją gość.
Żyd wszedł i badawczo obejrzał izbę.
— Ny, co będzie?
— Jaka popędliwa kobieta! — mruknął pan Wawrzyniec, przechadzając się i gryząc paznogcie.
Konstancja opuściła ręce i milczała.
— Moze stare garderobe? — spytał Żydek.
— Naco się to zdało? — mówił do siebie gość.
— Stare obuwie, stare bielizna, stare butelki?
— Jak tylko człowiek czego nieumiarkowanie pożąda, zaraz w sobie niespokojnym się staje.
— Moze meble? moze pościel?
— Materace — odpowiedziała Konstancja.
Pan Wawrzyniec skończył swój monolog i przysiadł się do dziecka.
— Jakie materace? gdzie ony są? — pytał Żydek.
Konstancja weszła za parawan i powoli wydobyła trzy poduszki.
— Ile za to?
— Piętnaście rubli.
— Warto — odparł handlarz, oglądając — ale nie dla mnie.
— A ile dacie?
— Sześć.
— Nie sprzedam.
— W handlu niema gniewu... Ostatnie słowo?
— Piętnaście.
— Nie mogę, żebym tak zdrów był!...
— Dwanaście.
— Dam sześć i pół... na moje sumienie!
— Wstydź się, panie starozakonny — wtrącił gość — żeby się też tak targować z biednymi ludźmi!
— A ja to nie biedny? Mam żonę i sześcioro dzieci i zostawiłem im pół rubla na cały dzień. Nawet cebuli za te pieniądze nie wystarczy. Dam sześć i pół, auf meine munes!
— Jedynaście — rzekła Konstancja.
— Nie targuj się, człowieku! — upominał gość. — Ta biedna kobieta dziś już ostatniego rubla wydała!...
— Ny! ny! — odparł Żyd z uśmiechem. — Pan dobrodziej w handlu to taki litościwy, że ja na pańskie słowo tobym za trzy ruble kupił te materace. Ja pani co powiem, moja pani! My wszystkie żyć potrzebujemy, ja dam pani sześć rubli i pół i... dwadzieścia groszy. Gut?...
Konstancja milczała.
— Pani dobrodziejko! siedem rubli, ani grosz więcej... Samemi nowemi pieniądzami. Eins, zwei, drei!
— Nie mogę — odparła Konstancja.
Zdawało się, że za otwartem oknem ktoś stoi.
Żyd z różnych kieszeni wydobywał pieniądze, i odliczywszy, położył je na stole.
— Ny, pani dobrodziejko! Siedem rubli panine, a materace moje. Gut?
— Dziesięć — szepnęła kobieta.
— Dziesięć? ja sam nie wiem, czy siedem rubli wezmę; ja stracić mogę, żebym tak zdechł. Pani widzi, jakie to pieniądze? Ny, moje materace, co?...
— Twoje, parchu! twoje!... — odezwał się chrapliwy głos.
Jednocześnie w otwartem oknie stanął jakiś obdartus, pochylił się naprzód, zrzucił na ziemię siedzącą na ławie Helenkę i schwycił pieniądze.
— Giewałt!... co to jest? — zawołał Żyd przerażony, cofając się ku drzwiom.
— Jędruś! — krzyknęła kobieta, rzucając się ku dziecku. — O Boże! moja Helunia!...
Dziecko zanosiło się od płaczu.
— Któż znowu tak robi! — rzekł pan Wawrzyniec, zwracając się do obdartusa, który włożył ręce w kieszenie i śmiał się na całe gardło.
— Moje pieniądze! moje siedem rubli! — wrzeszczał Żydek. — Ja do policji pójdę...
— A nie masz, psiawiaro, materaców, co? — spytał obdartus z za okna.
Konstancja położyła dziecko za parawanem na łóżku i łkała. Za chwilę płacz jej przeszedł w gwałtowny kaszel.
— Fe! — oburzał się pan Wawrzyniec. — Któż słyszał być tak popędliwym! Dziecko rozbiło się, a ta biedna kobieta ma znowu krwotok. O Boże!
— Krwotok?... tam do djabła! Może pójść do Abrahama na ciepłe piwo... prawda, handele? — mówił obdartus, obojętnie przypatrując się swym ofiarom.
— Co ja mam robić? — pytał Żydek pana Wawrzyńca.
— Brać materace i umykać, bo tu są chorzy — odpowiedział zapytany.
Łkanie Konstancji rozdzierało serce.
Żyd szybko upakował poduszki i umknął. W sieni minął powracającego Hoffa, który wszedłszy do izby, jak skamieniały stanął naprzeciw okna.
— Gut morgen! stary trupie! — krzyknął obdartus.
Hoff podszedł do stołu, oparł się na nim rękami i patrzył w twarz mówiącego.
— Cóżeś tak gały wytrzeszczył, bonifratrze? Ludzi nie widziałeś, czy co?...
— Ten kajdaniarz wolny?... — mruknął starzec, jakby do siebie.
— Uspokój się, kochany panie Hoff! — prosił Wawrzyniec.
— Wolny! wolny! i przyszedł dowiedzieć się, kiedy kopyta wyciągniesz, stara purchawko!...
— Uspokój się, kochany panie Gołembiowski! — wtrącił gość.
— Aaa!... — jęknęła Konstancja.
Hoff poskoczył za parawan.
— Krew?... Co tobie jest, córko moja... dzieci moje?..
— Co ci to... Brygito?... Co ci oczko podbito?... Podbiła mi matusia za zbytnika Jędrusia!... — śpiewał za oknem łotr.
— O Boże sprawiedliwy! — zawołał Hoff, siadając na ławie i obejmując głowę rękami. — Dzieci moje konają, a ja i grosza nie mam!...
— Znam pewnego szlachetnego człowieka, który na kwitek pożyczy — szepnął pan Wawrzyniec.
— No, bywaj zdrów, stary maśluchu! Ale, ale! muszę ci jeszcze na odjezdnem zabić muchę na łysinie!
To powiedziawszy, łotr uderzył ręką w głowę starca i za chwilę znikł między parkanami.

W pół godziny potem opuścił ruderę i pan Wawrzyniec, unosząc z sobą kwit na piętnaście rubli, za który dał Hoffowi pięć.


ROZDZIAŁ IV

W KTÓRYM PAŁAC OKAZUJE DUŻO SYMPATJI DLA RUDERY

Szanowny Klemens Piołunowicz wtorkowy dzień każdego tygodnia rozpoczynał i kończył uroczyście. Obudziwszy się około 6-tej z rana, dziękował naprzód Bogu za to, że mu dał wnuczkę — Wandzię, i że we wtorek, przed kilkunastu laty, pozwolił mu wygrać siedemdziesiąt pięć tysięcy rubli na loterji. Następnie szedł do swej ukochanej dziewczynki i winszował jej zarówno tego, że się urodziła we wtorek, jak i tego, że bez względu na datę została jego wnuczką. Następnie rozkazywał Jankowi wlewać do prysznica aż dwie konewki wody, którą do ostatniej kropli zużytkowywał. Potem kładł na siebie czystą koszulę, zapalał największą fajkę i bawił się nią aż do wieczora. Wreszcie idąc spać, dziękował powtórnie Bogu i za wnuczkę i za główną wygranę, błagając Go przytem, aby (jeżeli już tak musi być koniecznie) powołał duszę jego w ten a nie inny dzień na sąd szczegółowy, a następnie umieścił ją wraz z fajkami i prysznicem w tym kącie nieba, który kiedyś, po najdłuższem i najszczęśliwszem życiu, zajmie jego Wandziulka serdeczna, najlepsze dziecko na ziemi.
Koronę wtorków stanowiły naukowo-społeczne sesje z gorącą kolacją. Kolacją stawiał gospodarz, posiedzenie zaś organizował niejaki pan Damazy, najznakomitszy mówca w cyrkule IX-tym.
Ani w naukowych, ani w społecznych dyskusjach żwawy starzec zbyt wydatnej nie odegrywał roli, zasłaniając się skłonnością do apopleksji. Rozpraw jednak słuchał uważnie, podnosząc od czasu do czasu brwi wgórę i pilnie bacząc, czy uczynił to w miejscu właściwem. Zresztą dawał dobrą herbatę, dobre wino, dobrą polędwicę i cieszył się nadzieją, że wcześniej lub później obradujący pozwolą mu użyć choć cząstki krociowej fortuny na urzeczywistnienie planów, jakie w jego salonie dojrzewały.
Na ten tylko wypadek rumiany starzec od bardzo dawna ułożył sobie mówkę. Miał on (według projektu) stanąć na środku sali, wydobyć z kieszeni pewien klucz i powiedzieć obecnym: „Panowie! tu jest mój klucz, a tam jest moja kasa; połowę tego, co w niej znajdziecie, zostawcie dla Wandzi, resztę weźcie i... basta!“
Czyby tak zrobił? niewiadomo; pewnym był jednak, że zrobi. Duszę ludzką od stóp do głów zapełniają tego rodzaju pewności.
Dzisiejszy wtorek do godziny dziewiątej wieczorem nie różnił się od poprzednich. Na schodach, jak zwykle, paliła się lampa, a w kuchni, jak zwykle, obok zapachu konfitur i przypalonego masła, rozlegało się parkotanie rzeczy smażonych, syczenie samowara i górująca nad niemi kłótnia kucharki z chłopcem, kucharki z pokojówką, chłopca z pokojówką, a wreszcie wszystkich razem.
Salon był pełen mężczyzn, z których jedni siedzieli na kanapie pod ścianą, inni na kanapie w rogu pokoju, inni na szezlongu, a jeszcze inni na fotelach i krzesłach, rozmawiając między sobą półgłosem. Widno tu było jak w dzień, co niektórzy przypisywali dwom lampom i ośmiu stearynowym świecom, pan Klemens swej wnuczce, rozdającej gościom herbatę, a pan sędzia — obecności pana Damazego.
Gospodarz obchodził wszystkie grupy, tu pytając o zdrowie, tam o politykę, owdzie o widoki pogody na jutro. Rzucał też okiem na swoją fajczarnią, całował w przelocie zaczerwienioną jak wiśnia wnuczkę i zaglądał od czasu do czasu do przyrządów gimnastycznych w drugim pokoju, z miną człowieka, którego tylko ważność chwili powstrzymuje od wywrócenia dwóch koziołków wtył i dwóch naprzód.
Obecni tymczasem szemrali, jak pszczoły w ulu, akompanjując sobie brzękiem filiżanek i otaczając się kłębami dymu.
Nagle skrzypnęły drzwi wchodowe, szezlong umilkł, a na środku sali ukazał się rejent w towarzystwie wysokiego, przystojnego blondyna. Szmer w sali stopniowo ucichł, gospodarz wyszedł na spotkanie nowych gości, a rejent rzekł:
— Pan Gustaw Wolski, malarz! Onegdaj przyjechał z zagranicy, a pierwszą znajomość robi z panem dobrodziejem. Spodziewam się, że dobrze trafił.
— Stokrotnie obowiązany! — odparł gospodarz. — Wandziuniu! pan Wolski, malarz... Panie Wolski, moja wnuczka, Wanda Piołunowiczówna. Podaj, serce, panom herbatę...
Zrobił się zgiełk, przesuwanie krzeseł i tupanie nogami, zwykle towarzyszące powitaniom. Przybył nowy transport herbaty, i rzeczy wróciły do poprzedniego stanu.
— Zdaje mi się, że już jesteśmy w komplecie — szepnął ktoś.
Pan Damazy odchrząknął, a pan sędzia utarł nos w sposób bardzo znaczący.
— Moglibyśmy zatem przystąpić do dalszego ciągu — dorzucił ktoś drugi.
Gospodarz chciał w tej chwili odpowiedzieć, że dalszy ciąg jeszcze się nie upiekł; szczęściem, zamilkł wporę.
— Ośmielę się zaoponować — rzekł na to pan Piotr — z tego mianowicie względu, że przybył nam nowy członek.
Spojrzenia obecnych zwróciły się ku Wolskiemu, który wyglądał jak człowiek, oczekujący zstąpienia jasności niebieskiej na głowę.
— Damazy, pan Damazy! — szemrano.
Gospodarz uśmiechnął się do wszystkich, sądząc, że tym sposobem bez trudu stanie na wysokości sytuacji; pan Damazy zaś lekko przeciągnął się na fotelu, co miało oznaczać wprawnego mówcę, i rzekł:
— Jestem zdania, że szanowny przybyły najlepiej, najwszechstronniej i najdokładniej obezna się z naturą naszych zebrań, przysłuchawszy się biegowi rozpraw. Z tego to powodu proponuję, abyśmy posiedzenie uznali za otwarte i szanownego gospodarza naszego uprosili, aby na dzień dzisiejszy raczył zająć prezydjalne krzesło.
Gdy umilkł,

....... wszystkim się zdawało,
Że to Wojski grał jeszcze, a to echo grało.

— Ośmielam się zaoponować... — zaczął pan Piotr.
— Prosimy, prosimy!... pana Piołunowicza na prezesa! — odezwały się głosy.
— A zatem — pochwycił pan Damazy — prosimy szanownego gospodarza, aby zajął prezydjalne krzesło.
Szanowny gospodarz bliskim był apopleksji; oprzytomniawszy jednak, rzekł nieśmiało:
— A czy nie mógłbym... chodząc?...
— Dlaczegóżby nie? — odezwał się rejent — szanujemy pańskie przyzwyczajenia.
— Ośmielam się zwrócić uwagę, że nie widzę dzwonka — dorzucił pan Piotr.
— Dzwonek!... gdzie dzwonek? — zawołał gospodarz. — Wandziuniu! Wandeczko!... gdzie dzwonek, serce?
Dziewczynka stanęła w ogniach.
— Cóżto? zepsuty? zgubiony?... mów zaraz!
— Proszę dziadzi... dałam go tej chorej pani na górę... co to obiady...
— Kara boska! — irytował się dziadek.
— Można tymczasem uderzać łyżeczką w filiżankę! — zaproponował rejent i zażegnał burzę.
Posiedzenie zostało otwarte.
— Czyby szanowny prezes nie zechciał panu Wolskiemu przedstawić w kilku wyrazach ostatecznych wyników naszych obrad? — spytał Damazy.
— Hum!... o ile pamiętam, mówiliśmy coś o potrzebie gimnastyki?...
— Ośmielam się zrobić uwagę, że na ostatniem posiedzeniu mówiliśmy o budowie tanich mieszkań dla ubogich — przerwał pan Piotr.
Piołunowicz zsiniał.
— I o ubezpieczeniach na życie — dodał pan Damazy.
— O potrzebie otworzenia stacji doświadczalnej — dorzucił ktoś zboku.
— O sposobach podniesienia rzemiosł — dodał ktoś inny.
— Na honor, panie! — szepnął rozpromieniony Wolski do rejenta — nigdy nie myślałem, że nasze kółka towarzyskie zajmują się podobnemi kwestjami.
— I ich urzeczywistnieniem, panie! — szepnął Damazy.
Wolski i Damazy spojrzeli sobie w oczy i, jednem ożywieni natchnieniem, wyciągnęli do siebie ręce. Zrozumieli się.
— Przypominam panom, że na dzisiejszej sesji miałem odczytać swój memorjał o pauperyzmie — odezwał się w tej chwili pan Zenon, człowiek, posiadający niewątpliwie najgłębszą wiedzę i najwyższe czoło w Europie.
— Racja! — rzekł Damazy. — Słuchamy.
Wolski patrzył po zgromadzonych z uczuciem niewymownego zachwytu. Z niebieskich oczu malarza tryskało uczucie, które niewątpliwie streściłby w tych słowach: „Znam was od kilku minut, lecz niech mnie djabli porwą, jeżeli za każdego z was nie dałbym się porąbać na sztuki!“
Tymczasem pan Zenon rozwinął papier i czytał:
„Memorjał o pauperyzmie.
„Nie dotykając już kwestji, czy pierwsi nasi rodzice istotnie w początkach rajskie pędzili życie...“
— Proszę o głos!...
— Pan Piotr ma głos! — rzekł Damazy, czując się widocznie powołanym do zastępowania prezesa.
— Ośmielam się zauważyć, że, ze względu na niski stan oświaty u nas, kwestje dogmatyczne należałoby traktować ostrożnie. Słuchamy.
Pan Zenon ciągnął dalej:
— „Zwrócić przecież musimy uwagę na to, że w całem, że tak powiem, pasmie dziejów widnieje czarna nić niedoli i ubóstwa. W Sparcie niewolnik dostawał dwa razy mniej pokarmu, niż człowiek wolny; za Ludwika XIV dziesiąta część ludu żyła z jałmużny, a w Kantonie po dziś dzień tysiące ludzi mieszka na statkach wodnych, karmi się wężami i szczurami, i... niedość na tem, topi nowonarodzone dzieci!“
— Panie prezesie dobrodzieju! — szepnął sędzia.
— Słucham kochanego sędziego — odparł Piołunowicz.
— Chciałem spytać szanownego prezesa, ile też może kosztować jego zbiór fajek?
— Około pięćdziesięciu rubli...
„Tamże mnóstwo robotników żebrze na ulicach o robotę.
„W Indjach znowu Wschodnich ubodzy jedzą padlinę i robaki, a w Bengalu pod koniec XVIII-go wieku trzecia część ludności umarła z głodu...“
Tu nastąpił mniej więcej ze trzy kwadranse trwający opis wszelkiego rodzaju nieszczęść, gnębiących rodzaj ludzki. Obecni siedzieli jak na szpilkach, aż wreszcie pan Damazy przerwał:
— Proszę o głos!
— Pan Damazy ma głos!
— Jakkolwiek tak skrzętnie i sumiennie zebrane przez szanownego pana Zenona szczegóły są niewątpliwie pod względem teoretycznym, ekonomicznym, a wreszcie i historycznym, niesłychanie ważne, przypuszczam jednak, że dla zapobieżenia naszej, miejscowej, najbliżej nas obchodzącej nędzy, niewielki przedstawiają interes. Sądziłbym więc, że tę zajmującą i pouczającą część dziejową moglibyśmy na teraz opuścić, a właściwie do następnej sesji odłożyć.
Pan Damazy znowu umilkł i znowu

....... wszystkim się zdawało,
Że to Wojski grał jeszcze, a to echo grało.

— Więc mam przejść odrazu do czasów obecnych? — zapytał pan Zenon, usiłując pokryć wewnętrzny niesmak powierzchowną obojętnością.
— Prosimy! prosimy!
Piołunowicz zbliżył się do Wolskiego i szepnął:
— Pan dobrodziej aktualnie maluje?
— Tak jest — odparł z uśmiechem Wolski.
— A Wandziunię moją odmaluje pan?
— Z największą chęcią!
— A mnie?...
— Naturalnie!
— Ale w postawie siedzącej, przed tym oto stołem, na którym będzie dzwonek. Każę go zaraz przynieść.
Pan Zenon zaczął:
„Według tablic Ottona Hübnera, w roku 1867 z dziesięciu tysięcy mieszkańców w Belgji dwa tysiące pięćset żyło z jałmużny, w Prusach czterysta pięćdziesiąt siedem, w Austrji trzysta trzydzieści trzy, we Francji dwieście osiemdziesiąt...“
Tu znowu nastąpiła długa, nastrzępiona cyframi mówka, której słuchając, obecni mogli nabrać przekonania, że na kuli ziemskiej jest tylko dwie kategorje ludzi: żebrzący i dający jałmużnę.
— Sądzę, że i to możnaby do następnej sesji odłożyć — przerwał pan Damazy.
— Dlaczego, proszę pana? — spytał mocno dotknięty pan Zenon.
— Dlatego, że, według mojej opinji (której jednak nie śmiałbym narzucać szanownemu zebraniu), cyfry te, aczkolwiek w wysokim stopniu interesujące, nie mają przecież bezpośredniego związku z przedmiotem, który nas obchodzi.
— Za pozwoleniem! — odparł pan Zenon — ja z tych cyfr mogę wyprowadzić wnioski o stanie nędzy u nas.
— Słuchamy.
— Rzecz prosta. Jeżeli w Belgji, naprzykład, na każde dziesięć tysięcy osób dwa tysiące pięćset żyje z jałmużny, to u nas, w kraju bezporównania mniej ucywilizowanym i zamożnym, musi być przynajmniej z pięć tysięcy żebraków na dziesięć tysięcy ludności.
Rejent podskoczył na krześle.
— A to skąd?
— Stąd, proszę pana rejenta, że w kraju mniej ucywilizowanym i zamożnym...
— Dobrze, dobrze! Pozwól pan jednak zapytać się, które z dwóch państw stoi wyżej pod względem cywilizacji: Austrja, czy Belgja?
— Naturalnie, że Belgja.
— A iluż jest żebraków w Austrji na dziesięć tysięcy ludzi?
— Trzystu trzydziestu...
— A więc prawie osiem razy mniej... Rozumowanie pańskie zatem nie wytrzymuje najlżejszej krytyki!...
Pan Zenon stracił resztkę zimnej krwi.
— No, jeżeli tak — zawołał — to będę musiał umyć ręce od spraw, ogół obchodzących!
Zrobił się zgiełk w sali. Gospodarz zaklinał pana Zenona, aby nie wychodził przed kolacją. Pan Damazy wielkim głosem dowodził, że memorjał o pauperyzmie był najznakomitszą pracą literacką w XIX stuleciu, a pan Piotr oponował i panu Zenonowi, i rejentowi, i Damazemu nawet. Wreszcie z ogólnego zamętu wypłynęło postanowienie, na mocy którego rejent, przy odgłosie łyżeczki i filiżanki, przywołany został do porządku, pana Zenona zaś uproszono, aby czytanie swego zewszechmiar znakomitego memorjału odłożył do sesji następnej.
Teraz wyszedł na środek prezes a zarazem gospodarz, i ocierając kroplisty pot z czoła, rzekł:
— Ale, ale... chciałem też panom ciekawą zakomunikować wiadomość.
— Poważę się spytać, czy ma ona związek z celami naszych zebrań? — przerwał pan Piotr i spojrzał po obecnych, jak człowiek, który w danym razie potrafi miecz opozycji skierować nawet przeciw najwyżej położonym osobom.
— Chcę powiedzieć o jednym bardzo ciekawym wynalazku.
— Słuchamy! Prosimy!...
— Będzie tydzień pojutrze — ciągnął staruszek — siedzę ja sobie, panie, w moim pokoju w oknie, z tą oto fajką...
Oczy obecnych skierowały się ku fajczarni.
— Patrzę sobie po ogrodach i palę, wtem paf!... fajka mi spadła, i zgadnijcie też, na co?
— Na podłogę!... na bruk!... na ogród!... — zgadywali obecni.
— Nie! spadła ona na czapkę jakiegoś staruszka i ani zgasła, ani się nawet stłukła!...
Pan Piotr, zwyczajem wszelkiej opozycji, chciał przerwać, lecz powściągnęli go inni.
— Ha, myślę sobie, niema co mówić, człowiek opatrznościowy! Proszę go tedy do siebie; gadu... gadu, on chce iść. „Dokąd?“ pytam. „Idę po kółko“. „Po jakie kółko?“ „A do mojej maszyny?“ „Do jakiej maszyny?“ „A do takiej, co zastąpi lokomotywy, wiatraki, no... wszystko! Będzie parę szrub, parę kółek, a im mocniej nakręcić ją, tem więcej zrobi...“
Teraz zebranie rozpadło się na dwie grupy: jedni słuchali z uwagą, drudzy z niedowierzaniem.
— „Kto pan jesteś? jak się nazywasz?...“ „Jestem Fryderyk Hoff,“ mówi, „mam plac i domek z drugiej strony ulicy i już dwadzieścia lat nad moją maszyną pracuję. Ludzie nazywają mnie warjatem...“
— To jest ważne! — przerwał pan Damazy.
— Wszystkich wielkich ludzi nazywali warjatami — dorzucił rejent i spojrzał na pana Zenona.
— Ośmielam się ostrzec, że może to być tylko zręczna mistyfikacja — dodał pan Piotr.
— Ach, zaraz mistyfikacja! — przerwał gospodarz. — Człowiek ten wcale nie wyglądał na oszusta. Wandziu! Wandziuniu!
— Słucham dziadzi.
— Powiedz, dziecko, jak ci się wydał Hoff?
— Mnie się zdaje, że... że on jest bardzo ubogi — odparła dziewczynka, oblewając się ponsem.
— Głos aniołka decyduje! — rzekł pan Damazy. — Zresztą oszust nie traciłby całego życia nad jedną maszyną!
— A czy pan dobrodziej widziałeś machinę? — spytał rejent. — Obawiam się, aby to nie było bardzo zwykłe perpetuum mobile.
— Jeszczem nie widział — odparł Piołunowicz — ale zobaczę, bo mnie zaprosił do siebie. Ma ją podobno ostatecznie wykończyć w tych dniach i chce nas wtedy dopiero... powiadam: dopiero wtedy — prosić o protekcją.
Z dalszych części mieszkania doleciał chrzęst porcelany i srebra.
— Szanowny prezesie, proszę o głos!
— Pan Damazy dobrodziej ma głos.
— Sądzę, że będziemy mogli zreasumować rozprawy dzisiejszego posiedzenia?
— Prosimy! Słuchamy! — odpowiedzieli goście, ruszając z miejsc zapewne dlatego, aby lepiej słyszeć.
— Otóż, panowie, przedewszystkiem uprosiliśmy i zobowiązaliśmy szanownego pana Zenona, aby nam na przyszłej sesji odczytał swój godny uwagi memorjał o pauperyzmie. Następnie obeznaliśmy się, powierzchownie wprawdzie i niedostatecznie, z nowym wynalazkiem niejakiego pana Hoffa. Co do tego ostatniego punktu naszej dyskusji, poważyłbym się zrobić dwa przedstawienia: pierwsze jest to, aby dokładnie i wszechstronnie zbadać sam wynalazek, celem przekonania się i upewnienia, czy takowy zasługuje na poparcie. Drugie jest to, aby, po poprzedniem zbadaniu wynalazku, przekonać się o majątkowym stanie wynalazcy, dla ofiarowania takowemu, jeżeli naturalnie okaże się godnym i potrzebnym, pieniężnego wsparcia w formie darowizny lub pożyczki.
— A czy nie możnaby zacząć od tego? — spytał nieśmiało gospodarz.
— Panie prezesie, dopuszczasz się pan wykroczenia przeciwko karności. Uchwały obowiązują wszystkich, a z drugiej znowu strony trudno przypuścić, aby człowiek, posiadający dom i plac, znajdował się w wyjątkowo przykrem położeniu.
— Powoli i systematycznie — dodał rejent.
— Pierwej skończmy z wynalazcą, później przejdziemy do człowieka — uzupełnił pan Zenon.
— Dziadziu... kolacja! — rzekła Wandzia.
Goście ruszyli ku drzwiom.
— Za pozwoleniem! — przerwał rejent — a któż pójdzie do owego pana Hoffa zbadać wynalazek?
— Trzebaby wysłać specjalistę — odparł ktoś.
— Pan Piołunowicz mieszka najbliżej — dorzucił sędzia.
— I już go zna.
— A zatem — rzekł Damazy — prosimy szanownego prezesa o zbadanie kwestji na gruncie.
Goście weszli do sali jadalnej i obsiedli ogromny stół dokoła. Pan Damazy coś sobie przypomniał, i zwróciwszy się do pewnej bardzo ponurej osoby, rzekł:
— Pan Antoni dziś głosu zupełnie nie zabierał?
— Nie chcę psuć ogólnej harmonji — odparł spytany, podnosząc do ust ogromny kawał mięsa.
— Poglądy pańskie niejednokrotnie przyczyniały się do ożywienia dyskusji.
— O tyle, o ile!... Mam zwyczaj podejrzywać wszystkich wynalazców o bzika, i nie wierzę, aby ktokolwiek mógł usunąć nędzę ze świata.
— Ale ulżyć, panie, ulżyć...
— Chyba dlatego, aby próżniakom i łotrom uprzyjemnić pobyt na ziemi...
Nie dokończył, był bowiem mocno zajęty polędwicą.
— Proponuję — odezwał się pan Zenon — aby szanownemu prezesowi w czasie wizyty u owego mechanika towarzyszył pan Antoni. Szanowny prezes ma nazbyt dobre serce!
Poprawkę tę przyjęto jednomyślnie.
— Dziadziu! — rzekła w tej chwili Wandzia — dziadziu! proszę do mnie...
— A czego, serce?
— Proszę na minutkę.
— Kiedy nie mogę wyjść; mów głośno.
— Czy mogę wziąć rubla z biurka?
— Na cóż to znowu?
— I, nic...
— Gadaj zaraz, mała, co się stało?
— Ta pani z góry nie ma na...
— Aha! weź! weź!...
— Panno Wando — odezwał się Damazy — czyliż nam nie wolno wiedzieć o sekrecie?
Dziewczynka nachyliła mu się do ucha i szepnęła:
— Widzi pan, to jest tak, że tamta pani nie ma na lekarstwo...
— Biedactwo!... A pani jej chcesz dać?
— Ośmielam się zaproponować, aby sprawa biednej kobiety, protegowanej przez pannę Wandę, na najbliższej sesji została przedstawioną — przerwał pan Piotr.
— Tego rodzaju kwestje najlepiej chyba rozstrzygać na miejscu — rzekł milczący dotąd Gustaw i sięgnął do portmonetki.
— I ja tak myślę! — poparł go Damazy. — Panno Wando, racz wziąć tacę do rączki i kwestuj.
Dziewczynka zrobiła tak; pan Damazy na początek położył trzy ruble, i niedługo taca napełniła się papierami bankowemi.
Mała kwestarka zkolei zbliżyła się i do Gustawa.
— To ode mnie — rzekł, kładąc srebrną monetę — a to składam w imieniu mego wuja — dodał stłumionym głosem i położył dziesięć rubli.
Obecni spojrzeli po sobie.
— Musisz pan, panie Wolski, bardzo kochać swego wuja? — szepnął Piołunowicz.
— Kocham go, jak matkę! — odparł Wolski.
Wandzia, zobaczywszy taką masę pieniędzy, złożoną dla jej biednej, opuściła rumiane usteczka, poczęła mrugać oczkami zrazu powoli, a potem coraz prędzej, wreszcie rozpłakała się i uciekła.
Obecni powstali.
— Zdrowie gospodarza i jego wnuczki! — zawołał ktoś.
— Niech żyją! — odpowiedziano chórem.
— Panowie! dziękuję wam najserdeczniej — odparł spotniały starzec — a zarazem piję zdrowie naszego nowego przyjaciela, pana Gustawa, i jego wuja, który musi być szlachetnym człowiekiem.
— Drzewo poznacie po owocach — wtrącił pan Damazy — a wuja po siostrzeńcu. Niech żyją!...
Wolski ukłonił się, głęboko wzruszony. Chciał coś przemówić, ale umilkł nagle, jakgdyby wpadł w zadumę. Znajdował się on naprzeciw otwartego okna i patrzył w pomrokę, zalewającą pustkowie. Była już druga po północy, i tylko w dwóch odległych okienkach błyszczało jeszcze światło. Zdawało się Wolskiemu, że w jednem widzi cień szyjącej kobiety, a w drugiem cień pochylonego nad jakimś warsztatem mężczyzny.
Na ten widok przeszyło go dziwnie przykre uczucie. Z jakiej racji? — nie wiedział, podobnie jak nie domyślał się nawet, że jeden z dwóch niewyraźnych cieni należał do Hoffa, drugi do jego córki.
Toast, wzniesiony na cześć pana Damazego, otrzeźwił Gustawa.



ROZDZIAŁ V

Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE DLA ULŻENIA NĘDZY NIE WYSTARCZA
ANI DOBRE SERCE, ANI CHORA WĄTROBA.

Nie jesteśmy pewni, którą już zkolei chustkę przymierzał szanowny Piołunowicz, gdy do mieszkania jego wszedł wiecznie ponury pan Antoni.
— Witam, witam! o zdrowie pytam. Cóż tam w mieście dobrego? — zawołał gospodarz.
— O ile wiem, było pięć wypadków cholery — mruknął gość, siadając na fotelu i wydobywając z kamizelki piórko od zębów.
Pan Klemens o mało nie wypuścił chustki na ziemię.
— Pięć... cholery?
— Nie ręczyłbym za dziesięć — dorzucił gość.
— Przecież do tej pory nie słyszeliśmy o niej.
— To zależy!... Ja jestem przekonany, że cholera ciągle grasuje między ludnością, tylko nie wszyscy zwracają na nią uwagę.
— Wandziu! Wandziuniu! — zawołał pan Klemens.
— Słucham dziadunia! — odparła dziewczynka z drugiego pokoju.
— Każ kucharce natychmiast powyrzucać wszystkie ogórki z domu. Mizerji dziś nie będzie!...
Gość tymczasem najspokojniej dłubał piórkiem w zębach.
— Spiekota na dworze! — mruknął pan Klemens, widocznie chcąc odegnać złe myśli.
— Ochłodzi się — odparł Antoni.
— Więc będzie deszcz?
— Będzie grad z piorunami, a może i trąba...
— Trąba?... — jęknął Piołunowicz, patrząc z niepokojem w oczy panu Antoniemu.
— Zauważyłem na zachodzie bardzo podejrzany obłok! — odparł pan Antoni, obojętnie spoglądając na sufit.
— Wandziu! — zawołał starzec.
— Słucham dziadunia.
— Już nie pojedziemy do Botanicznego ogrodu, bo będzie burza!...
— Dobrze, proszę dziadzi — odparła spokojnie dziewczynka.
— A możeby odłożyć na inny dzień naszą wizytę u tego biednego Hoffa? — spytał nieśmiało Piołunowicz, patrząc z pod oka na niebo, które nigdy tak czystem nie było, jak w tej chwili.
— Sesja postanowiła dziś, więc pójść musimy — odparł Antoni, nie wyjmując piórka z zębów.
— Ależ trąba?...
— Punktualność przedewszystkiem.
— Więc poradź mi przynajmniej, szanowny panie Antoni, którą z tych chustek wypada włożyć, bo dalibóg!...
— Żadnej.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś pan zanadto skłonny do apopleksji.
Usłyszawszy to, Piołunowicz wykonał taki ruch ręką, jakby się chciał przeżegnać. Potem szybko pochował chustki do komody, zląkłszy się samego ich widoku, a wreszcie wciągnął płócienny kitel na grzbiet, kapelusz panama na głowę i rzekł:
— Idźmy!
Pan Antoni flegmatycznie włożył piórko do kamizelki i za chwilę obaj znaleźli się na ulicy.
— Gdzież mieszka ten monoman? — spytał ponury towarzysz, który z niesłychaną uwagą badał niebo, jakby szukając tam owej bardzo podejrzanej chmury.
— Niedaleko!... Miniemy tę ulicę, potem pójdziemy na lewo, potem jeszcze na lewo... do tego oto pomarańczowego domku.
— Hum!... Szczególny biedak, który dom posiada. Znam lichwiarzy, mających własne domy, a mimo to żebrzących.
— Na miłość boską, panie Antoni, co mówisz?...
— Mówię, że jest wielu łotrów na świecie, zresztą nic więcej.
Piołunowicz począł sapać; ciążyło mu widać towarzystwo idealnego pesymisty. Mimo przyrodzonej gadatliwości, szedł jakiś czas, milcząc, z obawy usłyszenia czegoś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, niż dotychczas. Że jednak słońce piekło, a pan Antoni wędrował środkiem ulicy, stary więc odezwał się:
— Nie wolelibyśmy to wejść w cień... pod parkany?
— Nie głupim! — mruknął pesymista. — Niezbyt dawno jeden taki parkan wywrócił się i zabił...
— Kogo zabił?...
— Dwoje cieląt, które pędzono do jatki.
Od tej chwili pan Klemens przysiągł już milczeć i trzymać się jak najdalej od parkanów.
W taki to sposób dwaj delegowani naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa szli pocieszać strapionych. A słońce tymczasem piekło, ach, jak piekło!... Promienie jego, niby rozpalone szpilki, przebijały płócienny kitel, płócienne spodnie i panamski kapelusz szanownego pana Piołunowicza, dosięgając w ten sposób najgłębszych tajników jego serca i mieszając się tam z obawą cholery, trąby powietrznej, ze wstrętem do mizerji, lichwiarzy, chustek na szyję i tysiącami innych, nad wszelki wyraz niemiłych uczuć.
— To chyba tu! — przerwał nagle pan Antoni, stając przed domkiem Hoffa.
— Co tu? — spytał bezmyślnie Piołunowicz.
— A ten monoman... chciałem powiedzieć: mechanik.
Cierpki ten frazes otrzeźwił nieco pana Klemensa, który po chwilowym namyśle rzekł:
— Wiesz co, kochany panie Antoni, odłóżmy tę wizytę na inny raz. Jestem jakoś w niedyspozycji, a przecież wartoby pomóc...
— Tere... fere... przepraszam za wyrażenie. Pan ciągle zapominasz o uchwale sesji.
— Ale bo...
— Jakie ale i jakie bo?... Sesja postanowiła na ten raz zbadać wynalazek, a następnie zająć się człowiekiem, ponieważ doświadczenie uczy nas, że owi mniemani wynalazcy są najczęściej oszustami, wydrwigroszami et caetera!... Musimy raz przynajmniej nauczyć się punktualności, uszanowania dla uchwał...
Z temi słowy zadziwiający pesymista wszedł do sieni i popchnął drzwi do izby.
Tu, na stole przed oknem, stał wyszczerbiony spodek z solą i misa krajanych ogórków, które Hoff jadł łyżką drewnianą, a Konstancja cynową. Chore dziecię spało za parawanem.
Na widok przybyłych ojciec i córka powstali. Konstancja oblała się ponsem, Hoff nie wiedział, co począć.
Przez chwilę trwało milczenie, które przerwał pan Antoni, mówiąc:
— Przyszliśmy tu obejrzeć machinę, o której wspominałeś pan szanownemu prezesowi.
Wypowiedziawszy to głosem oschłym, wskazał na Piołunowicza.
Zmieszany Hoff ukłonił się tak, jakby chciał czołem o ziemię uderzyć.
— Mizerję jedzą! — szepnął pan Klemens, nie pomyślawszy nawet o tem, że obok złowrogich ogórków leżał bardzo duży chleb razowy.
— Możesz nam pan zatem pokazać swoją machinę? — ciągnął dalej pan Antoni.
— Z największą chęcią... służę... proszę... — odpowiedział Hoff, drepcząc w miejscu i ukazując przybyłym drzwi drugiej izby.
Delegowani weszli tam.
— Bóg ich zsyła! — szepnął starzec.
Głęboko wzruszona córka pocałowała go w rękę i zlekka popchnęła za gośćmi. Potem sama weszła za parawan i pochyliła ucho ku ścianie, aby nie stracić ani jednego wyrazu z rozmowy.
— Poznaje mię pan? — spytał starca Piołunowicz.
— Jakżeby zaś nie? — odparł biedak. — Dnie i noce tylko o wielmożnym panu myślałem.
— Pan prezes życzy sobie machinę obejrzeć — przerwał nieubłagany Antoni bardzo urzędowym tonem.
— Owszem! owszem! oto ona... — mówił Hoff, podnosząc drżącemi rękoma ciężki przyrząd dziwnej formy, złożony z mosiężnych kółek i żelaznych drążków.
— Do czego to ma służyć? — badał dalej pesymista.
— Do wszystkiego. Dwadzieścia lat...
— Czy funkcjonuje?...
— Jeszcze nie, bo...
— Jakaż tu zasada? Co ją porusza, a raczej... co ją ma poruszać? — przerwał znowu pan Antoni.
— Zaraz ja wielmożnym panom wytłomaczę, tylko będę musiał...
Z temi słowy starzec począł na swej tokarni szukać jakiegoś narzędzia. Brał do ręki różne dłótka, obcążki i szrubsztaki, lecz widocznie nie nadawały mu się, kładł je bowiem na warsztacie i znowu z gorączkowym pośpiechem szukał innych.
Pan Antoni bębnił palcami w krawędź tokarni, a Piołunowicz nie miał czasu zwracać uwagi na zakłopotanie biednego człowieka, myślał bowiem o mizerji i z niepokojem patrzył na niebo, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł nareszcie ów podejrzany obłok, grożący trąbą i gradem.
W tej chwili na placu pod oknem ukazała się chuda suka. Od pierwszego spojrzenia łatwo było poznać, że ten zwierzęcy nędzarz ma szczenięta i że przybiegł tu znaleźć dla siebie pokarm między śmieciem.
— Może nam pan ustnie objaśni skutki swej machiny — odezwał się pan Antoni do Hoffa z akcentem znudzenia i niecierpliwości w głosie.
— Widzi wielmożny pan, to jest tak... Trzeba przykręcić tę szrubkę, a wtedy ona przyciśnie ten drążek... Ten drążek przyciśnie to kółko, zupełnie jak waga...
— Cóż dalej?
— Dalej?... Dalej machina będzie szła.
— Nie będzie szła — przerwał bardzo stanowczo pan Antoni — bo tu niema pracy mechanicznej.
— Będzie, wielmożny panie... — odparł Hoff.
— Nie widzę iloczynu z przestrzeni przez siłę. To jest nic!
— Koło powietrzne... — wtrącił Hoff.
— Złudzenia!...
— Ta szruba i ten drążek...
— Zabawki! — odparł niemiłosierny pesymista.
Starzec przeciągle spojrzał w oczy oponentowi, potem opuścił głowę i umilkł.
Pan Antoni począł znowu bębnić palcami po krawędzi tokarni, i znowu spojrzał na plac, gdzie od początku rozmowy patrzył Piołunowicz, nie rozumiejąc ani kółek, ani szrub, ani iloczynu z siły przez przestrzeń. Głodna suka leżała teraz pod oknem, przytrzymując łapami i gryząc czarny i twardy chleb, który jej wyrzuciła Konstancja.
— I poco to żyje na świecie? — mruknął pan Antoni, wskazując na sukę. — Głodne to, chude i jeszcze się wściec może...
— Prawda — odparł Piołunowicz, nie wiedząc, o co chodzi, zdawało mu się bowiem, że go w tej chwili żołądek zabolał.
— Prawdziwem dobrodziejstwem byłoby jej w łeb strzelić — dodał pan Antoni.
— To prawda — potwierdził pan Klemens, chwytając się za brzuch.
Nie jesteśmy pewni, czy osłupiały Hoff słyszał tę rozmowę filantropów; Konstancja przecież usłyszała ją i zalała się łzami.
O, nędzo! Jaka ty czujna i podejrzliwa jesteś!
— A zatem — odezwał się znowu pan Antoni do Hoffa — pan nie możesz nam objaśnić swej machiny?...
Starzec smutnie spojrzał na swoich gości i milczał.
— Więc nic?...
Hoff znowu milczał.
— Prezesie, chodźmy!
Piołunowicz ocknął się ze swych dumań o cholerze i trąbie powietrznej i, wyciągając rękę do Hoffa, rzekł:
— Na drugi raz obszerniej pogadamy... Ale, ale! moja fajka ma się zupełnie dobrze. Do widzenia!...
I wyszli.
W drodze dobre serce pana Klemensa poczęło się niepokoić trochę.
— Panie Antoni dobrodzieju, zdaje mi się, że u nich straszna bieda.
— Skąpstwo i niechlujstwo, zwykłe cechy naszych mieszczan — odpowiedział Antoni.
— Możeby się wrócić? — rzekł Piołunowicz, stając.
Antoni ruszył ramionami.
— Pan prezes ładnie szanujesz uchwały!
— Ależ bieda, panie Antoni.
Pesymista obruszył się.
— Może pan sądzisz, że mi żal kilku rubli?
— Gdzież znowu!
— No, więc czekajmy na to, co postanowi zebranie. Z zasady jestem przeciwny jałmużnom, które tylko demoralizują niższe klasy, i z zasady spełniam uchwały większości. Pozatem nie wiem nic, nie chcę słyszeć o niczem i panu radzę robić to samo. Zawsze brakowało nam karności i punktualności.
Energiczna ta argumentacja wywarła odpowiedni wpływ na panu Klemensie, który wyprostował się, jak żołnierz, stojący na warcie, i miarowym krokiem posunął się ku swemu domowi.
W ruderze tymczasem, nim goście zdążyli przestąpić próg sieni, odegrała się następująca scena:
— Ojcze — mówiła Konstancja — my już nie mamy nic w domu. Możeby tych panów poprosić?
— Kiedy nie śmiem — odparł Hoff.
— No, to ja ich poproszę! — rzekła kobieta z rezygnacją i posunęła się ku drzwiom. Lecz chwilowa odwaga opuściła ją.
— Nie mogę! — szepnęła — a tu Helunia chora...
— Ha! trudno... Wyjdę za nimi! — przerwał starzec i wyszedł.
Parę minut córka z biciem serca czekała na rezultat: wreszcie udała się za ojcem, który stał w sieni, oparty o futrynę, i patrzył na ulicę.
— No i cóż? — spytała.
— Jeden chce wracać...
— Wracać?...
— Tak. Teraz stoją i coś mówią.
— Coś mówią?
— Już odchodzą!
— Odchodzą!... — jęknęła córka.
Nędzarze spojrzeli po sobie i wrócili do mieszkania zamyśleni. Hoff począł oglądać tokarnią, a Konstancja maszynę do szycia. Nastała cisza, wśród której słychać było niespokojny oddech śpiącego dziecka, brzęczenie muchy, zawikłanej w sieć pająka, i zegar, który bez pośpiechu, ale też i bez opóźnienia wybijał swoje: tak! tak! tak! tak!...


ROZDZIAŁ VI

W KTÓRYM OPOWIADANIE NIEJAKIEJ PANI MACIEJOWEJ
OKAZUJE SIĘ BARDZIEJ INTERESUJĄCEM OD OBSERWACYJ
NIEJAKIEGO PANA TEOFRASTA.

Ponieważ pan Teofrast Jażdżewski od siedmiu lat był emerytem, miał więc dużo wolnego czasu — a ponieważ brzydził się próżniactwem, wymyślił więc sobie dwa uczciwe i nikomu nieszkodzące zajęcia. Pierwsze z nich polegało na tem, aby gwizdać i wyglądać oknem; drugie zaś na tem, aby uczyć gwizdać swego kosa i znowu wyglądać oknem.
Wyglądanie to nadzwyczaj wzbogaciło ubogi z natury umysł pana Teofrasta. Po kilkuletnich studjach, dobry ten człowiek znał już wszystkich dorożkarzy, mieszkających na jego ulicy, nauczył się odgadywać, kiedy mianowicie domy sąsiednie będą przemalowywane, i kiedy bruk, na który nieustannie patrzył, zostanie poprawionym. Niezależnie od tego pan Teofrast domyślił się, że któryś z jego współlokatorów hoduje gołębie, i zauważył, że liczba wymienionych ptaków zwiększa się ciągle, w sposób, zagrażający ogólnemu dobrobytowi.
Najciekawszych jednak materjałów do obserwacyj dostarczała panu Teofrastowi kamieniczka, naprzeciw jego okien leżąca. Codziennie, nie wyłączając świąt i niedziel, skromny ten domek nawiedzało mnóstwo osób, niby jakieś miejsce cudowne. Ludzie wszelkiej płci, wieku i wyznań, pieszo, wózkami, dorożkami, a nawet własnemi powozami biegli tam na wyścigi. Z wysokości swojego okna pan Jażdżewski zauważył, że prawie każdy z pielgrzymów owych do wąskiej i brudnej sieni domu wchodził zakłopotany, prawie każdy wahał się i namyślał, i że każdy, raz wszedłszy tam, bawił niedługo i powracał w nierównie lepszym humorze.
To zbiegowisko tajemniczych interesantów było bardzo wygodnem dla pana Teofrasta, który nie miał o czem myśleć i w prostocie ducha sądził, że mrucząc takie frazesy, jak np.: „Po djabła ci ludzie tam chodzą?“ — albo: „A to szczególne!“ — wykonywa tem samem jeden z najzawilszych psychologicznych procesów.
Nie na tych jednak wykrzyknikach kończyło się zajęcie, jakie dziwny dom budził w dziwniejszej jeszcze inteligencji pana Teofrasta. Emeryt nasz zbyt krochmalny posiadał temperament nato, aby mógł osobiście zbadać przyczynę owej procesji — a ponieważ sądził, że inni podzielają jego poglądy, nie pytał więc nikogo i poprzestawał na niewyjaśnionej tajemnicy.
Ciekawszy jednak człowiek, będący na miejscu naszego przyjaciela, pięknych przy tej sposobności mógłby się dowiedzieć rzeczy. Zauważyłby on przedewszystkiem, że od niepamiętnych czasów do kamienicy tej wchodził co kilka dni pewien niski, żółty, w szafirowych okularach człowieczek, około dziewiątej z rana, i wychodził stamtąd około dziewiątej wieczorem. Dalej zauważyłby, że pielgrzymi, dom nawiedzający, bardzo często przynosili większe lub mniejsze tłomoczki, wracali zaś z próżnemi rękoma. Wkońcu dostrzegłby, że najczęstszym i najśmielszym pielgrzymem był średnich lat, o sprytnej fizjognomji Żydek, który sam jeden wbiegał do sieni ze śpiewem na ustach, a powracając liczył na schodach banknoty.
Gdyby ciekawszy ów człowiek dnia dzisiejszego wieczorem zdecydował się podążyć za opisanym Żydkiem, wówczas mógłby zobaczyć to, co opiszemy poniżej.
Żydek wymija sień i wchodzi na podstarzałe schody, przy pomocy których dosięga drugiego piętra. Tam staje przed niskiemi drzwiczkami, chwilę podsłuchuje, a następnie dotknąwszy klamki, znajduje się w pokoju, w którym pod okratowanem oknem siedzi stara kobiecina w okularach i robi pończochę.
— Wieczór dobry, pani Maciejowa! — zaczął Żyd.
Stara podniosła oczy.
— A, pan Judka!... Dobry wieczór.
— Pan jest? — dodał przybyły nieco przyciszonym głosem.
— Ma się rozumieć.
— A goście jakie są?...
— Jest Hoff... Musi on tu mieć kiepskie interesa, bo często zagląda.
— Ny! ny! — uśmiechnął się Żydek. — Tu nie takie jak on zaglądają.
Stara złożyła pończochę na kolanach i odparła:
— Zawsze to jemu niepotrzebne; ma pieniądze; a kiedy ma, to byłoby mu lepiej chwalić Boga za piecem i panu naszemu w oczy nie włazić...
— Pani go zna? — spytał Judka.
— Jakże nie znam! Będzie temu ze dwadzieścia pięć lat, jakem służyła u niego.
— Ny, to go pani nie zna. On dziś zbiedniał.
— Zbiedniał i do naszego pana przychodzi? U... hu!...
— Co to u... hu?... Przychodzi, bo pożycza pieniędzy, no, i plac swój panu sprzedaje.
— Plac naszemu panu sprzedaje? Ot, sądy boskie!... — szepnęła stara jakby do siebie.
Twarz Judki ożywiła się.
— Co pani tak wydziwia, pani Maciejowa?... — spytał.
— Ba! — odparła kobieta — żebyście wy to wiedzieli, co ja....
— Dlaczego nie mam wiedzieć? Ja wiem dużo; a to, co nie wiem, to mi pani dopowie.
Stara podniosła palec wgórę i wskazała na drzwi drugiego pokoju.
— Rozmawiają — szepnął Żyd.
— Judka wie, jak Hoffowie pokrzywdzili pana?...
— Słyszałem, ale nie pamiętam — odparł Żyd, robiąc minę człowieka, dobrze poinformowanego o wszystkiem.
Maciejowa pochyliła mu się do ucha.
— Judka wie, żem ja służyła u Hoffa?
— Ny! ny!...
— Powiadam wam, będzie ze dwadzieścia lat temu, Hoff wyprawiał chrzciny... Urodziła mu się wtedy ot ta... jakże jej tam?... Kostusia!...
— Znam ją, ona teraz ma dziecko.
— Wyszła zamąż?
— Za tego Gołembiowskiego.
— Chryste Panie! — szepnęła przerażona kobieta — za tego, co go nasz pan do prochowni wsadził?
— O tem się nie mówi. On już chodzi po mieście.
Wiadomość ta widocznie poruszyła starą, która dopiero po kilkuminutowej przerwie wróciła do swej powieści.
— Powiadam Judce, na chrzcinach był gości huk, a mróz na dworze taki, że aż szyby pękały!... Jedli, bo jedli, a jak pili!...
— Teraz nie mają co w gębę włożyć — dorzucił Judka.
— Jednego razu — ciągnęła stara — była może dziewiąta w nocy, patrzę ja, aż tu wchodzi do sieni dwoje ludzi z dzieckiem na rękach. To był nasz pan z siostrą i jej chłopakiem. Obdarci, zmarzli... strach, powiadam, wam!...
— Ha, no tedy, mówi nasz pan (tak, jakbym go widziała): „Ludzie kochani! dajcie nam co w gębę włożyć i gdzie się zagrzać, bo mi chłopak i siostra skonają!...“ A pijani goście, powiadam Judce, dalejże w śmiechy, chychy, dalejże ich wódką poić, zamiast im co dać do zjedzenia... Dość, że i pół godziny nie minęło, a kobiecina ci zgłodniała fajt na ziemię, i ani ręką, ani nogą...
— A wa!... — syknął Żyd.
— Żal mi się, powiadam Judce, ich zrobiło, i zaprowadziłam oboje do obory. Wykradłam trochę mleka krowom i napoiłam chłopaka, bo kobiecina już pić nie mogła, a pan nie chciał nic do gęby wziąć. Na drugi dzień przychodzę z rana do obory, a oni śpią. Budzę jego... ledwie że wstał na nogi; budzimy ją, a tu ci trup z kobieciska... Umarła!...
Żyd słuchał z najwyższą uwagą.
— Jak ci to pan zobaczył, jak ci nie zacznie płakać, to powiadam Judce, że ryczał, jak ten wół, i całował siostrę... Zbiegli się Hoffowie, ich czeladnik i terminatorzy, a on ich dalej kląć, dalej skarżyć, że mu siostrę zabili. Oni znowu na niego i zaczęli wmawiać, że on ją sam zabił, a na nich składa. Skończyło się na tem, że sąd zeszedł, nieboszczkę pochował, a nasz pan z chłopakiem poszedł znowu w świat.
— No, a jak on później panią Maciejowę zdybał? — spytał Judka.
— Szukał mnie, to i zdybał; niech mu tam Pan Bóg krzywdy ludzkie odpuści. Spotkaliśmy się coś w sześć lat potem. Zaraz ci mnie poznał, a że już mieszkał tutaj, więc mnie wziął do siebie i jeszcze mi te słowa powiedział: „Dałaś ty oborę memu chłopcu na jedną noc, a ja tobie dam mieszkanie na całe życie. Dałaś ty mu łyżkę mleka, a ja tobie dam chleba do śmierci.“
— No, i od tej pory jestem u niego; byłoby mi nawet dobrze — dodała jeszcze ciszej — żeby tylko nie te łzy ludzkie...
— Będzie bieda z Hoffem — wtrącił Judka i spytał po chwili: — A pana młodego widzieliście?
— Juści widziałam, ale już dawno, bo ciągle zagranicą siedzi.
— Już wrócił, będzie z tydzień.
— Wrócił?
— I pan dla niego na placu Hoffa będzie pałac stawiał.
— Ba! — odpowiedziała kobieta — chłopak wart pałacu, bo i poczciwy, i rozumny, i przystojny. Żeby mu choć na dobre wyszedł!
— Stary go bardzo kocha; on dla niego wszystkie pieniądze zbiera, choć nie mówi, jakim sposobem.
— Co tam pieniądze! onby się dał za niego na kawałki porąbać.
Nie dokończyła, w tej chwili bowiem uchyliły się drzwi drugiego pokoju, i wyszedł z nich Hoff. Włosy jego były w nieładzie, wzrok osłupiały i nieprzytomny.
Szybko minął pokój, gniotąc czapkę w ręku. Obecni patrzyli na niego z przerażeniem, jak na widmo, potem przysłuchiwali się odgłosowi jego kroków na schodach, i wreszcie, popchnięci jednem uczuciem, pobiegli do okna, aby jeszcze raz za odchodzącym spojrzeć.
— Idzie bez czapki! — szepnęła Maciejowa.
— Czy jest tam Judka? — odezwał się suchy głos z drugiego pokoju.
Żyd drgnął i odpowiedział:
— Jestem, panie!
Poczem, złamany we dwoje, przestąpił próg, aby stanąć przed obliczem człowieka, który od chwili opowiadania Maciejowej stał się dla niego potężniejszym i straszliwszym, niż dotychczas.


ROZDZIAŁ VII

PAJĄK I MUCHA.

W pokoju, do którego wszedł Judka, oprócz kilku mocno zbudowanych szaf, małego stolika i kilku krzeseł, nie było nic więcej — a co dziwniejsze, nie było w nim nikogo. Mimo to, Żyd ukłonił się ścianie, naprzeciw drzwi stojącej, i czekał.
— A co tam słychać? — zapytał nagle głos ten sam, co i pierwej.
Pochodził on z małego, umieszczonego w ścianie okienka, w którem jednocześnie ukazała się wyżółkła twarz i szafirowe okulary.
— Przyniosłem pieniądze za naftę — odpowiedział Judka.
— Czy wszystkie?
— Wszystkie. Trzysta piętnaście rubli.
— Od trzystu rubli sześć rubli, od piętnastu rubli trzydzieści kopiejek: to dla Judki — mruczał głos. — A mnie się należy trzysta osiem rubli i siedemdziesiąt kopiejek. Cóż dalej?
— Sklepikarka z Solca już umarła — szepnął Żyd.
— Wieczny odpoczynek!... Trzeba na jej miejsce wprowadzić tę Weronikę z Wróblej ulicy.
— Po tamtej dzieci dwoje zostało...
— Powiedziałem, że trzeba wprowadzić Weronikę... sklep próżnować nie może... Co dalej?
— Z wołami już skończone — mówił Judka.
— Zarobiliśmy co?
— Niewiele: sześćdziesiąt i trzy ruble.
— Od pięćdziesięciu rubli rubla, od trzynastu rubli dwadzieścia sześć kopiejek... dla Judki. Mnie się należy sześćdziesiąt jeden rubel i kopiejek siedemdziesiąt cztery. Co dalej?
— Z procentów przyniosłem dziewięć rubli i piętnaście kopiejek.
— Powinno być piętnaście rubli.
— Nie oddają.
— Będziesz Judka płacił... Ale! a czy z tą magazynierką skończone?
— Komornik był, ale wziął widać rebuches i nic nie zrobił.
— Od kogo on pożycza? — badał dalej głos z okienka.
— Od Abramka, od Millerowej...
— Powiesz im, że jeżeli komornik z magazynierką nie skończy, to oni mi straty zapłacą. Rozumiesz?
— Co nie mam rozumieć? — odparł Żyd, drapiąc się w głowę.
— Ale, ale! pójdziesz mi do ratusza, z tym złotym zegarkiem, co go tu wczoraj ten stary zastawił. To skradziony zegarek... trzeba dać znać.
— Poco dawać znać? — zawołał przerażony Judka. — Straci pan pięćdziesiąt rubli... Wolę ja od pana kupić i dam czterdzieści, to i tak jeszcze pan zarobi...
— Pójdziesz do ratusza...
— Jak to można, żeby taki interes z rąk wypuszczać? — mruknął Żyd.
— Ci, co się pokusom oprzeć nie mogą, upadną i pójdą w odrzucenie. Pójdziesz do ratusza.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Wyjdź, Judka, do Maciejowej i zaczekaj tam. Ktoś idzie...
Za chwilę miejsce Judki przy progu zajęła jakaś ubogo ubrana kobieta z zawiniątkiem w ręku.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków, amen! — odparł człowiek z okienka i pobożnie pochylił głowę. — A czego to sobie pani życzy?
— Przyszłam prosić łaski pana o trzy ruble — odpowiedziała kobieta z ukłonem.
— Cóż to za węzełek?
— Salopa, proszę łaski pana. Daliśmy za nią, będzie dwa lata, jedynaście rubli i pół kwarty wódki...
— Pokażcie!
Kobieta zbliżyła się do okienka, za którem wkrótce znikł człowiek w szafirowych okularach wraz z salopą.
— Hum! hum! dobry interes, ani słowa... Mole futro zjadły, wierzch zniszczony... Cóżto pani myślisz, że ja na skład przyjmuję starzyznę?
Kobieta milczała.
— Dam pani dwa ruble na miesiąc, po miesiącu odbiorę dwa ruble i sześćdziesiąt kopiejek, albo sprzedam salopę. To łach, dłużej trzymać nie można... Zgoda?
— Ha! jużci zgoda, co mam robić?...
— Imię i nazwisko pani i numer domu.
Kobieta podyktowała swój adres i po chwili opuściła pokój, unosząc z sobą dwa ruble.
— Judka! — zawołał człowiek z okienka.
Skrzypnęły drzwi, lecz zamiast Judki ukazał się w nich elegancko ubrany młodzieniec.
— Ach! to pan dobrodziej? Przeczuwała pana dusza moja, odgadywała szanowną wizytę...
— A czy dusza pańska przygotowała moje dwieście rubli? — spytał z uśmiechem elegant.
— A czy pan dobrodziej kwiteczek przyniósł? — odparł tym samym tonem właściciel szafirowych okularów.
Młodzieniec zmieszał się.
— Widzisz pan... przyniosłem, ale bez... podpisu ojca, którego... słowo honoru daję, od rana nie mogę...
Okienko opróżniło się, a młodzik za chwilę usłyszał:
— „Jak cześć błogosławionego Prandoty statecznie się przechowała, tak i obrazy jego w wielkiem były u wiernych od niepamiętnych czasów poszanowaniu. Czytaliśmy...“
— Pan sobie kpisz ze mnie! — zawołał oburzony młodzieniec.
— Nie, panie! czytam tylko żywot błogosławionego Prandoty.
— Ależ ja pieniędzy potrzebuję natychmiast!...
— A ja podpisu pańskiego ojca... „Czytaliśmy w przytoczonej powyżej wizycie biskupa Zadzika, że Kretkowski archidiakon...“
— Skądże go panu wezmę? — spytał do najwyższego stopnia rozdrażniony młodzieniec.
— Skąd?... czy ja wiem! Pan może mieć w kieszeni drugi weksel z podpisem szanownego papy, czy ja wiem?
Młodzieniec przeszedł się parę razy po pokoju.
— Pióro leży — mówił głos z za ściany. — Ja nic nie widzę, nic nie słyszę!...
„Że Kretkowski archidiakon sprawił nowy obraz błogosławionego Prandoty, lecz ten w miejscu wskazanem, nad ołtarzem świętych apostołów Piotra i Pawła, już się nie znajduje...“
Tymczasem elegant zbliżył się do stołu, i szybko podpisawszy weksel, rzekł głosem stłumionym:
— Masz pan! sam go podpisałem... Zdaje się, że to dostateczna gwarancja?
Pobożny starzec zbliżył się do okna i odebrał papier.
— Dobrze, dobrze! Rubli srebrem pięćset na pierwszego stycznia... Dobrze! Czy szanowny pan drobnemi życzy sobie, czy...
— Jakiemikolwiek, byle prędzej!...
— Byle prędzej! Oj, ta młodość, jaka ona niecierpliwa... Proszę... Sto i dwieście... Na Nowy Rok.
— Bywaj zdrów, lichwiarzu! — mruknął elegant, schwyciwszy dwa storublowe papierki.
— Do widzenia, fałszerzu! — odparł spokojnie pożółkły człowiek, chowając weksel.
Tymczasem młodzieńca zluzował Judka.
— Cóżem to chciał powiedzieć? — zaczął lichwiarz — aha!... Masz Judka ten zegarek i idź dziś jeszcze na policją.
— Nie namyśli się pan? — odparł Żydek, biorąc piękny zegarek do ręki. — Ny, dam za niego całe pięćdziesiąt rubli.
— Dosyć!... Licz pieniądze. Należy mi się trzysta siedemdziesiąt dziewięć rubli bez siedmiu groszy.
Nastąpiły rachunki, po których lichwiarz rzekł:
— Możesz iść. Jutro przed ósmą rano bądź już tu, ja przez kilka dni nie mogę być... Ale, ale!... Zapowiedz tam, żeby mi od Hoffa nic nie kupowano, choćby nawet na pół darmo.
— A jak kupią?...
— Jak kupią, to porachuję się z tobą i z Dawidkiem. Dobranoc.
W tej chwili z pierwszego pokoju doleciał odgłos rozmowy.
— Któż tam? — zawołał kapitalista.
Uchyliły się drzwi i weszła czarno ubrana kobieta.
— Idź, Judka! Pani Gołembiowska dobrodziejka, moje uszanowanie!
Konstancja padła na krzesło.
— Takam zmęczona! — szepnęła.
— Ciężkie jest brzemię życia, ale dźwigać je musimy — odparł lichwiarz. — Zapewne pani pieniędzy chce?
— Gdyby można... za moją maszynę...
— Nie trudnię się krawiectwem, droga pani Gołembiowska!
— Kosztowała mnie osiemdziesiąt rubli, dziś oddam ją za dwadzieścia... Nie mamy już nic!...
— Plac kupię — odpowiedział lichwiarz — a właściwie dopłacę, ale maszynę...
— Pan Wawrzyniec wie przecież, że ojciec ani słyszeć o tem nie chce.
— A cóżem ja temu winien? — pytał okrutnik, wychylając się z okienka.
— O, gdyby pan wiedział, jacy my biedni!... Już trzeci dzień jemy tylko chleb i surowe ogórki.
— Moja pani, i ja nie więcej jadałem, kiedym był w pani wieku.
— Ojcu coraz gorzej, coraz mniej przytomny...
— I temu nie winienem.
— Helunia moja prawie że w oczach niknie...
— Sprzedajcie państwo plac, a i na doktora się znajdzie.
Konstancja zerwała się z krzesełka.
— Pan nie ma miłosierdzia! — zawołała.
— Ale pieniądze na kupno placu będę miał.
Oczy kobiety zaiskrzyły się.
— Panie! powiem ci coś. Ja wiem, że panu ludzie nic nie zrobią, ale pamiętaj, że Bóg jest sprawiedliwy i że cię skarze!
I odeszła ku drzwiom.
— Was już skarał! — wykrzyknął za odchodzącą lichwiarz i cofnął się do swej tajemniczej izby.
Pół godziny upłynęło, nim całkowicie już uspokojony wychylił się znowu i zawołał służącej. Gdy weszła, rzekł:
— Maciej wrócił?
— Wrócił, panie — odparła stara.
— Kilka dni nie będę w domu, Judka mnie zastąpi! Pamiętajcie o drzwiach.
— Dobrze, panie.
— A teraz dobranoc!
Stara zbliżyła się do okienka.
— Czego Maciejowa chce?
— Panie!... czy to prawda, że panicz nasz wrócił?...
— Wrócił, wrócił! — odparł lichwiarz z odcieniem zadowolenia w głosie — i kazał wam pensją podwyższyć...
— Pokornie dziękujemy panu — mówiła Maciejowa, całując w rękę lichwiarza — ale...
— Czegóż znowu?
— Czy nie mogłabym ja panicza zobaczyć?... Taż to już z osiem lat...
— Nie teraz. Kobiety mają za długi język.
— Nic nie powiem, panie mój złocisty, bodajem w ziemię wrosła... ale niech go zobaczę! On taki dobry, przysyłał nam gościńce, kazał się kłaniać, niechże go też choć raz jeszcze przed śmiercią oczy moje ujrzą...
Nastąpiła chwila milczenia, po której lichwiarz zmienionym głosem odparł:
— Chodź, stara!
I uchylił ukryte w ścianie drzwi do swej tajemniczej izby.
Był to pokój ogromny i ponury, zapełniony mnóstwem szaf, skrzyń i kufrów.
Stara obejrzała się bojaźliwie dokoła.
— Spojrzyj tu! — rzekł lichwiarz, ukazując na ścianę, przeciwległą oknom.
Na ścianie tej wisiał przepyszny portret dwudziestokilkoletniego młodzieńca, o niebieskich oczach i jasnych kędzierzawych włosach. Twarz ta zdawała się żyć i uśmiechać.
— Patrz, stara, to on! Sam się namalował. Czy poznałabyś go?
— Jako żywo! — odparła kobieta, składając ręce.
— Prawda, że zmienił się, co?... Kiedyś go pierwszy raz widziała, był nędzniejszy od psa, który ma swoją budę, a dziś... on pan, krocie ma, pałac mieć będzie... Nie miał co jeść, a dziś... karmi ludzi przy sobie... ba! i jakich!... Prawda, babo, że się zmienił mój chłopak?... co?...
Gdy tak mówił lichwiarz, oczy pałały mu, ręce drżały, a cała postać zdradzała najwyższe uniesienie. Nie był to wylew uczucia, ale szalonej namiętności wybuch.
W tej chwili zdawało się, że cały pokój stanął w potokach krwi. We krwi kąpał się złowrogi pan tego domu i jego okute szafy, w tej samej krwi, która zalała cudnie piękne oblicze młodzieńca.
— Jezus! Marja! — krzyknęła stara.
Lichwiarz zatrząsł się.
— Czego ty wrzeszczysz?... — zawołał.
— Ja nie winna, panie! to słońce tak zachodzi!... — odparła przerażona kobieta.
— Głupie słońce i tyś głupia, przesądna babo! — mruknął lichwiarz i wypchnął precz kobietę.
Wkrótce na wszystko zapadła pomroka nocy.


ROZDZIAŁ VIII

Z KTÓREGO OKAZUJE SIĘ, ŻE NAWET SZCZĘŚLIWI LUDZIE
MAJĄ SWOJE ZGRYZOTY.

Stało się tedy, że już na drugi dzień po wtorkowej sesji Wolski złożył Piołunowiczowi uroczystą wizytę, w czasie której napomknął, że jeżeli „szanowny pan“ i jego wnuczka nic przeciw temu nie będą mieli, w takim razie on gotów jest natychmiast przystąpić do zdejmowania obiecanych portretów.
— Że też, kochany panie Gustawie, pamiętałeś o takiej drobnostce? — dziwił się stary gimnastyk.
— Lubię być słownym — objaśnił Wolski.
— Ależ tak nagle!... Niedawno wróciłeś z zagranicy, nie przypatrzyłeś się jeszcze miastu...
— To najmniejsza! — odpowiedział Gustaw — przywykłem do pracy, i jeżeli mam panu wyznać prawdę, szczęśliwym się nazwę...
Piołunowicz przerwał mu uściskiem, Wandzia ukłonem, i nastąpiła zgoda. Tegoż dnia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w salonie pana Klemensa pojawiły się farby, ołówki, stalugi i płótna; od południa w piątek rozpoczęły się posiedzenia, trwające do zachodu, a nawet i po zachodzie słońca, przerywane tylko wspólnemi obiadami, podwieczorkami, spacerami i kolacją.
Pierwszego dnia, a raczej pierwszych kilku godzin, dziadek zachowywał się poważnie, jak przystało na człowieka, który przez cały wieczór był prezesem naukowo-filantropijnego towarzystwa. Lecz po obiedzie staruszek zmiękł. Naprzód przypomniał sobie, że opłakany stan jego zdrowia wymaga ruchu — wywrócił zatem parę koziołków. Następnie zdecydował się wziąć jedną dozę prysznica, ze względu na dzień gorący; potem wlazł w szlafrok i czapeczkę z kutasem, a wkońcu, przed samą herbatą (nie zdejmując notabene szlafroka), pokazał, jak to za jego czasów tańczono obertasa; począł Wolskiego nazywać „kochanym Guciem“, a jego wraz z Wandzią „najukochańszemi dziećmi.“
Słowem, już w piątek trójka ta poznała się i pokochała; okazało się bowiem, że tak Wolski, jak Piołunowicz przechodzili w życiu ciężkie koleje, że tak Gustaw, jak Wandzia mają najlepsze serca, i że wreszcie wszystko troje potrafią być wesołymi aż do szaleństwa.
Tak było do ósmej rano w poniedziałek, w którym to czasie ogromnie zaperzony dziadek wpadł jak bomba do pokoju ubierającej się Wandzi.
— Nieszczęście! — zawołał — na śmierć zapomniałem!... a trzeba to już było przynajmniej od dwóch lat zrobić!...
— Co się dziadziowi stało? — spytała zaniepokojona Wandzia.
— Jakto co?... Więc ty nic nie wiesz, niedobra dziewczyno, że już niezadługo kończy ci się lat piętnaście i że zostajesz dorosłą panną?...
— Ach, jak to dobrze!...
— Wcale niedobrze, bo zapomniałem wyszukać ci ochmistrzyni.
— Naco? proszę dziadzi? przecież mi profesorowie dają lekcje.
— Co tam profesorowie! Dziewczyna powinna wychowywać się pod okiem kobiety, nie zaś jak wilk między samymi mężczyznami.
Z temi słowy pan Klemens wybiegł z pokoju Wandzi. Zwymyślał w sali podskakującego Azora, wywrócił fotel i kazał Jankowi podać wszystkie, jakie tylko były w domu, numery „Kurjera“. Gdy rozkaz spełniono, zamknął się w swym pokoju i do południa czytał, a potem wyjechał do miasta, skąd wrócił dopiero wieczorem.
Ponieważ we wtorek pan Piołunowicz z rana znowu czytał ogłoszenia, a w południe znowu wyjechał, Gustaw zatem i Wandzia byli już drugi dzień sami.
Na czem im czas schodził? Zobaczymy.
— Panno Wando! — mówił Gustaw — już trzeci raz proszę panią, ażebyś usiadła na fotelu i zachowywała się spokojnie.
— A ja już trzeci raz odpowiadam panu, że się z okna nie ruszę. Dobrze mi tu i basta! jak mówi dziadzio.
— Wybornie!... Otóż teraz w imieniu dziadka polecam pani, abyś koniecznie na fotelu usiadła, bo inaczej nigdy portretu nie skończę.
— Nie słyszę, co pan mówi, kanarek mi przeszkadza.
— Pięknie pani słuchasz dziadka, ani słowa!
— Dziadka słucham, ale pana nie będę.
— Ależ, panno Wando, ja go obecnie zastępuję!
— Ależ, panie Gustawie, ja pana nie będę słuchała, choćby nawet był pan moim prawdziwym dziadkiem.
Zrozpaczony Gustaw zaczął układać papiery w teczkę.
— Cóż to znaczy? — spytała dziewczynka, oglądając się przez ramię.
— Wychodzę!... ponieważ pani nie chce pozować...
— Doprawdy?
— Naturalnie!
— Ja jednak myślę, że pan nie wyjdzie.
— Upewniam panią, że wyjdę — odpowiedział Gustaw, udając wielką stanowczość.
— Upewniam pana, że pan zostanie — odpowiedziała Wandzia tym samym tonem.
— Ciekawym dlaczego?...
— Dlatego, że ja...
— Że pani tak chcesz?...
— Dlatego, że ja na fotelu usiądę.
— Tak, to co innego!... — rzekł Gustaw, podając rękę dziewczynie i ceremonjalnie prowadząc ją do fotelu. — A teraz — dodał — proszę panią w imieniu dziadka o kilka minut spokojności.
— Gdzież się mam patrzeć?
— Gdziekolwiek, choćby naprzykład na kanarka.
— Czy to także dziadek mi kazał?
— Nie, to ja panią proszę.
— Dobrze! więc teraz ja pana proszę, ażeby puszczono tu Azora.
Nastała kilkominutowa cisza, w ciągu której tłusty Azorek wbiegł do salonu i umieścił się na kolanach swojej pani, Wolski zaś przystąpił do robienia studjów.
— Wie pan co?... — zaczęła Wandzia.
— Słucham!
— Już nic nie powiem...
— Dlaczego?
— Boję się, ażeby mnie pan nie wyśmiał.
— Nie wyśmieję.
— A więc... wie pan co? Oto chciałabym być ptakiem! Prawda, jakie to zabawne?...
— Prawda! Czy tym kanarkiem, na którego teraz pani patrzysz?
— O nie! Kanarek jest biedny, on nie może latać.
— Więc niech go pani wypuści.
— Zapewne! On już raz sam wyleciał i miał bardzo smutny wypadek.
— Cóżto, wróble go nastraszyły?
— Jeszcze gorzej! Niech pan sobie wyobrazi, że wyleciał na podwórze, ale się zmęczył... Azorek, bądź grzeczny!... nie można pani gryźć!...
— Cóż dalej?
— Usiadł sobie na płocie, na którym stał nasz kogut... Pan zna naszego koguta?
— Nie mam przyjemności.
— I otóż ten nieznośny dziobnął go w główkę tak, że aż zemdlał...
— Kanarek koguta?
— Ale gdzież tam! kogut kanarka, tak, że od tej pory, ale niech się pan nie śmieje z niego, jest łysy!...
— Ten kogut?
— Nie, kanarek... Zaraz go panu pokażę...
I to powiedziawszy, pobiegła do okna, w którem wisiał wraz ze swoją klatką krzykliwy ptaszek.
— Panno Wando!... na miłość boską, nie wstawaj pani! — zawołał Gustaw. — Cały szkic, przepyszny szkic zepsuty!...
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się dziewczynka. — Jak to dobrze, musi pan nowy robić!...
— W takich warunkach żadnego nie zrobię... skompromituję się... nie będę śmiał pokazać się dziadkowi... Żeby też dziesięciu minut nie usiedzieć spokojnie!...
I to mówiąc, zaczął znowu składać papiery.
Wandzia wróciła na miejsce, a wziąwszy powtórnie na kolana Azorka, rzekła:
— Dam panu jedną radę. Jeżeli pan chce, ażebym siedziała spokojnie, niech mi pan opowiada jaką ładną historyjkę.
— Doskonały pomysł! — odparł Gustaw, rozkładając znowu swoje papiery. — Mam pani opowiadać ładne historje i rysować?... Spróbuję jednak!...
— Przepraszam, że przerwę. Czy wyjedziemy dziś do Łazienek?
— Wyjedziemy. O piątej przyjdą moje konie.
— Teraz słucham pana.
— Bardzo dobrze, a ja zaczynam.
— Otóż była sobie pewna panna Kręcicka, której dziadek polecił zrobić portret...
— Pewnemu malarzowi, który się nazywał pan Nudziarski!... Znam już tę historją!
— No, to już nie wiem, o czem mam pani opowiadać!
— Opowiedz pan o jakim chłopczyku, to mi się lepiej podoba.
— Opowiem pani o pewnym niegrzecznym chłopczyku, który trzymał palce w ustach...
— Pfe! nie będę tego słuchała! Ja lubię historje smutne...
— O chłopczyku?
— Tak!... i żeby do tego wchodziła panienka.
— Takiej historji nie umiem! — odparł Wolski, rysując.
— Więc niech nie będzie panienki, byle do niej wchodził chłopczyk i... i... już nie wiem co!
— Naprzykład kanarek albo piesek?
— Piesek, piesek! — zawołała Wandzia, sadowiąc się lepiej na fotelu i klepiąc otyłego Azorka, który spał, jak zabity.
Wolski, ciągle rysując, zaczął:
— Był sobie pewien chłopczyk...
— Czy to był duży chłopczyk?
— Był to malec... w wieku pani.
— W moim wieku? — odparła oburzona dziewczynka — dziadek przecież powiedział mi, że już niezadługo zacznę rok szesnasty...
— Ale tymczasem skończyłaś pani dopiero lat czternaście... Otóż był sobie tedy pewien chłopczyk i miał pieska...
— Czy takiego, jak nasz Azorek?...
— Takie.. to jest nie takiego. Tamten piesek był kudłaty i brudny, i nosił zawsze spuszczony ogon...
— Dlaczego spuszczony?
— Ponieważ był zawsze głodny, on i jego pan...
— Czy pan jego był druciarczykiem?
— Nie. Dlaczego się pani o to pyta?
— Bo tylko druciarczyki mówią, że zawsze są głodni.
— Aha!... Otóż tedy chodził sobie ów chłopczyk po świecie i szukał...
— Czego, proszę pana?
— Szukał matki, ponieważ, kiedy jeszcze był dzieckiem, wykradli go cyganie i uprowadzili do lasu...
— Proszę pana... czy to jest prawdziwa historją?
— Najprawdziwsza! Opowiadał mi ją ten sam chłopczyk.
— Mój Boże!
— Wędrując tak — mówił dalej Gustaw — zaszedł do pewnego miasta, które jednak bardzo rychło opuścić musiał...
— Dlaczego, proszę pana?
— Dlatego, że mu kamienie raniły nogi, a co gorsza, rozpustne chłopaki jego psu przywiązywali pęcherze z grochem do ogona, co bardzo przestraszało i pieska, i chłopczyka...
— Jacy nieznośni!...
Przez ten czas Wolski naszkicował kilka fizjognomij, z których każda przedstawiała twarz Wandzi, lecz coraz to z innym wyrazem.
— Potem chłopczyk poszedł na wieś, a zobaczywszy pierwszą chatę, wstąpił do niej.
— Puk! puk!...
— Kto tam?... czego to chcesz, dziecko?
— Szukam mojej matki.
— Jakże się ona nazywa?
— Kiedy nie wiem.
— Ha, to idź dalej, moje dziecko, tu nie mieszka.
I tak szedł dalej od chaty do chaty, od wsi do wsi, wszędzie kołacząc napróżno. Aż pewnego dnia spotkał się z siwym jak gołąb staruszkiem.
— Czego to szukasz, moje dziecko? — spytał go.
— Szukam matki.
— A byłeś we wsi?
— Byłem, i nie w jednej.
— A w mieście?
— I w mieście też, ale nigdzie jej niema.
— Ha! — odpowiedział staruszek — kiedy tak, to już jej chyba niema na ziemi.
— Więc gdzież jest?
— Zapewne w niebie.
Chłopczyk posmutniał i rzekł:
— Nie wiecie też, dziaduniu, którędy droga do nieba?
Dziad rozejrzał się naokoło.
— Bóg wie — odpowiedział. — Tam słońce wschodzi, a tu zachodzi; tędyby chyba najbliżej. Idź, dziecko, prosto!
— Prosto? to do lasu, a potem trzeba będzie na drzewo?
— Jużci chyba tak — potwierdził staruszek.
— A puszczą mnie tam, dziaduniu?
— Co nie mają puścić! Pan Bóg jest lepszy od ludzi...
— A pieska mego?
— Kto go tam wie! Spytasz się, może i puszczą.
Poszedł tedy chłopczyk do lasu między wysokie drzewa, spojrzał wgórę i już chciał wyłazić na sosnę, kiedy nagle przypomniał sobie pieska.
— Cóż ty tu, biedaku, sam będziesz robił? — pomyślał. Z drugiej znowu strony żal mu było matki, szedł więc dalej i upatrywał drzewa, na które oba z pieskiem wdrapaćby się mogli bez wielkiego zachodu.
Na tych poszukiwaniach zeszedł mu cały dzień, i zmęczony chłopiec pomyślał o odpoczynku. Legł więc pod jednem drzewem przy drodze, zmówiwszy pacierz, który zakończył temi słowy:
„Spraw, Panie Boże, ażeby nam kto z nieba rękę podał, bo jak wejdę na drzewo razem z pieskiem, to jeszcze oba spadniemy...“
I zasnął.
Na drugi dzień o wschodzie słońca tą samą drogą przejeżdżała bardzo ładna kareta, a w niej jakaś wielka dama z małą panienką. Ponieważ ranek był piękny, więc panienka wychyliła głowę z powozu i dostrzegła naszych wędrowców.
— Patrz, mamo! — zawołała nagle. — Pod tem drzewem śpi jakiś ubogi chłopczyk z pieskiem u nóg...
Wielka dama, zobaczywszy to, wydobyła z woreczka parę sztuk pieniędzy, zawinęła je w papier i rzuciła na śpiących.
— To dla chłopca — rzekła.
— A to dla jego psa — dodała panienka, rzucając ciastko.
I odjechały.
Minął ranek, minęło południe, minął wieczór i znowu noc nadeszła, ale ani chłopczyk nie dotknął wyrzuconych pieniędzy, ani jego piesek ciastka, ponieważ obaj nie żyli...
Dobry Bóg wyciągnął do nich rękę!...
Nastała cisza, podczas której Gustaw spoglądał to na swój model, to na rysunki.
— Jakaż to smutna historja! — rzekła Wandzia. — Kto panu...
Zamyśliła się i nagle wybuchnęła śmiechem.
— Ach! Boże, Boże! jaki też pan niedobry, ażeby mi tyle zmartwienia narobić niepotrzebnie...
— Cóż się stało?...
— Niby pan nie wie? To panu ten chłopczyk opowiadał historją zapewne po swojej śmierci?... Cha, cha, cha!
— Hola! obiad dawajcie! — zawołał w tej chwili wracający z miasta Piołunowicz. — Wandziuniu! dopilnuj ich, ażeby się śpieszyli, i zaraz porozlewaj zupę.
Wandzia wybiegła na spotkanie dziadka, który niebawem wszedł do sali, niemiłosiernie spocony.
— Witam cię, Guciu!... Jakżeście się bawili? jak stoi robota? — pytał stary, całując w oba policzki promieniejącego z radości malarza.
— Cudowne posiedzenie! — odparł Gustaw. — Wyobraź pan sobie, że w ciągu kilkudziesięciu minut zrobiłem sześć szkiców, z których każdy przedstawia inny wyraz twarzy!... Oto są...
— Dalibóg, czysta Wandzia! — mówił starzec, oglądając rysunki.
— Nieoceniona fizjognomja, na której każde uczucie jak najdoskonalej się maluje. Spojrzyj pan naprzykład na tę głowę.
— Wandzia!... Wandzia!... — odparł dziadek.
— Ale jakie uczucie ją ożywia?
— Zdaje się, że rysowałeś ją pan w postawie siedzącej.
— Co tam postawa! Tu jest najdokładniej scharakteryzowana ciekawość... No, a tu?...
— Naturalnie, że także ciekawość.
— Gdzież znowu! To litość i smutek... Na honor! stworzę arcydzieło!
— Żebyś pan wiedział, jakie gorąco! — przerwał pan Klemens, kładąc rysunki i ocierając pot z czoła.
— Boska piękność, niezrównana fizjognomja! Pięcioletnie studja nie nauczyły mnie tyle, co to jedno posiedzenie... Gdzie pan był?
— At! — mruknął dziadek, siadając na krześle — gdziem był! Szukałem ochmistrzyni dla Wandzi.
— Poco?
— On się jeszcze pyta! Toż nie zapominaj, że to już... już dorastająca panna...
— Pączek, który lada chwilę zakwitnie! — wtrącił Gustaw z zapałem.
— Tak, lada chwilę, a ja ochmistrzyni nie mam i nie mam.
— Naco się to zdało?
— Właśnie że się zdało! Dziewczyna potrzebuje nabrać manier.
— Czyli innemi słowy skarykaturować wdzięk naiwności...
— Co tam naiwność! Ochmistrzyni potrzebuję i basta!...
— Panie Klemensie! jeżeli przyjaźń...
— Kobiety przyzwoitej w pewnym wieku...
— Jeżeli rada najczystszej, najbezinteresowniejszej przyjaźni...
— Przyzwoitej, uczciwej i ukształconej...
— Która swoją pedanterją zepsuje najpiękniejszy twór boski!...
— Obiad na stole! — zameldował Janek.
— Oto grunt! — zawołał Piołunowicz. — Obiad, a po obiedzie prysznic i ochmistrzyni!...
— Po obiedzie spacer, panie, do Łazienek... Wszakżeśmy się tak umówili? — przypomniał Gustaw.
Obiad zeszedł bardzo wesoło. Zmęczony dziadek jadł za trzech i dowcipkował za dziesięciu. Wolski kłócił się z Wandzią.
Przy czarnej kawie biesiadnicy usłyszeli na ulicy turkot, który ustał tuż pod oknami.
— Konie! — rzekł Gustaw.
Piołunowicz pobiegł do okna.
— Phy! co za konie, co za liberja, co za amerykan!.. Aleś ty pan całą gębą, kochany Guciu... Ten figiel musi cię z tysiąc rubli kosztować?
— To podarunek mego wuja — odparł Wolski.
— Brylantowy człowiek ten twój wuj, bodaj się tacy na kamieniu rodzili! Poznajże nas, mój drogi...
Tymczasem Wandzia ubrała się, i wkrótce wszyscy wyszli na ulicę.
Po wykonaniu wszechstronnych oględzin, pan Klemens wsadził do amerykana wnuczkę i sam siadł obok niej. Wolski umieścił się na koźle i ujął lejce do ręki.
— Niech pan z początku wolno jedzie, panie Gustawie — odezwała się Wandzia — bo muszę sobie kapelusz mocniej przypiąć.
Ruszyli noga za nogą.
W tym samym czasie Hoff szedł ku pałacowi ze swojego mieszkania. Dostrzegł jadących, poznał i przyśpieszył kroku, aby im drogę przeciąć.
Konie ruszyły cokolwiek prędzej, a Hoff zaczął biec. Zdjął nawet czapkę z głowy i dawał jakieś znaki...
Na nieszczęście, nikt go nie dostrzegł. Wandzia była zajęta swym kapeluszem, pan Klemens wnuczką, Gustaw końmi, a jego furman tem, aby się dobrze prezentować na koźle.
Konie ruszyły kłusa, i nim Hoff zdołał dosięgnąć przecięcia się dwóch ulic, powóz wyminął go.
— Państwo moi! państwo... — zawołał zrozpaczony starzec, machając czapką.
Nikt go nie słyszał.
— Ratunku! — jęknął. — Ratunku dla moich dzieci...
Poczem zmęczony, zadyszany, padł na kolana i wyciągnął ręce ku niebu.
Ale i niebo milczało.
Prawie w tej samej chwili pan Klemens zrobił uwagę Gustawowi, że wcześniej wracać muszą, ponieważ dziś wypada posiedzenie, na którem on i pan Antoni złożą raport o wynalazku Hoffa.


ROZDZIAŁ IX

W KTÓRYM PAN ZENON WYZWAŁ NA POJEDYNEK REJENTA,
A PAN MARSZAŁEK FAJTASZKO TWARDO ZASNĄŁ.

W Łazienkach przyjaciele nasi przepędzili czas bardzo wesoło. Obiegli lub objechali wszystkie główne aleje, nakarmili łabędzie piernikami, po drodze kupili bukiet z róż i wreszcie koło ósmej powrócili do amerykana.
Przy wsiadaniu Wandzia wyjęła z bukietu trzy najpiękniejsze róże i jedną z nich przypięła do tużurka dziadkowi, drugą Wolskiemu, a trzecią do stanika sobie. Poczem udekorowany Piołunowicz zaczął wdrapywać się na kozieł.
— To moje miejsce, panie Klemensie! — odezwał się Gustaw.
— O, twoje!... Chciałbyś zawsze powozić... Niech-no i ja raz pokażę, co umiem...
Gdy młodzi usiedli, powozik ruszył. Po upływie jednak kilkunastu sekund jazdy furman odezwał się:
— Trzeba na prawo, jaśnie panie!...
— Aha! na prawo — odparł dziadek i skręcił konie tak, że o mało nie wpadły na barjerę... po lewej stronie.
— Cóżto za lejce! — oburzył się Piołunowicz, poczem oddał je furmanowi, sam zaś poprzestał na utrzymywaniu bata w kierunku pionowym.
Odtąd podróżnym nie groziło niebezpieczeństwo, i bez wypadku zajechali do mieszkania, gdzie w oknach już się świeciło.
— Goście są! — zawołał pan Klemens, zeskakując z kozła.
Gdy weszli na górę, spotkali się oko w oko z posępnym panem Antonim, który wychodził z kuchni.
— Drogi prezesie! — wykrzyknął znakomity pesymista — sądzę, iż nie obrazisz się o to, że kazałem sobie zamiast polędwicy upiec parę kurcząt. Jestem trochę niezdrów.
— Ależ rozkazuj, jak u siebie, kochany panie Antoni! — odpowiedział gospodarz.
— Z czem mają być kurczęta, proszę łaski pana? — spytała kucharka.
— Z... mizerją!... A mizerja ze śmietaną. Krowiarz mieszka niedaleko, i jestem pewny, że śmietanę ma!...
Około dziewiątej salon Piołunowicza zapełnił się. Dzięki wytrwałej i rozumnej agitacji pana Damazego, gości zebrało się więcej, niż kiedykolwiek. Obok kapitalistów, rejentów, sędziów i ludzi nieokreślonej pozycji, widziano tu wolno praktykujących lekarzy, inżynierów i literatów.
Pan Klemens witał wszystkich najserdeczniejszemi pocałunkami, chociaż był pewnym, że większości tych panów nie zna nawet z nazwiska.
Niebawem rozpoczęło się posiedzenie; postawiono dzwonek na stole i wśród przejmującej ciszy zabrał głos pan Damazy:
— Panowie! Dzięki szlachetnej, starodawnej i bezinteresownej gościnności szanownego, a obecnego tu pana Klemensa Piołunowicza, zebrania nasze z każdym dniem rozwijają się i, że tak powiem, dojrzewają, zarówno pod jakościowym, jako też ilościowym względem...
W tem miejscu sędzia, który uważał za najświętszy obowiązek część oratorskich triumfów pana Damazego przyjmować na swoje barki, rozejrzał się dokoła z miną osoby, posiadającej klucz do nakręcania wszelkiego rodzaju pozytywek.
— Panowie! — zaczął znowu Damazy — skoro powiedziałem, że sesje nasze rozwijają się jakościowo, miałem na myśli to, że zakres przedmiotów, o których dyskutujemy, powiększył się znakomicie. Lecz, panowie! jeżeli mówiłem o ilościowym rozwoju, wówczas możecie być pewni, że myślałem o tym nowym zastępie szanownych współpracowników, którzy dziś towarzystwo nasze obecnością swoją zaszczycili...
Końcówkę tę zagłuszył szmer nóg, który miał oznaczać, że nowy zastęp współpracowników akceptuje niezasłużoną pochwałę, a zarazem, że zastęp dawniejszy wita ich serdecznie i przyjmuje do swego grona.
— Panowie! — ciągnął dalej niepospolity mówca. — Nie widzę potrzeby streszczać tego, cośmy zrobili dotychczas...
Damazy urwał nagle, dostrzegłszy, że po tych słowach pan sędzia, stały jego adorator, gwałtownie unosi się z krzesełka. Sędzia zaś podniósł się, ponieważ był pewnym, że rejent, usłyszawszy wyrazy: „cośmy zrobili dotychczas...“ zechce publicznie nazwać pana Damazego „bezczelnym kłamcą.“ Szczęściem, rejent milczał, pan sędzia zatem usiadł.
— Co się stało, kochany sędzio? — spytał podniesionym głosem wielki mówca.
— Rżnij pan dalej! odparł zainterpelowany, przyjaźnie kiwając ręką.
— Ależ, panie!... ja nie lubię, ażeby mi przeszkadzano.
— No, co tam, panie Damazy... wszystko głupstwo! — odpowiedział sędzia, pragnąc z całego serca usłyszeć dalszy ciąg mowy.
W Damazym krew zakipiała.
— Panowie! — zawołał — pozwólcie mi, abym szanownemu sędziemu zwrócił to, że nie powiem, grubjańskie słowo, które on wystosował do mnie.
Dobre pół godziny upłynęło, zanim przerażony sędzia zdołał wyperswadować popędliwemu mówcy, że jest jego najzapamiętalszym wielbicielem, a oprócz tego człowiekiem niesłychanie delikatnym, i że tylko obawa nietaktowności ze strony rejenta wywołała opłakane i szkodliwe dla ogółu nieporozumienie.
Wspaniałomyślny Damazy dał się przekonać, lecz mowy swojej nie dokończył. Z tego powodu obecni musieli bez uroczystości przystąpić do wyboru prezesa, którym powtórnie mianowany został pan Piołunowicz.
Dla nadania dyskusjom jeszcze sprężystszego kierunku, wybrany został na wiceprezesa Damazy, a Wolski na sekretarza. Sprowadzono papier i pióra, i rozprawy zaczęły się powtórnie.
— Panowie! — odezwał się znowu Damazy — proponuję, abyśmy szanownego prezesa wezwali o złożenie raportu w kwestji pewnej machiny, zbudowanej przez niejakiego Hoffa.
— Jedno słówko! — przerwał pan Piotr. — Przypominam, że razem z prezesem oglądał ową machinę pan Antoni, a oprócz tego przedstawiam wniosek, aby spisywano protokóły z naszych posiedzeń.
Wniosek przyjęto jednomyślnie i przystąpiono do wysłuchania delegatów.
Zaczął pan Antoni i w niewielu słowach objaśnił, że oglądana przez niego machina jest niedorzecznością, a jej wynalazca szarlatanem.
Drugi delegat, a zarazem prezes zebrania, pan Piołunowicz, wyznał wprost, że machiny wyrozumieć nie mógł, lecz że mimo to Hoff musi być człowiekiem bardzo ubogim i potrzebującym szybkiej pomocy.
— Dom ich — kończył swoje sprawozdanie poczciwy starzec — wali się, sprzęty są ubogie i stare, w izbach zaduch i wilgoć...
— Panie sekretarzu! — przerwał w tej chwili nowo wprowadzony członek, którego zarekomendowano, jako znawcę muzyki. — Panie sekretarzu! proszę o zapisanie wyrazów: „wilgoć w izbach“.
— Czy szanowny pan ma zamiar zabrać głos w tej materji? — odezwał się pan Damazy.
— Owszem, zabiorę! — odparł bardzo stanowczo znawca muzyki. — Powiadam panom, że musimy coś obmyśleć przeciw wilgoci, coś, ale to coś!... Ja naprzykład mam mieszkanie tak wilgotne, że poprostu opalić go nie mogę, i skutkiem tego ponoszę wielki uszczerbek w zdrowiu, pieniądzach i meblach... Ja i moje córki!
— Czy kto z szanownych tu obecnych nie podjąłby się obrobić, opracować i przedstawić... kwestji wilgotnych mieszkań? — zapytał Damazy.
— Ja mogę! — pochwycił pan Zenon.
— Ach!... — wykrzyknął znowu wiceprezes. — Zapomnieliśmy, że pan Zenon miał nam odczytać swój ciekawy memorjał o pauperyzmie!... Panowie pozwolą...
Ponieważ z ilości wydobytego papieru członkowie towarzystwa odgadli, że studjum ukształconego Zenona nieprędko się skończy, zrobił się przeto ruch w sali.
Jedni ucierali nosy, inni wstawali, aby choć na chwilę wyprostować nogi, inni zajmowali miejsca w sposób najwygodniejszy. Amator muzyki usiadł na szezlongu, sędzia wcisnął się między kwiaty przy oknie, prezes zaś i wiceprezes zajęli kanapę przy stole głównym. Ślepy traf czy też rozumny porządek rzeczy sprawił, że pan Zenon umieścił się vis-à-vis przybitego do ściany pantofelka, co poniekąd mogło stanowić złą wróżbę. Szczęściem, pan Klemens usiadł pod gipsowem popiersiem Seneki, a pan Damazy ujrzał nad swoją głową podobnyż wizerunek Solona!
Symbol wzniosły, który rejentowi dał wiele do myślenia...
— „Memorjał o pauperyzmie“ — zaczął Zenon.
— Proponuję, aby zmienić tytuł na „Pamiętnik o ubóstwie...“ — wtrącił pan Piotr.
— Możeby lepiej „Memorjał o ubóstwie?...“ — dorzucił Damazy.
— Albo krótko: „O ubóstwie...“ — podszepnął ktoś inny.
— Nie wypada! — rzekł rejent. — Tytuł „O ubóstwie“ zanadto przypomina wypracowania szkolne, których zapewne szanowny pan Zenon oddawna już nie pisuje...
Uszczypliwe te słowa żywo przypomniały Zenonowi porażkę, jakiej przed tygodniem doznał od rejenta w sprawie wywodów statystycznych, lecz myśliciel umiał milczeć. To zjednało mu sympatją kilku osób, którym szorstki rejent przy innej okazji także zarzucał niedość gruntowną znajomość elementarnych zasad logiki.
— Zwracam uwagę panów, że mój „Memorjał o pauperyzmie“ czyli, jak żąda szanowny pan Piotr: „Pamiętnik o ubóstwie“, zupełnie został przerobiony — ostrzegł Zenon.
— W takim razie nowi koledzy nasi mogą mieć do pana pretensją i zażądać odczytania obu pamiętników — zauważył znowu pan Piotr.
Opinja ta zrobiła pewne wrażenie na umyśle sumiennego Zenona, który wnet zaczął wydobywać z kieszeni inną, niemniej potężną plikę papierów. Szczęściem, dostrzegł to znawca muzyki i z największym pośpiechem zawiadomił autora, że tak on, jak i jego koledzy nie będą czuli się obrażonymi, nie wysłuchawszy poprzedniego memorjału.
Oświadczenie to jednomyślnie poparli wszyscy słuchacze, poczem pan Zenon zaczął:
„Jakim sposobem zapobiec szerzeniu się pauperyzmu?...“
— Ubóstwa! — wtrącił Piotr.
— Dobrze: ubóstwa... „Oto pytanie, a raczej oto ponura zagadka, nad którą od najdawniejszych czasów zastanawiały się najznakomitsze umysły...“
Przy ostatnich wyrazach głowy słuchaczy pochyliły się, a pan Damazy rzekł:
— Pozwolę sobie powinszować szanownemu panu Zenonowi, który, o ile uważam, dziś właśnie trafił w jądro kwestji!
Tym razem pochylił głowę pan Zenon i czytał dalej:
— „Środki, a raczej lekarstwa, jakie ekonomiści, a raczej lekarze społeczeństw podawali przeciw tej strasznej chorobie ludów...“
— Co za język! co za język! — szepnął Damazy na ucho panu Klemensowi.
— „Otóż lekarstwa te podzielić można na dwie klasy. Pierwsze z nich miały na celu ograniczenie wzrostu ludności ubogiej; drugie zaś podniesienie płodności wspólnej wszystkich istot karmicielki...“
— Ziemi! — zawołał Damazy, który przez czas trwania tej pięknej mowy wybijał takt obydwoma rękami.
— Upraszam pana sekretarza o zapisanie wyrazów: „podniesienia płodności ziemi“ — odezwał się znawca muzyki.
— Czy pan pragnie zabrać głos w tej kwestji?
— Nie. Chcę tylko spytać pana Zenona, czy miedzy środkami, wpływającemi na żyzność ziemi, wymienił dreny.
Pan Zenon ze wstydem wyznał, że mu to na myśl nie przyszło, a jednocześnie obiecał napisać oddzielny memorjał o drenach.
Tymczasem rejent deklamował komuś półgłosem:

Wpłynąłem na su-che-go przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zie-lo-ność i jak łódka brodzi...

Szczęściem dwuwiersz ten, ozdobiony tak uszczypliwemi ekiwokami[2], nie doszedł do świadomości znakomitego Zenona, który znowu czytać zaczął i czytał całą godzinę bez przerwy.
Świetny był styl owego memorjału, w którym rozentuzjazmowany mówca zaklinał obecnych, aby jednej piędzi ziemi nie pozwalali leżeć odłogiem. Wspomniał o okropnych skutkach tępienia lasów, o wyczerpywaniu się kopalni węgla; przepowiadał rychły upadek Anglji i stanowczą zagładę z powierzchni ziemi słoni, żubrów i wielorybów, „których (słowa mówcy) tylko wypchane i w nielicznych gabinetach pomieszczone skóry świadczyć będą przed wnukami naszymi o zaślepieniu dziadów i na popioły ich ściągną zasłużone przekleństwo!“
W drugiej części memorjału, gdzie była mowa o środkach zapobieżenia liczebnemu wzrostowi klasy ubogich, pan Zenon uronił następujący wykrzyknik:
— „Czy zatem sądzicie, panowie, że przeludnieniu w tej klasie zapobiegną epidemje? Mylicie się! Sądzicie, że wojna? Mylicie się! Może kolonizacja? Jesteście w błędzie! Może utrudnienie w zawieraniu małżeństw?... Łudzicie się!...
„Przebiegliśmy wszystkie ze znanych dotąd środków przeciw wzrostowi klasy ubogiej, i... opuściliśmy ręce... a z ust mimowoli wydarł się okrzyk: Ruina!... świat czeka ruina!...
„Lecz uspokójcie się. Ta natura, pod której ożywczem tchnieniem rozwinął się wspaniały kwiat cywilizacji, nie dozwoli mu zwiędnąć; ukazuje bowiem myślicielowi, jako środek zaradczy, cudowne społeczeństwa pszczół i mrówek...
„Panowie! tłomaczę się jaśniej: między pszczołami i mrówkami proletarjat jest niezdolnym do zawierania małżeństw... Oto nasz wzór, oto lekarstwo...“
— Nierozsądne, nieuczciwe i nieprzyzwoite! — wykrzyknął nagle rejent, trzęsąc się z gniewu. — To, co pan proponujesz — dodał — kwalifikuje się do rozbioru w sądzie kryminalnym, ale nigdy w towarzystwie filantropijnem, do którego mam zaszczyt należeć!
Powstał straszliwy zamęt. Całe zebranie rozpadło się na dwie grupy: progresistów i konserwatystów, z których pierwsi uważali pana Zenona za apostoła nowej i głębokiej idei, drudzy zaś traktowali go jak najniebezpieczniejszego pozytywistę.
Dopiero głos dzwonka uciszył wzburzone namiętności. Partje znikły, najgłośniejsi krzykacze pochowali się w kąty, zebranie zaś przyjęło następujące uchwały:
1. Rejent uroczyście przywołany zostaje do porządku.
2. Towarzystwo ma honor prosić pana Zenona, aby swój godny najgłębszej rozwagi memorjał zmodyfikował powtórnie, a zarazem żeby przygotował dwa inne memorjały: jeden w kwestji drenów, drugi zaś w kwestji wilgotnych mieszkań.
Wysłuchawszy tej decyzji, pan Zenon z miną bardzo poważną odsunął się nabok w towarzystwie jakiejś pulchnej osoby, Wolski zaś poprosił o głos i rzekł:
— Panie Damazy! czy nie moglibyśmy zapytać pana, jaki był pierwotny cel naszych zebrań?
Tym razem znakomity mówca siedział cicho jak ryba. Wkońcu jednak, poszperawszy we mgle wspomnień, odparł:
— O ile pamiętam, myśleliśmy od początku o jednem tylko, to jest o podaniu ręki ubogim...
— Bardzo dobrze! — rzekł Wolski. — A teraz ośmielę się zapytać, czy panowie gotowi bylibyście pośpieszyć im z materjalną pomocą?
— Rozumie się!
— Otóż, łaskawi panowie, zrobię wam nową propozycją. Jedną z najstraszliwszych plag, trapiących klasy uboższe, jest brak kredytu i lichwa; zapytuję więc panów, czy dla złagodzenia jej nie moglibyśmy tymczasem założyć jakiejś skromnej kasy pożyczkowej?
— Pyszna myśl! — zawołał Damazy.
— Kochany Guciu! — wykrzyknął pan Klemens, rzucając się malarzowi na szyję.
Reszta obecnych z niemniejszym entuzjazmem przyjęła projekt, i wnet zaczęto obrachowywać przypuszczalne fundusze.
— Panowie! — odezwał się rejent (nie wiedzący, jaka burza wisiała mu nad głową). — Radzę nie śpieszyć się z podawaniem cyfr, lecz zastanowić się chłodno i podać stanowcze. W tym celu zaproponuję nawet, abyście byli łaskawi zebrać się pojutrze, naprzykład...
— Do mnie, panowie! — przerwał Piołunowicz, błagalnie składając ręce.
— Do prezesa!... zgoda! zgoda! — odezwały się liczne głosy.
Towarzystwo ożywiło się. Jedni winszowali Wolskiemu pomysłu, inni zastanawiali się nad trudnościami utworzenia kasy pożyczkowej, a tymczasem pan Damazy, wziąwszy Piołunowicza pod rękę, pociągnął go do kąta.
— Co się stało? — zapytał przerażony dziadek.
— Zenon chce wyzwać na pojedynek rejenta...
— Zwarjował, czy co?...
— Traktuj pan tę sprawę chłodno i poważnie — upominał go Damazy. — Sekundantów już naznaczył, doktora zamówił...
— A cóż rejent na to?
— Rejent jeszcze nic nie wie, ale obawiam się nieszczęścia, bo to człowiek popędliwy i stanowczy.
Zkolei Gustaw zbliżył się do Piołunowicza.
— Jakże będzie z Hoffem? — rzekł — bo z nim trzebaby już skończyć.
— Nie mogę myśleć w tej chwili o nim... — przerwał wzruszony staruszek. — Zenon wyzywa na pojedynek rejenta...
— Więc możebyśmy, nie przedstawiając już sprawy towarzystwu, sami do niego jutro poszli? — spytał Gustaw.
— Owszem, owszem!... My dwaj, tak będzie najlepiej, ale...
— Drogi prezesie! — przerwał mu w tej chwili rejent. — Ten świszczypałka Zenon wyzwał mnie na pojedynek, proszę więc was z panem Damazym na świadków. Jutro o jedynastej czekam!...
I nim pan Klemens zdążył mu odpowiedzieć, rejent ścisnął go za rękę i wyszedł, nie pożegnawszy się z towarzystwem.
— Proszę panów na kolacją! — rzekł w tej chwili Janek, otwierając drzwi do stołowego pokoju.
Goście wyszli tłumem. W salonie pozostał tylko Wolski, Piołunowicz i... jakiś nieznajomy gospodarzowi jegomość na fotelu, w postawie bardzo zaniedbanej.
— Kto to jest? — spytał pan Klemens Gustawa.
— Nie wiem!... Musi być ktoś nowy.
— Panie Damazy! panie sędzio!... kto to jest? — pytał znowu zakłopotany gospodarz.
Lecz i ci nie wiedzieli.
Chwycono się ostatecznego środka i wywołano do sali prawie wszystkich gości, ale nikt siedzącego mężczyzny nie znał. Wkońcu dopiero przypomniano sobie, że pan ten przyszedł z rejentem.
— Nieszczęście! co ja tu pocznę? — biadał pan Klemens, nie mogący wyperswadować sobie, aby któryś z jego choćby najnowszych przyjaciół nie siadł do wspólnej kolacji.
Tymczasem siła wypadków przyszła mu na pomoc. Zebrani bowiem otoczyli nieznajomego półkolem, i dotąd tupali nogami i chrząkali, aż się obudził.
— Aaa! Czy już jest kolacja? — spytał, powstając na równe nogi nieznajomy.
— Jestem Piołunowicz! — zarekomendował się gospodarz.
— Aaa!... bardzo mi przyjemnie. Jakże tu parno u pana!... Aaa!... Więc możemy iść na kolacją.
I poszedł pierwszy, a inni za nim, śmiejąc się do rozpuku i wzajemnie wypytując o nazwisko nowego członka towarzystwa.
O nazwisku tem dowiedziano się dopiero po kolacji, wtedy mianowicie, gdy gospodarz, z pełnym kieliszkiem zwróciwszy się do gościa, rzekł:
— Panie! pragnąłbym wypić za twoje zdrowie, ale na honor, nie wiem, z kim mam przyjemność... bo rejent wyszedł...
— Jestem Fajtaszko, były marszałek szlachty powiatu...
— Niech żyje! — odpowiedziano chórem.
I tak skończyło się drobne nieporozumienie ku uciesze wszystkich.


ROZDZIAŁ X

SABBATH.

Na drugi dzień Wolski przyszedł do Piołunowicza dopiero o czwartej po południu.
Drzwi salonu zastał zamknięte; z kuchni dolatywały go wesołe śmiechy służby.
Gdy zadzwonił, wyszedł Janek.
— Proszę łaski pana — rzekł chłopak — pana niema i panienki niema, bo wszyscy wyjechali do matki chrzestnej panienki, ale pan prosił i panienka prosiła, ażeby pan z łaski swojej zaczekał!...
Wszystko to wypowiedział jednym tchem młodzieniec ów, na którego włosach i obliczu widniały ślady bezceremonjalności czy też złego humoru ze strony kucharki i pokojówki.
Dodać musimy, że dzień ten w miejscowych kronikach meteorologicznych upamiętnił się nadzwyczajnym upałem. Apopleksja raziła kilku zbyt otyłych poczciwców, w Wiśle utopiło się kilka osób z powodu natłoku do kąpieli, a wody sodowej zabrakło tak dalece, że zapalczywsi amatorowie jej decydowali się już na Hunyadi i magnezjową limonjadę.
Termometr dosięgnął 30 stopni, powietrze było niesłychanie parne.
Wolski wszedł do salonu i stanął na środku, nie wiedząc, co robić. Od rana stan atmosfery oddziaływał na niego w sposób gnębiący. Gustaw przyszedł tu, aby się otrząsnąć ze swej apatji i... nie zastał nikogo!
Z tem wszystkiem był oczekiwany.
Ktoś położył jego tekę i ołówki na zwykłem miejscu, ustawił przed stalugami krzesło i fotel naprzeciw krzesła. Teraz malarz przyszedł, lecz modelu nie było.
Gustaw poczuł w tej chwili, że we wnętrzu jego istoty pojawiło się coś, niby punkcik nieskończenie mały i nieskończenie bolesny. Gdy chciał go lepiej zbadać, zjawisko znikało; gdy dziwił się swym przywidzeniom, występowało znowu. Były momenta, w których myślał, że ten punkt nieujęty, to cała dusza jego, przechodząca teraz jakąś tajemniczą i straszną chorobę.
Wolski rozejrzał się dokoła.
Wiszący w oknie kanarek, wypluskawszy się w wodzie po raz niewiadomo który, siedział najeżony w swej klatce. Pod fortepianem leżał z wyciągniętemi nogami i otwartym pyskiem tłusty Azor, ledwie dysząc.
Drzwi do pokoju Wandzi były otwarte; Gustaw chciał tam wejść, lecz nie mógł ani kroku postąpić. Teraz dopiero zrozumiał, co to jest być pastwą dwóch walczących między sobą potęg, z których jedna w pewnych godzinach życia brutalnie popycha nas naprzód, a druga niemiłosiernie przykuwa do miejsca.
Idąc tu, wyobrażał sobie, że ich zastanie (o samej bowiem Wandzi bał się myśleć), wyobrażał sobie, że te dwie sympatyczne istoty rozproszą chmury, które niewiadomo z jakiego powodu zasępiły mu duszę, i nie zastał ich!
Szatan smutku triumfował.
Gustaw wydobył zegarek; od wejścia do salonu upłynęło zaledwie dziesięć minut.
— Niezadługo wrócą! — szepnął, a jednocześnie pomyślał: „Jakby to straszne było, nigdy już nie zobaczyć Wandzi...“
Nigdy!... nigdy!...
I w tej chwili opanowała go nieokreślona tęsknota, bezprzedmiotowa trwoga, rozpacz bezprzyczynowa, które tak dobrze, niestety! znają ludzie chorzy na nerwy, lecz które przeraziły zdrowego dotychczas Gustawa.
— To upał winien! — szepnął znowu, a później zdziwił się niezmiernie, że do dziś dnia nigdy jeszcze o swojej przyszłości nie myślał. Nie myślał, on, ukochane dziecko bogacza, on podziwiany przez kolegów artysta, on młodzian pełen zdrowia i siły!
A któż ma większe prawo do jak najdłuższego korzystania z wesołej uczty życia, jeżeli nie tacy, jak on i jemu podobni?
W tej chwili zdawało mu się, że przed oczyma duszy widzi wyrastającą nagle niezmierną ścianę, przy której kończą się drogi wszelkich istnień.
To upał winien.
Zbliżył się do stołu, na którym leżały jego rysunki. Podniósł jedną kartkę... twarz Wandzi... Odsunął ją... Podniósł inną... Kilka sarn wśród ponurego lasu. Inna kartka... Mnóstwo głów męskich i kobiecych, Żydów, pajaców, księży i uliczników; mnóstwo twarzy śmiejących się, bolejących, szyderczych... On im dał to trupie życie, on je powołał do tej niezupełnej egzystencji, on stworzył te formy bezduszne i gwałtem domagające się o duszę, on je straszliwie skrzywdził!...
— Alboż moje życie nie jest tak samo złudzeniem? — perswadował sobie i odwrócił kartkę.
Tym razem trafił na jakiś sentymentalny nagrobek: strzaskaną kolumnę, sterczącą między bluszczami, różami i cyprysami.
— To upał winien! — westchnął, odrzucając tekę, i odszedł do okna.
Skazówka barometru stała na wielkim deszczu.
— Jeszcze nie wracają! — wyrzekł.
Spojrzał na ulicę, była pusta. Powietrze spokojne. Żaden listek nie ruszał się na drzewie. Ptaki milczały, kryjąc się przed spiekotą, a może czując nadciągającą burzę.
Spojrzał na niebo... Na zachodzie rozwalały się gęste, czarne chmury z białawemi brzegami.
Coś się gotowało wśród tej ciszy.
Naprzeciw niego leżała rudera Hoffa. W jednem z otwartych okien pomarańczowego domku wisiało prześcieradło; po placu chodziło kilku ludzi.
Wolski widział ich, lecz z powodu odległości nie mógł poznać. Przyszło mu na myśl, że Hoff jest ubogi (może chory?), że ludzie ci mierzą plac, i zdawało mu się, że tuż pod jego okiem dokonywa się jakaś zbrodnia, której nie rozumiał, lecz którą przeczuwał.
— Co mnie ci ludzie obchodzą? — szepnął, patrząc na mierzących, choć czuł, że go obchodzą.
Za lornetkę, gdyby mu ją podano, oddałby pół majątku, jakiś bowiem głos wewnętrzny a potężny rozkazywał mu iść tam i spojrzeć w oczy ludziom, którzy zdziczały plac mierzyli.
W tej chwili dostał pierwszy raz w życiu bicia serca. Zerwał się od okna i chciał biec do rudery Hoffa, ale się upamiętał.
— To gorąco winno! — rzekł. Jutro na sesji bezwarunkowo przedstawię sprawę Hoffa, albo wreszcie sam go wezmę w opiekę... Jutro!...
I wypowiadając słowo: jutro! uczuł, że włosy podnoszą mu się na głowie.
Zamigotała błyskawica i przeciągły grzmot rozległ się na zachodzie. Wolski przymknął okno, i nad wszelki wyraz zmęczony, padł na fotel, ten sam, który wczoraj zajmowała Wandzia.
Głowa mu pałała, arterje uderzały jak młoty, aż wreszcie opanował go chorobliwy sen na jawie.
Zdawało mu się (rzecz śmieszna), że jest Zenonem, który wyzwał na pojedynek rejenta, i że z przeciwnikiem swoim stanął na placu bitwy.
Dokoła widział drzewa i uśmiechniętych świadków, którzy szeptali do siebie, że sprawa skończy się na niczem, i że przeciwnicy strzelą do siebie tylko dla formy.
Potem zdawało mu się, że rejent uśmiecha się także i mierzy gdzieś wbok, a potem... usłyszał huk i z najwyższem zdziwieniem dostrzegł, że niebo i wierzchołki drzew ma wprost twarzy, i że świadkowie, którzy stali obok niego, stoją teraz nad nim...
— Upadłem!... — pomyślał. — Czyżbym był raniony?
Widział, że świadkowie nachylają się nad nim, lecz jednocześnie czuł, że między nim a nimi powstaje ciągle zwiększająca się odległość. Spostrzegł przerażoną twarz Wandzi i pomyślał, że dziewczynka zagląda w tej chwili do niesłychanie głębokiej studni, w którą on szybko się zapada.
— Co to znaczy?
Stopniowo wizerunek Wandzi rozpłynął się jakby we mgle, a natomiast zdawało mu się, że słyszy rozpaczliwy okrzyk swego wuja:
— Zabity... Mój Gustaw zabity!...
Teraz dopiero uczuł, że pojmuje dziwny stan swój. Był to jednak ostatni błysk świadomości, po którym opanowała go niepamięć i ciemność.
Wolski ocknął się i uczuł krople zimnego potu na twarzy.
— Grenadjerski sen, jak pragnę zbawienia duszy! — zawołał stojący przed nim pan Klemens. — Deszcz leje jak z cebra, pioruny biją, aż dom drży, a ten, panie dobrodzieju, bawi się z Morfeuszem!
— Dawnoście wrócili? — spytał Wolski, zapominając o wszystkich ponurych widzeniach.
— W tej chwili! Spadliśmy jak żaby z deszczem. Wandzia się jeszcze nie przebrała. Byliśmy u jej chrzestnej matki i mamy już ochmistrzynią — pytlował wesoły dziadek.
Gustaw coś sobie przypomniał.
— Jakże sprawa Zenona z rejentem? — spytał.
— Już się pogodzili. Będą jutro obaj na sesji: rejent z projektem kasy pożyczkowej, a Zenon ze swym memorjałem o pauperyzmie.
Teraz Wolski miał ochotę parsknąć śmiechem, wspomniawszy o swoich halucynacjach i niepokojach, lecz w tej chwili weszła Wandzia, więc tylko... zarumienił się.
Tymczasem na dworze zapadła noc, rozhulała się burza, a w ruderze...
Wejdźmy tam.
W izbie Hoffa, wśród kłębów tytuniowego dymu i wyziewów szkaradnej wódki, spostrzegamy cztery męskie postacie.
Najpoważniejszą postacią w tem zebraniu jest znany lichwiarz Wawrzyniec, wiecznie zamaskowany okularami, wiecznie zapięty pod szyję i spokojny jak drewno. Wolnym krokiem przechadza się on po ciasnym pokoju i od czasu do czasu ogryza paznogcie.
Drugim był Hoff. Siedział pochylony na swem łóżku, z rękami opartemi o kolana i patrzył niewiadomo gdzie i na co. Zdawało się, że błyskawice i grzmoty już nie istnieją dla tej usypiającej duszy.
Dwaj pozostali ich towarzysze byli to obszarpańcy, jakich codzień napotkać można we wszystkich szynkach, cyrkułach i przysionkach sądowych. Należeli oni do tej klasy, która dostarcza społeczeństwu w najlepszym razie pokątnych doradców, faktorów lub kataryniarzy, w najgorszym złodziei, a w każdym razie pozbawionych cienia uczciwości pijaków i darmozjadów.
Ludzi tych sprowadził pan Wawrzyniec do podpisania kontraktu kupna nieszczęsnej Hoffowej siedziby.
W izbie drugiej, okryta dziurawą kołdrą, wychudła jak szkielet, żółta jak wosk, leżała za parawanem Konstancja. Obok niej, owinięta w łachmany, spoczywała chora Helunia, a u nóg, na połamanem krześle, siedziała stara, z trzęsącą się głową żebraczka i szeptała modlitwy.
Spowita w lnianki gromnica i czarny krzyż na stole dopełniały całości obrazu, na którego widok zdawało się, że martwe ściany zapłaczą.
Tymczasem w izbie drugiej towarzystwo bawiło się.
— Nasze kawalerskie! — wołał, podnosząc do góry szklankę, pan, którego nazywano Grzybowiczem, do pana, mianującego się Radziszkiem.
— Tyś taki kawaler, jak twoja żona panna! — odparł drugi, niemniej wychylając szklankę.
— Coprawda — rzekł po namyśle Grzybowicz — warto było pierwej wypić na intencją naszego pana... Czy można?... — dodał z odcieniem nieśmiałości.
— Kończcie prędzej! — odparł lichwiarz i odwrócił się do stołu, na którym leżał papier i inne przybory piśmienne.
— Widzisz, gęsi łbie! spylił cię pan... Tyś zawsze za śmiały — rzekł do swego kolegi Radziszek.
— No, wódka, jak wódka, zwyczajna sobie gnojówka i bast!... Ale kiełbasa ci od stu piorunów...
— Lakieros! — objaśnił Radziszek.
— Czy to prawda, panie — spytał Grzybowicz Wawrzyńca — że inne kiełbasy to robią ze świń trupami wypasionych?
— Kończcie! — mruknął lichwiarz.
— Pyta się, a nie wie, że już ze trzy razy kosztował swojej matki nieboszczki — odpowiedział Radziszek.
— Y... y... y!... jaki mi elegant! Nie widzieli go na śmietniku ze skorupą pod pałkę, a podeszwą na przykrycie!... — oburzył się Grzybowicz.
— Cichobyś był, ty gnacie, bo jak każę, to cię piorun strzeli tak w łeb, że się zamroczysz!
— Nie bluźnij! — wtrącił Wawrzyniec.
— On tu będzie piorunami wyzywał, a nie słyszy cholera, co się wyrabia na dworze!... — dopełnił Grzybowicz, wskazując na okno, poza którem nieustannie migotały błyskawice.
We drzwiach ukazała się pomarszczona twarz żebraczki.
— Panie — szepnęła do Wawrzyńca — chora księdza żąda.
— Niema teraz czasu, później!
— A jeżeli jej się zamrze?
— Niech odmawia akty Wiary, Nadziei i Miłości ze skruchą, to tak samo, jakby się wyspowiadała! — odparł Wawrzyniec.
Zdawało się, że piorun, przelatujący w tej chwili czarne sklepienie chmur, zdruzgocze nędznika; wyminął go jednak i rozdarł suche drzewo. Grom, na jego głowę przeznaczony, drzemał jeszcze we Wszechmocnej Prawicy.
— Piorun trzasł w drzewo! — szepnął blady Grzybowicz. — Zamknij okno, ty skurczypało!
— A djabeł ci go zamknie, kiedy nie dostaje do futryny! — odparł z gniewem Radziszek. — Nie bój się! — dodał — co cię ma nie minąć, nie minie cię, żeby cię nawet pod cztery zamki na Pawiaka schowali!...
— Siadajcie i piszcie! — rozkazał Wawrzyniec. — Panie Hoff, proszę uważać.
Hoff milczał, siedząc ciągle w jednej postawie.
— Panie Hoff! — powtórzył lichwiarz.
Starzec ani drgnął.
— Panie, panie! hej!... — wrzasnął mu w ucho Radziszek, targnąwszy go za ramię. — Wracaj pan do numeru, kontrakt piszemy!...
— Jestem! — odparł Hoff i znowu wpadł w zadumę.
Dwaj obdartusy usiedli przy stole i wzięli pióra do ręki.
— Co tam tak klapie? — szepnął Grzybowicz, przysłuchując się łoskotowi, który z drugiej strony domu dolatywał.
— Pewno okiennice powyrywało, to i klapie! — odparł niewzruszony Radziszek.
Na dworze przez mgnienie oka ucichło i runął znowu piorun tak blisko, że aż się dom zatrząsł, a w kominie posypały się gruzy.
— Skaranie z tą burzą, czy co? — mruczał strwożony Grzybowicz, przytrzymując papier, który mu wylatywał z pod ręki.
— A to mi wydelikaciał, jak baba... widzisz go!... — wykrzyknął gniewnie Radziszek. — Pilnuj tego, czem pysk będziesz miał zatkać, a o piorunach nie myśl, bo choć cię palnie...
— Piszcie! — przerwał lichwiarz.
— „Działo się w domu Fryderyka Hoffa, obywatela, pod numerem...“ No, sami przecież wiecie, jak to idzie — dyktował Wawrzyniec.
Żebraczka we drzwiach ukazała się powtórnie.
— Panie — rzekła do Wawrzyńca — zdaje się, że już kończy...
— Zapal gromnicę, podaj jej do ręki i módl się... Ja nie mam czasu!... — odparł lichwiarz.
Stara odeszła. Dwaj obdartusy, skończywszy pisać nagłówek, czekali na ciąg dalszy.
— „Między panem Fryderykiem Hoffem, obywatelem z jednej, a panem Wawrzyńcem... kapitalistą z drugiej strony zawarta została umowa następującej treści“ — dyktował Wawrzyniec.
— Gdy wzrok mój będzie zmieszany i zaćmiony przychodzeniem śmierci, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!... — mówiła w drugiej izbie podniesionym i drżącym głosem żebraczka.
— Zmiłuj się nade mną!... — powtórzyła Konstancja.
Dźwięczały szyby, dom drżał, z niezamieszkanej jego części jakieś krzykliwe i zmieszane dolatywały odgłosy, a lichwiarz dyktował dalej:
„Paragraf pierwszy. Pan Fryderyk Hoff, właściciel nieruchomości pod numerem... na ulicy..., składającej się z placu, trzy tysiące łokci kwadratowych powierzchni mającego, domu mieszkalnego, parkanów i sadzawki, odprzedaje takową nieruchomość panu Wawrzyńcowi... kapitaliście, za sumę rubli srebrem tysiąc, dobrowolnie oznaczoną...“
— Gdy twarz moja blada i stygnąca przejmować będzie serca patrzących litością i trwogą i pot śmierci okrywać mnie zacznie, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!... — mówiła żebraczka.
— Zmiłuj się nade mną! — powtórzyła ledwie dającym się słyszeć głosem Konstancja.
Ze wszystkich punktów widnokręgu tryskały strumienie oślepiającego światła; zdawało się, że się ziemia kołysze i załamuje sklepienie niebieskie, lecz lichwiarz nie uważał na to i spokojnym i jednostajnym głosem dyktował dalej:
„Paragraf trzeci. Pan Wawrzyniec... u pana Fryderyka Hoffa ma należności rubli srebrnych dziewięćset osiemdziesiąt na zasadzie kwitów prywatnych, przez tegoż pana Fryderyka Hoffa własnoręcznie podpisanych, i takowa na poczet szacunku zaliczoną zostanie przy jednoczesnym zwrocie tychże kwitów... Resztę zaś, to jest rubli srebrem dwadzieścia, pan Wawrzyniec gotówką wypłaci.“
— Gdy myśl moja, uderzona straszliwem śmierci widzeniem, upadnie w przestrach ostateczny i struchleje w walce z nieprzyjacielem piekielnym, który będzie usiłował wydrzeć mi ufność w Twe boskie miłosierdzie i poddać mnie rozpaczy, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!... — mówiła stara.
Głos Konstancji już umilkł.
„Paragraf czwarty. Posesja naturalna i cywilna przechodzi do nowonabywcy od chwili podpisania niniejszej umowy“ — ciągnął dalej Wawrzyniec.
— Panie! — szepnęła żebraczka z progu — już skończyła!... Możeby mi pan dał wódki kapeczkę za fatygę?...
— Jeszcze chwilkę! — odparł Wawrzyniec i zaczął szybko dyktować zakończenie.
Gdy pomocnicy jego pisać przestali, zbliżył się do Hoffa, ścisnął go mocno za rękę i przyprowadziwszy do stołu, rzekł:
— Podpisuj pan.
Hoff podpisał,
— Teraz tu...
Hoff znowu podpisał.
— Teraz świadkowie! panie Radziszek, panie Grzybowicz!...
Świadkowie oba arkusze ozdobili swemi szanownemi nazwiskami.
Jeden z tych arkuszy lichwiarz szybko obejrzał, osuszył bibułą i, starannie złożywszy, do bocznej kieszeni schował. Poczem rzekł:
— Panie Hoff!... kochana Kostusia nasza Bogu ducha oddała!...
— Co?... — spytał starzec.
— Córka umarła! — powtórzył Wawrzyniec.
Stary spokojnie wyszedł do drugiej izby, popatrzył na niezastygłe jeszcze ciało i wziąwszy na ręce śpiącą Helunię, wrócił z nią na swoje łóżko.
Niezadługo potem lichwiarz, pomocnicy jego i żebraczka opuścili dom nędzarza.
Byli już w sieni, kiedy z izby Hoffa doleciał ich drżący, lecz spokojny głos starca, który mówił:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy bajty!...

Późno w nocy, gdy już ucichła burza i księżyc zaświecił, lekko przymknięte w pokoju Konstancji okno otworzyło się, i ukazał się w niem jakiś mężczyzna.
— Kostka! Kostka!... Kostusia!... — mówił stłumionym głosem przybysz.
Milczenie.
— No, no!... Nie przyczajaj się, głupia, tylko mi daj trochę bibuły, bom już dwa dni nic nie jadł.
Milczenie.
Człowiek przestąpił okno i zbliżył się do zmarłej.
— Patrzcie się, ludzie! — zawołał po chwili — taż ci tu ona bez żartów parę wypuściła!... Fiu! fiu!... zimna baba, jak lodownia... Pokaż-no puls!... Poczciwe żonisko, obrączkę po mnie do grobowej deski zachowała... Daj ją tu, nieboże! już ci się nie przyda! drugi raz chłopa nie dostaniesz!...
Z temi słowy zdjął z ręki trupa obrączkę i zwolna, potykając się, wszedł do pokoju Hoffa.
Starzec nieruchomy siedział na swem łóżku i trzymał na kolanach niespokojnie dyszącą Helunię.
— Stary! stary!... — odezwał się złodziej. — A co to moja naprawdę kopyta wyciągnęła?...
— Pójdziemy hajty, Heluniu!... pójdziemy hajty!... — wyszeptał starzec.
— Fiu! fiu! — świsnął złoczyńca. — Ten już widzę na amen zwarjował. Trzeba dać nogę!...
I wyszedł tem samem oknem, a w nędznej lepiance pozostał tylko ostygły trup i głodny warjat, piastujący chore dziecię.
Kielich gniewu Bożego napełniony został po brzegi.


ROZDZIAŁ XI

WUJ I SIOSTRZENIEC.

Pan Gwoździcki, wuj Gustawa, był finansistą i hipochondrykiem.
Nikomu wizyt nie składał, od nikogo ich nie przyjmował, i można było nawet sądzić, że dbał o to, aby go jak najmniej znano i jak najmniej o nim mówiono.
Z siedmiu pokoi, składających eleganckie jego mieszkanie, wybrał sobie mały, z osobnym wchodem gabinet, położony od strony podwórza, i tam, jeżeli był w domu, całe dnie przepędzał.
Z tem wszystkiem, gabinet ten widywał go bardzo rzadko, co bynajmniej nie dziwiło ani gorszyło służby, która regularnie pobierała dość wysoką pensją i wiedziała, że pan ma mnóstwo interesów za domem.
Niechętnie też Gwoździcki pokazywał się na ulicy, a jeżeli okoliczności zmusiły go do tego, wówczas nie chodził piechotą, ale jeździł zamkniętym powozem. Dodajmy jeszcze, że w teatrach nie bywał, ogród Saski znał niedokładnie, Botaniczny tylko ze słyszenia, a mieć będziemy obraz życia, jakie pędził ów człowiek, obracający się wyłącznie w kółku finansowych interesów.
Że jednak nikt przed okiem bliźnich ukryć się nie może, nie ukrył się więc i Gwoździcki. Sfery handlowe znały go dokładnie, dokładniej może, niżby sobie tego życzył i, powiedziawszy prawdę, szanowały dziwaka.
Wiedziano, że jeszcze przed dwudziestu laty człowiek ten był ubogim, i że tylko olbrzymią pracą, wytrwałością, a może i genjuszem, doszedł do miljonowej fortuny.
Wiedziano dalej, że był niesłychanie konsekwentny i słowny, choć obok tego puszczał się niekiedy na hazardowne spekulacje, z których szczęśliwie wychodził. Wiedziano wkońcu, co było podobno najważniejszem, że zapytany o radę, albo nie dawał żadnej, albo dał dobrą, a nadto, że w razie potrzeby pomagał pocichu, lecz skutecznie.
Krótko mówiąc, z Gwoździckim nie przyjaźnił się nikt, wszyscy go jednak cenili, a wielu obawiało się; chodziły bowiem głuche wieści, że człowiek ten w sztuce gnębienia nieprzyjaciół był mistrzem nad mistrze.
Stary lokaj finansisty głośno twierdził, że pan jego stworzony był na kamedułę, a jeżeli nim nie został, to dlatego tylko, że miał siostrzeńca, Gucia właśnie, którego do szaleństwa kochał.
Jeżeli Gwoździcki, pomimo podeszłego wieku, kupował jeszcze i sprzedawał dobra, kamienice, zboże, drzewo i tysiące innych przedmiotów, robił to tylko dlatego, aby Guciowi jak największy majątek zostawić.
Jeżeli, mimo wrodzony pociąg do prostoty życia, trzymał zbytkowny lokal i służbę, robił to znowu, przewidując, że Gucio lada chwila rzuci swoje malarskie studja i do domu przyjedzie.
Ale chłopak pracował z zapałem i o powrocie nie myślał: wuj zaś tęsknił, lecz milczał, szląc mu pieniądze i zaklinając na cienie matki i miłość dla siebie, aby hulał, co się zmieści, brał od niego, ile zechce, lecz długów unikał.
Wrócił nareszcie Gucio i zaledwie przestąpił próg domu, najpierwszą czynnością jego było otrzeźwić wuja, który, zobaczywszy go, wpadł w omdlenie. Zbudzony finansista pocałował chłopca w głowę, spytał, czy nie potrzebuje pieniędzy, i w pół godziny później wyjechał kończyć interes, na którym znowu kilkanaście tysięcy zyskał.
We czwartek po owej nocy burzliwej, około jedynastej z rana wszedł Gustaw do gabinetu wuja, którego zastał nad planami i papierami.
Gwoździcki nie był sam: przy drzwiach stało jakieś indywiduum, które Gustaw miał ochotę wziąć za model do obrazu pokątnego doradcy.
— Może przeszkadzam? — spytał Gustaw, dostrzegłszy, że wizyta jego przerwała rozmowę.
— Boże uchowaj! — odparł Gwoździcki. — Posiedź chwilkę, zaraz ci służę...
Potem zwrócił się do osoby, stojącej przy progu.
— Podatki naturalnie zalegają?
— Rozumie się, proszę łaski pana! — odparło indywiduum.
— Trzeba się dowiedzieć o ilości i zaraz zapłacić — mówił finansista. — Trzeba także sprowadzić ludzi do rozbiórki i splantowania... A to... na pogrzeb!...
I podał nieznajomemu trzydzieści rubli.
— Proszę łaski pana, a jak będzie z nim? — spytało indywiduum, kładąc przycisk na ostatnim wyrazie.
— No, jak!... to już skończony niedołęga, trzeba pomyśleć o umieszczeniu go w Dobroczynności. Tymczasem nakarmić, trochę odziać, a nadewszystko wykąpać, bo już chyba od roku niemyty... — odparł Gwoździcki.
— Proszę łaski pana, a z dzieckiem?
— Dziecko, Grzybowicz, oddasz zaraz do ochronki. Ono zdaje się jest chore i w tej wilgoci ani na chwilę dłużej pozostać nie może. Oto kartka!
Indywiduum wzięło kartkę i wśród najpokorniejszych ukłonów wyszło za drzwi.
Dziwna i straszna rzecz! Gustaw, słuchając tej rozmowy, dostał powtórnie bicia serca; nie chcąc jednak przerażać wuja, a pragnąc jednocześnie odegnać od siebie przykre myśli, spytał go:
— Cóż to za plany wuj ogląda?...
— Stawiamy chałupę, moje dziecko.
— Dla siebie?
— Dla ciebie.
— O, mój wuju — zawołał malarz — czy ja wart jestem tylu dobrodziejstw!...
Gwoździcki bystro spojrzał mu w oczy, lecz, zobaczywszy tam łzy, szybko odwrócił się i mruknął:
— Mazgaj jesteś!...
I wyszedł do sali, a Wolski za nim.
Kilka sekund wystarczyło do uspokojenia tych dwóch silnych ludzi, choć jeden z nich chorował na serce od wczoraj, drugi od lat dwudziestu pięciu.
— Mam do ciebie prośbę, kochany wuju — zaczął Gustaw.
— Słucham cię.
— Jest tu w mieście pewne kółko uczciwych dziwaków, naradzających się nad uszczęśliwieniem ludzkości. Otóż czybyś nie chciał się z nimi poznać?
— Nie.
— I dlaczego? — spytał Wolski, patrząc mu w oczy.
— Dlatego, że ja nie jestem ani poczciwym dziwakiem, ani też myślę o uszczęśliwieniu ludzkości.
— Przydałbyś się tam, wuju, wierz mi.
— Nic z tego! — odparł stanowczo Gwoździcki.
— Więc może zechcesz przynajmniej złożyć wizytę staremu Piołunowiczowi?
— Powiedziałem ci już, że złożę, ale za rok.
— Dlaczego nie dziś? — nalegał Gustaw.
Wuj zaczął gryźć paznogcie, co oznaczało niezadowolenie, i po chwili rzekł:
— Moje dziecko! Interesa, które prowadzę, nie pozwalają mi bawić się w towarzyskość, i dlatego znajomości nie robię. Przed upływem roku ukończę je, wycofam moje kapitały, a wówczas będę gotów do usług...
Wolski zrozumiał, że przedmiot ten można uważać za wyczerpany; przeszedł więc do innego i odniechcenia zapytał:
— Powiedz mi też, mój wuju, jak wielki jest naprawdę twój majątek?
Gwoździcki zamyślił się i odparł:
— Mówiąc między nami, nie wiem; zdaje mi się jednak, że masz kilka miljonów.
— Cóż znaczy, to masz?
— Znaczy, że masz; jakże ci inaczej powiem?
— A ty, wuju, co masz?
— Ja?... mam ciebie.
W przedpokoju odezwał się dzwonek, a po chwili lokaj zameldował:
— Pan Dąbrowski!
Do sali wszedł człowiek młody, przystojny, posiadający wszelkie cechy obywatela ziemskiego.
Gustaw wybiegł naprzeciw niemu i przedstawił go wujowi, jako swego dawnego przyjaciela, poczem rzekł:
— Pozwólcie panowie, że ze względu na zajęcia wuja, który nigdy nie ma czasu, przystąpię odrazu do rzeczy.
— Prosimy! — odparł Gwoździcki.
Nowoprzybyły zmieszał się.
— Drogi wuju! — ciągnął Gustaw. — Dąbrowskiemu spłonął folwark i potrzebuje pieniędzy...
— Guciu! — zawołał gość.
— Ile? — spytał wuj.
— Około pięćdziesięciu tysięcy...
— Stawiasz mnie w przykrej pozycji — szeptał gość.
— Kiedy? — spytał znowu wuj.
— Choćby natychmiast!... — odpowiedział, śmiejąc się, Wolski.
— O drugiej będę niemi panu służył — rzekł do przybyłego Gwoździcki i powstał z zamiarem wyjścia.
— Panie szanowny! — zawołał wzruszony gość — ja bardzo obowiązany jestem... ale... jeszcze warunki...
— Cóżto, chcesz nam procent płacić? — zapytał wesoło Gustaw.
— Ależ, Guciu, ja nie mogę...
— Cóżto, Guciu! — zawołał niemniej wesoło Gwoździcki — chcesz panu zrobić prezent, którego przyjąć nie może?...
A potem, zwracając się do Dąbrowskiego, dodał:
— Termin zwrotu i gwarancja zależą od pana, procent od nas; otóż my żądamy cztery od sta na rok...
I nie wysłuchawszy odpowiedzi rozrzewnionego szlachcica, ścisnął go za rękę i wyszedł do swego gabinetu.
Godzinę jeszcze bawił Dąbrowski u malarza, całując go co parę minut, unosząc się nad jego wujem i opisując radość swej matki i rodzeństwa.
Potem opuścił dom błogosławionego finansisty, a Wolski poszedł do wuja.
Zastał go spacerującego po gabinecie i rzucił mu się na szyję.
— Poczciwy! szlachetny!... nieoceniony wuju!... — wołał z zapałem artysta. — Wydobyłeś człowieka z okrutnej biedy!...
— Ach!... więc to jeszcze o owej pożyczce?... Cóż chcesz, musiałem mu pomóc, ponieważ naprzód ty tego chciałeś, a powtóre młodzieniec ten nie robił dotychczas długów...
— Skąd to wiesz, mój wuju?
— O, ja bardzo wiele rzeczy wiem!...
— No, mniejsza o to!... Jak zwał, tak zwał, dość, że jesteś najszlachetniejszym człowiekiem na ziemi!
— Dodaj jeszcze: za to, że pożyczasz moim protegowanym na czwarty procent — dorzucił żartobliwie Gwoździcki.
— I za to i za wiele innych rozmaitych rozmaitości... A kto Władysławowi dopomógł zostać inżynierem, czy nie ty, wuju?
Finansista spoważniał.
— Władysław jest synem kobiety, która ciebie trzy lata wychowywała. Trzeba pamiętać o tem!
Ty... ciebie... tobie... dla ciebie... Ach, mój wuju! nudzą mnie już te deklinacje, przejdźmy więc do czego innego! — zawołał Wolski.
— Słucham! — rzekł wuj.
— Otóż rzecz jest taka. Podałem w pewnem towarzystwie projekt założenia kasy pożyczkowej...
— Co to znaczy? — spytał finansista, siadając na żelaznem łóżku.
— Znaczy to, że znowu będę potrzebował rad i pieniędzy wuja, a nadewszystko to, że czasby już nareszcie położyć tamę lichwiarstwu, wysysającemu krew z naszych klas mniej zamożnych...
Gwoździcki uśmiechnął się ironicznie.
— Na pieniądze zgoda! — rzekł wuj — o radach pomyślę, ale dajcie też raz pokój temu biednemu lichwiarstwu!...
— Wuj broni lichwiarzy?...
— Lichwiarzy?... nie! Bronię tylko wolnej konkurencji w handlu, choćby nawet pieniędzmi — odparł chłodno finansista.
— Wuju kochany! — zawołał Gustaw. — Nie jestem ekonomistą i nie umiem wojować argumentami, ale jako człowiek czuję, że lichwa jest straszną podłością.
Gwoździcki ruszył ramionami.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której młody zapaleniec chodził szybko po pokoju, a chłodny jego wuj gryzł paznogcie.
— Powiedzie mi, mój drogi, a cóżbyś ty robił, gdybym ja naprzykład był lichwiarzem?... Czy także nazwałbyś mnie podłym?...
— Ty, mój wuju, lichwiarzem? ty!... cha, cha, cha!... — rozśmiał się Wolski.
— Mówmy na serjo. Cóżbyś robił? — pytał finansista, patrząc w ziemię.
— Mój wuju! do czego prowadzi dyskusja o rzeczach niemożliwych?
— Hum?... Choćby do zbicia pewnych niedojrzałych, a jednak bardzo stanowczych sądów.
— Do zbicia!... niedojrzałych!... — powtarzał Wolski. — A więc zgoda, mówmy... Otóż, mój wuju, gdybyś ty był lichwiarzem, powiedziałbym ci tak: Naprzód wyrzeknij się swoich operacyj, a potem oddaj swój majątek...
— Oddaj?... a komuż to?... — spytał finansista.
— Ludziom, naturalnie.
— A którym, jeżeli wolno spytać?... Czy lichwiarzom, czy tym, którzy od nich pożyczają, czy też tym, którzy nie potrzebują pieniędzy?...
— No, pogadalibyśmy o tem!... — odparł Wolski.
— A gdybym ja naprzykład nie oddał owych pieniędzy? — badał dalej finansista.
— Wtedy prosiłbym cię, ażebyś koniecznie oddał, a jeżeli nie, to...
— To?...
— To strzeliłbym sobie w łeb! — odpowiedział Gustaw stanowczo.
Żółta twarz finansisty stała się popielatą, pytał jednak dalej:
— No, mój drogi, przypuśćmy, że ja oddałbym jakimś tam ludziom moje, rozumiesz, moje pieniądze, lecz cóżbyś ty im oddał?...
Pytanie to zmieszało Gustawa, Gwoździcki jednak udał, że nie uważa tego, i mówił:
— Nazwałeś lichwę podłością, otóż zwróć uwagę na to, że gdybym ja był lichwiarzem, a ty tym, kim jesteś, wówczas twoje wiadomości, towarzyska ogłada, twój talent, rozgłos, moralność, szlachetność, słowem, cała prawie dusza twoja, z jej wstrętem do lichwiarzy, byłaby owocem, który wyrósł na tej mierzwie...
Niktby nie poznał, patrząc teraz na twarz Wolskiego, że człowiek ten śmiał się przed chwilą. Na wrażliwy umysł artysty każde słowo wuja padało jak roztopiony ołów.
— Tak! — szepnął Gustaw. — Gdybyś ty, wuju, był lichwiarzem, ja byłbym twym spólnikiem...
— Nie tak! — odparł Gwoździcki. — Gdyby lichwiarz był zbrodniarzem, obowiązanym do wynagradzania swych domniemanych zbrodni, ty byłbyś jego spólnikiem, który nic zwrócić nie może!...
— A moja praca?... — spytał Wolski.
— Twoja praca! — odpowiedział smutnie finansista. — Twoja praca!... Czyżby ona wystarczyła nawet na utrzymanie nas obu?
Gustaw usiadł na krześle, i zakrywszy twarz rękami, rzekł:
— Bóg wskazałby mi, co zrobić.
Wuj poklepał go po ramieniu.
— Rozumnieś powiedział! Bogu to zostawmy, On jeden umie sprawiedliwie rozstrzygać tego rodzaju zagadki, my zaś korzystajmy z tego, co jest. — No — dodał — szczęściem, ty nie potrzebujesz trapić się podobnemi kwestjami!...
— O, szczęście, wuju!... szczęście!... — zawołał z uniesieniem Gustaw, ściskając go za rękę. — A potem, przeskakując do innego zupełnie ciągu uczuć i myśli, spytał wesoło:
— A więc, mój wuju, ile mi dasz na założenie kasy pożyczkowej, czyli na podkopanie lichwy?...
— Na początek dziesięć do piętnastu tysięcy rubli, później zobaczymy!
— Wiwat! — krzyknął Wolski, rzucając się niewiadomo który raz na szyję poczciwemu wujowi.


ROZDZIAŁ XII

Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE W KÓŁKU LUDZI BARDZO ZNAKOMITYCH
NAJTRUDNIEJSZĄ JEST ZGODA.

— Janek! Janek!... ty wisusie jakiś! — wolała rozgniewana kucharka Piołunowicza — nie mówiłam ci, żebyś szedł po węgle do piwnicy, co?...
— Ale! hale!... będę tam chodził po węgle, kiedy taki deszcz leje — mruknął chłopak.
— Nie bój się, nie roztopi cię, ty cukierku! Za dziewczętami toś latał wczoraj jak warjat, chociaż pioruny biły.
— Co mi tam pani będziesz nogę zawracała! — odparł oburzony Janek. — Na dworze ciemno jak w maźnicy, gospodarz ze światłem chodzić nie daje, to co ja zrobię! Ślepiami będę świecił?...
— Znam ja cię!... Jakeś wczoraj wystawał na schodach z Joaśką, to ci ciemno nie było, a teraz może chciałoby ci się pająków do piwnicy? Widzisz go!...
Tak wykrzykując, gosposia przesuwała ogromne sagany i jeszcze większe rondle po rozpalonej do czerwoności kuchni angielskiej.
— Djabli nadali z tymi gośćmi, czy co? Złażą się codzień z końca świata jak pluskwy, a ty gotuj, a ty się parz do północka, i jeszcze ci pokraka węgli przynieść nie chce!... Ot los!
— Zasmakowały im panine kolacje, to się złażą — mruknął Janek.
— Stul pysk, ty wysmołku! — huknęła jejmość. — Jak ja im raz nagotuję kolacją, co się patrzy, to żaden tu nosa nie wścibi... Kanalje!...
W taki sposób zapatrywała się służba pana Piołunowicza na jego znakomitych kolegów, którzy dziś znowu zastanawiać się mieli nad pomyślnością powszechną wogóle i nad kasą pożyczkową w szczególności.
Dzięki jednak niebu, stronnicze te poglądy nie dochodziły do uszów znakomitych członków towarzystwa naukowo-społeczno-filantropijnego, którzy bez względu na słotę, po jednemu, po dwóch i po trzech, ściągali zwolna do miejsca narad, jako wytrwali i sumienni uprawiacze winnicy Pańskiej.
Co kilka minut któryś z nich, uzbrojony w parasol i gumowe kalosze, wchodził z ulicy w bramę i tam ocierał się o jakiegoś starca, który, siedząc na kamieniu, huśtał na rękach białe zawiniątko i monotonnym głosem mruczał:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy hajty!...
Lecz żaden z nich ani zapytał dziwnego piastuna, poco moknie na deszczu, ani nawet nie zwracał na niego uwagi, mając głowę nabitą kwestjami wielkiej doniosłości społecznej.
Ostatnim z zadumanych myślicieli, który wyminął bramę, był pan Damazy. Wdrapał się na górę, złożył w przedpokoju swoje antydeszczowe przybory i wszedłszy do domu, usłyszał następujące wyrazy:
— Ja zawsze gadał, co te warszawiaki to największe blagiery na kuli ziemskiej! Jak Boga kocham, jakem Fajtaszko i marszałek szlachty!
Zebrani goście z wielkim entuzjazmem rzucili się na powitanie Damazego, pragnąc w ten choć sposób odebrać głos marszałkowi Fajtaszce, który od chwili wejścia do domu pana Klemensa nie mówił o niczem więcej, tylko o bladze warszawskiej.
Obecni z największym pośpiechem przyznawali słuszność marszałkowi i posiedzenie się rozpoczęło.
— Proponuję pana rejenta na prezesa, pana Zenona na wiceprezesa, a pana Wolskiego na sekretarza sesji — odezwał się Piołunowicz.
Wybór jednomyślnie zatwierdzono, i dwaj onegdajsi przeciwnicy znaleźli się na prezydjalnej kanapie. Rejent usiadł pod Seneką, pan Zenon pod Solonem, Wolski obok nich przy ogromnym stosie papierów, a pan Damazy zabrał głos:
— Dzień dzisiejszy, panowie! — rzekł zadziwiający ten człowiek — jest najpiękniejszym, najuroczystszym i najpłodniejszym w następstwa z pośród tych, jakie spędziliśmy razem. Dziś bowiem zastanawiać się mamy nad sposobami założenia, utworzenia i zorganizowania kasy pożyczkowej; dziś jesteśmy świadkami pojednania się dwóch wrogich sobie dotąd zasad, uosobionych w szanownym panu rejencie i uczonym panu Zenonie. Dziś wreszcie przez szanownego pana Zenona odczytany nam zostanie memorjał o pauperyzmie, w którym autor, przez szacunek dla szlachetnego przeciwnika swego, pana rejenta, starał się pogodzić nieprzyjazne dotąd teorje postępowe z konserwatywnem widzeniem rzeczy.
Mowie tej towarzyszyło głośne chrapanie leżącego na fotelu marszałka szlachty. Znakomity jednak Damazy nie zważał na to i tak zakończył:
— Z tych tedy powodów prosilibyśmy szanownego pana Zenona, a dzisiejszego naszego wiceprezesa, aby raczył nam memorjał swój odczytać.
— A który? — spytał z najwdzięczniejszym uśmiechem wiceprezes.
— Ten o pauperyzmie — objaśnił Damazy.
— Bo może woleliby panowie usłyszeć coś o mieszkaniach wilgotnych?
— Nie! Prosimy o ostatni, o pauperyzmie.
— Mam także o drenach... — przypomniał Zenon.
— Podziwiamy płodność pańską — wtrącił rejent — ale radzibyśmy skończyć już raz z tym nieszczęśliwym pauperyzmem.
Ponieważ fioletowy pan Klemens począł w tej chwili wyrabiać rozpaczliwe miny, rejent więc umilkł, a uczony Zenon przystąpił do czytania.
„Ze wszystkich klęsk, towarzyszących cywilizacji, niema straszniejszych nad te, które wypływają z wilgotnych mieszkań...“
— Ależ... — przerwał Damazy.
— Najmocniej przepraszam za omyłkę! — usprawiedliwiał się Zenon i wziął do rąk drugi rękopis.
— „Ze wszystkich środków, jakiemi posługuje się cywilizacja do osuszania gruntów, niema znakomitszego nad dreny...“
— Proszę o głos! — zawołał pan Piotr.
— Protestuję! — wykrzyknął Zenon. — Znowu się omyliłem, ale w tej chwili błąd poprawię:
— „Ze wszystkich klęsk, towarzyszących cywilizacji, niema straszniejszych nad te, które wypływają z ciągle szerzącego się pauperyzmu...“
— Wiosna jest najpiękniejszą porą roku... La Fontaine był największym poetą... Turenjusz był najznakomitszym wojownikiem ... Ależ, panie Zenonie! pańskie memorjały djabelnie pachną drugą klasą! — wykrzyknął rejent.
— Panowie! — odezwał się blady z gniewu Zenon — proszę o uwolnienie mnie od obowiązków wiceprezesa!...
I powiedziawszy to, wstał tak gwałtownie z kanapy, że ledwie głową nie strącił Solonowego popiersia.
— Panie Zenonie dobrodzieju!... — błagał go Piołunowicz, lękający się pojedynków jak ognia.
— Nie!... muszę wyjść!... — mówił rozgorączkowany Zenon.
— I może wyzwać mnie drugi raz na pojedynek... hę?... — pytał szyderczo rejent.
— Niewątpliwie!... niewątpliwie!... — powtarzał Zenon.
— Drogi, kochany panie Zenonie!... pohamuj się! uspokój się... — prosił ze łzami w oczach pan Klemens.
— Zgoda, uspokoję się, pohamuję się, ale nie pierwej, aż pan rejent wysłucha mego memorjału o pauperyzmie! — wołał drżącym głosem pan Zenon.
Tymczasem w bramie domu siedział na kamieniu ubogi starzec. Deszcz spływał mu z odzieży i włosów, a on, huśtając na rękach białe zawiniątko, mruczał monotonnym głosem:
— Pójdziemy hajty, Heluniu... pójdziemy hajty!...
Piołunowicz starał się ułagodzić Zenona, a Damazy namawiał rejenta do spokojnego wysłuchania memorjału. Ale obrażony rejent podniesionym głosem odpowiedział:
— Mój panie Damazy! wolę sto razy umrzeć od kuli pana Zenona, niż zostać na śmierć zanudzonym przez wsłuchiwanie się w jego żakowskie memorjały!...
Wkońcu obaj przeciwnicy zażądali uwolnienia ze swych wysokich urzędów, na co zgodzono się. Ponieważ zaś pan Zenon honorem zaręczył, że rejenta na pojedynek nie wyzwie, pozostawiono więc ich losowi i zorganizowano się na nowo.
Teraz Wolski głos zabrał:
— Zdaje się, panowie, że obecnie nic nam już nie przeszkadza pomówić o kasie pożyczkowej?...
— Prosimy, słuchamy! — odpowiedziano chórem.
— Otóż w kwestji tej nastręczają się cztery następujące pytania. Pierwsze dotyczy koncesji...
— O niej pomówimy później — wtrącił rejent.
— Zgoda! Drugie dotyczy wysokości procentu. Otóż proponowałbym cztery od sta na rok...
— Osiem nie jest za wiele, a ściągnie kapitał — odezwał się rejent.
— Niech będzie osiem — rzekł Wolski. — Punkt trzeci dotyczy gwarancji...
— Gwarancje dostarczają poręczyciele, naturalnie odpowiedzialni...
— I na to zgoda! Punkt czwarty dotyczy wysokości naszych wkładów...
— To najmniejsza! — odezwał się milczący dotąd pan Antoni.
— Właśnie, że nie najmniejsza! — wtrącił Piołunowicz. — Ja ofiaruję... dwa tysiące rubli...
— Panowie! — zaczął Damazy — tak piękny początek robi mi otuchę, że ten najświeższy nasz projekt błogie wyda owoce. Panowie! ofiara szanownego prezesa wskazuje nam to, cośmy zrobić powinni, i dlatego pozwoli pan rejent zapytać się... o wysokość swego wkładu.
— Dam także dwa tysiące rubli. A pan dobrodziej?... — spytał rejent Damazego.
— A pan Piotr dobrodziej? — ciągnął Damazy.
— Pięćset rubli — odparł Piotr. — A pan Damazy dobrodziej?...
— Dwa a dwa: cztery... Cztery tysiące pięćset rubli. A pan sędzia dobrodziej?... — spytał Damazy.
— Sto pięćdziesiąt rubli. A pan dobrodziej?... — dowiadywał się sędzia.
— Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt rubli — rachował Damazy. — A pan Wolski szanowny?...
— Dziesięć tysięcy rubli; notabene nie ode mnie, tylko od mego wuja — odparł Wolski.
— Czternaście tysięcy sześćset pięćdziesiąt rubli — mówił Damazy. — A pan Antoni dobrodziej?...
— Ja tam nie bawię się w filantropją! — rzekł wielki pesymista, trzymając piórko w zębach.
— Drogi wiceprezesie, a ile też pan dobrodziej ofiarujesz? — spytał powtórnie pan Piotr Damazego.
Mówcę zniecierpliwiła ta natrętność, odparł więc:
— Sądzę, że zebraliśmy już dość wielki kapitał, dalsze więc wkłady byłyby zbyteczne... Ja zaś ze swej strony mogę, co najwyżej, dołożyć do okrągłych piętnastu tysięcy...
— To jest trzysta pięćdziesiąt rubli — odparł pan Piotr, usiłując tak niewinnym wyrazom nadać uszczypliwe znaczenie.
Pan Damazy, usłyszawszy to, zrobił się majestatycznym.
— Proszę pana — rzekł — cieszy mnie to bardzo, żeś pan raczył zauważyć skromny mój udział w tem przedsięwzięciu. Nie lubię robić wymówek, lecz przypominam tylko, że plany, podawane przeze mnie, wogóle jakoś nie znajdowały pomiędzy panami poparcia!...
— Drogi panie Damazy!... — błagał mówcę Piołunowicz, widocznie obawiając się nowego zajścia.
— Ja bo nie przypominam sobie pańskich planów! — odparł zuchwale Piotr.
— Nie przypomina pan sobie?... — ciągnął dalej z ironicznym uśmiechem mówca. — A mój projekt tanich mieszkań, na który ofiarowywałem pięć tysięcy...
— Był niepraktyczny — wtrącił rejent.
— Zwracam uwagę szanownego pana Damazego — odezwał się uczony Zenon — że ja pragnąłem należeć z nim do spółki.
Pan Damazy rzucił okiem na dość wytarty tużurek mędrca i mówił dalej:
— Proponowałem założenie szkoły wyższej dla kobiet, pewnego rodzaju uniwersytetu, na który dawałem dwa tysiące rubli...
— To także było niepraktyczne — zauważył rejent.
— Przypominam szanownemu panu Damazemu... — wołał Zenon.
— Tanie mieszkania niepraktyczne, pensja niepraktyczna! — przerwał gniewnie Damazy. — Lecz zwracam uwagę panów, żem również proponował założenie akcyjnej fabryki pudrety i dawałem na nią...
— Pozwoli pan Damazy... — wtrącił Zenon.
— I dawałem na nią trzynaście tysięcy rubli — mówił Damazy, nie zwracając uwagi na Zenona. — A kto mnie poparł? kto chciał należeć do spółki?...
— Ja, panie Damazy, ja! — wrzasnął Zenon. — Pisałem nawet o kwestjach tych memorjały...
— Mówimy o pieniądzach, ale nie o memorjałach...
— Talent mój, panie Damazy, talent... — wołał Zenon.
— Z tego powodu nie widzę dobrej racji popierania cudzych planów, lecz chętnie postąpię jeszcze tysiąc rubli, jeżeli upewnicie mnie, że którakolwiek z moich idei urzeczywistnioną zostanie — mówił podniesionym głosem Damazy.
— To się na nic nie zdało — upewnił rejent.
— A więc jeżeli na nic, to cofam nawet moje trzysta pięćdziesiąt rubli z kasy pożyczkowej! — krzyknął wiceprezes.
— Dziś możesz pan cofnąć nawet trzysta tysięcy — rzekł pan Piotr.
— Jeżeli tak, to i ja cofam moje sto pięćdziesiąt rubli — odezwał się pan sędzia.
— A ja dołożę sto miljonów rubli! — dorzucił rejent. — Jeżeli ze sprawy poważnej mamy robić zabawkę, to zróbmyż ją, bardzo proszę!...
Z temi słowy energiczny rejent począł się kręcić po salonie, jakby szukał swej laski. Manewry te, aczkolwiek miały na celu tylko znalezienie kapelusza, dziwnie jednak ochłodziły zebranych.
Nastała chwilowa cisza, wśród której do uszu członków naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa od strony schodów doleciał jakiś hałas.
— Co to znaczy? — wykrzyknął Piołunowicz i pobiegł ku drzwiom, w których ukazała się Wandzia z jakiemś zawiniątkiem na ręku.
— Dziadziu! — zawołała z głośnym płaczem dziewczynka — oni mówią, że to dziecko nie żyje!...
Szybko przeszła salę i złożyła przemokły swój ciężar na prezydjalnym stoliku.
— Mój memorjał!... — wykrzyknął przerażony Zenon.
Już było za późno! Na wiekopomnym memorjale spoczął istotnie blady, zimny i skostniały trup dziecka...
— Kto to przyniósł?... czyje to jest? — pytał w najwyższem przerażeniu pan Klemens.
— To tego pana, co dziadziowi fajkę uratował — odparła, łkając, Wandzia.
— Co?... Hoffa?... dziecko Hoffa?... Janek! Janek!... — wołał zrozpaczony starzec.
Wbiegł Janek.
— Gadaj zaraz, co się stało... co to znaczy?...
— Proszę łaski pana, to było tak: stoję ja sobie w bramie z Joa... chciałem powiedzieć: stoję sobie w bramie i patrzę, a tu siedzi ten stary pan na kamieniu... Ja zaraz do panienki, panienka w te pędy zeszła i mówi coś do niego, a on mamrocze... Więc panienka wzięła od niego dziecko mówi: „Niech pan pójdzie za mną!...“ A on sobie poszedł precz, na ulicę!
— Więc to był Hoff, Wandziu, Hoff?... — pytał znowu Piołunowicz tulącej się do niego i rzewnie płaczącej wnuczki.
— On, dziadziu, on!... poznałam go odrazu.
Wybity ze snu marszałek Fajtaszko stał między innymi milczący i przerażony, choć nie rozumiał, o co chodzi.
— Nieszczęście! — jęczał starzec. — Trzeba go szukać... on się jeszcze samobójstwa dopuści!...
— Trzeba przedewszystkiem iść do jego mieszkania — odezwał się struchlały Wolski.
— Idźmy! idźmy! — powtórzyło kilka głosów.
Pan Klemens wpadł do swego pokoju przebrać się.
— Panowie, zróbmy składkę — rzekł nagle Damazy. — Pójść tam z gołemi rękoma niepodobna!...
Obecni sięgnęli do portmonetek i w okamgnieniu zebrało się około stu rubli.
— Idźmy! — zawołał ubrany już Piołunowicz, wbiegając do sali.
Wszyscy ruszyli z miejsc, a Wolski razem z nimi. Za chwilę sala opróżniła się zupełnie; pozostały w niej tylko zwłoki biednej Heluni, złożone na memorjale o pauperyzmie i przykryte protokółami posiedzeń filantropijnego towarzystwa.
Była to jedyna i ostatnia posługa, jaką pesymista Antoni wyświadczył rodzinie nieszczęśliwego Hoffa. Mizantrop lękał się trupów — nakrył więc dziecko tem, co miał pod ręką.


ROZDZIAŁ XIII

BEZ TYTUŁU.

Członkowie filantropijnego towarzystwa, wypadłszy na ulicę, biegli jak stado owiec, popędzanych przez psa i bat pasterski. Deszcz ciekł im za kołnierze, z pod stóp pryskało błoto, a oni tymczasem wymówkami obarczali się wzajem.
— Nasz formalizm zabił to nieszczęśliwe dziecko! — wołał Piołunowicz, wsparty na ramieniu Wolskiego.
— Co tam formalizm! Pański brak stanowczości zawinił najwięcej... — odparł Damazy.
— Mój brak stanowczości! Słyszałeś, Guciu?... — skarżył się pan Klemens.
— Ależ tak jest! — upewniał Damazy. — Pan byłeś u Hoffa, pan go widziałeś, pan z nim mówiłeś... Trzeba było zrobić coś na własne ryzyko, a mybyśmy zaakceptowali najchętniej.
— Racja! racja!... — powtarzali współwędrowcy, śmielsi wśród otaczającej ich ciemności.
— I ty im wierzysz, Guciu? — pytał prawie z płaczem obżałowany prezes. — Naturalnie, żebym mu był pomógł odrazu, gdybyście mnie samego wysłali; ale Antoni wszystko sparaliżował... wszystko!
— Ach! ten Antoni, ze swem piórkiem i pesymizmem!... Od pierwszej chwili czułem do niego antypatją — wtrącił Damazy.
— Nieznośne indywiduum! — dorzucił ktoś w płaszczu.
— Egoista! — rzekł ktoś w paltocie.
— Dba tylko o dobrą kolacją!...
— Wszyscyśmy winni potrochu, moi panowie! — odezwał się rejent. — Trzeba było zająć się tem, co jest pod ręką, ale nie szerokiemi kwestjami, lub słuchaniem niedorzecznych memorjałów...
— Pan rejent wiecznie coś cierpi do mnie! — wykrzyknął Zenon. — Pan mnie systematycznie prześladuje... pan mnie zmusi do żądania wyjaśnień!...
— Nieszczęście... zbłądziliśmy! — przerwał nagle Piołunowicz. — Zamiast na lewo, idziemy na prawo. Guciu, może się zbyt mocno opieram na tobie?
— Bądź pan spokojny! — odparł zmienionym głosem Gustaw.
Podróżni skręcili na lewo.
— Uważam, że się świeci u Hoffa — szepnął pan Klemens.
Gustaw osłabł tak, że aż drżeć począł. Dziadek, dostrzegłszy to, puścił mu rękę i wysunął się naprzód.
— Jesteśmy już na miejscu — rzekł do idących za nim pan Klemens i z trudnością otworzył drzwi sieni ciężkie i skrzypiące.
Pierwszy pokój, do którego tłumem wsypali się przybysze, był otwarty. Na stole niezbyt jasno paliła się lampa, na środku zaś izby stał niski człowieczek w szafirowych okularach.
Był to Wawrzyniec.
Gustaw, który wchodził na ostatku, spojrzawszy na Wawrzyńca, zbladł i cofnął się do sieni. Ruchu tego nie dostrzegł nikt, wszyscy bowiem gadać poczęli.
— Czy to jest Hoff?...
— Co za okropny wypadek!
— Przyniesiono dziecko nieżywe...
— Panowie! niech mówi jeden — upominał ich Damazy.
Zebrani ucichli, Piołunowicz zabrał głos:
— Czy zastaliśmy pana Hoffa?...
— Niestety! panie, niema go od południa — odparł Wawrzyniec, pobożnie składając ręce.
— Człowiek ten przyniósł do mnie martwe dziecko — ciągnął Piołunowicz.
— Doprawdy? — zdziwił się Wawrzyniec. — Biedna Helunia poszła za swą nieodżałowanej pamięci matką!...
W tej chwili pan Zenon szepnął do ucha sędziemu, że pożółkły człowiek musiał być kiedyś aktorem. Sędzia zgodził się na to i dodał, że sposób mówienia i ruchy jego wydają mu się istotnie nienaturalnemi.
— Pan znałeś tę rodzinę? — pytał dalej Piołunowicz.
— Byłem jej jedynym przyjacielem — odpowiedział Wawrzyniec.
— Musieli to być ludzie biedni?...
— Biedni, panie, ale bogobojni. Trzymali się zasady: „Znoś z Chrystusem i dla Chrystusa, jeżeli chcesz królować z Chrystusem...“ — odparł lichwiarz.
— Przecież Hoff miał plac?
— Plac sprzedany został za długi.
— Że też nikt im nie pomógł!...
— Ludzie biedni, jak my, mogą tylko pomagać radą, a tej nieszczęśliwy Hoff nie przyjmował, ponieważ...
I powiedziawszy to, lichwiarz wskazał palcem na czoło.
— Czy Hoff nie ma już nikogo z rodziny? — mówił znowu Piołunowicz.
— Nikogo. Córkę wczora Bóg Najwyższy powołał do swej chwały; wnuczka, jak pan mówi, umarła dziś, a zięć...
Zakończył gestem, który oznaczał, że na zięcia liczyć nie można.
— Czy pan ma nadzieję zobaczyć się jeszcze z Hoffem?
— Będę go szukał i mam nadzieję, że Bóg pozwoli mi go znaleźć.
— Więc jeżeli znajdzie go pan, to prosimy o doręczenie mu tych pieniędzy — rzekł Piołunowicz, kładąc garść banknotów na stole. — My zajmiemy się pogrzebem jego wnuczki — dodał — a teraz żegnamy pana.
— Bóg Najwyższy wynagrodzi panom! — odpowiedział lichwiarz, kłaniając się do ziemi.
— A czy możemy wiedzieć nazwisko pańskie? — spytał nagle Damazy.
— Nazywam się... Grzybowicz!... — odparł, zająknąwszy się, lichwiarz.
Towarzystwo opuściło ruderę. Byli już w połowie ulicy, kiedy Piołunowicz zawołał:
— Guciu!... Guciu!... gdzie jest Wolski?
— Nie widzę go — odezwał się Damazy.
— Musiał wyjść pierwej — dorzucił Zenon.
— Może zachorował? — mówił z niepokojeni pan Klemens. — Już idąc tu, uważałem, że był jakiś nieswój...
— Szlachetne serce! — rzekł Damazy. — Widocznie obeszło go to, i uciekł... zapewne do siebie.
Po tem wyjaśnieniu wszyscy skierowali się ku pałacowi pod znakiem baraniej głowy.

Gdy goście odeszli, Wawrzyniec zbliżył się do stołu i począł rachować pieniądze.
W tej samej chwili jakiś stłumiony, niby z pod ziemi wychodzący głos odezwał się:
— Oj!... chyba wylazę już...
— Wyleź pan, wyleź!... kochany panie Gołembiowski — odpowiedział lichwiarz, ciągle rachując pieniądze.
Teraz z pod łóżka, na którem umarła Konstancja, ukazały się dwie potężne, żylaste ręce, kudłata głowa i zarośnięta twarz, za niemi szerokie plecy, a wreszcie cały człowiek, ogromnej budowy, ubrany w podarty kaftan i zgrzebne spodnie. Nogi miał zabłocone i bose.
— Aaa!... — odetchnął bandyta. — Spociłem się!...
— Wierzę, wierzę! — odparł z uśmiechem Wawrzyniec. — Pan Gołembiowski myślał, że to już po niego...
Gołembiowski ciężko upadł na ławę, i patrząc zpodełba na pieniądze, rzekł:
— To dla starego przynieśli te bankocetle?...
— Przecież pan Gołembiowski słyszał.
— Żeby to tak pan Wawrzyniec mnie ich z trochę udzielił.
— Doprawdy?... — spytał szyderczo lichwiarz.
— Abo nie?... Dalibóg, przydałyby mi się.
— Staremu się także przydadzą.
— Co mi tam stary!... — oburzył się bandyta.
— Jakże co mi tam? Stary nie ma gdzie głowy położyć, a pan Gołembiowski, byle chciał, darmo przytułek dostanie...
Słowa te, wymówione ze spokojnym uśmiechem, rozjątrzyły włóczęgę.
— O! jaki miłosierny z pana Wawrzyńca! — wykrzyknął. — Nie trzeba było placu zabierać staremu, toby miał gdzie głowę położyć... I jabym tak nie biedował.
— Nie zabrałem, ale kupiłem, kochany panie Gołembiowski — odpowiedział słodziutkim głosem lichwiarz.
— A wiem! kupił pan za dwadzieścia rubli...
— Za tysiąc, kochany panie Gołembiowski.
— A zapłacił pan kwitami, temi, co to dawało się rubla, a brało dziesięć. I to wiem. Kostka mi gadała...
Lichwiarz ruszył ramionami i, zwinąwszy pieniądze w papier, schował je do kieszeni.
Włóczędze zaiskrzyły się oczy; pokonywając jednak wściekłość, począł znowu prosić drżącym ze wzruszenia głosem:
— Panie Wawrzyniec, niech mi pan da!...
— Nie mogę.
— Choć trochę...
— Ani trochy.
— Choć z parę rubli...
— Ani grosza. To nie moje pieniądze.
— No, to niech pan da ze swoich.
— Nie mogę! Na pogrzeb świętej pamięci żony pańskiej wydałem trzydzieści rubli. Podatki zaległe opłaciłem.
— Jeszczeby panu nie zabrakło, choćby pan i mnie co ofiarował — rzekł włóczęga.
— Jestem biedny człowiek, panie Gołembiowski, i nie mogę rzucać pieniędzy w błoto.
Obdartus zakipiał gniewem.
— Biedny! biedny!... Znają tu pana ludzie i wiedzą, że, jak potrzeba, to pan Gwoździcki i karetą potrafi się przejechać!...
Słowa te straszną w lichwiarzu wywołały zmianę. Wyprostował się, spojrzał wyzywająco w twarz bandyty i rzekł:
— Powiadasz, że mnie znają ludzie?...
Gołembiowski już nie panował nad sobą.
— Co cię nie mają znać! — krzyknął. — I ja cię znam, ty... złodzieju!...
W tej chwili naprzeciw otwartych drzwi izby, w ciemnej sieni, mignęła blada i przerażona twarz Gustawa, lecz kłócący się nie dostrzegli go, a lichwiarz mówił tym samym ostrym i stanowczym głosem:
— To znasz mnie, Jędrusiu, znasz?...
— Znam cię, znam, Wawrzusiu!... — krzyknął bandyta.
— A ja ci powiadam — odparł Wawrzyniec — że mnie jeszcze nie znasz i dopiero teraz poznasz.
I z temi słowy zdjął swoje szafirowe okulary, z poza których ukazały się czarne, inteligentne oczy, a tak bystre, że włóczęga o krok cofnął się, nie mogąc wytrzymać spojrzenia.
— Wiesz ty, słuchaj — ciągnął lichwiarz — dlaczego żona twoja z głodu umarła? Oto dlatego, że jakby z jej przyczyny umarł tu u was z głodu kto inny... A wiesz ty, dlaczego ja was z tej chudoby wyrzuciłem?... Oto dlatego, że wyście mnie także wyrzucili z niej przed dwudziestu pięciu laty...
W sieni rozległo się głębokie westchnienie, ale Wawrzyniec nie słyszał go i mówił dalej:
— A wiesz ty, kto ciebie w kajdany oddał?...
— Milerowa... bodaj pięć lat konała!... — mruknął włóczęga.
— Nie Milerowa, synku, to ja... Ja, słyszysz?... A może ci powiedzieć, za co?...
Bandyta powoli wsunął rękę w kieszeń płóciennych spodni i milczał.
— Pamiętasz ty, słuchaj, tego małego Gucia, z którymeście się to razem bawili, kiedyś jeszcze był bachorem?...
— Tego z białym łbem? — spytał niby spokojnie włóczęga, stając naprzeciw drzwi od sieni.
— Tego samego, tego!... coś go w studnię wepchnął... On ma jeszcze znak na czole od krawędzi, ale ty masz za to na nogach i rękach znaki od kajdan... On jest dziś panem, a ty psem, którego jutro złapią i znowu w obrożę zakują... Teraz mnie znasz, Jędrusiu?... — spytał lichwiarz.
W ręku bandyty błysnął długi, składany nóż.
Wawrzyniec, zobaczywszy to, rozśmiał się.
— Cóżto, Jędrusiu, igiełka... hę?...
— Nie wyjdziesz żywy!... — mruknął włóczęga, posuwając się krok naprzód.
— Ostrożnie, Jędrusiu, bo cię zdmuchnę jak stoczek!... — ostrzegł go Wawrzyniec, kładąc rękę do paletota i cofając się ku drugiej izbie.
Pół sekundy milczenia, w ciągu której Gołembiowski wahał się...
W izbie rozległ się cichy trzask...
W tej chwili rozbestwiony bandyta rzucił się z nożem na lichwiarza, a jednocześnie huknął strzał.
— Aaa!... — jęknął ktoś w sieni i padł na ziemię.
Gołembiowski, zobaczywszy w ręku Wawrzyńca rewolwer, skoczył jak szalony wbok, wybił okno i znikł na placu.
W zadymionej izbie pozostał skamieniały Wawrzyniec. Potem zwolna przybliżył się ku sieni, i patrząc w ciemność, strasznym głosem zapytał:
— Kto tu?...
Odpowiedzi nie było. Na wilgotnej ziemi leżał jakiś człowiek krwią zbroczony.
— Gucio!... mój Gucio!... zabity!... — ryknął lichwiarz. — Zabiłem dziecko moje!...
Przeskoczył próg, padł na kolana i z rozdzierającym serce jękiem począł całować nogi Wolskiego.
Raniony poruszył ustami, zgiął konwulsyjnie palce i skonał.


EPILOG.

Czytelnik ma wszelkie prawo zapytać o dalsze dzieje osób, które większy lub mniejszy udział przyjęły w tej tragedji.
Otóż dla zaspokojenia chwalebnej skądinąd ciekawości, dodamy następujące wyjaśnienie:
Po śmierci Gustawa sesje naukowo-społeczno-filantropijne wegetowały jeszcze, ale już w mieszkaniu Damazego.
Słuszność nakazuje wyznać, że skromne butersznyty, jakie wielki mówca podawał na tych zebraniach, znakomicie ostudzały gorliwość jego kolegów.
Skończyło się wreszcie na tem, że idei pracy dla ogólnego dobra pozostali wiernymi tylko pan Damazy i jego wielbiciel — sędzia. Pierwszy z nich cały wieczór gadał, drugi drzemał, skutkiem czego oba byli z siebie zadowoleni.
Stary Piołunowicz stetryczał. Zarzucił gimnastykę, wyrzekł się prysznica, zerwał z sesjami, a młodych malarzy unikał jak ognia. Najulubieńszem zajęciem jego w czasie lata było chodzić z piękną i dorosłą już Wandzią na Powązki i tam kwiatami ozdabiać grób Gustawa, o którym starzec wspominał zawsze z płaczem.
Zwiedzający szpital Jana Bożego, między stałymi lokatorami tej dobroczynnej instytucji, przez pewien czas pilną zwracali uwagę na trzy wyróżniające się od innych indywidua.
Jedno z nich całe dnie spędzało nad pisaniem memorjału o pauperyzmie i nad obmyślaniem takiej teorji ekonomicznej, któraby zadowoliła wszystkie stronnictwa.
Drugie indywiduum cały dzień siedziało bez ruchu, mrucząc tylko od czasu do czasu:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy hajty!...
Trzeci zachowywał się najprzyzwoiciej. Zwykle czytywał książki pobożne, lub robił nieskończenie długie rachunki; lecz gdy deszcz padał, a nadszedł wieczór, wówczas zrywał się ze swej pościeli i krzyczał nieludzkim głosem:
— Gucio!... mój Gucio!... zabity!... Zabiłem dziecko moje!...



NAWRÓCONY.

Pan Łukasz siedział zamyślony.
Był to starzec wysoki, chudy, pochylony. Liczył około siedemdziesięciu lat i miał czarne, dosyć gęste włosy, upstrzone siwemi kosmykami. Nie posiadał ani jednego zęba, a śpiczasta broda zbiegała mu się z hakowatym nosem, co fizjognomji starca nie nadawało przyjemnego wyrazu. Okrągłe, zapadnięte oczy, a nad niemi brwi krzaczaste — żółta, pomarszczona skóra na twarzy i lekkie trzęsienie głowy nie robiły go piękniejszym.
Siedział w pokoju dużym, od kilkunastu lat nieoczyszczanym, zapchanym sprzętami. Były tam staroświeckie szafy i komody, ozdobione bronzami, były duże fotele, na których mole skórę zjadły, wyściełane krzesła zapomnianych form i obszerne kanapy z powyginanemi poręczami. Na ścianach, zasnutych pajęczyną, wisiały sczerniałe obrazy, na komodach i biurkach stały posążki i zegary, o tyle pokryte warstwą kurzu, że delikatniejsze ich linje i powierzchnie znikły.
Prócz tego, największego, były jeszcze dwa pokoje mniejsze, tak już zapełnione gratami, że chodzenie po nich przedstawiało pewne trudności. Graty owe, niepodobne jedne do drugich, ustawione nieporządnie, ściśnięte, próchniejące, wyglądały tak, jakgdyby z różnych stron świata spędzono je do wspólnego grobu.
Były między niemi niektóre, posiadające wielką wartość archeologiczną, niektóre uderzające pięknością, inne — rozmiarami i dokładnością wyrobu, a jeszcze inne nie warte, jak to mówią, funta kłaków. Niemniejszą rozmaitością odznaczało się pochodzenie ich. Jedne pan Łukasz odziedziczył, drugie kupił u antykwarjuszów, albo na licytacji za marne pieniądze, trzecie darowano mu, jako miłośnikowi osobliwości, inne zabrał swoim dłużnikom i niewypłacalnym lokatorom. I wszystko to zwłóczył do mieszkania, zapychał tem każdy kąt wolny, przedmioty drobniejsze zawieszał, albo ustawiał w szafach i komodach, przedmioty tańsze wynosił na strych, słowem gromadził bez wyboru, ładu i końca, nie zadawszy nawet sobie przez siedemdziesiąt lat pytania: w jakim celu robi to, co mu z tego przyjdzie?
Istnieje wodorost pochodzący, jak mówią, z Ameryki, który odznacza się takiem łakomstwem i tak szybkim rozwojem, że gdyby go nie wytępiano, zapchałby sobą wszystkie rzeki, stawy i jeziora na świecie, zagarnąłby każdy cal ziemi wilgotnej, pochłonąłby wszystek węgiel z powietrza, zdusiłby wszelkie inne wodorosty, nie przez zawiść, złość, lub przez brak poszanowania cudzych praw, ale tak sobie, z wrodzonego popędu.
Pan Łukasz był podobną istotą w rodzaju ludzkim. Przyniósłszy na świat instynkt zagarniania wszystkiego, co się da, nie myślał o celu swych działań, nie zdawał sobie sprawy ze skutków, tylko... zagarniał. Głuchy na krzyk cierpień i klątw, obojętny dla nieszczęść, jakie wytwarzał, skromny w użyciu, krzywdził ludzi na prawo i na lewo, sam nic osobliwego nie zaznał, tylko chwytał i gromadził. Postępowanie to nie przynosiło mu żadnego szczególnego zadowolenia, lecz zaspakajało ślepy instynkt.
Będąc jeszcze dzieckiem, Łukaszkiem, wydrwiwał on od swoich rówieśników zabawki, spędzał ich z miejsc cieplejszych na piasku, objadał się do niestrawności i napełniał kieszenie, byle z jego porcji nie dostało się co rodzeństwu. Będąc uczniem, pracował dnie i noce, byle otrzymać najwyższe możliwe nagrody, i jeszcze gryzł się, że, pomimo to, inni nagrody dostają.
Jako młodzieniec, wstąpił do biura i tam chciał pełnić wszystkie urzędy, wykonywać wszystkie prace, zabierać wszystkie pensje i łaski zwierzchników. Nareszcie ożenił się z najładniejszą i bogatą panną, nie z miłości, ale dlatego, ażeby kto inny jej nie dostał. I jeszcze niezadowolony ze swego losu, chciał bałamucić żony kolegom i znajomym.
Wszelako w tej epoce życia zetknął się z poważnemi przeszkodami. Koledzy biurowi chętnie odstępowali mu referaty, ale mocno bronili swoich tytułów i pensyj. Zwierzchnicy chętnie posługiwali się nim, ale łask skąpili. Nareszcie panie, do których umizgał się, drwiły z niego, że był brzydki, a mężowie ich za natręctwo często urządzali Łukaszowi bolesne manifestacje.
Dzięki tak gorzkim naukom, pan Łukasz przestał dążyć do zagarnięcia wszystkiego, co jest pod słońcem, ale ograniczył się do rzeczy możliwych i najbliższych. Gromadził więc sprzęty, książki, odzież, rozmaite osobliwości, a nadewszystko — pieniądze.
W gonitwie za posiadaniem bynajmniej nie myślał o używaniu. Mieszkania nie odnawiał, sługi nie trzymał, jadał w najlichszych restauracjach, rzadko kiedy dorożką jeździł, raz na kilka lat w teatrze bywał i nigdy nie leczył się, z powodu wstrętu do płacenia honorarjów lekarzom.
Żona jego rychło zmarła, zostawiwszy mu kamienicę i córkę. Pan Łukasz córkę wychował jako tako i najśpieszniej wydał ją zamąż. Ale ani wesela nie sprawił, ani obiecanego posagu nie wypłacił, ani nawet kamienicy matczynej nie zwrócił. Wkońcu nieznośnym uporem sprawił to, że zięć wytoczył mu proces o zwrot domu. Sprawa była czysta, i pan Łukasz przegrać musiał, ale dobrowolnie nie chciał ustąpić. Będąc zasobnym i bardzo biegłym w prawie, wynajdywał mnóstwo wykrętów i działał na zwłokę, w czem dzielnie pomagał mu pan Kryspin, stary adwokat. Kryspin stracił już praktykę, ale z nałogu wyszukiwał sobie klientów z najbrudniejszemi sprawami i prowadził ich procesy za liche wynagrodzenie, albo nawet darmo. Byle nie zaśniedzieć!
Przez jakiś czas pan Łukasz miał rozrywkę. Oto z kilkoma starymi sędziami, z pewnym prokuratorem i z adwokatem Kryspinem schodzili się codzień na preferansa i przy dwu stolikach grali o liczmany. Trwało to ze dwadzieścia lat, ale wkońcu urwało się. Sędziowie i prokurator zmarli, i został tylko pan Łukasz z adwokatem. Ponieważ zaś we dwu przyzwoitej gry urządzić nie mogli, a o tak dobrane towarzystwo, jak niegdyś, było im obecnie trudno, więc obaj zarzucili preferansa. Pocieszali się tylko nadzieją, że prędzej lub później połączą się w niebie ze zmarłymi towarzyszami i tam przy dwu stolikach grać będą całą wieczność.
Siedział tedy pan Łukasz na kanapie, z której w jednym rogu włosień wyłaził, splótł kościste dłonie, oparł je na kolanach, które ostro zarysowywały się na starym watowanym szlafroku, machinalnie poruszał zapadłemi ustami, trząsł głową i wciąż myślał.
Miał sporo kłopotów.
W dniu jutrzejszym przypadała w sądzie sprawa jego z córką o kamienicę, a tu, jakby na nieszczęście, adwokat Kryspin wyjechał z Warszawy. Może nie wróci na czas i przegra?...
Byłby to dla pana Łukasza silny cios pod wieloma względami. Naprzód musiałby oddać córce dom, on, który tylko brać lubił. A powtóre — kto wie, czy córka, którą ojciec rzucił na pastwę niedostatkowi, nie zechce mścić się i nie każe płacić sobie za komorne?...
— Eh! chyba nie zrobi tego — szepnął Łukasz. — Ona zawsze była dobrem dzieckiem... Ale zresztą — dodał z westchnieniem — i to być może. Dzisiejszy świat taki chciwy!...
Pan Łukasz z rana posłał do kancelarji Kryspina list z zapytaniem: kiedy adwokat wraca? Tymczasem nie odebrał odpowiedzi, choć była już druga po południu, a stary dependent Kryspina odznaczał się punktualnością.
— Co to może znaczyć?...
Taki był pierwszy kłopot, wcale nie największy. Jutro bowiem przypadała licytacja na ruchomości pewnego stolarza, który mieszkał w domu Łukasza i za kwartał komornego nie zapłacił. Otóż frasował się znowu pan Łukasz: czy niesumienny lokator nie ukrył czego i czy licytacja pójdzie o tyle dobrze, aby on odzyskał należność za komorne i jeszcze na koszta procesu.
Z tą licytacją była prawdziwa heca.
Dzień w dzień przychodził do pana Łukasza ktoś z familji stolarza, upadał mu do nóg i błagał, jeżeli nie o darowanie długu, to przynajmniej o prolongatę. Płakano przytem i mówiono, że stolarz jest ciężko chory i że licytacja zabić go może...
Ale pana Łukasza takie rzeczy nie obchodziły. On myślał raczej o tem, że paru dobrych lokatorów miało zamiar wyprowadzić się z jego domu, i że już jeden lokal od dwu tygodni stał pustką. Niepoczciwi ludzie oczerniali pana Łukasza. Mówili, że jest chciwy, zły ojciec, zły gospodarz, i że, chociaż na piersiach nosi trzydzieści tysięcy rubli listami zastawnemi, przecież nie chce odnawiać mieszkań i zarywa lokatorów, o ile się da. Z tego powodu tylko w ostateczności najmowano lokale w jego domu.
— Zły gospodarz! — mruczał pan Łukasz. — A co to, czy ja stróża nie trzymam? Czy co pierwszego nie zgłaszam się sam po komorne? Czy nie zmusił mnie magistrat do zaprowadzenia chodnika asfaltowego przy kamienicy?... O! jeszcze dziś gotują tę obrzydłą smołę pod oknami, a dym aż dusi... Bodaj z piekła nie wyjrzeli ci asfalciarze, a najpierwej główny przedsiębiorca!...
I znowu mruczał w dalszym ciągu:
— Mówią, że im mieszkań nie odnawiam. A dawnoż to kazałem obmurować wspólną wygódkę?... A mało przy tem miałem zgryzoty?... Mularz hultaj zrobił źle, i aż musiałem mu nietylko wstrzymać zapłatę, ale jeszcze przyaresztować naczynia...
Teraz pan Łukasz spojrzał w kąt pokoju, aby przekonać się, czy zaaresztowane przedmioty leżą na właściwem miejscu. Rzeczywiście, zobaczył powalany wapnem szaflik, młot i kielnią. Tylko pendzla, grundwagi i linji nie było, ale to już nie z winy pana Łukasza, tylko z powodu złośliwości mularza, który rzeczy te gdzieś ukrył.
— I taki łotr — dodał po chwili pan Łukasz — śmie jeszcze grozić mi procesem, albo nachodzić mój dom i upominać się o swoje naczynia i o zapłatę!... Czysty rabuś... Strach pomyśleć, jacy niesumienni są dzisiejsi ludzie. A wszystko przez chciwość.
W tej chwili pan Łukasz powstał ciężko z kanapy i, suwając nogami, wyjrzał przez okno na ową zepsutą przez mularza wygódkę. Ale pomimo najszczerszych chęci nie mógłby powiedzieć, na czem polegało zepsucie naprawionego budynku...
Bliżej okna stał duży śmietnik, zawsze pełny i cuchnący. Na szczycie stosu słomy, papierów, skorup i tym podobnych rupieci pan Łukasz zobaczył swój stary, okrutnie podarty pantofel, który, po długiej walce ze sobą, wczoraj własnoręcznie wyrzucił.
— Ej! czy ja się tylko nie pośpieszyłem zanadto z tem wyrzuceniem? — pomyślał starzec. — Pantofel zdaleka wygląda wcale dobrze... Chociaż... zostawmy go w spokoju!... Codzień musiałem go łatać, na co, jak obliczyłem bez błędu, wychodziło mi rocznie za parę rubli skrawków...
Wtem zapukano do mieszkania. Pan Łukasz odwrócił się od okna i z niemałym wysiłkiem, prędko suwając nogami, doszedł do drzwi. Otworzył w nich drewniany lufcik i przez kratę zapytał:
— Kto tam tak wali we drzwi?... Czy nie wiesz, żeś mógł je wyłamać?...
— List z kancelarji pana adwokata! — odpowiedział głos z poza kraty.
Pan Łukasz prędko pochwycił pismo.
— A może co na piwo dostanę? — zapytał posłaniec.
— Nie mam drobnych — odparł pan Łukasz. — Zresztą, nie wal tak mocno we drzwi, jeżeli chcesz dostać na piwo.
Zamknął lufcik i powlókł się do okna, a tymczasem za drzwiami posłaniec wymyślał mu:
— A to stary kutwa! Nosi na żebrach trzydzieści tysięcy rubli, obdziera każdego i jeszcze na piwo nie chce dać. Bodaj cię z piekła wyrzucili!...
— Cicho bądź, ty zuchwalcze! — odparł mu pan Łukasz i odpieczętował list.
Straszna wiadomość!...
Dependent pisał, że pociąg, którym jechał adwokat Kryspin, rozbił się. Ponieważ adwokat żałował zwykle pieniędzy na telegramy, więc dependent był dotychczas w niepewności, czy pan Kryspin żyje... W każdym razie jednak — stało dalej w liście — sprawa pana Łukasza przeciw zięciowi o kamienicę jutro będzie popierana. Kryspin bowiem, jako człowiek systematyczny, naznaczył przed wyjazdem zastępcę.
— A! do licha! — mruknął Łukasz. — Temu zastępcy trzeba zapłacić, podczas gdy poczciwy Kryspin nic nie brał!... Jeszcze może sprawę przegram i wyrzucą mnie z domu?...
Złożył list, wsunął go w kopertę i schował do biurka, mówiąc dalej do siebie:
— Pewnie Kryspin, jak zwykle, miał przy sobie wszystkie pieniądze... Jeżeli zginął w pociągu, to go niezawodnie okradną. Familji nie ma... Stary kawaler... Nie wolał onby to mnie taką sumę zapisać?... Miał chyba ze dwadzieścia tysięcy rubli...
Z temi słowy pan Łukasz starannie obmacał piersi, na których pod szlafrokiem, koszulą i kaftanikiem gruba paka tysiącrublowych listów zastawnych spoczywała dniem i nocą.
Wiadomość o możliwej śmierci adwokata, w połączeniu z procesem i licytacją, które on właśnie prowadził, zrobiły na panu Łukaszu bardzo silne wrażenie. Starzec zmartwił się tak, że aż uczuł bóle reumatyczne w nogach i w głowie. Chodzić nie mógł, więc owinął głowę zabrudzonym szalikiem i położył się na łóżku.
Z ulicy dolatywała go woń asfaltu, którym na koszt pana Łukasza i innych właścicieli domów wylewano chodnik. Ostry zapach drażnił starca.
— Oto dzisiejsze gospodarstwo miejskie! — biadał stary samotnik. — Robią chodniki z materjałów kruchych i tak cuchnących, że człowiekowi mało głowa nie pęknie. Bodajeście z piekła nie wyjrzeli, a najbardziej ten djabelski inżynier, który dopóty pisał o asfalcie, dopóki nie wziął go w antrepryzę. Włóczykij!...
I z niejakiem zadowoleniem rozmyślał o tem, że inżynier może naprawdę z piekła nie wyjrzeć. Ale jednocześnie przypomniał sobie, że przed chwilą jemu, panu Łukaszowi, posłaniec powiedział:
— Bodaj cię z piekła wyrzucili!...
— Głupiec jakiś! — szepnął pan Łukasz. — Mnieby tam z piekła wyrzucili!...
Ale wnet pomiarkował, że plecie od rzeczy i sam na siebie zły wyrok wydaje. Bo jeżeli go z piekła nie wyrzucą, to będzie w niem siedział, będzie gotował się w smole...
— Za co?... — mruknął starzec. — Cóżem ja komu winien?...
Sumienie jednak musiało mu coś wyrzucać, wnet bowiem poprawił się:
— Naturalnie, żem nic nikomu nie winien... Jak żyję, nie pożyczałem pieniędzy od nikogo!...
Ale i ten wykręt nie zaspokoił go.
Pan Łukasz był jakoś dziwnie rozstrojony. Asfalt pachniał coraz mocniej, a jego bolała głowa coraz gwałtowniej. Nie mógł opędzić się myśli o losie adwokata Kryspina, który już umarł, choć miał dopiero lat sześćdziesiąt — i umarł nagle...
A ten piękny komplet preferansistów, grających o liczmany, jakże prędko rozproszył się! Jeden sędzia umarł na apopleksją, mając lat pięćdziesiąt osiem. Drugi na suchoty — w pięćdziesiątym roku życia. Trzeci spadł ze schodów. Prokurator bodaj czy się sam nie otruł, a teraz przyszła kolej na adwokata...
Przy siedemdziesięcioletnim panu Łukaszu wszyscy oni byli młodzikami i pomimo to zeszli ze świata. Tam, za grobem, zebrało się już całe kółko preferansistów — i jeżeli nie grają jeszcze, to tylko z tego powodu, że on się jeszcze nie stawił.
— Brrr!... jakże mi zimno! — mruknął pan Łukasz. — A jeszcze ten asfalt... O, to byłby interes, gdyby mnie dym asfaltowy umorzył teraz, zaraz!... A tu proces nierozstrzygnięty, stolarz niezlicytowany, lokale niewynajęte, mularz może wykraść swoje naczynia... A stróż, ten, gdybym już nie wstał, zrewiduje moje zwłoki i zabierze mi z pod kaftanika trzydzieści tysięcy rubli. A ja nie będę go mógł nawet zaskarżyć!... Czy to być może, abym ja przeżył siedemdziesiąt lat? Wydaje mi się, że dzieciństwo, szkoły, biuro, preferans, że wszystko to odbyło się wczoraj. Ale kłopoty, procesy, samotność, jakże długo ciągnęły się!...
Strach ogarnął pana Łukasza. On nigdy jeszcze tak poważnie nie myślał o życiu, nigdy nie zastanawiał się nad niem, tylko zbierał i gromadził, co mu wpadło pod rękę.
— Ej! czy te nowe, niesłychane myśli nie oznaczają bliskiego końca?...
Pan Łukasz chciał zerwać się, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał zrzucić szalik z głowy, ale stracił władzę w rękach. Wkońcu chciał oczy otworzyć... Napróżno!...
— Umarłem! — westchnął, czując, że mu i usta zdrętwiały.

Gdy panu Łukaszowi wróciła przytomność, nie leżał już na swem łóżku, ale stał w jakiejś dużej sieni przed żelaznemi drzwiami. Sień była sklepiona i miała ceglaną posadzkę. Przy drzwiach siedział ogromny zamek, przez którego dziurkę dokładnie widzieć można było sąsiednie mieszkanie.

Pan Łukasz zajrzał.
Zobaczył dwie sale, jedna za drugą. W pierwszej ktoś, bardzo podobny do adwokata Kryspina, czytał wielki zeszyt sądowych aktów. W drugiej sali był stół zielonem suknem przykryty i kilka prostych foteli, obitych czarną skórą. W głębi, przy szafach, zapełnionych aktami, czterej mężczyźni zdejmowali ubrania cywilne i wkładali zbyt ciasne, albo zbyt obszerne, a w każdym razie mocno wyszarzane mundury ze złoconemi guzikami i haftem na kołnierzach.
Pan Łukasz zaniepokoił się. Ci czterej byli mu dobrze znani. Jeden z nich, kulawy, z bliznami na twarzy, bardzo przypominał sędziego, który stracił życie, spadłszy ze schodów. Ten drugi, tłusty, z krótką szyją i siną twarzą, był niesłychanie podobny do sędziego, zmarłego na apopleksją. Trzeci, chudy jak laska cynamonu, czysty szkielet, kaszlący — to sędzia, co umarł na suchoty. A czwarty — to prokurator, prokurator we własnej osobie, który ze wszystkimi kłócił się przy preferansie, wiecznie chorował na wątrobę i pod wpływem hipochondrji połknął strychniny!...
Co to znaczy?... Czyżby pan Łukasz spał i marzył?...
Starzec uszczypnął się, i teraz dopiero spostrzegł, że zamiast szlafroka ma na sobie długi, czarny surdut watowany. Coś go ukłuło w brodę. To kołnierzyk, tak mocno wykrochmalony, że w życiu podobnego nie nosił. Uczuł wkońcu, że nogi go trochę pieką. Spojrzał. Ależ on ma nowe buty!... Nowe i ciasne!
Nieograniczone zdumienie ogarnęło pana Łukasza. Starzec przestał rozumować, stracił pamięć, a nawet, co gorsze, obecność czterech zmarłych towarzyszów preferansa począł uważać za rzecz bardzo naturalną.
W takim nastroju ducha przycisnął wielką klamkę. Ciężkie drzwi odsunęły się, i pan Łukasz wszedł do sali, sklepionej podobnie jak sień i przypominającej izby klasztorne, albo hipoteczne.
W tej chwili jegomość, czytający akta, odwrócił się od pulpitu, i pan Łukasz poznał w nim adwokata Kryspina. Prawnik zdawał się być nieco potłuczony, miał jednak cerę zdrową i minę dość swobodną.
— Więc ty żyjesz, Kryspinie? — zawołał pan Łukasz, ściskając przyjaciela za rękę.
Adwokat spojrzał na niego badawczo.
— Twój dependent — mówił dalej Łukasz — napisał mi, że się pociąg z tobą rozbił...
— No tak.
— I domyślał się, że jesteś zabity...
— No tak — odparł adwokat obojętnie.
Pan Łukasz zawahał się, jakby nie dowierzając swoim organom akustycznym.
— Jakże — pytał — więc w tej katastrofie kolejowej ty zostałeś zabitym?...
— Rozumie się.
— Na śmierć?...
— Rozumie się! — odparł zniecierpliwiony adwokat. — Przecież, kiedy ci sam mówię, że zostałem zabity na śmierć, to już musi być prawda.
Pan Łukasz zamyślił się. Według ziemskiej logiki, to, co mówił jego przyjaciel, nazywało się nie „prawdą,“ lecz „niedorzecznością.“ W tej chwili jednak starzec uczuł w swej głowie przebłyski jakiejś nowej logiki — więc adwokat, mówiący o swej śmierci w czasie przeszłym, wydał mu się zjawiskiem jeżeli nie zwykłem, to przynajmniej możliwem.
— Powiedzże mi, mój Kryspinie — rzekł Łukasz — powiedzże mi, a... pieniędzy nie ukradli ci?
— Bynajmniej, leżą nawet w tej sali.
I to powiedziawszy, adwokat wskazał na jedną półkę, gdzie między stosem makulatury walały się listy zastawne.
Pan Łukasz oburzył się.
— Któż znowu tak robi, mój Kryspinie? Mogą ci jeszcze zginąć!... — zawołał.
— A cóż mnie to obchodzi? Listy zastawne nie mają tu żadnej wartości.
— Tylko złoto? — pochwycił Łukasz.
— Ani złoto. Bo i co nam po niem? Wikt mamy darmo, mieszkanie darmo, odzienie nie niszczy się, a w preferansa grywamy o grzechy powszednie.
Pan Łukasz nie rozumiał tego, co słyszy, ale też przestał się dziwić.
— Swoją drogą — rzekł do Kryspina — złoto nawet w tych warunkach ma swoje powaby. Posiada ono blask, dźwięk...
Adwokat zbliżył się do ściany i otworzył małe żelazne drzwiczki. W tej chwili Łukasz zobaczył straszliwy blask, buchający jakby z pieca, gdzie topi się stal, usłyszał okrutne jęki tysiąca głosów i brzęk łańcuchów.
Pan Łukasz zamknął oczy i zatkał uszy. Nigdy jeszcze nerwów jego nie wstrząsnęły równie silne wrażenia.
Adwokat zatrzasnął drzwiczki i rzekł:
To ma lepszy dźwięk i blask, aniżeli złoto. Prawda?
— Tak — odparł uspokojony Łukasz — ale złoto ma wagę i trwałość.
Kryspin przez chwilę milczał smutnie.
— Łukaszu — rzekł nagle — podaj-no mi moją rękawiczkę. Ona leży na tym pulpicie.
Łukasz schwycił prędko czarną rękawiczkę zwyczajnych rozmiarów, lecz w tej chwili rzucił ją na ziemię. I — niesłychana rzecz! — drobny ten przedmiot upadł z łoskotem kilkusetfuntowej bryły żelaza,
— Co to znaczy? — zapytał przerażony.
— To, widzisz, jest materjał, z którego mamy odzienie. Krawat i rękawiczki ważą po pięćset funtów, buty po dwa tysiące funtów, surdut około stu tysięcy funtów i tak dalej!... Mamy zatem dosyć owej wagi, która ci się tak podoba w złocie.
Powiedzieliśmy, że pan Łukasz od chwili wejścia do tej sali nie dziwił się niczemu, tylko nic nie rozumiał. Obecnie począł nawet coś rozumieć, stopniowo coraz jaśniej, ale uczuł zarazem strach, z początku mały, potem większy, a nareszcie dosyć wielki. Aby więc rozproszyć swoje wątpliwości, a z niemi obawy, zapytał pocichu adwokata, ścisnąwszy go czule za rękę:
— Kochany Kryspinie! powiedz mi, gdzie... niby gdzie... ja jestem?
Adwokat wzruszył ramionami.
— Czy jeszcze nie domyśliłeś się, że jesteś za grobem, tam, gdzie zmarli zamieniają żywot doczesny na wieczny?
Pan Łukasz otarł pot z czoła.
— Nieszczęście! — zawołał — a toć ja zostawiłem dom i mieszkanie bez nadzoru...
W sąsiedniej sali rozległ się głos dzwonka.
— Kto tam jest? — zapytał nagle Łukasz.
— Nasi preferansowi towarzysze: sędziowie i prokurator.
— Więc możemy zrobić pulkę? — rzekł nieco weselej Łukasz. — Widziałem tam nawet stół...
Kryspin jednak był mniej wesoły.
— My tu robimy pulki — odparł — ale z tobą musimy naprzód załatwić czynność urzędową. Dowiedz się, że tamci panowie tworzą sąd szczegółowy, który zbada całe twoje życie i zakwalifikuje cię do pewnej kategorji piekła. Ja jestem twoim adwokatem, rozpatrzyłem się w aktach i obawiam się, czy będziesz mógł zasiąść z nami do puli!...
Gdyby teraz pan Łukasz miał przed sobą lustro, przekonałby się, że istotnie jest trupem — tak zmizerniał, wysłuchawszy adwokata.
— Kryspinie! — rzekł nieszczęśliwy, drżąc całem ciałem — więc wy jesteście w piekle?
— Bah!...
— I ja mam być w piekle?...
— Och!... — mruknął adwokat, jakby zdziwiony pytaniem.
— A jakiemże prawem wy mnie sądzicie?
— Tu, widzisz, jest taki zwyczaj, że hultaje sądzą hultajów — odparł Kryspin.
— Mój kochany — rzekł Łukasz, składając ręce — więc kiedy tak, to osądźcież mnie do tego oddziału, w którym sami bawicie!...
— My tylko tego pragniemy — odpowiedział adwokat — ale...
— Co ale?... Jakie ale?...
— Musisz dowieść sądowi, że w ciągu życia spełniłeś choć jeden czyn... bezinteresownie.
— Jeden? — zawołał pan Łukasz. — Chyba sto, tysiąc... Ja całe życie postępowałem tylko bezinteresownie.
Kryspin z powątpiewaniem pokiwał głową.
— Mój Łukaszu — rzekł — ja z twoich aktów bynajmniej nie widzę tego. Gdybyś, jak mówisz, całe życie postępował bezinteresownie, to nie dostałbyś się do naszego towarzystwa, które w czwartym departamencie piekła tworzy ósmą sekcją jedynastego oddziału.
W sąsiednim pokoju odezwał się dzwonek po raz drugi. Jednocześnie Łukasz usłyszał gruby głos sędziego, który zmarł na apopleksją:
— Czy nowoprzybyły już gotów?
— Chodźmy! — rzekł adwokat, biorąc Łukasza pod rękę.
Weszli. Sąd siedział w komplecie, ale żaden z jego członków nawet kiwnięciem głowy nie powitał Łukasza. Starzec obrzucił okiem salę. W dużych szafach leżały akta, opatrzone nazwiskami. Łukasz naprędce odczytał niektóre i ze zdumieniem przekonał się, że są to nazwiska dobrze znanych mu właścicieli kamienic w Warszawie. Na jednych półkach spoczywały dokumenta samych preferansistów, na innych — samych wiściarzy, gdzie indziej takich, którzy grywali tylko w bezika...
Nad szafami widać było gęstą pajęczynę, pająki z twarzami sławnych lichwiarzy, które zajmowały się udręczaniem much. W tych biednych owadach pan Łukasz poznał najznakomitszych współczesnych rozrzutników.
Sala ta znajdowała się pod dozorem jednego z eksurzędników cyrkułowych, który grzeszył braniem łapówek, a umarł z pijaństwa.
Prokurator zabrał głos.
— Dostojni sędziowie! — rzekł, wskazując na Łukasza. — Ten oto człowiek, jak wam z odnośnych dokumentów wiadomo, przez ciąg siedemdziesięciu lat, spędzonych na ziemi, nikomu nie zrobił nic dobrego, a wielu krzywdził. Za takie postępowanie wyrokiem wyższej instancji zakwalifikowany został do jedynastego oddziału w czwartym departamencie piekła. Obecnie zaś chodzi o to tylko, czy ma być przyjęty do naszej sekcji, czy do innej, a może... posłany gdzie dalej. Zależy to od jego osobistych zeznań i dalszego postępowania. Czy adwokat obwinionego ma co do powiedzenia?
Pan Łukasz spostrzegł, że już w połowie prokuratorskiej mowy wszyscy sędziowie twardo zasnęli. Nie dziwiło go to jednak, gdyż, jako zapamiętały procesowicz, bardzo często bywał na sądach, tam — na ziemi.
Nigdy jeszcze pan Kryspin nie okazał tyle adwokackich przymiotów, co przy obronie dzisiejszej. Gmatwał sprawę, kręcił i kłamał tak znakomicie, że aż w zakratowanych oknach sali ukazały się zdziwione twarze djabłów. Ale sędziowie drzemali niewzruszeni, wiedząc, że nawet w piekle nie warto słuchać dowodzeń, nie mających praktycznego gruntu.
Nareszcie adwokat upamiętał się i zawołał:
— A teraz, dostojni sędziowie, zacytuję wam jedną tylko, ale niezbitą prawdę na obronę mojego klienta. Oto... był on preferansista jakich mało.
— Prawda! — szepnęli rozbudzeni sędziowie.
— Mógł grać całą noc i nigdy się nie irytował.
— Prawda!...
— Skończyłem, panowie! — rzekł adwokat.
— I zrobiłeś pan bardzo dobrze — odezwał się prokurator. — A teraz zechciej nam wymienić jeden, jedyny czyn, któryby obwiniony spełnił w życiu bezinteresownie. Inaczej, jak panu wiadomo, grzesznik ten nie może zostać przyjęty do naszej sekcji.
— A tak świetnie pomagał!... — szepnął sędzia, który zmarł skutkiem upadku ze schodów.
Wymowny adwokat umilkł i zagłębił się w rozpatrywaniu dokumentów. Widocznie nie miał już nic do powiedzenia.
Stan sprawy Łukasza był tak smutny, że wzruszył nawet prokuratora.
— Obwiniony! — zawołał oskarżyciel. — Czy nie przypominasz sobie choć jednego bezinteresownego czynu w życiu, byle dobrego?...
— Sędziowie! — rzekł pan Łukasz z głębokim ukłonem. — Kazałem przed domem wylać chodnik asfaltowy...
— Za który na dwa tygodnie pierwej podniosłeś komorne lokatorom — przerwał mu prokurator.
— Odnowiłem wygódkę!...
— Tak! ponieważ zmusiła cię do tego policja.
Łukasz pomyślał.
— Ożeniłem się!... — rzekł po chwili.
Ale prokurator tylko machnął ręką i surowo zapytał:
— Czy nic już więcej nie masz do powiedzenia?
— Panowie sędziowie! — zawołał Łukasz, bardzo już przestraszony. — Ja wiele w życiu mojem spełniłem czynów bezinteresownych, ale jestem stary... pamięć mi nie dopisuje...
Teraz adwokat zerwał się, jakby go pokropiono święconą wodą.
— Sędziowie! — rzekł — obwiniony ma racją. Poszukawszy, znalazłby niewątpliwie w życiu swem niejeden czyn piękny, bezinteresowny, szlachetny, ale i cóż, kiedy go pamięć opuściła?... Dlatego proszę, a nawet domagam się, ażeby sąd, ze względu na wiek i przestrach obwinionego, nie ograniczał się na jego zeznaniach, lecz... poddał go próbom, które w całym blasku okażą wszystkie wzniosłe jego przymioty...
Zgodzono się na projekt, i sąd począł naradzać się nad rodzajem próby. Pan Łukasz tymczasem odwrócił głowę i spostrzegł za sobą jakąś nową figurę. Był to niby woźny sądowy, ale z miną tego pokątnego doradcy, który miał na ziemi słynny proces o kradzież, oszustwo i przywłaszczenie sobie tytułów.
— Zdaje mi się, że mam przyjemność znać pana dobrodzieja? — rzekł Łukasz, wyciągając do woźnego rękę.
Woźnemu oczy zaiskrzyły się, i już chciał schwycić rękę Łukasza, gdy nagle pan Kryspin odtrącił go, mówiąc:
— Dajże pokój, Łukaszu!... Toż to djabeł... Dopierobyś dobrze wyszedł, gdyby cię raz złapał!...
Pan Łukasz bardzo się zmieszał, począł uważniej oglądać tę nową figurę, a nareszcie szepnął do adwokata:
— Jak też ludzie we wszystkiem przesadzają! Mówiono mi zawsze, że djabeł ma rogi, tak wielkie, jak stary kozieł, a ten przecie nie ma większych, niż młode cielę. Ledwie mu guzy znać...
W tej chwili sąd przywołał do siebie adwokata. Prezydujący szepnął mu coś, i wnet potem Kryspin rzekł głośno do Łukasza:
— Czy zrobiłeś kiedy w życiu jaką ofiarę, naprzykład na cel dobroczynny?
Łukasz zawahał się.
— Niedobrze pamiętam — odparł — mam już lat siedemdziesiąt...
— A czy nie miałbyś ochoty teraz zrobić podobnej ofiary? — pytał adwokat i znacząco mrugnął.
Pan Łukasz wcale nie miał ochoty, ale, spostrzegłszy owo mrugnięcie, zgodził się.
Podano mu papier i pióro, a pan Kryspin rzekł:
— Napisz deklaracją, tak jakbyś ją pisał do „Kurjera“.
Pan Łukasz usiadł, pomyślał, napisał i oddał kartkę.
Prokurator czytał:
— „Od Łukasza X., właściciela domu... na ulicy... pod numerem... rubli srebrem trzy (Nr. 3) składa się na cel dobroczynny. Tamże znajdują się narzędzia mularskie do sprzedania, tudzież różne lokale do wynajęcia po cenach umiarkowanych.“
Usłyszawszy taką deklaracją, sąd osłupiał, adwokat przygryzł wargi, a djabeł aż się za boki brał ze śmiechu.
— Obwiniony! — krzyknął prokurator. — Tyś napisał reklamę dla swego domu, ale nie deklaracją. Kto robi ofiarę na cel dobroczynny i robi ją bezinteresownie, ten nie może jednocześnie załatwiać spraw majątkowych.
Po tej nauce podano Łukaszowi inny papier. Nieszczęśliwy, drżąc z trwogi, usiadł i napisał:
„Od nieznajomego dla ubogich kopiejek... piętnaście.“
Ale wnet przemazał wyraz piętnaście i napisał pięć.
Sąd odczytał deklaracją, sędziowie pokiwali głowami, ale zgodzili się, że jak dla Łukasza, to i taka ofiara, byle bezinteresowna, wystarczy.
Wtem odezwał się djabeł:
— To w jakim celu dałeś pan, panie Łukaszu, te pięć kopiejek na ubogich?...
— Za zbawienie grzesznej duszy mojej, panie dobrodzieju! — odparł Łukasz.
Djabeł znowu wybuchnął śmiechem, sędzia prezydujący uderzył pięścią w stół, a adwokat począł rwać sobie włosy.
— Ach, ty stary ośle! — zawołał Kryspin na pana Łukasza. — Słyszałeś przecie, że masz zrobić ofiarę bezinteresowną, a więc ani na ogłoszenie o lokalach, ani nawet za zbawienie duszy!... Ale ty widać taki jesteś chciwy, że pięciu kopiejek nie możesz poświęcić dla biednych bez żądania nagrody, i jeszcze takiej, jak zbawienie!...
Teraz sędziowie powstali ze swych miejsc. W ich groźnych i smutnych spojrzeniach pan Łukasz czytał dla siebie jakiś straszny wyrok.
— Woźny! — rzekł prezydujący. — Wyprowadź obwinionego do ostatniego kręgu piekła!
Ale djabeł machnął ręką.
— A nam co po takim pensjonarzu — rzekł — który własną duszę ocenia tylko na pięć kopiejek?
— Cóż my z nim zrobimy? — spytał prokurator.
— Co się panom podoba! — odparł djabeł, pogardliwie wzruszając ramionami.
— Więc zróbmy jeszcze jedną próbę — pochwycił adwokat.
I zbliżywszy się do prezydującego, coś z nim poszeptał.
Prezydujący naradził się z innymi sędziami i rzekł:
— Obwiniony! Między nami pozostać nie możesz, djabeł przyjąć cię nie chce, boś sam za nisko otaksował swoją duszę. Skazujemy cię więc na ostatnią próbę. Oto dusza twoja wejdzie w ten stary pantofel, który przed kilkoma dniami wyrzuciłeś na śmietnik... Dixi!
Pan Łukasz zdań o duszy słuchał obojętnie, ale gdy wspomniano o pantoflu, zainteresował się.
W tej chwili djabeł zlekka popchnął go ku zakratowanemu oknu sali sądowej; starzec wyjrzał i — o dziwy!...
...Zobaczył podwórko swojej kamienicy, okno swego mieszkania (po którem ktoś obecnie chodził), nareszcie śmietnik, a na jego szczycie swój pantofel.
— Ej! — mruknął — czy ja się tylko nie pośpieszyłem z wyrzuceniem jego?... Chociaż za dużo kosztowały reparacje...
Na podwórku ukazała się żebraczka nędzna, obdarta. Jedną nogę miała owiniętą w brudne łachmany i mocno kulała.
Rozejrzała się po oknach, widocznie z zamiarem proszenia o jałmużnę. Ale, że jakoś nikt nie wyglądał, więc zwróciła się ku śmietnikowi, myśląc, że choć tam co znajdzie.
Spostrzegła pantofel Łukasza.
Z początku wydał się jej bardzo zły. Że jednak nie było nic lepszego pod ręką, a chora noga widać bardzo jej dokuczała, więc... wzięła pantofel.
Pan Łukasz nie przeoczył ani jednego ruchu z tej sceny. Gdy zaś zobaczył, że uboga bierze pantofel i wychodzi z nim z podwórka, zawołał:
— Hej! hej! kobiecino, to mój pantofel!...
Żebraczka obejrzała się i odparła:
— A cóż wielmożnemu panu po takim łachu?
— Łach, czy nie łach, ale zawsze on mój. Darmo go brać nie wypada, bo to wygląda na kradzież. Więc jeżeli nie chcecie mieć grzechu, to... zmówcie paciorek za duszę Łukasza!...
— Dobrze, panie! — rzekła baba i poczęła mruczeć pacierze.
— Jednakże ten pantofel miał jeszcze wielką wartość! — pomyślał Łukasz.
A potem dodał głośno:
— Kobieto! kobieto!... Kiedy już wam darowałem takie obuwie, to zobaczcie przynajmniej, kto tam chodzi po mojem mieszkaniu...
— Dobrze, panie! — odparła baba i poszła na górę, ciężko utykając.
Po upływie kilku minut wróciła i rzekła:
— Nie wiem, panie, kto chodzi, bo mi drzwi nie chcieli otworzyć!... Niech będzie pochwalony...
Zabierała się do odejścia, ale pan Łukasz jeszcze nie dał jej spokoju.
— Matko! matko!... — zawołał. — Za taki porządny pantofel moglibyście sprowadzić mi tu stróża.
— A gdzie on jest? — spytała baba.
— Pewnie na ulicy, tam, gdzie robią chodnik.
— Tam go niema, widziałam przecie.
— To może poszedł po wodę koło Zygmunta. Sprowadźcie go, jakeście poczciwi!...
— Mam lecieć do Zygmunta za ten pantofel? — zapytała baba.
— Rozumie się! — odparł pan Łukasz. — Przecie nie darmo.
Baba, choć nędzna, oburzyła się.
— O, ty kutwo! — krzyknęła — a weźże sobie ten łach do piekła...
I rzuciła pantofel z taką siłą, że przeleciał przez kratę, świsnął nad głową panu Łukaszowi i upadł na stół, okryty zielonem suknem.
Pan Łukasz obejrzał się.
Za nim stał sąd w całym komplecie, a zgryźliwy prokurator, zobaczywszy pantofel na stole, rzekł:
— Oto corpus delicti, materjalny dowód nieograniczonej chciwości tego niegodziwca Łukasza.
A potem, zwracając się do adwokata i stojącego za nim djabła, dodał:
— Róbcie z obwinionym, co chcecie. Nam już go ani sądzić, ani skazywać nie wypada!
Dostojnicy zmienili swoje urzędowe uniformy na cywilną odzież, w której ich pochowano, i wyszli, nie patrząc nawet na Łukasza. Tylko sędzia, który umarł na apopleksją i zawsze był prędki, przestąpiwszy próg sali, plunął ze wzgardą.
Djabeł śmiał się jak opętany, a adwokat Kryspin o mało nie rzucił się z pięściami na Łukasza.
— O, ty egoisto! chciwcze!... — zawołał. — Zaklęliśmy duszę twoją w ten stary pantofel, myśląc, że choć w takiej powłoce odda ona komu usługę bezinteresowną. I stało się to, czegośmy pragnęli: żebraczka znalazła pantofel, miałaby choć na godzinę pożytek z niego, a ty spełniłbyś mimowoli czyn moralny. Ale gdzie tam!... Chciwość twoja jest tak wielka, żeś wszystko zepsuł... Nawet zgubiłeś na wieki pantofel, który, raz ożywiony przez taką nędzną duszę, musi obecnie iść do ostatniego kręgu piekła!...
Rzeczywiście djabeł zdjął pantofel ze stołu i rzucił go w luft, z którego wylatywały straszne płomienie, skąd rozlegały się jęki i brzęk łańcuchów.
— A co z nim zrobisz?... — zapytał djabła adwokat, wskazując na Łukasza nogą.
— Z tym egzemplarzem?... — odparł djabeł. — Wyrzucę go z piekła, ażeby nas nie kompromitował!... Niech wraca na ziemię, niech na wieki wieków dusi swoje listy zastawne i banknoty, niech trzyma kamienicę, niech licytuje biednych lokatorów i krzywdzi własne dzieci. Tu zagnoiłby piekło swoją wstrętną osobą, a tam, krzywdząc ludzi, może nam oddać usługi.
Pana Łukasza, gdy słuchał tego, opanowały myśli ponure.
— Za pozwoleniem! — spytał — więc gdzież ja ostatecznie będę?
— Nigdzie! — odparł z gniewem adwokat. — O niebie ani czyścu sam chyba nie myślisz, a z piekła, pomimo całej naszej protekcji, wyrzucają cię. No — dodał — bywaj zdrów i złam kark!...
I ażeby nie podać ręki panu Łukaszowi, schował obie ręce do kieszeni i wyszedł.
Pan Łukasz stał osłupiały i stałby tak przez całą wieczność, gdyby djabeł nie wykrzyknął, potrąciwszy go obcasem:
— Ruszaj, stary!...
Wyszli z gmachu sądowego na ulicę i biegli prędko, zgraja bowiem uliczników piekielnych, zobaczywszy ich, poczęła wrzeszczeć:
— Patrzcie! patrzcie!... tego kutwę Łukasza wyprowadzają ciupasem z piekła...
Djabeł o mało nie spłonął ze wstydu, że musi towarzyszyć podobnemu nędznikowi, ale pan Łukasz, widocznie całkiem już pozbawiony ambicji, zachował zimną krew i zamiast opłakiwać swoją hańbę, oglądał się po piekle. Djabeł aż pluł ze złości i, udając, że go bolą zęby, podwiązał sobie twarz kolorową chustką od nosa, ażeby go nie poznano.
Ponieważ szli bardzo prędko, pan Łukasz zatem widział niewiele. Zdawało mu się jednak, że piekło jest dość podobne do Warszawy, i że kary, trapiące grzeszników, są raczej dalszym ciągiem ich żywota, aniżeli jakiemiś wymyślnemi mękami.
W przelocie zauważył, że zarząd miejski po całych dniach jeździ drabiniastemi wozami po piekielnych brukach, nielepszych od warszawskich. W oknie jednej z księgarń spostrzegł broszurę p. t. „O zastosowaniu asfaltu do mąk piekielnych i o jego wyższości nad zwyczajną smołą,“ co mu się bardzo podobało, wnioskował bowiem, że przedsiębiorstwo asfaltowe razem ze swoim żywym i martwym inwentarzem dostało się tam, gdzie je pan Łukasz w gniewie wysłał. Spotkał tu młodych lewków warszawskich, którzy mieli zwyczaj zaczepiać kobiety na ulicach. Za karę dano im haremy, złożone z ofiar ich dzikiej namiętności. Tylko każda huryska miała pełnych osiemdziesiąt lat, głowę łysą, zęby wprawiane, była chuda jak szkielet, trzęsła się jak żelatyna i okazywała niepojętą zazdrość, tudzież pretensją do nieustannych hołdów.
W ratuszu kilkanaście komitetów naradzało się nad kanalizacją, oczyszczeniem miasta, drożyzną mięsa i tym podobnemi kwestjami. Ponieważ codzień gadano o jednem i tem samem bez dalszych skutków, więc członkowie szanownych zebrań z nudów i rozpaczy aż wyskakiwali oknami na bruk i rozbijali się na miazgę, jak dojrzałe kawony. Na nieszczęście, za każdym razem zbierano ich pogruchotane szczątki, jako tako sklejano i znowu posyłano do sali obrad.
Widział także pan Łukasz cierpienia literatów.
Redaktorowie pism przez całą wieczność dmuchali w olbrzymie samowary, obejmujące od kilku do kilkunastu tysięcy szklanek wody, napróżno usiłując doprowadzić ją do stanu wrzenia. Pracowali niezmiernie, aż do skołowacenia, lecz woda wciąż była letnia. Wkońcu poczęła nawet cuchnąć, ale pozostała letnią.
Niemniejszą mękę cierpieli recenzenci teatralni, którzy z mocy wyższych wyroków zamienili się na baletników, śpiewaków, aktorów, grywali sztuki po dwa razy na dzień i musieli czytywać swoje własne recenzje, pisywane niegdyś o innych, a dziś zastosowane do siebie. Co gorsze, że publiczność, wierząca w drukowane słowo, nie licząc się z trudnościami ich stanowiska, nieograniczenie ufała ich recenzjom i bardzo znęcała się nad autorami-aktorami.
Tylko twórcy popularno-ekonomicznych broszur nie cierpieli żadnych mąk, ponieważ ich prace literackie dawano do studjowania najzakamienialszym grzesznikom. Czytając je, nieszczęśni wyrywali sobie włosy, kąsali własne ciało i strasznie przeklinali swoich katów. Skutkiem tego popularni ekonomiści cieszyli się w piekle dość znacznym rozgłosem.
Wszystko to widział pan Łukasz, szybko przebiegając ulice Erebu w towarzystwie gromady małoletnich urwisów, którzy krzyczeli:
— Patrzcie! patrzcie!... Oto jest Łukasz, kamienicznik warszawski, którego z piekła wyprowadzają ciupasem!...
Nareszcie djabeł, konwojujący Łukasza, nie mógł już dłużej wytrzymać. Nigdy jeszcze jego cierpliwej dumy nie wystawiono na podobne szykany. Stracił zimną krew i schwycił Łukasza za kołnierz...
Napół umarły z trwogi egoista uczuł tak silne kopnięcie w miejsce, położone między piętami i karkiem, że wyleciał w powietrze z prędkością kuli armatniej.
Nie mógł prawie tchu złapać...

Silny ból otrzeźwił pana Łukasza.
Kiedy otworzył oczy, przekonał się, że leży na podłodze, przy łóżku. Szlafrok miał rozrzucony, jakby skutkiem gwałtownych ruchów, a szalik spadł mu z głowy i zwiesił się z poduszki.
Starzec dźwignął się z trudnością. Rozejrzał się. To jego własne łóżko, jego mieszkanie i jego szlafrok. Te same sprzęty i ten sam zapach asfaltu, którym wylewają chodnik przed domem.
Rzucił okiem na zegar. Szósta — i mrok już zapełnia pokój. Jest więc szósta wieczór. Ostatnia zaś godzina, jaką słyszał, była trzecia.
Co robił od trzeciej do szóstej?
Chyba spał...
Tak jest, niezawodnie spał, ale jakież przykre sny go dręczyły!...
Sny?
Jużci, chyba że sny... Niezawodnie, że sny!... Piekło, jeżeli istnieje, musi wyglądać całkiem inaczej, a jego towarzysze preferansowi nie pełnią tam prawdopodobnie obowiązku sędziów.
W każdym jednak razie sen ów był dziwny, dziwnie jasny, jakby proroczy, i głęboko wyrył się w umyśle pana Łukasza.
Ale czy to był sen?... Jeżeli sen, to w takim razie, dlaczego pan Łukasz doświadcza w okolicy krzyża tępego bólu, jakby od uderzenia djabelskiem kolanem?...
— Sen?... Nie sen!... Sen!... Nie sen!... — powtarzał sobie starzec, i dla ostatecznego sprawdzenia swoich wątpliwości, powlókł się do okna, włożył okulary i uważnie począł przypatrywać się śmietnikowi.
Widział tam słomę, papiery, skorupy, ale między niemi pantofla nie było...
Gdzież pantofel?... Rozumie się, że w piekle!
Pana Łukasza ciarki przebiegły. Otworzył lufcik i krzyknął do zamiatającego stróża:
— Józef! A gdzie podział się ze śmietnika mój pantofel?
— A podniosła go jakaś baba — odparł stróż.
— Cóż to za baba? — pytał starzec, coraz bardziej zatrwożony.
— Jakaś biedna warjatka. Wciąż gadała do siebie, modliła się za dusze zmarłe i nawet kołatała do pańskiego mieszkania — mówił stróż.
Panu Łukaszowi robiło się naprzemian zimno i gorąco, ale pytał dalej:
— Jakże ona wyglądała? Poznałbyś ją?...
— Cobym nie miał poznać. Miała jedną nogę owiniętą w gałgan i bardzo kulała.
Pan Łukasz zaczął zębami szczękać.
— I czy ona wzięła ze sobą pantofel?
— Z początku wzięła — mówił stróż — ale potem zaczęła kogoś kląć i tak gdzieś rzuciła pantofliskiem, że go znaleźć nie można. Jakby się w piekło zapadł!... Choć, coprawda, niema czego żałować, bo już był wielki gałgan...
Ale pan Łukasz nie słuchał końca mowy Józefa. Gwałtownie zamknął lufcik i prawie bez sił padł na starą kanapę, mrucząc:
— Więc to nie był sen?... To była rzeczywistość!... Więc istotnie wypędzono mnie nawet z piekła!...
— Odtąd — szeptał dalej — do końca świata będę żył w tej kamienicy, między temi gratami, nosząc na piersiach listy zastawne, które tam... nie mają żadnej wartości...
— I co mi po tem?...
Pierwszy raz w życiu pan Łukasz zadał sobie pytanie: co mu po tem? Co mu po tej kamienicy, w której nie ma wygody? po sprzętach i gratach, próchniejących w natłoku? nareszcie co po pieniądzach, za które nigdy nic nie użył i które nic nie znaczą wobec wieczności? A wieczność już się zaczęła dla niego!...
Wieczność jednostajna i strasznie nudna, bez zmian, nadziei, a nawet niepokojów. Za rok, za sto i za tysiąc lat pan Łukasz będzie nosił na piersiach listy zastawne, a skryte szuflady biurek będzie napełniał bankocetlami, srebrem i złotem, o ile takowe wpadnie mu kiedy do rąk. Za sto i za tysiąc lat będzie posiadał swoją ponurą kamienicę i będzie się procesował o nią naprzód z własną córką i zięciem, potem z ich dziećmi, później z wnukami i praprawnukami. Nigdy już w miłem towarzystwie przyjaciół nie usiądzie do preferansa, ale zato wiecznie będzie patrzył na te sprzęty, chaotycznie ustawione i kurzem pokryte, na sczerniałe obrazy, na podartą kanapkę, na swój szlafrok rozsypujący się i zatłuszczony, i... na ten szaflik z mularskiemi narzędziami.
O czem pomyślał, na co spojrzał, wszystko przypominało mu karę wieczną, straszną tem, że była niezmienna, nieruchoma, jakby skamieniała. Takie życie, jakie on dzisiaj prowadzi, można wyczerpać w jednym dniu, a znudzić się niem za tydzień. Ale pędzić je przez wieki wieków — to już okrutna męczarnia!
Zdawało mu się, że paka listów zastawnych pali mu piersi. Wyjął więc je z pod kaftanika i rzucił do komody. Ale i tam nie dawały mu pokoju.
— Co mi po nich? — szeptał. — Mam je i, straszna rzecz! nie uwolnię się od nich nigdy...
W tej chwili zapukano do drzwi.
Wbrew zwyczajowi, pan Łukasz, nie uchylając lufcika, otworzył — i zobaczył mularza.
— Zlituj się wielmożny pan — błagał mularz, trzymając pokornie czapkę w rękach — i oddaj mi moje statki. Ja tam procesować się z panem nie będę, bom ubogi. Bez statków roboty nie dostanę, a na kupienie nowych nie mam pieniędzy...
— A weź sobie twoje statki, tylko je prędko wynoś! — krzyknął pan Łukasz, kontent, że pozbędzie się choć szaflika.
Istotnie mularz bardzo prędko wyniósł statki do sieni, ale zdziwienia ukryć nie mógł. Patrzył na pana Łukasza, miętosząc czapkę, a pan Łukasz patrzył na niego.
— No, czy ci brakuje czego? — zapytał starzec.
— Jużci brakuje mi... zapłaty za robotę — odparł zapytany nieśmiało.
Pan Łukasz poszedł do biurka i wysunął jedną z licznych szufladek.
— Ile ci się należy?...
— Pięć rubli, wielmożny panie. A co ja miałem straty, żem robić przez ten czas nie mógł!... — mówił mularz, chcąc prędzej wydobyć pieniądze.
— Ileżeś miał strat?... Tylko mów prawdę — spytał pan Łukasz.
— Chyba ze sześć rubli — odparł mularz, myśląc z obawą, czy też stary zwróci mu jego należność.
Wnet jednak przekonał się z największem zdumieniem, że pan Łukasz wypłacił mu jedynaście rubli, jak orzech zgryzł...
Mularz nie chciał wierzyć własnym oczom, oglądał pieniądze i błogosławił pana Łukasza. Ale starzec prędko zamknął przed nim drzwi, mrucząc do siebie:
— Chwała Bogu, żem się choć pozbył szaflika i jedynastu rubli... Byle tylko nie wróciły...
Niebawem zapukano po raz drugi. Pan Łukasz znowu drzwi otworzył i spotkał się oko w oko z żoną stolarza.
— Panie! — zawołała kobieta, klękając na progu — po raz ostatni błagam cię, nie licytuj nas. My się później wypłacimy... Ale dziś, czy pan wie, że nie mam ani na doktora dla chorego męża, ani nawet na łyżkę strawy dla niego i dla dzieci...
I, mówiąc, płakała tak żałośnie, że starzec uczuł ból w sercu. Pobiegł do biurka, wyjął stamtąd dwa ruble, i wciskając je w ręce kobiecie, rzekł:
— No, no!... niech pani nie płacze. Tu ma pani trochę pieniędzy na najpilniejsze rzeczy, a później... dodam więcej. Licytacją odwołam, w mieszkaniu was zostawię i pomagać będę, byleście tylko... uciekali się do mnie w razie rzeczywistej potrzeby, bez żadnych zachcianek do wyzyskiwania starego człowieka.
Stolarzowa oniemiała i patrzyła na pana Łukasza błędnemi oczyma. On odsunął ją lekko od progu, zamknął drzwi i szepnął, jakby się sprzeczając z kimś:
— Otóż nie będzie licytacji, ani jutro, ani nigdy!... A swoją drogą znowu ubyło dwa ruble. To już trzynaście...
Wnet jednak wzięły górę nad nim smutne myśli. Każdy bowiem przedmiot, stojący w pokoju, a było ich bardzo wiele, ranił go jak sztylet.
— Kto zechce wziąć te graty? — mówił do siebie. — Czy ja będę mógł wyprowadzić się kiedy stąd, kiedy już taka klątwa wisi nade mną, że muszę całą wieczność przepędzać w tym domu!...
Pan Łukasz był jakiś znużony, więc zapalił świecę, rozebrał się i legł spać.
Zasnął twardo, bez marzeń. Ale następnego poranku przypomniał sobie piekielne widzenia, jednostajną wieczność, brak celu w życiu — i posmutniał.
Stróż przyniósł mu bułkę i trochę gorącej wody. Pan Łukasz przyrządził sobie herbatę, wypił ją i znowu medytował nad swem nieszczęściem.
W południe ten sam stróż zaopatrzył go obiadem z taniej kuchni i wyszedł, nic nie mówiąc. Pan Łukasz był pewny, że już dziś nie zobaczy twarzy ludzkiej, a na miasto iść nie śmiał, obawiając się, ażeby mu nie przypomniało zbyt wyraźnie piekła.
Wtem, około czwartej, począł ktoś gwałtownie dobijać się do drzwi. Pan Łukasz otworzył i o mało nie padł na ziemię. Przed nim stał adwokat Kryspin.
Starzec, nie mogąc myśli zebrać, milczał. Adwokat zaś był jakiś niezadowolony. Wszedł na środek pokoju i rzekł pochmurnie:
— No, ciesz się!... Wygrałeś sprawę, ale przed trybunałem boskim!...
Szalona radość opanowała starca.
— Ja wygrałem sprawę przed trybunałem boskim?... — zawołał. — Jakim sposobem?... Więc mnie już nie wyrzucą z piekła?...
— Czyś zwarjował, Łukaszu?... — spytał adwokat zdziwiony.
— Słyszę przecie, co mówisz...
— Kiedy mówię — rzekł adwokat — żeś wygrał sprawę przed trybunałem boskim, to znaczy, żeś ją przegrał w sądzie ludzkim, i że albo musimy wynaleźć kruczek do nowego procesu, albo oddać twojej córce ten dom.. Rozumiesz?...
Pan Łukasz począł trochę rozumieć.
— Trybunał boski... trybunał boski... — mruczał starzec, a potem nagle zapytał adwokata:
— Za pozwoleniem!... Więceś ty nie zginął w tym pociągu, który się rozbił?...
— Ja nim nawet nie jechałem. Ale co ty mówisz, Łukaszu?
— Zaraz! — przerwał mu starzec. — Więc nie zabiłeś się i nie byłeś w piekle?...
Do pokoju wpadł stróż, trzymając w ręku pantofel.
— Panie! — zawołał — jest pantofel, znalazłem go za beczką...
Pan Łukasz obejrzał swój pantofel i nie mógł dostrzec na nim ani śladu ognia.
— Więc i mój pantofel nie był w piekle?... — szeptał starzec.
— Ty masz bzika, Łukaszu! — krzyknął rozgniewany adwokat. — Ja ci mówię, żeś przegrał proces, a ty mi pleciesz o piekle.
— Widzisz, miałem wczoraj dziwny i przykry sen...
— Co tam! — przerwał Kryspin — sen mara, Bóg wiara!... Teraz nie o sny chodzi, ale o to: czy wynosisz się z kamienicy, czy też dalej procesujesz się z córką?
Pan Łukasz zamyślił się. Myślał, rozmyślał, rozważał, nareszcie rzekł stanowczo?
— Proces!...
— Tak to rozumiem! — odparł adwokat. — Ale, ale!... Była dziś u mnie stolarzowa i powiedziała, że odwołujesz licytacją na ich ruchomości. Czy to prawda?...
Pan Łukasz aż skoczył.
— A niechże Bóg broni! — wykrzyknął. — Wczoraj byłem trochę rozstrojony, obiecałem, że cofnę licytacją i nawet (wstyd mi wyznać!) dałem babie dwa ruble... Ale dziś jestem już zupełnie trzeźwy i uroczyście odwołuję wszystkie nierozsądne obietnice.
— No tak! — rzekł adwokat z uśmiechem, ściskając Łukasza za rękę. — Teraz poznaję cię... Bo kiedym tu wszedł, wydawałeś mi się jakby innym człowiekiem!
— Ten sam, ten sam do śmierci!... Zawsze twój Łukasz!... — odparł rozrzewniony starzec. — Żal mi tylko trzynastu rubli, które pozwoliłem sobie wydrwić.
Po tej odpowiedzi obaj panowie ucałowali się serdecznie.



Z ŻYWOTÓW ŚWIĘTYCH.

Gdy byłem w mieście K., spotkał mnie pewnego razu miejscowy sędzia śledczy i rzekł z uśmiechem:
— Wyobraź pan sobie, że dzisiejszej nocy ukradli dzwon z klasztoru. Właśnie idę tam, więc chodź pan ze mną, a zobaczysz osobliwość. Jest to dziewięćdziesięcioletni zakonnik, który już sam jeden mieszka w opuszczonych budowlach. A warto z nim pogadać.
Poszliśmy. Był pogodny dzień lipcowy. Pod zieloną studnią, na rynku, stało kilka chłopskich furmanek, z których między szczeblami wysuwały się pęki słomy. Nieco dalej gromadka turystów przyglądała się wiekowym domom. Rolę przewodników pełnili faktorzy, a najwymowniejszy z nich objaśniał:
— Te domy to są bardzo stare; oni mają może tysiąc, może pięćset lat. Oni byli budowane jeszcze za Esterki, która... jedni państwo powiadają, że urodziła się tutaj, a drugie, że w Parchatce. Ale Rabinowicz, co on ma oberżę, to jest jej wnuk; u niego dostaną państwo taki miód, jakiego niema na całym świecie. Jego żona robi bardzo doskonałe ryby po żydowsku. Państwo to lubią, ja wiem...
Miasto K. jest z trzech stron otoczone wzgórzami: na jednem widać szczątki zamkowych ruin, na drugiem stary klasztor, do którego zbliżaliśmy się właśnie przez cuchnącą uliczkę.
Od podnóża góry do świątyni prowadził pochyły korytarz o stu kilkudziesięciu schodach; wielu brakło, więcej było spróchniałych. Po obu stronach korytarza znajdowały się nisze, a w nich obrazy, niegdyś malowane na ścianie, dziś pokaleczone skutkiem opadania tynku, lub zasłonięte wielkiemi plamami wilgoci. Jeszcze jednak można było odróżnić węża, kuszącego Ewę, pałkę Kaina i nogi Abla, arkę, z której wylatywała gołębica, a na wyższych kondygnacjach: Dziecię Chrystusa, wykładające Zakon, nakarmienie głodnej rzeszy pięciorgiem chleba, wreszcie uszy oślicy, na której Jezus odbył wjazd do Jerozolimy, tudzież gałązki palmowe witających Go tłumów.
Zmęczeni wspinaniem się po schodach, stanęliśmy w otwartej furcie, za którą ciągnął się znowu korytarz, obiegający dokoła zabudowania klasztorne. Było tu cicho i martwo. Wesołe światło słońca, które przez powybijane okna padało na ściany, pełne niegdyś obrazów, oświetlało dziś albo spróchniałe ramy, albo sczerniałe płótna. Z pod sklepień zwieszała się opuszczona pajęczyna, bo pająki uciekły z pustek, gdzie nawet nie błąkała się żadna mucha. Za oknami, na czworobocznym dziedzińcu, wśród usychających drzew i bujnych ostów, było więcej gruzu niż trawy.
Na końcu korytarza, w niszy, stał ogromny krucyfiks, pod którym klęczał mnich w czarnym habicie, z głową podniesioną i rozłożonemi rękoma, jakby się rzucał do stóp krzyża, chcąc objąć święte drzewo. Wstrząsnąłem się.
— To posąg — rzekł sędzia.
Skręciliśmy. W drugim korytarzu stał rzeczywisty zakonnik w ciemnej sukni. Złożone na piersiach ręce wsunął w rękawy i patrzył na nas przygasłemi oczyma. Musiał to być człowiek bardzo stary; miał niewielką, białą brodę, czaszkę gładką i żółtawą jak kość, czoło pofałdowane podłużnemi brózdami.
Popatrzył na nas i usunął się w zagłębienie okna, mrucząc łaciński pacierz. Wziął nas za turystów.
— Dzień dobry księdzu — odezwał się sędzia.
— Niech będzie pochwalony — odparł starzec, nie podnosząc oczu.
— Przyszliśmy do księdza dobrodzieja...
— Aha!... Klasztor obejrzeć... Tu już coraz mniej jest do oglądania... Obrazów niema... organy zepsute... chyba groby. Proszę...
Odszedł parę kroków od okna i w przeciwległej ścianie popchnął żelazne drzwi. Spojrzałem. Był tam jakby szereg widnych piwnic. W głębi, z jednej strony okna, wielki stos trumien i desek, z drugiej — kupka czaszek i kości, a wzdłuż piwnicy, na prawo i na lewo, leżały gęsto obok siebie wyciągnięte habity z podniesionemi kapturami i rękawami złożonemi na krzyż. Oswoiwszy się ze światłem, dojrzałem pod jednym kapturem bielejące zęby, a w rękawach parę rąk skurczonych i zeschniętych jak patyki.
— Jestem sędzią śledczym — rzekł mój towarzysz.
— Aaa! Kogóż wy tu sądzić będziecie? — odparł zakonnik, wzruszając ramionami.
— Dziś w nocy ukradli wam dzwon...
— Tak, Marcina ukradli... Pewnie, że w nocy. Kiedym wyszedł dzwonić na jutrznię i pociągnąłem sznur, już nie odezwał się.
— Komuż to ksiądz dobrodziej dzwoni na jutrznię?
— Komu? Wszystkim — odpowiedział, wodząc ręką dokoła.
— A ci słuchają się? — spytał sędzia i wskazał na szereg leżących.
— Ooo! Czasami o północy bywa taki ścisk w kościele, że w stallach umieszczam tylko przeorów, a mniejsi ojcowie siadają w ławkach na środku.
— To ciekawe. Ale kto księdzu dzwon ukradł, a podobno i kołdrę z celi?
— Zawsze ci sami kradną.
— Ale kto? niech ksiądz powie. Mamy kilku podejrzanych i chodzi o stwierdzenie.
Starzec schował ręce w rękawy i podniósł ramiona.
— To nie moja rzecz.
— Jakże nie?... Nie można przecie tolerować złodziei, którzy nawet kołdrę zabrali księdzu.
— Bóg z nimi.
— Ależ oni całemu społeczeństwu wyrządzają krzywdę. Ukrywać ich, znaczy być ich wspólnikiem.
Starzec bystro spojrzał na mego towarzysza.
— Pytali mnie tu już dziś — odparł. — Ale to nie moja rzecz... nie moja rzecz... Miłujcie nieprzyjacioły wasze; czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą... to moja rzecz...
— Dobre to, z przeproszeniem księdza, dla owiec, które swojem tłustem mięsem częstują wilka i rzeźnika. Ale człowiek ma rozum, ażeby przykładał się do wytępiania złego.
Starzec ożywił się.
— Mówisz pan jak świecki, ale ja jestem zakonnik. Pański obowiązek przestrzegać ludzkich praw; ja muszę pilnować boskich.
— Boskie prawa są na to, ażeby ludziom było dobrze na świecie, ażeby sami byli coraz lepsi. Boskie prawa są wszechmądre, więc nie mogą być niepraktyczne.
— A co to jest praktyczne? — spytał zakonnik z uśmiechem.
Przymknął drzwi grobów i, drepcząc, poszedł w głąb korytarza, gdzie we framudze znajdowała się ławka.
— Przepraszam — rzekł — że usiądę, bo mi trudno stać. Siadajcie, panowie... Młodzi jesteście i światowi, więc to, com powiedział, może wam wydawać się dziwne, a nawet głupie... Ale to tylko z pozoru... Boskie prawa są bardzo praktyczne i, ażeby świat o nich nie zapominał, muszą być wykonywane choćby przez takich jak ja...
Sędzia trącił mnie kolanem i przymrużył oko, na znak, że teraz właśnie poznam osobliwego człowieka. Staruszek wydobył z za pazuchy łubianą tabakierkę z rzemykiem, otworzył, zażył z przyjemnością ciemno-zielonego proszku i nas poczęstował. Potem wysunął z rękawa chustkę w żółte i ponsowe kwiaty i położył ją przed sobą na pulpicie ławki.
— Trzeba panu wiedzieć — odezwał się sędzia do mnie — że ksiądz dobrodziej był kiedyś sławnym kaznodzieją...
— Ooo!... — szepnął zakonnik — to już bardzo dawno...
Zamyślił się. Chuda jego twarz zrobiła się jeszcze chudszą, nagie czoło pofałdowało się jeszcze gęściej i głębiej, zapadłe oczy unieruchomiły się. Zdawał się patrzeć na coś ze wzrastającym podziwem, ale tego, co on widział, my nie mogliśmy dojrzeć.
— To bardzo stara historja — zaczął głosem stanowczym, jakiego nie miał przed chwilą — stara historja... Może dwieście, może trzysta lat temu... Zdarzyła się w tych czasach, kiedy jeszcze Bóg miłosierny obmywał świat chrześcijański tureckiemi powodziami. Był, mówią, gdzieś pod Mekką, czy pod Konstantynopolem, potok ognisty, który co wiosnę skrapiał chrześcijańskie niwy krwią i łzami, a co kilkanaście lat tak wylewał, że tonęły w nim miasta, wsie, poła urodzajne, nawet całe narody. To były, panie dobrodzieju, straszne wylewy; tylko, że zamiast piasku, zostawiały popiół, węgle i niepogrzebane trupy. Oj!... panowie...
W tamtych czasach, w górzystym kraju siedmiogrodzkim, egzystował bogaty klasztor benedyktynów, zbudowany na skale. Miał warowne mury i dwanaście własnych armat przeciw pogańskiej mocy, a w dolinie — wielką liczbę folwarków.
Jeden z takich folwarków trzymał w wieczystej dzierżawie gospodarz węgierski, Czarny Miklos. Pobożny to był człowiek i zapobiegły, ale też miał i folwark cacko!... Leżał ów mająteczek u stóp góry. Już o milę drogi od folwarku miałeś pan dobrodziej łąkę jak trawnik, a na niej stado owiec, drugie — siwych wołów z krótkiemi rogami, trzecie — koni gniadych i kasztanowatych. Wszystka ta hołota cały dzień skakała i rżała po łące, trzy razy zbiegając się pod szopę do studni, gdzie ich pojono.
Za łąką rozciągał się niezmierny łan kukurydzy i pszenicy, z poza których już było widać między zielonością dom Miklosa — biały, jak grudka śniegu. A zaraz za domem leniwie podnosiła się góra, gdzie miałeś pan dobrodziej: niżej brzoskwinie i winogrona, wyżej jabłonie, grusze i sławne śliwki węgierskie, a jeszcze wyżej — las iglasty.
Był to raj, nie folwark. Wina stamtąd i owoców starczyło klasztorowi na cały rok, a jeszcze drugie tyle Miklos sprzedawał na swój zysk.
Ten pobożny gospodarz miał troje dzieci: najstarszy syn gospodarował z ojcem, średni, także Miklos, był na łąkach przy bydle, a pięcio albo sześcioletnia córeczka bawiła się przy domu.
Najwięcej niepokoju robił ojcu młodszy syn, niesłychany siłacz. Kiedy mając osiemnaście lat, zaczął powalać byki, ojciec poszedł na naradę do benedyktynów, i ci postanowili, ażeby oddał chłopca do wojska, bić Turków. Ale kiedy w dwudziestym roku zadusił starego niedźwiedzia, który nieopatrznie dostał się między owce, stary Miklos przestraszył się. Znowu poszedł do benedyktynów o radę, a ci uchwalili, ażeby chłopca przyprowadził do klasztoru.
— Taki siłacz — mówił przeor — może zrobić światu dużo złego, albo dużo dobrego. Więc oddaj go asan nam, ażebyśmy czuwali nad jego duszą.
Dostał się zatem młody Miklos do benedyktynów, gdzie ojcowie ćwiczyli go w pobożności; a ile miał wolnego czasu, kazali mu wiercić studnię w skale, na której wznosił się klasztor. I stało się, że w dziesięć lat chłopak, bez wielkiego utrudzenia, wykuł studnię na sto pięćdziesiąt łokci głęboką, która jest tam do dziś dnia, tylko zasypana. Z tej studni bardzo cieszyli się zakonnicy, bo już mogli wytrzymać każde oblężenie, bez troski o wodę.
O parę mil od klasztoru, na skale jeszcze dzikszej, stał zamek węgierskiego magnata Gejzy. Był to wielki rabuś okrutnik, który przez związki z szatanem i czarnoksiężnikami w siedemdziesiątym roku życia trzymał się zupełnie młodo. Przez pół wieku palił, mordował i rabował cały kraj. A gdy wszystkich obdarł, wyniósł się ze swymi pachołkami na turecką granicę, bo tam miał okazję do większych rozbojów i zarobków.
Na nieszczęście dla chrześcijan i klasztoru benedyktynów, wstąpił na tron turecki jakiś wielki sułtan, Mahmud czy Selim — panowie lepiej powinniście o tem wiedzieć. Ten myślał o zawojowaniu całej Europy, a przedewszystkiem tak zabrał się do uporządkowania swego państwa i granic, że nawet Gejza, ścigany przez janczarskie pułki, uprzykrzył sobie tureckich kupców i przeszedł do Siedmiogrodu.
Banda Gejzy mocno uszczuplała w ciągłych bojach, a on sam poczuł już drugą starość na grzbiecie. Gdy więc wrócił do swego zamku i z czarnoksiężnikami odprawił czarną mszę, szatan powiedział mu, że lekarstwo na swoje kłopoty znajdzie w domu Miklosa.
Pojechał tam Gejza ze świtą, łupiąc po drodze, co się dało. A gdy spotkał starego Miklosa, który w tej porze pilnował zbioru winogron na wino mszalne, rzekł mu:
— Hej! chamie... Albo mi dasz swego syna siłacza do świty, albo córkę, o której słyszę, że ma lat szesnaście i jest jeszcze niewinna. Widziałem już syreny śpiewające w morzu, smoki ogniem ziejące, hieny z ludzkiemi głowami; alem jeszcze nie spotkał chłopca, który łamie kości niedźwiedziom, ani szesnastoletniej dziewczyny niewinnej.
Tak prawił bezbożnik. A na to mu stary Miklos:
— Syn mój, cham czy nie cham, jest u benedyktynów poświęcony Bogu, więc prawuj się jaśnie wielmożny pan z Bogiem o niego. A córki nie dam, choćby przyjechał po nią sam Rakoczy.
Po takiej odpowiedzi, zbrodniarz Gejza trzasnął starca czekanem w głowę i zabił na miejscu. Starszego syna, który porwał się z pałaszem, kazał wbić na pal; podłożył ogień pod dom i spalił w nim żonę Miklosa Czarnego, a niewinną córkę porwał do zamku.
I wiecie, panowie dobrodzieje, co z nią zrobił? Odprawił drugą czarną mszę, dziewczynę pod ołtarzem szatana zarznął, jak owcę, i... wypił jej krew, ażeby znowu odmłodnieć... Co się też stało, na chwilowy triumf szatana, a zawstydzenie świętej wiary...
Tymczasem młody Miklos był wciąż w klasztorze i, dzięki pracy ojców benedyktynów, rósł w pobożność. Lecz, mocny w ramionach, był słaby w naukach duchownych; więc zamiast wielu mądrych przepisów, świątobliwy przeor zaszczepił w nim tylko jedno, ale największe przykazanie:
„Miłujcie nieprzyjacioły wasze; czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą.“
Kiedy wieść o wymordowaniu rodziny Miklosa Czarnego doszła do klasztoru, młody Miklos zaczął tak jęczeć, że ojcowie w dzień ani w nocy spokoju nie mieli; a tak bił głową o mury, że można było lękać się o całość warownej świątyni. Wtedy bogobojny przeor wezwał go i rzekł:
— Mój synu! widzę, że zakonnikiem nie będziesz. Ale i w stanie świeckim możesz osiągnąć Królestwo Niebieskie, jeżeli podejmiesz się roboty, którą ci wyznaczę, i będziesz troskliwie wypełniał przepis: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze; czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą.“
I opowiedział mu świątobliwy przeor, gdzie ma iść i co ma robić. Przypomniał mu również, aby połowę tego, co zarobi, wiernie kościołowi oddawał. Potem udzielił mu błogosławieństwa i opatrzył na drogę, a gdy Miklos opuścił benedyktynów, zawiadomił Gejzę, że chłopca już niema w klasztorze. Bo Gejza bezbożnik, niedość mając krwi Miklosa Czarnego, jeszcze dopytywał się o żyjącego syna i groził klasztorowi najazdem, gdyby mu z dobrej woli nie oddano siłacza.
Wyszedłszy z klasztoru, Miklos wstąpił na ruiny folwarku ojca i, trzy dni leżąc krzyżem na zgliszczach, wylał tyle łez, że w tem miejscu trysnęło źródło, które jest po dziś dzień, ale nikt z niego wody nie pije, gdyż jest gorzka i piecze wnętrzności. Wypłakawszy się zaś, poszedł w góry i (jak radził mu świątobliwy przeor) został przewodnikiem na najniebezpieczniejszej drodze.
Powinniście wiedzieć, panowie, bom ja nieuczony zakonnik, że w owych czasach między Turcją i Węgrami stały dwa pasma gór, niby dwa mury, zabezpieczające świat chrześcijański od pogan. Między pasmami leżała górska dolina, na którą i od strony Turcji, i od Węgier trzeba było wdrapywać się bardzo ciasnemi wąwozami na wysokość dwudziestu wież kościelnych.
Szczególniej od strony Węgier wejście było okropne. Widzisz ciasny korytarz, którego środkiem płynął bystry potok, jednego dnia tak płytki, że człowiek ledwie podeszwy w nim zamaczał, a na drugi raz tak pełny wody rozhukanej, że niosła kamienie wielkości pieca.
Tym korytarzem, między gładkiemi i ciemnemi skałami, które zdawały się do nieba sięgać, szedłeś z tysiąc kroków i spotykałeś przed sobą znowu gładką ścianę niezmiernej wysokości, ze szczytu której lał do wąwozu ryczący wodospad. W tem miejscu od huku wody i zadzierania głowy najmężniejsi doznawali zawrotu, i nikt nie myślał o wdrapywaniu się na dolinę, która leżała na dwadzieścia wież wysoko.
Dopiero bystre oko pasterzy górskich wyśledziło, że w prawej ścianie wąwozu jest jakby wisząca ścieżka. Ciągnęła się ona, nieszersza od gzemsu w kościele, z początku nisko, potem wyżej, a potem już strasznie wysoko, ponad kipiącą w dole wodą, aż do hali, przez którą można było przejść za granicę turecką. Pasterze, myśliwcy i ścigani zbiegowie szli po tym gzemsie napowietrznym, modląc się i zamykając oczy. Ale z pomiędzy nieoswojonych ludzi większa część nie mogła przetrzymać widoku okropnej przepaści, i dobrowolnie rzucali się z gzemsu w otchłań.
Na tej ścieżynie, za poradą bogobojnego przeora, siłacz Miklos został przewodnikiem. Ilu przeprowadził zbiegów i kupców, za ile miljonów przeniósł drogocennego towaru — nikt nie obliczy. Dosyć, że wieść o przewodniku prędko obiegła Węgry, i ruch podróżnych przez zawrotną ścieżkę wzmógł się bardzo. Jaka zaś była wdzięczność ludzka, dowód w tem, że po trzech latach ojcowie benedyktyni wybudowali srebrny ołtarz z ofiar tych, co przechodzili ścieżką, bo pobożny Miklos cały zarobek oddawał zakonowi.
Pewnego dnia (było to w pięć lat po opuszczeniu klasztoru) bogobojny przewodnik Miklos wyszedł o świcie z jaskini, gdzie zamieszkiwał, na brzeg wąwozu, oczekiwać podróżnych, którzyby posług jego potrzebowali. I, niedaleko strasznej ścieżki, ujrzał wśród lasu dwa konie, parę okutych skrzynek, tudzież podróżnego, który twardo spał pod drzewem.
Już Miklos schylił się, aby zbudzić śpiącego, gdy wtem ktoś trącił go w ramię. Miklos odwrócił się i zobaczył chudego człowieka w czarnem odzieniu, ze śniadą twarzą i nadzwyczaj bystremi oczyma.
— Wiesz ty — zapytał Miklosa śniady człowiek — wiesz, kto jest ten śpiący?...
— Pewnie jakiś nieszczęśliwy, który przez moją ścieżkę musi udawać się do Turcji — odpowiedział Miklos.
Śniademu człowiekowi jeszcze mocniej błysnęły oczy.
— To jest — mówił powoli śniady człowiek — to jest jaśnie wielmożny Gejza...
Miklos osłupiał. Nagle krew uderzyła mu do głowy. Porwał ogromny kamień i rzucił się do śpiącego. Lecz gdy podniósł ciężar, przyszły mu na myśl słowa, które powtarzał przy każdej ciężkiej pracy:
„Miłujcie nieprzyjacioły wasze.“
— Walże go!... — szepnął śniady człowiek. — To Gejza, który zabił twego ojca...
„Czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą“ — myślał pobożny Miklos i opuścił ręce.
— Pił krew twojej siostry... wbił na pal brata... Teraz zrabował klasztor i z klejnotami ucieka do Turcji!... — szeptał ten śniady.
— Panie!... ku ratunkowi memu pokwap się... — rzekł Miklos, nie wiedząc, co począć.
Chudy człowiek odskoczył i zawołał:
— Nie gadaj głupstw, ty klasztorny wywłoko, tylko rozbij łeb temu, który wymordował ci całą rodzinę!...
— Miłujcie nieprzyjacioły wasze... — powtarzał Miklos, którego niewielu modlitw nauczono w klasztorze.
Czarno ubrany człowiek zazgrzytał zębami i, ścisnąwszy pięści, rzekł:
— Głupia pało benedyktyńska! cały świat krwawemi łzami zapłacze na niego i na ciebie, jeżeli puścisz go żywym...
Spojrzał z nienawiścią na Miklosa i skrył się między drzewami.
W tej chwili obudził się Gejza. Usiadł, ziewnął, przetarł oczy i, zobaczywszy Miklosa, spytał:
— Ty jesteś przewodnik?
— Ja jestem przewodnik Miklos, jak pan jesteś jaśnie wielmożny Gejza, rabuśnik i morderca...
Magnat zerwał się, ścisnął szablę w ręku i krzyknął:
— Zdaje mi się, że łżesz, chamie! Bo gdybyś był Miklosem, zadławiłbyś mnie, kiedym spał...
— Jestem Miklos, Boży sługa, i spełniam wolę Pana mego, który kazał miłować nieprzyjacioły, a czynić dobrze tym, co nas nienawidzą...
Gejza rozśmiał się.
— Jeżeli tak nakazał ci twój Pan, to powinieneś mnie przeprowadzić żywego i zdrowego przez tę ścieżkę...
— Przeprowadzę...
— A uważaj!... bo mi się kręci w głowie...
— Będę uważał...
— To może i przeniesiesz moje kufry? — spytał Gejza.
— Przeniosę...
Włożył sobie na plecy bogobojny Miklos kufry, napełnione benedyktyńskiemi klejnotami, pod których ciężarem uginały się konie, i rzekł:
— Idźmy, panie.
Gejza zdziwił się na widok takiej siły.
— Prawdę mówili mi ludzie o twojej mocy i o niewinności twojej siostry... Maryna jej było na imię, czy jak?...
— Panie, ku ratunkowi memu pokwap się! — szepnął Miklos, czując, że wobec naigrawań Gejzy wściekłe zwierzę budzi mu się w sercu.
Doszli lasem do ścieżki. Wtedy Gejza spojrzał na nią, pokręcił wąsa i mruknął:
— Oj! widzę, że cham ukręci mi tu szyję... Ale pójdę, bom przecie magnat węgierski.
I zaczął iść Gejza bokiem niezmiernej skały, ścieżyną wąską, po oślizgłych kamieniach, a za nim Miklos z ciężkiemi kuframi. Niekiedy, zapierając oddech, trzeba było przyciskać się do mokrej ściany, z głową schyloną pod urwiskiem, z jedną nogą opartą na kamyku, niewiększym od pięści, z drugą zwieszoną nad przepaścią, gdzie w głębi, na dziesięć wież kościelnych, huczał potok, podobny dalekiemu grzmotowi. Raz wpadł na nich gęsty obłok i tak oślepił Gejzę, że bezbożnik zachwiał się i byłby runął w otchłań, gdyby Miklos nie pochwycił go za kołnierz i jak szczeniaka nie zaniósł na bezpieczniejsze miejsce.
Tu już nie było widać przepaści, tylko błękitną mgłę w dole. Zadyszany Gejza przetarł oczy krwią nabiegłe i rzekł:
— Za twego ojca dam ci dziesięciu prawdziwych murzynów... za twoją siostrę dziesięć młodych Turczynek, tylko idź ze mną do Stambułu!...
Miklos, słuchając tych bluźnierstw, gryzł sobie palce do krwi. Chwilami chciał porwać Gejzę, pogruchotać mu kości i rzucić się razem z nim nadół; ale wspomniawszy słowa: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze!...“ — opamiętał się.
— No, i dlaczego, chamska duszo, nie chcesz iść do mnie w służbę?... Dam ci pół kufra klejnotów! — mówił Gejza.
— Bo już służę Panu Bogu mojemu — odpowiedział Miklos.
— Głupiś, niema żadnego Boga... Gdyby był, wdawałby się ze mną, potomkiem Arpada, nie z klasztornym wywloką... Jest tylko świat, a w nim rozum, który wy, klechy, nazywacie szatanem!... — wrzeszczał Gejza.
— Gdyby Boga nie było — rzekł sprawiedliwy Miklos — leżałbyś już, panie, tam... o!... rozbity jak mysz, którą wóz przejechał...
Gejza wyciągnął szablę.
— Nie stulisz ty pyska?... chcesz, żebym zrobił z tobą, co z twoim ojcem?... — wołał rozjuszony.
— Schowaj pałasik — odpowiedział Miklos. — Nie porąbiesz nim ani tej skały, żeby była niższą, ani przepaści, ażeby stała się płytszą, a dla mnie tyle on znaczy, co wiór.
Gejza umilkł. Pięli się po kamiennej ścianie coraz wyżej, aż tam, gdzie wąwóz ścieśnił się na szerokość bramy i skąd rzucał się ogromny wodospad. Już byli na szczycie. Za sobą mieli przepaść, przed sobą rozległą dolinę, na której nic nie rosło, chyba duże głazy dziwnych form, gęsto ułożone jeden przy drugim. Z prawej i lewej strony nad dolinę wznosiły się szare skały, zawalone śniegiem, który ciągle topniał, podsycając mnóstwo strumieni. Była ich taka obfitość, że gdyby przez wodospad nie staczały się w otchłań, mogłyby utworzyć jezioro...
Gejza pilnie obejrzał dolinę, potem ścieżkę, którą się tu dostali; coś zapisał, wyrysował i rzekł do Miklosa:
— Podła jest ta twoja ścieżka, ale oskardami i prochem możnaby z niej zrobić gościniec, nawet dla wozów.
— Pewnie, że tak — odparł Miklos, ciesząc się w duchu, że magnat wybuduje porządną drogę na chwałę Bogu i pożytek ludziom.
Doszli do końca doliny, a następnie Miklos sprowadził Gejzę z jego kuframi wdół, na turecką stronę. Złazić trzeba było z bardzo wysoka, ale już nie tak przepaścisto.
Gdy już mieli rozchodzić się, Gejza odezwał się na pożegnanie:
— Bądź zdrów, chamie, kiedyś głupi, i zamiast trzymać się mnie, jaśnie wielmożnego Gejzy, służysz takiemu Panu, którego nawet nie stać, żeby ci buty sprawił.
Minęła jesień, zima. Na wiosnę spostrzegł Miklos, że coraz mniej podróżnych przechodzi w stronę Turcji, ale że natomiast z podgórskich wsi poczynają ludzie uciekać w głąb kraju. Spotkawszy taką gromadę, dowiedział się, że zbrodniarz Gejza zwąchał się z sułtanem, zebrał pół miljona niewiernych i ciągnie z nimi naprzód na Węgry, potem na zawojowanie całej Europy.
— Nie wiem, czym ja dobrze zrobił — pomyślał Miklos — że puściłem zdrowo tego grzesznika?...
I trapił się do wieczora. Ale w nocy miał sen. Najpierw pokazała mu się dusza matki i rzekła:
— Synu mój, Miklosu! Iżeś uratował Gejzę, naszego wroga, wydobyłeś mnie, ojca i brata z mąk czyścowych, gdzie paręset lat wypadłoby nam cierpieć, gdyby nie twoje posłuszeństwo boskim nakazom.
A po matce ukazał się Miklosowi duch przeora benedyktynów, który mówił:
— Bracie! My, pomordowani przez Gejzę zakonnicy, donosimy ci, że przez twoją miłość dla nieprzyjaciela ulżyłeś nam mąk czyścowych. Pierwej bowiem tonęliśmy na sto łokci głęboko w ogniach doczesnych, a teraz siedzim tylko po łopatki. Bo, mój bracie, nawet w świątobliwem życiu klasztornem nie jest człowiek wolny od grzechu...
Sen taki pokrzepił Miklosa i umocnił go w wierze.
Jednego dnia bogobojny przewodnik usłyszał w górach hałas, a myśląc, że idą podróżni, pobiegł czem prędzej swoją ścieżką na dolinę. Im więcej zbliżał się do niej, tem lepiej odróżniał łoskot toporów i wybuchy prochowe. Wdrapał się więc na szczyt sąsiedniej skały i spojrzał wdół.
Po dolinie uwijało się kilka tysięcy ludzi w szatach białych, czerwonych, zielonych i w turbanach na głowie. Z wielkim pośpiechem rozbijali oni kamienie i budowali drogę od Turcji do Węgier.
— Oczywiście są to poganie — myślał pobożny Miklos. — A jeżeli poganie, więc nieprzyjaciele wszystkich chrześcijan; ergo... powinienem ich miłować i dobrze im czynić.
Zeszedł tedy w dolinę, między Turków, którzy w pierwszej chwili chcieli go zabić, co jeszcze bardziej utrwaliło Miklosa w miłości dla nich. Na szczęście, znalazł się jakiś cygan, który poznał bogobojnego przewodnika. Więc poszwargotał z pogaństwem, opowiedział im o sile Miklosa i uratował mu życie. Nie zabili go, lecz natomiast kazali ciężko pracować.
Trudził się tam biedak niemało: odrzucał kamienie, dźwigał beczki z prochem, nawet armaty. A gdy ustał ze zmęczenia, okrutni Turcy chłostali go batami z bawolej skóry, wciąż zmuszając do najniebezpieczniejszej pracy.
Między poganami uwijał się Gejza. On wskazał im to przejście do Węgier, on kierował budowaniem drogi, on zakładał miny prochowe, gdzie należało. Zobaczywszy zaś Miklosa, kazał go okuć w kajdany i smagać jeszcze lepiej.
— Tak, chamie, płaci twój Niebieski Pan za służbę! — mawiał, śmiejąc się, bezbożnik.
Nareszcie sprzykrzyła się Miklosowi poniewierka wśród pogan. Pewnej nocy zerwał łańcuchy i znajomą sobie szczeliną umknął na szczyt skały, skąd mógł przypatrywać się wszystkim czynnościom Turków.
Niekiedy wyrzucał sobie, że nie miłuje nieprzyjaciół, ale wnet pocieszał go rozsądek:
— Gdybym sto lat mieszkał w klasztorze i biczował się co piątek, jeszcze na grzbiet mój nie spadłoby tyle batów, ile mi dali niewierni. Wdzięczny im jestem za pracę nad zbawieniem duszy mojej, ale... muszę się przecież i wygoić...
Tymczasem Turcy, pod kierunkiem Gejzy uporządkowawszy dolinę, wzięli się do strasznej ścieżki Miklosowej, ażeby przerobić ją na gościniec do Węgier. Rąbali skałę oskardami, rozsadzali prochem, wiercili korytarze, budowali mosty na łańcuchach. Ilu przy tem stoczyło się ludzi w przepaść, Bogu wiadomo; lecz po dwóch tygodniach wykuli gościniec tak szeroki, że można nim było prowadzić konie, wozy i armaty.
Od cygana, który, porzuciwszy Turków, uciekał do chrześcijan, Miklos dowiedział się, że między Gejzą i wezyrem, dowodzącym sułtańską armją, wybuchły nieporozumienia. Pokłócili się o jakąś dziewczynę, Czerkieskę. Gejza porwał się z szablą na wezyra, a nie mogąc go dosięgnąć, umknął w góry; wezyr zaś przysiągł, że hardego magnata wbije na pal. Wyznaczył nawet do tej czynności jednego ze swych oprawców, olbrzyma murzyna, który zatrzymywał w biegu armaty, ciągnione przez cztery konie.
— Będzie bieda z Gejzą! — rzekł Miklos po tej opowieści.
— Albo z wezyrem! — odparł cygan. — Bo Gejza po obu końcach doliny ma w tajemnicy zakopane prochy; jeżeli wysadzi je, zepsuje drogę, i Turcy nie wejdą do Węgier. A wtedy wezyr siądzie na pal z rozkazu sułtana.
Usłyszawszy to, Miklos pomyślał, że jednak życie klasztorne nie naraża duszy człowieka na tyle pokus i niebezpieczeństw, co życie świeckie.
Siedząc na szczycie skały, skąd było widać Turcję i Siedmiogród, Miklos niebawem ujrzał pochód wojsk pogańskich przez dolinę.
Szli bez przerwy, w dzień przy świetle słońca, w nocy przy krwawym blasku pochodni. Jezdni, piesi, armaty i wozy ciągnęli jak niezmierna rzeka, która podnosiła się od strony tureckiej wgórę, wlewała się całym ogromem w górską dolinę, a z niej gościńcem, przerobionym z Miklosowej ścieżki, bystro spływała na Węgry.
W oczach mroczyło się bogobojnemu przewodnikowi na widok tylu tysięcy ludzi w białych, czerwonych i zielonych turbanach, w baranicach czarnych lub siwych, w żelaznych i mosiężnych szyszakach. Przez turkot ich dział, przez gwar ich rozmowy już nie przedzierał się ani huk wodospadu, ani nawet odgłosy burzy, szalejącej nad górami.
Szli tak dniem i nocą, przez cały tydzień. Trzecia część ich leżała jeszcze obozem na równinach tureckich, trzecia część rozbijała namioty w górskiej dolinie, a trzecia część już zwaliła się na Węgry, w liczbie dwustu tysięcy ludzi i dwustu armat. Jak świat światem, nie widziano takiej powodzi heretyków.
W ciągu lat, poprzedzających najazd, niesforne państwa chrześcijańskie szarpały się pomiędzy sobą. Bił Anglik Francuza, Hiszpan Włocha, Włoch Niemca, i wszyscy gubili mnóstwo dusz, odkupionych przez mękę Zbawiciela. Lecz gdy rozeszła się wieść, że wielka armja turecka od Węgier zalewa Europę, Bóg oświecił panów chrześcijańskich: pogodzili się między sobą i jak jeden mąż ciągnęli do tej równiny w Siedmiogrodzie, na którą przez Miklosową ścieżkę lała się powódź niewiernych.
Ze szczytu skały patrzył Miklos na rzeczy nadzwyczajne. Widział, jak tureckie zastępy wychodziły z wąwozu, rozlewając się na węgierskie pola i łąki. Tylu ich było po całotygodniowym wypływie, że zdawali się jak pstry dywan, uszyty z białych, czarnych, czerwonych i żółtych kawałków, ze dwie mile długi, z pół mili szeroki. A ilu ich jeszcze obozowało w górach, a ilu na tureckiej stronie!...
Przeciw wyjącej tłuszczy, której przybywały coraz nowe posiłki, sunęła od zachodu połyskliwa linja wojsk chrześcijańskich. Jak ogniwa żelaznego łańcucha, szły naprzód kirasjerskie pułki, za niemi roje lekkiej jazdy wszystkich narodów, a w przerwach między konnemi pełzały leniwie kolumny piesze, podobne do wielkich jeżów.
Jeszcze rycerstwo chrześcijańskie było o godzinę marszu, kiedy wezyr począł szykować swoje zastępy. Z dwumilowej długości poganin skurczył się, jak zły robak, gotujący się do skoku. Potem pękł wzdłuż i zmienił się we dwa żywe mury, każdy długi na milę, gruby na piętnastu ludzi. Mury te stały za sobą w odległości tysiąca kroków. Gdyby pierwszy rozbito, zostawał drugi, zasilany nowemi kolumnami od wąwozu.
Miklos, choć nie wojak, tylko pokorny sługa Boży, widząc to wszystko jak na dłoni, rozumiał, że jeżeli nie będzie cudu, chrześcijanie legną u tych dwu ścian, reszta zaś Turków, obozująca w górach i za górami, niby po moście, wejdą do Europy po zwłokach swoich poprzedników i przeciwników.
Około południa nadciągnęło Chrystusowe rycerstwo, i zaczął się bój armatniemi pociskami. Było tam wiele dymu i huku, ale mało krzywdy. Kule tureckie jakby ześlizgiwały się po kolumnach, w żelazo zakutych; kule chrześcijan tonęły w cielsku pogańskiem, jak igły w stogu siana.
Nagle łoskot armat umilknął, ucichł gwar ludzki, a rozległ się dziwny odgłos. Coś zadudniło i zachrzęściało, jak po bruku wozy naładowane żelastwem; potem nastąpiło uderzenie, jakby cały ten ciężar padł z góry w piasek, i ze stu tysięcy piersi wybuchnął jeden okrzyk: a... a... a!...
Pięć pułków kirasjerskich uderzyło w środek tureckiej ławy, miażdżąc siebie i pogan, ludzi i konie. Ściana pękła, a na środku utworzył się krwawy stos ciał, tak pogniecionych, jakby na ludzkie mrowisko zwalił kto skałę.
Za kirasjerami przeleciała lekka kawalerja i przypełznęły piesze kolumny, rąbiąc, koląc i strzelając rozbitego nieprzyjaciela.
Ale druga ściana turecka stała w miejscu nietknięta. Poganin wysunął przed siebie wozy i drewniane kozły i czekał natarcia. Tak go nic nie obchodził upadek pierwszej linji, tak potężna rezerwa nadciągała od gór, że Turcy zamiast martwić się, śpiewali i bębnili. Rozumieli, że w tym zwycięskim boju chrześcijańska armja stopniała do połowy, i widzieli, że im samym posiłki od wąwozu nadchodzą. Wciąż nadchodzą... wciąż nadchodzą!...
Ze skały, na której znajdował się Miklos, równie dobrze było widać pole bitwy, jak i górską dolinę, skąd przepaścistym gościńcem, obok wodospadu, spływała nadół druga armja pogańska.
Widząc garstkę zwycięskich chrześcijan i niezmierne tłumy jeszcze nietkniętych nieprzyjaciół, którzy, niby wezbrany potok, rwali się nadół, do boju, pobożny Miklos uczuł trwogę i żal. Ukląkł na szczycie, podniósł ręce do nieba i głośnym płaczem wzywał boskiego miłosierdzia.
Wtem ktoś trącił go. Miklos obejrzał się i zobaczył Gejzę. Magnat miał poszarpaną odzież i niedobry ogień w oczach.
— Chamie! — zawołał — jak tu zejść do jaskini, co jest przy wodospadzie?...
Około wodospadu Turcy ciągle szli tłumem, a za maszerującą ciżbą kipiała w dolinie sto razy liczniejsza czerń i wyła z gniewu, aby spaść nadół i dokończyć pogromu.
Na widok rozjuszonych pogan, którzy zagładą grozili światu, na widok zbrodniarza Gejzy, który ich sprowadził, bogobojny Miklos stracił panowanie nad sobą.
— Pięknie zrobiłem — pomyślał — miłując takiego nieprzyjaciela! I piękne są boskie rozkazy, przez które wylewa się tyle krwi!...
A schwyciwszy Gejzę za kołnierz, krzyknął:
— Wpadłeś mi znowu w ręce, Judaszu!... Wybaczyłem ci własną krzywdę, ale już ludzkiej nie daruję... Idźże do swoich Turków najbliższą drogą!...
Podniósł go i już chciał wybladłego cisnąć w wodospad, na dwadzieścia piętr głęboko, gdy nagle ujrzał przed sobą postać świętego Benedykta. Święty pogroził Miklosowi.
Zdumiony olbrzym puścił Gejzę. Owszem, widząc tak wyraźny znak nieba, wskazał bezbożnikowi drogę nadół, do jaskini przy wodospadzie, obok którego maszerowali Turcy.
A na równinie wciąż pasowało się chrześcijańskie męstwo z turecką liczbą. Już i druga ściana pogan, wyszczerbiona w kilku miejscach, chwiała się pod ciosami, ale chrześcijanie wprowadzali w bój przedostatnie kolumny, kiedy Turkom napływały coraz nowe. Było wyraźne, że nim ostatni oddział pogan zejdzie z górskiej doliny, już ostatni rycerz Chrystusowy odda Bogu zmęczonego ducha.
Wtem w dolinie, mrowiącej się tureckiem żołdactwem, tuż obok wodospadu, błysnęło, i rozległ się huk piorunu. Skała, na której stał Miklos, drgnęła, i wielki jej odłam upadł na początek gościńca, zbudowanego przez Gejzę. Zamknął Turkom drogę i zatkał ujście potokowi, który, zamiast spadać nadół, cofnął się i rozlał po dolinie.
Jeszcze Miklos nie ochłonął ze zdumienia, kiedy na drugim końcu doliny rozległ się nowy grzmot. Odłamy kamieni wysoko poleciały wgórę i z łoskotem posypały się między Turków, wołających wielkim głosem:
— Zdrada! zdrada!...
To Gejza i jego pomocnicy wysadzili prochami skały przy wejściu i wyjściu z doliny. Część armji pogan, która leżała obozem po tureckiej stronie, już nie mogła wejść do Węgier, gdyż zepsuto jej drogę. Walczący na równinie z chrześcijańskiem rycerstwem pozbawieni zostali posiłków, a ze sześćdziesiąt tysięcy niewiernych znalazło się zewszechstron zamkniętymi w dolinie, którą szybko napełniała woda, nie mająca odpływu.
Nim zapadł wieczór, armja turecka po stronie Węgier została doszczętnie rozbita i zabrana w niewolę. A gdy zaświtał nowy dzień, Miklos ze szczytu swej skały ujrzał okropne widowisko.
Zamknięci w dolinie Turcy mieli już wody po ramiona; potok bardzo bystro przybierał. Napróżno nieszczęśliwi próbowali wdrapywać się na skały: co który wszedł, ześlizgiwał się w wodę, jak mysz w polewanym garnku.
Z początku klęli i grozili niewiadomo komu. Wreszcie poznawszy, że śmierć nieunikniona, zaczęli wznosić ręce ponad wzburzone fale, błagając Boga o miłosierdzie w życiu przyszłem.
Zbliżało się ono do biedaków wielkim krokiem, bo nadomiar zakłębiły się chmury, i na tonących zaczął padać rzęsisty deszcz.
Pobożnemu Miklosowi serce ścisnęło się na widok tej niedoli. Nigdy jeszcze tak gorąco nie pragnął miłować nieprzyjaciół i czynić dobrze nienawistnym, ale co mógł poradzić przeciw rozpętanym żywiołom?...
Wtem Bóg, litościwy ojciec nawet dla pogan, natchnął Miklosa świętą myślą. Widząc, że na tonących pada deszcz, pobożny przewodnik pobłogosławił go i, przeżegnawszy dolinę, zawołał:
— Ja was chrzczę!... W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... Amen...
Na powierzchni wód widać było już ogolone głowy.
Ledwie skończył chrzest bogobojny Miklos, wnet przeleciało nad nim parę białych gołębi, potem kilka... kilkanaście... W zalanej dolinie jęki milkły; coraz więcej głów znikało pod wodą, a nad Miklosem coraz więcej przelatywało gołębi. Nareszcie zerwały się takie roje, że od blasku ich skrzydeł widać było na chmurach jasną łunę.
Potem znowu przeleciało tylko kilkanaście Bożych ptaków... Potem kilka... Dwa... Wreszcie jeden — ostatni...
To były dusze Turków, zbawionych dzięki sakramentowi Chrztu Świętego, którego w ostatniej chwili udzielił im Miklos.
Opowiadający zakonnik odpoczął, zażył tabaki i mówił dalej:
— W rok po nadzwyczajnych wypadkach, kiedy pobożny Miklos, już nie mogąc być przewodnikiem, siedział w górach jako pustelnik, stanął przed nim Gejza, ubogo ubrany, siwy, z wyrazem przerażenia w oczach. Wpatrzył się w Miklosa i, zdziwiony, rzekł:
— Nie uciekasz przede mną?... Ty pierwszy nie uciekasz od nieszczęśliwego?...
— Cóż ci dolega, bracie? — zapytał go pustelnik.
— Co?... — Tu Gejza porwał się za głowę. — Wszyscy mnie unikają, nawet dzikie zwierzęta... Tej zimy, gdy błąkałem się po lasach, usłyszałem głos, wołający ratunku. Był to człowiek, którego napadli wilcy. Przybiegłem, nawet bez kija, i... wilki pierzchły. Ale ów człowiek, gdy popatrzył na mnie, zawołał: „Przeklęty!...“ — i... umarł... Wreszcie i ty pewno uciekniesz, bo... spojrzyj tylko na ślady moich nóg...
Miklos spojrzał i przeżegnał się: ślady Gejzy były krwawe...
— Jestem przeklęty!... — mruczał magnat.
— Miłosierdzie Boże jest nieograniczone — odparł Miklos.
— Tak mówisz?... Nauczże, co mam robić, ażeby mi Bóg przebaczył, choćby po skończeniu świata...
— Jednego mogę cię nauczyć — rzekł pustelnik. — Miłuj nieprzyjacioły twoje i czyń dobrze tym, którzy cię nienawidzą.
— W całem chrześcijaństwie nie znajdę człowieka, któryby przyjął moje usługi — westchnął magnat.
— Więc idź między jeńców tureckich.
I poszedł Gejza, znacząc za sobą krwawe ślady. Niedaleko pustelni znalazł gromadę Turków, którzy, zakuci w łańcuchy, o głodzie i chłodzie pracowali nad budową zamku dla jednego pana węgierskiego. Gejza zbliżył się do jeńców i zaczepił najbiedniejszego:
— Jam jest Gejza, który was wtrącił w nieszczęście. Daj mi, bracie, twój łańcuch i pozwól zastąpić się w pracy.
Turek spojrzał na niego ze wzgardą i wziął się do roboty.
Gejza spostrzegł w tłumie młodego bimbaszę, z którym znał się kiedyś, i rzekł:
— Jusufie bimbaszo, jesteś człowiek młody i oświecony, nie taki gbur, jak tamten. Więc pozwól mi zastąpić cię w niewoli, a sam wracaj do rodziców, którzy wylewają łzy po tobie...
Ale Jusuf plunął mu w twarz i odszedł za innymi.
Zobaczył to pewien stary derwisz i, ulitowawszy się, powiedział do pokutnika:
— Gejzo, w naszych oczach podlejszy jesteś od psa parszywego. Ale, jeżeli chcesz zmazać winy twoje przed Bogiem, idź do tego oto lasu... Tam tuła się oszalały murzyn, który był katem wezyra, i od roku wzywa cię, abyś do niego przyszedł. Sądzi bowiem, że odzyskałby rozum, gdyby mógł napić się twojej krwi...
Gejzie włosy na głowie powstały i zemdlał z trwogi. Ale, ocknąwszy się, poszedł do lasu, gdzie biegał szalony murzyn, który wciąż wołał ogromnym głosem:
— Gejzo!... Gejzo, gdzie jesteś?...
— Jestem! — odezwał się pokutnik.
Murzyn nadbiegł, dysząc jak wściekły buhaj, a suche gałęzie trzeszczały mu pod nogami jak pod stopą niedźwiedzia. Ledwie spojrzał na Gejzę, zdarł z niego odzież, utopił zęby w jego ramieniu, oderwał kawał ciała i napił się krwi. Potem zapalił ogień, a uskrobawszy z sosen żywicy, rozgrzał ją i zalał nią ranę.
Gejza cierpiał bez jęku. A gdy murzyn zasnął, Gejza czuwał nad swoim katem, lub zbierał w lesie korzonki, aby go nakarmić.
Taką mękę po wiele razy zadawał pokutnikowi szalony murzyn. Gryzł mu ręce i nogi, pił jego krew i zalewał rany roztopioną żywicą. Ale Gejza radował się, bo już nie zostawiał za sobą krwawych śladów.
Nareszcie pewnego dnia murzyn, wyspawszy się przez całą dobę, powstał z barłogu przytomniejszy i powiedział do Gejzy:
— Tyżeś to, zdrajco, który zgubiłeś sułtańską armję i mojego pana, wezyra?... Wezyr nie żyje, ale ja muszę cię wziąć na męki, bo tak mi przykazał, umierając.
— Jakie on mi jeszcze męki chce zadać? — pomyślał Gejza. A chociaż miał nadludzką odwagę, jednak począł drżeć jak schwytany zając, i zimny pot oblał mu ciało.
— Chodź, Gejzo — rzekł murzyn.
Weszli na wysokie wzgórze wśród lasu. Tam oprawca związał pokutnika i za ręce powiesił go na wysokiej gałęzi. Potem rozcinał mu skórę na piersiach i plecach i darł z niej pasy, a krwawe smugi zasypywał gryzącym popiołem, albo zalewał roztopioną żywicą.
Gejza cicho jęczał, ale nie mógł uronić ani jednej łzy. Tyle łez wylała przez niego ludzkość, że on sam już nie miał czem płakać.
Wreszcie kat rozpalił pod wiszącym niewielkie ognisko i piekł mu ciało od dołu. A gdy po dwóch godzinach tej próby spojrzał na twarz pokutnika, zobaczył w niej tak straszną boleść, że zląkł się własnego dzieła i uciekł.
I wisiał tak Gejza na wysokiem wzgórzu, skąd między drzewami widział równinę, gdzie rok temu chrześcijanie wygrali bitwę.
Widział pola pełne zbóż, od dwóch lat nieżętych, i ogrody pełne owoców. Na te pola wszystkiemi drogami zjeżdżali ludzie, ażeby osiedlić się na nowo. Spalone chaty były już odbudowane i drugie tyle przybyło nowych. Łąki miały pstry kolor od nadmiaru bydła, owiec i koni, które pasły się na nich.
— Bóg już zatarł ślady wojny — myślał pokutnik. — Może tak i moje grzechy zatrze?...
Ale jeszcze nie miał nadziei.
Wtem zobaczył kilka kobiet, które, śmiejąc się i śpiewając, szły z produktami na targ. A gdy bliżej podeszły, usłyszał rozmowę.
— Piękny rok! — mówiła jedna — takiego nie pamiętają najstarsi. W pszenicy dorosły człowiek chowa się z głową, a niektóre kłosy bodaj czy od kocich ogonów nie są większe.
— I winogrona obrodziły — rzekła najmłodsza. — A tam, gdzie padło najwięcej rycerzy, jest tak piękne wino czerwone, że po dwa dukaty nie kupisz beczki.
— Z ludźmi tak samo — dodała trzecia. — W każdej wsi od rana do nocy i od nocy do rana słychać muzykę; księża nie mogą nadążyć ze ślubami, a w małżeństwach już nie rodzi się po jednem dziecku, tylko po dwoje, albo po troje odrazu.
— Bogu dzięki! — chciał powiedzieć Gejza, ale tylko jęknął żałośnie.
Kobiety, spostrzegłszy człowieka, wiszącego za ręce i okrutnie pokaleczonego, zaczęły uciekać. Lecz opamiętały się i wróciły do pokutnika.
— Trzebaby zwołać chłopów — mówiła jedna — ażeby go odczepili z gałęzi, bo my przecie nie damy rady...
— Ale — odpowiedziała najmłodsza — pierwej trzeba go napoić, bo zamrze biedactwo.
Była to dziewczyna trochę podobna do córki Miklosa Czarnego, którą niegdyś zamordował Gejza. Wyszukała długą tyczkę i, przymocowawszy do niej najsłodsze winogrono, podniosła je do spieczonych ust pokutnika.
Wtedy Gejza pierwszy raz w życiu zaczął płakać i łkać... Ale nie nad swoją ogromną nędzą, tylko nad litością tej kobiety, która jakby zwiastowała mu przebaczenie w imieniu Boga.
W tym płaczu umarł Gejza i jest zbawiony. Ciało zaś jego natychmiast rozsypało się w proch: był to bowiem starzec, który już dawno leżałby w grobie, gdyby nie podtrzymywały go sztuki djabelskie.
Otóż, rozważcie sobie, panowie — kończył starzec. — Pan Bóg użył występków Gejzy do zbawienia rodziny Miklosa Czarnego, do ukarania swarzących się panów chrześcijańskich, do zatamowania wylewów tureckich i do nawrócenia sześćdziesięciu tysięcy niewiernych. Ale wszystkie te cuda nie stałyby się, gdyby pobożny Miklos nie wykonywał przykazania: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze; czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą.“ Przykazania boskie są praktyczne, moi panowie!...
Muszę dodać, że pustelnik Miklos długo żył w swoich lesistych górach i dobrze służył ludziom. Ale świętym nie został, ponieważ raz zawahał się w wypełnieniu Bożego rozkazu.
— Ciekawa to legenda — odezwał się sędzia — tylko... nie grzeszy prawdą. Historja o niczem podobnem nie wspomina.
— Jakto nie?... — wybuchnął starzec. — Gdybyś pan dobrodziej zwiedzał nasz klasztor przed trzydziestoma laty, widziałbyś to wszystko dokładnie wymalowane na obrazach. Bitwę chrześcijan z Turkami... dusze nawróconych pogan, ulatujące nad wodą... nawet Gejzę, wiszącego na drzewie. Wszystko to było!...
Gdy, pożegnawszy staruszka, opuściliśmy klasztor, sędzia rzekł, wskazując na osiwiałe mury:
— Fabryka egzaltacji i fantastycznych widzeń!... Ten oto mnich, żyjący między zmarłymi, zaczytany w legendach, tak dalece zerwał z realną rzeczywistością, że bez ceremonji tworzy sobie fakty dziejowe. Szczęściem, krytyka pozytywna potrafiłaby nawet z takiej plewy oddzielić zdrowe ziarno...
— Ale czy potrafi dać nadzieję i zbawiać dusze potępione?...



POJEDNANI.
I.

Jest w Warszawie mnóstwo ludzi, których możnaby nazwać „mijającymi,“ i sporo mieszkań, które zasługują na tytuł „przechodnich.“
Człowiek „mijający“ jest to jeden z tych setek, które nas codzień wymijają na ulicach. Odznacza się tem, że można go spotykać wszędzie, że zawsze jest do wszystkich innych podobny, lecz że niepodobna jest określić jego samego. W ogrodzie mijasz go na każdej alei i przy każdej bramie; w restauracji mija cię między nakrytemi stołami, albo przy bufecie; w teatrze usuwasz mu się w przysionku, albo on tobie obok krzeseł.
Człowiek taki, mężczyzna lub kobieta, zawsze wygląda na lata średnie; ma cerę ani bardzo zdrową, ani chorowitą, odzież ani zbyt wykwintną, ani ubogą — przyzwoitą; wzrost niezbyt wysoki i nie niski, fizjognomję ani zbyt inteligentną, ani idjotyczną, która jeżeli wyraża coś, to chyba roztargnienie.
Życie jego jest niewyraźne: nic o nim nie wiesz. Nie wiesz — jak się nazywa, nie wiesz — co robi, nie wiesz — z czego się utrzymuje. I nietylko nic o nim nie wiesz, ale nawet nic nie chcesz o nim wiedzieć. Może zdziwiłbyś się, gdyby ci powiedziano, że taki człowiek rodzi się; lecz aniby ci przyszło do głowy martwić się, usłyszawszy, że któryś z nich umarł. Są oni od tego, ażeby robić ruch w mieście, jak krople wody są od tego, ażeby robić ruch w rzece; wychodzą Bóg wie skąd, płyną chodnikami spokojnie, mijają cię obojętnie i niewiadomo gdzie znikają.
Jak są ludzie „mijający“ nas, tak bywają mieszkania „przechodnie,“ które cechują się tem, że można je obejrzeć odrazu, z sieni albo z podwórza. Jest to zazwyczaj długa izba w oficynie, mająca trzy lub cztery okna, którą zapomocą kilku tynkowanych przepierzeń dzieli się na dwa albo trzy pokoiki, tudzież kuchenkę z przedpokojem.
Są to mieszkania suche, widne i ciasne; kuchenka biała, jeden pokój blado-żółtawy, drugi blado-niebieskawy, trzeci, jeżeli jest, perłowy. Podłogi myje się raz na kwartał, ściany odświeża się raz na trzy lata. W pewnych godzinach zagląda tam słońce, w innych ukazuje się woda w wodociągu; na zimę zakładają się podwójne okna. Przez podłogę słychać rozmowy, prowadzone na niższem piętrze, przez sufit kroki lokatora z wyższego piętra, a przez ścianę zegar, który wybija godzinę w sąsiedniej kamienicy.
W takich mieszkaniach nikt się nie rodzi, nikt się nie wychowuje, nikt nie umiera, bo nikt nie osiedla się tu na stałe. Każdy wprowadza się na krótki termin, płaci miesięcznie, pozwala mnożyć się karaluchom; a gdy pociemnieją ściany od pyłu, i z każdego kąta na środek pokoju zaczyna się wysuwać śmiecie, człowiek bez żalu wyprowadza się na nowy lokal, gdzie ściany są świeżo pomalowane i umyta podłoga. I znajduje takie same warunki bytu: takie same widne i ciasne pokoiki, w tych samych miejscach gwoździe, z tą chyba różnicą, że na dawnem mieszkaniu słońce pokazywało się o jedenastej z rana, na nowem zaś o pierwszej po południu.


II.

Jedno z podobnych mieszkań, niedaleko ulicy Marszałkowskiej, na drugiem piętrze, zajmowali przez jakiś czas czterej studenci z wyższych kursów, panowie: Kwieciński, prawnik, Leśkiewicz, przyrodnik, tudzież Gromadzki i Łukaszewski, medycy.
Pan Kwieciński był to piękny młodzieniec: wysoki, śniady, z ciemnemi oczyma, czarnym wąsikiem i bardzo starannie utrzymanemi włosami. Odznaczał się doskonałym humorem i niezwykłą wrażliwością serca. Przed dwoma tygodniami wrócił ze wsi, gdzie w czasie wakacyj zajmował się guwernerką i prawie zaręczył się z osiemnastoletnią siostrą swojego ucznia. Obecnie zaś wszedł w bardzo ścisłe stosunki z pewną magazynierką, co już nawet odbiło się na jego kieszeni i zarysowało się na fizjognomji, nadając jej odcień powagi i znużenia.
Z powodu piękności i nazwiska, jeszcze w gimnazjum koledzy mianowali go „Kwiatkiem.“ Że zaś na pierwszym kursie pewna bona zrobiła mu awanturę, wołając na podwórzu: „Ja ci tego nigdy nie zapomnę!“ — więc od tej pory nazywano go „Niezapominajką.“ Kwieciński z początku martwił się przezwiskiem; gdy jednak liczba jego zmartwień poczęła zwiększać się z każdym rokiem, więc uspokoił się, tem bardziej, że przezwisko nie robiło złego wrażenia na pannach.
Najgłębszem jego pragnieniem było dobrze skończyć uniwersytet i zostać sławnym adwokatem. Przedewszystkiem zaś — zmienić lekkomyślny tryb życia, zerwać z nieustannemi miłostkami i zostać wiernym jednej wybranej kobiecie. Zachodziła tylko kwestja: której? — gdyż miał kilka zaprzysiężonych, z których każda uważała go za swoją własność.
Jakby dopełnieniem Kwiecińskiego był Leśkiewicz, przyrodnik, także brunet, ale niski, zgarbiony, dziobaty, z brodą, która mu zarastała pół twarzy i nadawała fizjognomji ponury wyraz.
Dusza pana Leśkiewicza również nie znała spokoju, lecz bynajmniej nie z sercowych powodów. Był on stypendystą, więc co pół roku musiał dobrze zdawać egzamin, — dzięki czemu przez trzy miesiące w każdem półroczu martwił się tem, że „trzeba się wziąć do roboty,“ a przez miesiąc rozpaczał, że już za późno, — lecz egzamin zdawał.
Troska egzaminacyjna nie była najmniejszą z goryczy jego życia, — czuł się bowiem ciężko chorym na żołądek, serce i płuca; wątpił, czy się kiedy wyleczy, a nie spotkał dotychczas lekarza, któryby... poważnie traktował jego chorobę.
— Widocznie choroba moja jest jeszcze ukryta — myślał, ciągle kręcąc się między medykami i prosząc, ażeby go opukiwali.
W tym nawet celu zbliżył się do Gromadzkiego, który przeszedł na piąty kurs i słynął jako tęga głowa. Leśkiewicz w zeszłem półroczu zamieszkał w jednym pokoju z Gromadzkim i z całem zaufaniem opowiedział mu o swych chorobach, burzliwie spędzonej młodości, nareszcie o dziedziczności, która fatalnie ciężyła nad płucami i żołądkami wszystkich Leśkiewiczów.
Czego chciał wzamian za swoją nieograniczoną szczerość?... Prawie niczego. Trochę serca i trochę wiary. Tymczasem Gromadzki, wysłuchawszy jego najgłębszych tajemnic, sam o sobie nic, ale to nic nie opowiedział mu wzamian; tylko uśmiechał się obłudnie przy opisywaniu chorób, a wkońcu oświadczył publicznie, że Leśkiewicz jest zdrów jak koń, i jeszcze nazwał go „śledziennikiem“, co inni przerobili na „Śledzia“.
I otóż, od kilku miesięcy, z niego, Leśkiewicza, poważnego i co najmniej zasługującego na współczucie, koledzy zaczęli tak żartować, że prawie już z nikim nie rozmawiał o swoich chorobach. W dodatku zaś przezywali go „Śledziem“, co również nie było przyjemnem dla młodzieńca, który zawsze serjo patrzył na życie.
Leśkiewicz nigdy nie śpieszył się z manifestowaniem swoich uczuć; więc choć w pierwszej chwili ciężko obraził się i chętnie starłby Gromadzkiego z powierzchni ziemi, nie zmienił jednak stosunków. Owszem, do wakacyj mieszkał z nim w tym samym pokoju i nawet rozmawiał o rzeczach obojętnych. Ale stracił do niego zaufanie, nazywał go „Kretem“, który wkopuje się w cudze tajemnice, ażeby je wyśmiać, a do kolegów nieraz mówił:
— Jest to jedyny człowiek, który na mnie nigdy nie powinien rachować. Przekonałem się, że jest pozbawionym uczuć egoistą, a nie zdziwię się, jeżeli kiedy zrobi jakie świństwo, nie licząc tego, co zrobił ze mną.
A choć Leśkiewicz po wakacjach sprowadził się na dawne mieszkanie (gdyż lubił dwu innych kolegów: Kwiecińskiego i Łukaszewskiego), już nie stanął w pokoju z Gromadzkim; rozmawiając zaś z nim, był posępny i uszczypliwy.
Nareszcie Gromadzki był to szczupły blondynek z rzadkim zarostem, zdolny, bajecznie pracowity, zamknięty w sobie jak ogniotrwała kasa. Nic nie wiedziano o nim: ani jaką ma rodzinę, ani co zarabia, ani gdzie jada. Egzamina składał świetnie, uczył się nocami, wieczorami dawał korepetycje; za wpis i mieszkanie płacił regularnie; niekiedy zaś ukradkiem łatał sobie obuwie i odzież, w czem miał wielką wprawę.
Posądzano go o skąpstwo albo dziwactwo; w rzeczywistości był to biedak, który okropnie wstydził się swojej biedy i krył się z nią jak z występkiem. Najśmielszem jego marzeniem było skończyć medycynę i dojść kiedyś do takiego stanowiska, aby mógł codzień jadać obiady. A gdyby jeszcze nie potrzebował sam reparować munduru i zamazywać atramentem białych szczelin na butach, uważałby się za zupełnie szczęśliwego.
Łukaszewski jeszcze nie powrócił z wakacyj.


III.

W połowie września, w niedzielę, około jedenastej z rana, trzej młodzi panowie znajdowali się w mieszkaniu.
W pokoju blado-niebieskim, gdzie znajdowało się jedno łóżko żelazne, drugie drewniane, żółta szafka na rzeczy i kilka półek, napełnionych książkami, przy stole, pod otwartem oknem, siedział Gromadzki. Był już od stóp do głów ubrany, nawet mundur miał zapięty na wszystkie guziki, co trochę krępowało go w ramionach — i pisał. Raczej przepisywał drobno i kaligraficznie jakiś rękopis, źle zeszyty, niewyraźny i w dodatku mocno pokreślony.
Właściwie nietylko pisał, ale jeszcze pił zimną herbatę, po której gęsto pływały liście, palił papierosa i kiedy niekiedy zagryzał kawałkiem chleba, który zdawał się posiadać wszystkie dietetyczne zalety, oprócz świeżości.
Niekiedy Gromadzki rzucał pióro i przeciągał się, jak człowiek, któremu dokuczyło przepisywanie. Wnet jednak spoglądał na porządkowy numer stronicy, odkładał kilka kartek welinowego kajetu, jakby naradzając się z niemi, otrząsał się, może dla odegnania nudów, i pisał dalej. Wogóle robił wrażenie pracownika, który nie zachwyca się swojem zajęciem, lecz chce je wykonać na czas.
Niekiedy podnosił głowę i patrzył na ścianę przeciwległej oficyny. Wówczas zdawało mu się, że między oknami czyta jakiś bardzo długi spis tanich i gorących potraw i zastanawia się: które z nich są najtańsze, najobfitsze i najgorętsze? A potem uśmiechał się na myśl, że dzisiaj właśnie, gdy skończy przepisywać arkusz dwudziesty piąty, zaprowadzi się w nagrodę do Wróbla, wybierze kilka tanich, tłustych i gorących potraw, zje przytem mnóstwo chleba darmo i wypije kufel piwa.
Wkońcu nawet sformułował aforyzm: „Kto wczoraj nie jadł gorącego, a dziś zarobił półtora rubla, ten ma prawo wydać na siebie pół rubla.“ Aforyzm podobał mu się, chociaż na myśl wydania pół rubla przebiegły go lekkie dreszcze.
— A jednak puszczę się... — mruknął.
Nagle ocknął się i przez otwarte drzwi wychylił głowę do pierwszego pokoju, jakby lękając się, ażeby jego rozpustnych projektów nie podsłuchali koledzy.
Lecz koledzy nie zajmowali się nim. Kwieciński, zupełnie ubrany, tylko bez mankietów i munduru, leżał na łóżku, z rękoma pod głową, usiłując to prawą, to lewą nogą dosięgnąć szafy, oddalonej o łokieć. Leśkiewicz zaś, ubrany w krawat i starą marynarkę (dolna część jego istoty znajdowała się jeszcze w płóciennym negliżu), siedział na amarantowym foteliku, którego przeszłość zdawała się być nader burzliwą. Leśkiewicz w prawej ręce trzymał fajkę, lewą odniechcenia opierał na dużym stole, na którym stygnął samowar, walały się okruchy bułek i dwie skórki serdelków.
— No, i co ty wyrabiasz ze swojemi nogami? — odezwał się Leśkiewicz, patrząc z politowaniem pełnem goryczy na gimnastyczne zabiegi Kwiecińskiego.
— Stawiam kabałę: iść, czy nie iść do Tekluni? — odparł Kwieciński.
— Jeżeli powiedziałeś sobie, że nie pójdziesz, to nie idź.
— W takim razie ona może przyjść...
— Masz, djable, kaftan! — odezwał się w drugim pokoju Gromadzki, na którym, pomimo skromności, czy może z powodu jego skromności, imiona żeńskie robiły silne wrażenie.
— A ty, Śledziu, dlaczego się nie ubierasz? — wtrącił Kwieciński, chmurnie spoglądając na negliż Leśkiewicza. — Pominąwszy, że może kto wejść do nas...
— Teklunia!... — zachichotał Gromadzki.
— Ale nawet nieładnie tak pokazywać się sąsiadom zprzeciwka — dokończył Kwieciński.
— Wiesz przecie, że mam robotę — odparł Leśkiewicz. — A jeżeli ubiorę się, z pewnością wylezę na miasto... Znam siebie.
— Więc rób.
— Tak, rób... Ale poco?... Kto mi zaręczy, że nie umrę po ostatnim egzaminie?...
I potarł sobie palcem usta, ażeby sprawdzić, czy nie ma gorączki.
— No, zaraz po egzaminie...
— Więc w kilka lat później. A wtedy co mi przyjdzie z tego, że będę umiał trochę więcej, aniżeli na stopień kandydata? — mówił, krzywiąc się, Leśkiewicz. — Bakterje ani nasycą się moją uczonością, ani otrują.
— Ale nauka... postęp... — wtrącił Kwieciński.
— Postęp!... cha... cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz. — Właśnie teraz myślałem, że kto wie, czy Europa nie dosięga kresu swoich postępów, i czy już nasze wnuki nie zapadną w chińską rutynę, która przeżuwa i zapomina stare rzeczy, nie tworząc nic nowego.
Odetchnął, jak człowiek, próbujący, czy jeszcze może oddychać, i wziął się za lewy bok.
— Otrułeś się serdelkiem, Śledziu, i barłożysz...
— Nie barłożę!... — oburzył się Leśkiewicz. — To są moje najgłębsze myśli, któremi tylko nie mam zwyczaju dzielić się. Jak roztopiona lawa krzepnie w skałę, jak organiczne tkanki wapnieją, tak wapnieją całe społeczeństwa... Zamiera w nich ciekawość, popęd do rzeczy nowych i stają się podobnemi do mrowisk, albo do rojów pszczelnych, gdzie od tysięcy lat wszystko robi się bardzo porządnie, bardzo systematycznie, ale rutynicznie i nieświadomie...
— Skąd, u djabła, przychodzą ci takie głupie myśli? — krzyknął, zrywając się z łóżka, Kwieciński.
— Bo widzę kresy cywilizacji tam, gdzie ty ich nie dostrzegasz — odparł podniecony Leśkiewicz. — Spojrzyj choćby na drobiazgi: na stół, na krzesło... Czy myślisz, że za pięćset lat będzie coś lepszego w miejsce stołów i krzeseł?... Może sądzisz, że ta bułka będzie inna?... A może wyobrażasz sobie, że ludzie zaczną budować inny typ domów, i zamiast dzisiejszych podziurawionych pudeł, zaczną wznosić budynki, podobne do kryształów, albo do skał fantastycznych?...
— I to mówi przyrodnik!... — wołał zaczerwieniony Kwieciński.
— Właśnie przyrodnik, który wie, że już nie odkryje się stu tysięcy nowych gatunków roślin i zwierząt, nie wynajdzie się kilkudziesięciu nowych pierwiastków, ani kilku nowych sił, takich, jak ciężkość, ciepło, elektryczność... Już dochodzimy do kresu... — zakończył śpiewnym tonem, niby odniechcenia ugniatając sobie żołądek.
— To może wy, ale nie my — przerwał Kwieciński. — Patrzże tylko, ile miljonów ludzi zyskało od stu lat wolność osobistą, dobrobyt i oświatę... Zobacz, jak dziś traktują jeńców, rannych, a nawet przestępców... Pomyśl, do czego może dojść prawo międzynarodowe... Zrachuj, ilu ludzi z najniższych sfer przenosi się na wysokie stanowiska...
— Zapytaj się Gromadzkiego, kto był zdrowszy: jego ojciec w szkole elementarnej, czy on w uniwersytecie, — a zobaczysz, co to jest nasz postęp... — odparł z ironją Leśkiewicz i zaczął sobie rachować puls.
Gromadzki zerwał się od stolika i stanął we drzwiach.
— Naturalnie, że jest postęp!... — zawołał. — Mój ojciec był tkaczem, wuj felczerem, a ja już będę lekarzem...
— Zato mój pradziad miał dziesięć wsi i dwa miasta, a ja nie mam dziesięciu koszul. To mi dopiero ulepszenie, gdzie, ażeby jakiś tam Gromadzki trochę zyskał, Leśkiewicze muszą stracić wszystko!...
— To właśnie dobrze, że rodziny niezużyte wysuwają się naprzód, a upadają familje dziwaków i hipochondryków — odburknął Gromadzki, wracając do przepisywania.
Leśkiewicz poruszył się na ponsowym foteliku i ze złości ugryzł piórko u cybucha. Ażeby nie dopuścić go do odpowiedzi Gromadzkiemu, Kwieciński wtrącił:
— Właśnie, dzisiejszy postęp najlepiej uwydatnia się w rozlewie praw, oświaty, a nawet nauki na wszystkie warstwy społeczne.
— Piękna oświata!... — odparł, zmieniając ton, Leśkiewicz — przy której nawet ciężko znaleźć korepetytora dla malca...
— Masz chłopca?... — spytał Kwieciński, kontent, że przerwała się drażliwa dyskusja.
— Mam w trzeciej klasie kuzyna, za którego chcą płacić piętnaście rubli miesięcznie... Ale cóż?... Ty go nie weźmiesz...
— Nie mogę.
— Łukaszewski także nie... I choćbym pękł, nie znajdę faceta, którego śmiało mógłbym zarekomendować rodzicom. Bo nuż trafię na jakiego radykała, który mi palnie, że nawet za piętnaście rubli nie zechce uczyć potomka hipochondryków, skazanych na zagładę?... — mówił, śmiejąc się złośliwie, Leśkiewicz.
Kwieciński poznał, że ten niegodziwy żart wysłany był pod adresem Gromadzkiego, i oburzył się.
— Głupi ty jesteś, Śledziu, choć pozujesz na złośliwca — rzekł, patrząc na Gromadzkiego, który udawał, że nie uważa, o czem mówią koledzy, i zarumieniony powyżej uszu, pisał, wciąż pisał.
— Ale, jak cię kocham, Niezapominajko — ciągnął ze śmiechem Leśkiewicz — że ty jeszcze nie wiesz, do czego są zdolni demokraci i radykaliści...
Nagle umilkł, usłyszawszy znajomy głos na schodach. Jednocześnie Kwieciński schwycił za dzwonek, stojący przy jego łóżku, i ze wszystkich sił począł dzwonić, wołając przez okno:
— Barbarja!... Służba! tu... tu!... Jaśnie pan przyjechał!...
Nawet Gromadzki rzucił pióro i rozpromieniony wybiegł do przedpokoju.


IV.

Drzwi od przedpokoju rozwarły się z impetem, i ukazał się w studenckim szynelu i czapce nabakier młodzieniec oryginalnej powierzchowności. Był to szatyn, duży i rozrosły, który cieszył się posiadaniem ogromnych rąk i stawiał zamaszyste kroki; robił przytem wrażenie człowieka, który, patrząc w jakiś odległy punkt, dąży tam z brutalną energją i rozpycha wszystkich po drodze.
Panowie: Kwieciński, Leśkiewicz i Gromadzki — stanęli rzędem w pokoju. Kwieciński krzyknął:
— Łukasz jest!
I w tej samej chwili wszyscy czterej zaczęli śpiewać:
— „Niech żyje nam!... niech żyje nam!... niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje nam!... Wiwat!...“
Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że najgłośniej na swoją cześć wyśpiewywał nowoprzybyły medyk, sam pan Łukaszewski.
— No, jak się macie? — rzekł, szeroko otwierając ramiona, w których znalazł się szczupły Gromadzki.
Dwaj inni panowie rzucili się na szyję gościowi, przyczem Kwieciński pocałował go w lewe ucho, a Leśkiewicz w prawą łopatkę.
Po przywitaniu Łukaszewski rzucił czapkę na stół, między szklanki, szynel na łóżko Leśkiewicza, i ująwszy się pod boki, zawołał:
— Powarjowaliście!... A to co?...
I kopnął nogą amarantowy fotelik.
— To fotel... — odparł obrażony Leśkiewicz. — Ale tamto co?...
I wskazał palcem do przedpokoju, gdzie w tej chwili weszła stróżka z walizą, a za nią mały chłopak, z wyrazem obawy na piegowatej twarzy, odziany w kapotę do samej podłogi, z tak długiemi rękawami, że mu wcale rąk nie było widać.
— To?... — powtórzył Łukaszewski, obzierając się przez ramię. — To nic, to nasz Walek.
— Jaki nasz Walek? — zdziwił się Kwieciński, zwany także Niezapominajką.
Stróżka Barbara, osoba tęgiej budowy, z pięknie rozwiniętym biustem, rzuciła w kąt walizę, i wsunąwszy ręce pod fartuch, zabiegała Łukaszewskiemu z prawej strony.
— Cóżto? — rzekła, pochylając głowę i mrużąc oko. — Cóżto, może teraz on będzie usługiwał panom?...
— A wam djabli do tego!... — odparł zuchwale Łukaszewski.
— Djabli?... — powtórzyła baba, podnosząc głos. — To pan płaci za usługę rubla na miesiąc, trzynaście dni niema pana w domu, i jeszcze będzie pan lokajczuków naprowadzał?... A pan myśli, że panu taki fąfel wyczyści buty porządnie, zamiecie pokoje?...
— Milcz, Barbarjo!... — zawołał Łukaszewski.
— Dołóż węgli do samowara, niewolnico!... — dodał Kwieciński.
— Piękny lokajczuk!... — wtrącił Leśkiewicz. — Ależ on się ruszać nie może w swojej kapocie.
— Pocoś ty go, Łukaszu, przywiózł?... — dorzucił Gromadzki.
— A bodaj was do prosektorjum zanieśli! — krzyknął Łukaszewski, chwytając się dużemi rękoma za głowę.
Potem złapał za ramię Barbarę i rzekł:
— Baba... pyf! samowar, i gnaj do kuchni...
Baba spokorniała jak gołąbek i w jednej chwili znikła z samowarem w przedpokoju.
— Dobrze, ale co to jest?... — spytał nieustraszony Kwieciński, pukając nowoprzybyłego chłopca palcem w głowę.
— Walek, idź do kuchni... Zrzuć kapotę i zobacz, jak się nastawia porządny samowar... — rzekł Łukaszewski.
— Pocoś tu przywiózł tego świniopasa?... — odezwał się Leśkiewicz.
— Ażebyście w szkodę nie łazili — odparł Łukaszewski.
— Do nas niepotrzebny — odrzucił śledziennik — a ciebie, ani Gromadzkiego nie upilnuje...
— Aj, dowcip!... — mruknął Gromadzki. — W sam raz na podgardlaną kiszkę.
Łukaszewski wzruszył ramionami.
— Zaraz wszystko wam wytłomaczę — rzekł. — Ale ponieważ mam zwyczaj wiedzieć, z kim rozmawiam, więc może mi powiecie, co to za dzwonek i na co?
Teraz wystąpił na środek Kwieciński, mówiąc:
— To jest, widzisz, dzwonek bronzowy, kupiony za czternaście groszy od handlarza, ażeby dzwonić na służbę.
— Przecież baba nie usłyszy go na dole.
— No, jeżeli baba go nie usłyszy, to ty usłyszysz, albo twój Walek — odparł Kwieciński.
— Aha! A ten podły mebel, który wyrzucono z publicznego...
Na te słowa Leśkiewicz spochmurniał. Włożył ręce w kieszenie, i odwróciwszy się od kolegi, zwanego Łukaszem, odparł:
— Trzeba być osłem, ażeby nie poznać, że to jest styl Ludwika...
— Którego Ludwika?... — zdziwił się Łukaszewski.
— Tego, który był markierem u Loursa — szybko wtrącił Gromadzki.
Leśkiewicz na znak pogardy zwinął usta w rurkę i mimowoli wziął się za puls. A ponieważ zdawało mu się, że puls uderza za prędko, więc postanowił już nie brać udziału w rozmowie.
— Powiedzże nareszcie o tym Walku — rzekł Gromadzki, mocno zadowolony z konsternacji Leśkiewicza.
Łukaszewski zamyślił się, jakby układając plan mowy; usiadł na krześle, spuścił oczy i zaczął:
— Wiecie, że „Popiel“ jest na guwernerce w Miętuszynie.
(„Popielem“, na cześć wielkiego baletmistrza teatrów, przezywano pewnego kandydata matematyki, który w ciągu trzydziestu praktycznych wykładów nie mógł nauczyć się kontredansa, skutkiem czego musiał porzucić zbiorowe lekcje tańca).
— Otóż Popiel — ciągnął Łukaszewski — spotkał tam chłopca, właśnie Walka, którego wszyscy bili, ponieważ był niezdatny do robót wiejskich.
— Do pasania bydła... — mruknął Leśkiewicz.
— Tak... Ale zato miał wielkie zdolności do rzeźbiarstwa i robót mechanicznych...
— Naprzykład do otwierania cudzych zamków — wtrącił półgłosem Leśkiewicz.
— Popiel tedy — mówił dalej Łukaszewski — zajął się chłopcem, nauczył go czytać, pisać i rachować... A kiedy teraz oto, w czasie wakacyj, wziął go przy nas na egzamin, panna Marja Ciechońska była tak zachwycona jego postępami, że... postanowiłem wziąć go do Warszawy i kształcić dalej...
— Co znowu za panna Marja?... — spytał zdziwiony Kwieciński.
— Albo co nas obchodzi jakaś tam panna Ciechońska? — dorzucił Leśkiewicz.
Łukaszewski przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, widocznie zakłopotany. Nagle zerwał się z krzesła i zawołał grzmiącym głosem:
— Eh!... co ja z wami będę gadał o rzeczach, na których się nie znacie...
— Na pannach Marjach znamy się — wtrącił Kwieciński.
Łukaszewski błysnął oczyma.
— No, no... Niezapominajko, tylko bez kpin... Panny Marji możemy nie dotykać...
— Nawet nie możemy inaczej... — szepnął Gromadzki.
— Właściwa zaś kwestja przedstawia się tak — ciągnął Łukaszewski. — Jest biedny, ale zdolny chłopak, który na wsi zginie, a w mieście może się wyrobić na człowieka. Otóż tym chłopcem musimy się zająć...
— Niby... w jaki sposób?... — zapytał drwiącym tonem Kwieciński. — Chyba, nie czekając, aż go złapią na ulicy, oddać go do Osad rolnych, jak tylko nas okradnie.
— Albo do szpitala przy pierwszych objawach wysypki... — dorzucił Leśkiewicz.
— A! bydlęta! — wrzasnął Łukaszewski, zrywając się i wykonywając tak zamaszyste ruchy, jakby miał zamiar porozbijać ściany mieszkania, a kolegów powyrzucać za okno. — A! bydlęta! — powtórzył — ja wam robię łaskę, a wy kpicie?... Wiem już, coście warci, i zaraz dziś wyprowadzam się z chłopcem, ażeby nie oddychać jednem powietrzem z takimi łajdakami...
A! żmije!... — mówił, biegając po pokoju. — Trzy lata wdaję się z taką hołotą, głowę sobie dałbym uciąć, że to chłopaki porządne, a tu masz!... Ledwie zdarzyła się okazja, i otóż z tej szlachetnej młodzieży wyłażą lichwiarze, szachraje, lombardziści i wszelkiego gatunku eksploatatorowie... Dajcie mi roztworu sublimatu, ażebym umył ręce, zakażone waszemi uściśnieniami!
— Ale o co ci chodzi, Łukaszu?... — przerwał zdziwiony tym wybuchem Gromadzki.
— Ty mnie się pytasz, hołyszu?... — krzyknął rozbestwiony Łukasz, tupiąc nogą. — Przecie sam nieraz mówiłeś mi, że gdyby nie pomoc dobrych ludzi, byłbyś szewcem albo organistą, a tak... będziesz lekarzem. Pozwólże i młodszemu hołyszowi nie pasać bydła, do czego nie ma ochoty, ale także starać się o prawo pisania recept.
Gromadzki zawstydzony cofnął się do stolika i dalej zaczął przepisywać niewyraźny rękopis, a Kwieciński wtrącił:
— No, niekażdy, kto jest złym pastuchem, musi zaraz być dobrym lekarzem...
— Więc może być dobrym adwokatem, albo chemikiem — odparł Łukaszewski.
— I umiejętnie fałszować wódkę, czy wody mineralne — dorzucił Leśkiewicz.
— Albo zostać pokątnym doradcą i odbierać nam klientów! — dopełnił Kwieciński.
— Nie bójcie się! — odparł zaperzony Łukaszewski — nim on zacznie konkurować z wami w fałszowaniu wódki, czy w pokątnych poradach, już nie będzie nietylko was, ale nawet tego cukru, który wyrafinują na waszych kościach.
Na wzmiankę o smutnym terminie, Leśkiewicz roztarł sobie piersi, jakby go zakłuło w płucach.
Kwieciński wzruszył ramionami i rzekł tonem perswazji:
— Poco się ty ciskasz? poco się pienisz?... Lepiej powiedz wyraźnie, czego chcesz?
— Chcę, ażebyśmy pomogli temu chłopcu kształcić się.
— Na lekarza, albo na prawnika — mruknął Leśkiewicz.
— Nawet na chemika od robienia margaryny, wszystko mi jedno — odparł Łukaszewski.
— Więc musi pierwej skończyć gimnazjum — mówił Kwieciński. — A jeżeli jest za stary i nie przyjmą go?
— To pójdzie do rzeźbiarza.
— Rzeźbiarze sami nie mają butów.
— No, to go oddamy do stolarza — zakończył Łukaszewski, któremu nie robiły subjekcji nagłe przejścia od uniwersyteckich szczytów do warsztatowego padołu.
— Tak... do stolarza... do rzemiosła, to nawet i ja mógłbym mu wyrobić miejsce — odezwał się Leśkiewicz.
— A widzisz — rzekł Łukaszewski. — Tylko musi gdzieś mieszkać i coś jeść.
— Mieszkać może u nas — wtrącił ze swego pokoju Gromadzki.
— Z głodu przy nas nie zdechnie — mruknął Kwieciński.
— No, widzicie... widzicie... — mówił już udobruchany Łukaszewski. — Mnie tylko o to chodziło... Wreszcie każdy z nas może go czegoś nauczyć...
— Ja będę mu wykładał niemiecki, kaligrafję i rysunki — rzekł Gromadzki, nie podnosząc głowy od stolika.
— Ja mogę wziąć jeografję i jeszcze co... — dodał Kwieciński.
— No, to ja będę go uczył arytmetyki — rzekł posępnie Leśkiewicz. — Tylko niech się pilnuje, bo mu łeb obedrę, i będzie wyglądał, jakby go móle zjadły.
— Wybornie! — krzyknął, śmiejąc się, Łukaszewski. — No, widzicie, jacy z was porządni faceci... Walek!... Walek, psia wiaro (on inaczej nie rozumie), wyłaź z kuchni i podziękuj panom.
Z kuchni wynurzył się chłopak z włosami w strąki i w odzieniu bardzo podobnem do kupy popielatych łachmanów. Niedobrze rozumiał, o co chodzi, ale ponieważ pan Łukaszewski kazał mu za coś dziękować, więc obszedł wkoło mieszkanie i pocałował każdego z panów w rękę. Przy tej ceremonji Kwieciński rozczulił się, ponury Leśkiewicz wysunął do pocałunku rękę aż na środek pokoju, a Gromadzki tak się przestraszył, że od stolika skoczył pod przeciwległą ścianę, wołając na Walka:
— Dajże mi spokój!... Oszalałeś?...
— Ależ bestja obdarta! — mruknął Leśkiewicz. — Nie przypominam sobie, ażebym widział kiedy co równie oberwanego.
— Dziury na łokciach... ani jednego guzika przy spencerku... A spodnie, fiu!... fiu!... On je tu zgubi na schodach — mówił Kwieciński, wykręcając chłopaka na wszystkie strony.
— Nic nie wypatrzysz — odezwał się Leśkiewicz. — Trzeba odrazu złożyć kilka rubli i kupić jaką garniturzynę na Pociejowie.
— Rozumie się — wtrącił Łukaszewski.
— I to zaraz, dzisiaj — dodał Kwieciński.
Usłyszawszy to, Gromadzki zerwał się od stolika, pobiegł do kufra i po chwili wrócił. Zarumieniony, wzburzony, stanął na progu swego pokoju i chciał w te słowa odezwać się do kolegów:
„Moi kochani, mam całego majątku pięć rubli z czerni... A ponieważ jutro odbiorę za przepisywanie z osiem rubli, więc dzisiaj dam na chłopca... dwa ruble... Nawet trzy ruble.“
Tak chciał powiedzieć, ale nie śmiał odezwać się pierwszy, tem bardziej, że ze wzruszenia ręce mu się trzęsły i coś go chwytało za gardło.
— Co tobie?... — zapytał go Łukaszewski, widząc niezwykłe zachowanie się kolegi.
— Ja... ja... — zaczął Gromadzki.
— Nie masz pieniędzy? — spytał Kwieciński.
— Owszem... ja...
— Tylko mu ich żal — mruknął Leśkiewicz.
— Ja... ja... — krztusił się Gromadzki.
W tej chwili zapukano do przedpokoju.
— Prosimy! — zawołał Łukaszewski. — Pewnie któryś z naszych...


V.

— Rozumie się!... Pan doktór dobrodziej nawet przez ścianę poznaje życzliwego człowieka.
To wesołe powitanie wypłynęło z wnętrza osoby, ubranej w jasne palto i trzymającej w ręce połyskliwy cylinder. Gość był pulchny, biały, różowy, wygolony i uśmiechnięty; nienajmniejszą zaś ozdobę jego oblicza stanowił olbrzymi zarost, poczynający się na końcu brody, a rozłożony na wypukłych piersiach, jak ogon pawia. Cała wreszcie postać robiła wrażenie cherubina, którego Stwórca zbyt długo zostawił w wylęgowym piecu i pozwolił mu wyrosnąć do dwu centnarów żywej wagi.
Ułomności ludzkiej natury przypisać należy fakt, że pojawienie się tego pięknego zjawiska w mieszkaniu studentów nie obudziło między nimi entuzjazmu. Gromadzki razem ze swoją portmonetką cofnął się i zbladł, jakgdyby zobaczył upiora, Kwieciński był zakłopotany, Łukaszewski spochmurniał, i tylko Leśkiewicz, obrzucając nowoprzybyłego żółciowem spojrzeniem, zapytał:
— Skądże się pan tu wziąłeś?
— Wszakże sami panowie naznaczyli mi przyjazd doktora Łukaszewskiego jako ostatni termin...
— Nie jestem jeszcze doktorem — odparł zimno Łukaszewski.
— Ale dziś trzynastego września, pięć dni zwłoki!... — zaśmiał się gość, pieszcząc delikatnemi palcami swój fantastyczny zarost.
— Dobrą ma pan policję — wtrącił Kwieciński, zwany Niezapominajką — bo Łukasz dopiero co wysiadł z wagonu.
— Boże uchowaj! cóż znowu za policja? — protestował gość. — Ale panowie tak serdecznie witali się z kolegą, że pół miasta wie o przyjeździe... Cóżto za chłopaczek?... ładny chłopak — dodał gość, pogłaskał chłopca pod brodę i strzepnął palce.
— Taki sobie zwyczajny Walek — objaśnił Łukaszewski.
— A paszport ma?
— Co za dziwna kwestja! — wtrącił Kwieciński. — To samo, co gdyby pana kto zapytał, czy rządcowie domów umieją pisać.
Gość rozszerzył białe dłonie, jakby zabierając się do odlotu, i rzekł głosem, w którym czuć było mniej słodyczy, a więcej stanowczości:
— Zatem niech ten młodzieniec przyśle mi dziś paszport przez stróża, a dwadzieścia cztery ruble panowie będą łaskawi doręczyć mi zaraz. Idę właśnie do gospodarza, który mnie wezwał, a czuję, że zrobi awanturę za te pięć dni... Nawet właściwie za dwanaście dni, bo on zwykle pierwszego odbiera komorne.
Łukaszewski wydobył portmonetkę, to samo zamyślał zrobić Kwieciński; Gromadzki zaś, mocno zaaferowany, biegał po swoim pokoju, jakgdyby w rozmaitych kątach jego szukał pieniędzy. Tylko Leśkiewicz, zaopatrzony widać w duże kapitały, usiadł konno na amarantowym fotelu i, oparłszy ręce na poręczy, pytał drwiącym tonem:
— Cóż pański gospodarz taki pedant w odbieraniu komornego? Nie mógłby to jeszcze z tydzień zaczekać?...
Gromadzki nadstawił ucha; odsunięcie terminu zapłaty na tydzień wydało mu się nader szczęśliwym pomysłem, mimo że wniosek ten sformułował jego wróg, Leśkiewicz.
Piękny rządca zrobił się amarantowym jak fotelik.
— Bójcież się panowie Boga! — zawołał — nie narażajcie mnie wobec gospodarza! Przysięgam...
— Ale naco jemu tyle pieniędzy?... — badał Leśkiewicz.
— Panie, czy pan tego nie rozumie?... Tu idą podatki, tu odnawiaj kamienicę...
— Kiedy? gdzie? — odezwały się głosy.
— A to gaz, a to wodociągi, a to znowu kanalizacja... Panie — ciągnął rządca — ile ta przeklęta kopanina zjada nam pieniędzy!... Dawnaż to historja, kiedy na Królewskiej burza (właśnie przez kanały) wyryła taką jamę, że, przysięgam Bogu, można było wsypać w nią pół Warszawy...
— Oho!
— Pół ulicy Marszałkowskiej...
— No, no!...
— Więc niechby tylko pół Królewskiej, a i to straszny wydatek... miljony!... — prawił piękny rządca, aż mu błyszczały oczy.
— Zdaje mi się, że pan trochę kalospintechromokrenizujesz? — wtrącił Kwieciński.
— Jakto? — spytał rządca.
— No, trochę pan łżesz — objaśnił Leśkiewicz.
Gość tak rzucił rękoma, że o mało nie upadł mu połyskujący kapelusz.
— Ehe!... — zawołał wzburzony — panom chodzą po głowach figle, a ja mam przykrości...
— No, daj już, daj, Śledziu, sześć rubli — wtrącił Łukaszewski. — Gromada, a nie zgubiłeś tam klucza do swojej kasy?...
— Zaraz!... zaraz!... — odparł Gromadzki tonem, w którym czuć było zgnębienie.
I stojąc pod oknem, jakby chodziło o mikroskopijne poszukiwania, szeroko otworzył sponiewieraną portmonetkę. Wydobył trzy ruble, potem rubla, znowu rubla i nareszcie zaczął z różnych skrytek wyciskać drobne, mrucząc:
— Sześćdziesiąt kopiejek, siedemdziesiąt kopiejek, siedemdziesiąt pięć kopiejek, jest cały rubel!... — zakończył głosem, w którym było więcej melancholji niż triumfu.
Zebrać wszystkie bankocetle w jedną wiązkę, wymienić drobne na rubla i doręczyć rządcy — była to czynność, której wykonania podjął się Łukaszewski. Spełnił ją szybko i dokładnie, chociaż bez zwykłej mu zamaszystości; może dlatego, że moralny nastrój kolegów był w tej chwili dziwnie uroczysty.
— No, zdaje się, że jesteś pan zadowolony — rzekł Kwieciński.
— Ach, panie! — westchnął rządca, z pośpiechem chowając pieniądze. — Kiedy po komorne idę do panów, to zupełnie jakbym miał ząb rwać... Moje uszanowanie... A o paszport tego chłopczyka będę prosił dziś...
I pędem wybiegł za drzwi, a potem ze schodów, aż zadudniło.
— Myślę — rzekł Leśkiewicz, wskazując głową na Walka — że ten młody uczony nieprędko będzie miał garnitur, nawet z Pociejowa.
— Możebyśmy poszli co zjeść? — wtrącił Łukaszewski. — Wpół do pierwszej... nic w ustach nie mieliśmy... Czyś i ty głodny?... — spytał Walka.
— Głodny, panie — odpowiedział Walek.
— Roztropne chłopię i śmiałe — zauważył Kwieciński.
— A nadewszystko obdarte — mruknął Leśkiewicz, brzydko patrząc na chłopca, który swoją drogą już zaczął mu się podobać.
— No, Śledziu, ubieraj się... Gromada, idziesz z nami? — mówił Łukaszewski.
— Mam dziś prywatny obiad — odparł z nienaturalnem ożywieniem Gromadzki i znowu zabrał się do pisania.
Tymczasem Leśkiewicz zdjął marynarkę, potrzymał ją przez chwilę za kołnierz i nagle rzekł do chłopca:
— Włóż-no to... Nie tak, ośle, nie w ten rękaw... O tak... Phi, jak ta bestja wygląda!... Gdyby nie oberwane nogawice, możnaby go wziąć za hrabiątko...
Ubrany, niby w worek, w marynarkę Leśkiewicza, chłopak z dumą spoglądał na jej długie rękawy i mocno odstający przód.
— Portki, jak morowe powietrze — wtrącił zamyślony Łukaszewski.
— Czekajcie-no!... — wykrzyknął Kwieciński. — Z łoskotem otworzył szafę, zniknął w niej i po chwili wydobył stamtąd popielaty strój, który stanowi chlubę rodu męskiego, a przedmiot nigdy nie gasnącej zazdrości kobiet.
— Próbuj... przymierz!... — nalegał na chłopca, którego piegowata twarz zajaśniała uśmiechem.
Mierzenie spodni z dużego mężczyzny przez małego mężczyznę zwróciło uwagę wszystkich panów. Nawet Gromadzki wstał od przepisywania i z miną człowieka, który głębiej zna kwestję, zaczął robić spostrzeżenia, odznaczające się trafnością.
— Za długie — mówił — na ćwierć łokcia... o!... Za szerokie na dłoń...
— To musi zobaczyć krawiec — wtrącił Łukaszewski.
— Poco krawiec?... — oburzył się Gromadzki. — Nogawice trzeba uciąć o tyle... o!... Ztyłu wyciąć klin, o taki... o!... Paski przesunąć, jeden tu, drugi tu... i wszędzie zeszywać podwójną nitką. Bo to przecie młody chłopak; żelazoby na nim pękło, a nie dopiero pojedyńcza nitka... Ale Barbara może to zrobi bez krawca.
— Barbarja!... — wrzasnął Kwieciński, chwytając dzwonek i biegnąc do okna. — Barbarja!...
— Mama poszła na miasto — odpowiedział za oknem cienki głosik, jak ze studni.
— Słuchaj, Gromada, długo tu jeszcze zostaniesz? — spytał Łukaszewski.
— Do trzeciej... Proszony obiad mam o trzeciej... w prywatnym domu.
— Będzie używał! — rzekł Kwieciński.
— Jak na kartoflisku — mruknął Leśkiewicz.
— Więc zrobimy tak — mówił Łukaszewski — ja ci, Gromada, zostawię czterdzieści groszy, a ty zawołaj babę, daj jej to tymczasem i opowiedz, co ma zrobić ze spodniami. Możesz także wspomnieć o tej podwójnej nitce, bo to dobra myśl; ale nadewszystko daj niewolnicy w zęby, ażeby wzięła się zaraz. Pewnie dziś pojedziemy z chłopcem do teatru, więc musi być spreparowany, jak na ostateczny egzamin. Masz tu spodnie, masz czterdziestówkę, a morduj babę, ażeby skończyła przed wieczorem.
— Za pozwoleniem!... — rzekł pochmurny Leśkiewicz. Spostrzegłszy, że czterdziestówka jest nowa, zabrał ją ze stołu, a położył czterdziestówkę z dziurką. — Na zadatek i taka wystarczy — dodał.
— A teraz w drogę — rzekł Łukaszewski, widząc, że dwaj koledzy już stoją w czapkach. — Wiesz, gdzie idziemy? — spytał chłopca. — Na obiad do restauracji... Bądź zdrów, Gromada; a jak ci dadzą co dobrego, myśl o nas, jedząc.
I wyszli, a między nimi chłopak, w którego niekulturalnym umyśle wyraz „restauracja“ przemienił się w „resztancję“ i wywołał wspomnienie gminnego aresztu, gdzie dorośli za karę odsiadywali po kilka dni, a małoletnich wójt załatwiał w ciągu kilkunastu minut, ale także przy drzwiach zamkniętych.
Na dziedzińcu gromadka studentów zetknęła się z posłańcem, który, przypatrzywszy się im, wydobył z torby list i podał go Łukaszewskiemu, mówiąc:
— Pan Kwieciński...
Łukaszewski w pierwszej chwili doznał pełnego słodyczy zakłopotania, jakby go oblano ciepłą wodą. Lecz gdy usłyszał nazwisko kolegi, a tem bardziej, gdy na kopercie przeczytał jego adres, zrobił minę kwaśną i, niedbale oddając list właścicielowi, rzekł:
— To do ciebie, Niezapominajko.
Kwieciński zdawał się być przerażony. Szeroko otwartemi oczyma przebiegł list, zmiął go i mruknął:
— A bodaj te baby choro...
— Cóżto?... Teklunia? — spytał Leśkiewicz, nie mogąc powstrzymać się od mimowolnego mrugania powiekami.
— Walerka! — mruknął Kwieciński.
— Słyszałeś?... — zdziwił się Łukaszewski, patrząc na Leśkiewicza. — Takie ma szczęście i jeszcze zły...
— Już za dużo!... — odparł Kwieciński, rozpaczliwie machając ręką.
Leśkiewicz potarł sobie bok, a idący z nimi chłopak zdawał się być pełnym roztargnienia; nie wiedział bowiem, na co patrzeć — czy na rojną i huczną ulicę, czy na piękną marynarkę, która zastępowała mu palto.



VI.

Gromadzki został w mieszkaniu sam, jak Marjusz na gruzach Kartaginy. Po prawej ręce miał amarantowy fotelik, z którego zwieszały się niedbale rzucone popielate spodnie; po lewej stół, na nim dziurawą czterdziestówkę, której blask napełniał cały pokój. Nieco dalej, na lewo, widział niedokończony rękopis, za który, choćby go nawet skończył, dopiero jutro może odebrać pieniądze; zaś naprzeciw, za oknem, wznosiła się ta sama ściana oficyny, na której tak jeszcze niedawno czytał oczyma duszy długi spis potraw tanich, tłustych, pożywnych, a nadewszystko gorących, bardzo gorących. Już nietylko z każdej potrawy, ale nawet z każdej nazwy dymiło się i pachniało świeżemi kartoflami, słoniną i przywarzoną cebulką.
Włożył obie ręce w kieszenie i wybuchnął demonicznym śmiechem:
— A... cha! cha!...
— Proszony obiad — myślał — na którym, jeżeli dadzą mi co dobrego, mam pamiętać o nich...
— A... cha! cha!...
Wczoraj może zjadłem ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sto tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla... Ale dziś... trochę cukru w herbacie i może z pięćdziesiąt gramów chleba, co znaczy: ze cztery gramy białka, jeden tłuszczu i przeszło dwadzieścia wodanów węgla... No, jak Boga kocham, że przy takiem odżywianiu się nawet porządnie z głodu umrzeć nie można...
Kilka razy przeszedł się po mieszkaniu i znowu myślał:
— A, podły rządca!... Dlaczego on nie przyszedł jutro, po obiedzie?... Miałbym za przepisywanie i oddałbym za komorne, śpiewając... Dziś zjadłbym porcję kiełbasy z kapustą i kotlet wieprzowy z kartoflami, a ile chleba!... Przysięgam na Boga, że zebrałoby się ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt tłuszczu, no... a węglowodanów... ile wlezie... A teraz co?... Mam ze sześć kawałków cukru... więc gdzie tu białko, gdzie tłuszcz?... Bodaj tych rządców i gospodarzy cholera, wścieklizna, nosacizna!...
— I to tak będzie do końca — mówił sobie, chodząc. — Co miesiąc komorne, co pół roku wpis... Korepetycyj niema, cudów także niema... Ucz się, zdawaj egzamina... Gdyby Leśkiewicz dał mi tę korepetycję, bah!... Ale onby mnie utopił w łyżce wody... Jak tylko odbiorę pieniądze za przepisywanie, pójdę do lecznicy i zważę się, a za dwa tygodnie drugi raz... Jeżeli mi wagi ubędzie, niech wszystko djabli wezmą... Przecie jeszcze znajdę postronek...
Spojrzenie jego padło na przedziurawioną czterdziestówkę, która w tej chwili jaśniała jak słońce. Stanął obok stołu, patrzył na monetę i myślał:
— Gdybym kupił ze dwa funty chleba, a za resztę choćby kiszki i salcesonu, miałbym prawie tyle, ile potrzeba, białka, węglowodanów i tłuszczu... Przytem gorąca herbata... W nocy dokończyłbym przepisywania... później do prosektorjum i do kliniki... Tak, za czterdzieści groszy można kapitalnie utrzymać równowagę organiczną...
Nagle błysnęły mu oczy i rumieniec uderzył na twarz. W całej postawie było widać determinację.
— Ja poprawię spodnie temu, temu za... smarkaczowi!... — wykrzyknął. — A jutro zwrócę im czterdzieści... kopiejek i powiem: nie miałem ani grosza, więc skróciłem portki i wziąłem czterdziestówkę. A dziś macie ją z procentem. Nie będę się przecież wyczerpywał, bo jeszcze się przydam.
Niezbyt prędkim, ale stanowczym krokiem poszedł do swego kufra, wydobył szpulkę czarnych nici, tudzież igłę, podobną do lancy... Potem naostrzył scyzoryk na marmurku. Następnie, wróciwszy do pierwszego pokoju, rzucił na stół popielate spodnie, rozciągnął, odmierzył... Zamknął drzwi od sieni, wyszukał cienką, ale mocno oprawną książkę, przyłożył ją do nogawicy, jak linję, i chlast... chlast scyzorykiem. Za pierwszym razem na korcie zrobiła się kreska, za drugim wgłębienie, za piątym i szóstym kawałek nogawicy odpadł. To samo z drugą: odmierzył, położył książkę i ostrym scyzorykiem chlast!... chlast!... Znowu kawałek nogawicy odleciał; spodnie były skrócone.
Teraz Gromadzki nawlókł swoją kolosalną igłę, związał nitkę we dwoje, cofnął się w głąb pokoju, ażeby go nie widzieli sąsiedzi zprzeciwka, i zaczął zakładać i zeszywać skrócone nogawice. Robił to tak szybko i dokładnie, że sam profesor Kosiński musiałby go uznać za znakomitego chirurga.
Szył i myślał:
— Dwa funty chleba... salceson i kiszka podgardlana... Akurat będzie ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt gramów tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla. A jutro oddaję czterdzieści kopiejek i idę do Wróbla na obiad z kawą i z piwem... Kufel piwa, nie... dwa kufle!... To mi się przecież należy...
W godzinę skończył obszywanie nogawic. Następnie odpruł ściągacze, znowu zapomocą książki i scyzoryka wyciął klin w pasie i znowu szył z prędkością kurjerskiego pociągu, a dokładnością machiny rachunkowej. Żaden Nelaton, żaden Ambroży Paré, ojciec nowożytnej chirurgji, nie wykonał tak szczęśliwej operacji.
Wtem, kiedy już przyszywał drugi ściągacz, zapukano do drzwi. W Gromadzkim krew zastygła. Machinalnie wpiął igłę w mundur, popielate spodnie rzucił na łóżko Kwiecińskiego, i blady jak kreda wybiegł do przedpokoju.
Dobijała się stróżowa.
— Czego chcecie? — niecierpliwie zapytał Gromadzki.
— Panowie kazali mi tu przyjść... Może samowar nastawić?
— Nie potrzeba.
— To może zamieść, bo teraz mam czas...
— Niedługo wyjdę, to zamieciecie.
— A może co zeszyć? — spytała złośliwie stróżowa, patrząc na igłę, wpiętą w mundur Gromadzkiego.
Zawsze ją to bowiem gniewało, że taki pan, taki uczony, sam sobie wszystko naprawia, zamiast dać zarobek uczciwej kobiecie, obarczonej mężem i dziećmi.
— Dziękuję wam!.... — odparł i zatrzasnął drzwi pod nosem troskliwej baby.
Odeszła, mrucząc jak niedźwiedzica, której zaniepokojono małe. Gromadzki wrócił do swej roboty, wziął się do niej z podwójną pilnością, ale w duszy jego zbudził się niepokój.
— Co tu robić?... — myślał. — Baba zaraz powie, że nie skracała spodni, a co ja im odpowiem, jeżeli zapytają o czterdziestówkę?... Kwieciński i Łukaszewski nie szykanowaliby mnie, ale Leśkiewicz?... Jutro zaraz przed całym uniwersytetem rozgada, że za czterdzieści groszy szyję cudze portki, jak świnia!...
Skończył szyć, obejrzał swoje dzieło i znalazł je pięknem. Ale choć żołądek wielkim głosem upominał się o białko, tłuszcz i węglowodany, leżąca na stole dziurawa czterdziestówka wydała mu się jakoś ciemniejszą i nawet brudniejszą.
Powiesił odnowione spodnie na drzwiach, zapalił papierosa i zaczął chodzić po mieszkaniu.
— Czterdziestówkę — myślał — zarobiłem, jak amen w pacierzu... Wziąć ją, czy nie brać?... Wczoraj także kiepsko jadłem, na jutro do wieczora nie mam nic... Organizm wypala się... suchoty... Ale jutro wszyscy krzykną, żem świnia... Każdy wreszcie coś dał temu chłopcu: Niezapominajka spodnie, Śledź marynarkę, a o mnie powiedzą, żem chytry i że wyzyskuję takiego biedaka...
Po wypaleniu papierosa głód jakoś uspokoił się. Gromadzki zjadł jeden kawałek cukru, drugi... Następnie zaszedł do kuchenki, gdzie leżał węzełek chłopca i rozwiązał go. Były tam dwie koszule perkalowe, już brudne, majtki zgrzebne, także brudne, i dwie pary nowych skarpetek (dar panny Marji Ciechońskiej).
Gromadzki obejrzał ubogą bieliznę chłopca, biorąc każdą sztukę w dwa palce i wystawiając pod światło. I nagle serce ścisnęło mu się gwałtowniej aniżeli pusty żołądek na myśl, że on nic nie dał takiemu biedakowi, jak ten oto Walek. Wszyscy dali, nawet Leśkiewicz, a on nietylko nie dał nic, ale jeszcze chciał zjeść obiad na koszt nędzarza, który nie ma czystej koszuli.
— Podlec jestem!... — mruknął.
Zbliżył się do otwartego okna i zaczął wołać:
— Barbarja!... tu... tu!...
— Mamo, pan woła — odezwał się cienki głosik na podwórzu.
Gromadzki zapalił drugiego papierosa, włożył czapkę nabakier i czekał. Po niemałej chwili zapukała do drzwi stróżowa.
— Czego?... — zapytała pochmurnie.
— Macie tu — rzekł Gromadzki, wskazując na stół — czterdzieści groszy... A tu — dodał — jest brudna bielizna tego chłopca... Trzeba ją wyprać na wtorek.
Ponure oblicze baby rozjaśniło się.
— Pan wychodzi? — rzekła — może samowar nastawić?
— Nie potrzeba — odparł. — Idę na obiad proszony.
I wyszedł z głową niezmiernie zadartą, trzymając ręce w kieszeniach, w których nie było ani grosza.


VII.

Po kilkuminutowej podróży, panowie Kwieciński, Leśkiewicz i Łukaszewski, tudzież ich protegowany Walek znaleźli się na podwórzu restauracji „Château de fleurs“, nazwanej tak z powodu kilku suchotniczych kasztanków i bardzo rozmaitych a mocnych zapachów, które wydobywały się z kuchni, zalewały podwórko, a niekiedy i ulicę.
Ażeby zasłonić przed oczyma ciekawych niedokładności garnituru Walka, młodzieńcy wybrali najbardziej odległy i samotny stolik, zapakowali chłopca w kąt i usiedli w taki sposób, że prawie nie było go widać. Gdy zaś przez dłuższą chwilę nikt się do nich nie zgłaszał, pochmurny Leśkiewicz zawołał:
— Panienko!... cóż, u djabła! czy myślicie, że dziady do was przyszły?
Na to uprzejme wezwanie przybiegło do nich dosyć pełnoletnie dziewczę w różowej sukni, z figlarnym uśmiechem, którego wdzięk nieco osłabiał garnitur spróchniałych zębów.
— Dzień dobry!... moje uszanowanie!... Ach, i pan Łukaszewski przyjechał?... — mówiło dziewczę, wciąż chichocząc. — Myślałam, że panowie siądą, jak zwykle, u Elżbietki... Ale widać straciła już łaski...
Leśkiewicz patrzył na nią z pod oka i, zmiarkowawszy, że wobec ogółu zalet dziewicy można nie myśleć o jej zębach, wziął ją za rękę. Dziewczę nie broniło się, tylko, dla kompensaty, oparło drugą rękę na ramieniu Łukaszewskiego, a biustem dotknęło głowy Kwiecińskiego, który zawsze miał najwięcej szczęścia do kobiet.
— A to co za indywiduum? — spytała panienka, wskazując brodą w kierunku Walka.
— Nasz syn — odparł Leśkiewicz i tkliwie uścisnął ją bliżej łokcia.
— Chi... chi... chi!... nigdy nie uwierzę, ażeby pan Kwieciński miał tak brzydkiego syna.
Chwilowe ożywienie Leśkiewicza zgasło, jak zdmuchnięta świeca. Odepchnął rękę niewdzięcznej, spochmurniał jeszcze bardziej i zaczął zcicha gwizdać, jakby drwił z Kwiecińskiego, że ma powodzenie u kobiet ze spróchniałemi szczękami.
Ale Kwieciński, zwany także Niezapominajką, okazał się obojętnym na wyróżnienie go z pośród kolegów. Poruszył się tak niecierpliwie, że dziewczę w różowej sukni musiało się cofnąć, i rzekł twardym głosem:
— Co jest na obiad?
— Ja panom poradzę, co mają wybrać: barszcz z uszkami...
— Barszcz — odparł Łukaszewski. — I dla małego barszcz.
— Barszcz — powtórzył Kwieciński.
— Rosół — rzekł gniewnie Leśkiewicz, nie patrząc na tę, która Kwiecińskiemu dała pierwszeństwo.
— Sztuka mięsa i ozór na szaro — ciągnęła dalej panienka.
— Sztuka mięsa — odpowiedziano chórem, Łukaszewski zaś dodał:
— A dla małego i sztukę mięsa, i ozór. Tylko dużo sosu, niech użyje...
W ten sposób zadysponowano cały obiad, a gdy panienka odbiegła, rzuciwszy Kwiecińskiemu melancholijne spojrzenie, niewdzięcznik ten szepnął:
— To szturmak!...
— Znać, że się zaręczył — westchnął Łukaszewski.
— I że oprócz tego ma jeszcze na karku Teklunię i Walerkę — wtrącił Leśkiewicz.
— Bój się Boga, jeszcze nie zerwałeś z Teklunią? — zapytał Łukaszewski.
— Bah! — odparł smutnie Kwieciński. — Zerwałem, ale muszę widywać się z nią, ażeby się uspokoiła. Mówi, że sobie życie odbierze, więc...
— A cóż to znowu za Walerka?
— Z magazynu — rzekł Kwieciński, zwieszając głowę. — Spotkałem ją na Nowym Świecie, upuściła parasolkę... podniosłem... Zaczęliśmy rozmawiać... Potem zapytałem jej, w najniewinniejszej myśli: czy sama mieszka? Odpowiedziała, że z przyjaciółką, która często wychodzi z domu... Cholera!... — zakończył Kwieciński, uderzając ręką w stół.
Dziewczę w różowej sukience przyniosło trzy barszcze i jeden rosół, potem rozmaite gatunki mięsa i legumin, potem mnóstwo kawy i piwa. Walek, przeżegnawszy się, zjadł barszcz jako tako, ale rozsypał sól i ochlapał się sosem. Opiekunowie jego bardzo prędko spostrzegli, że chłopiec nie umie posługiwać się nożem, ani widelcem, skutkiem czego Leśkiewicz musiał mu pokrajać mięso i uczyć go władania widelcem.
W ciągu tych kłopotliwych zajęć Łukaszewski zrobił uwagę:
— Pięknie się tu prowadzicie!... Kwieciński, zaręczony na wsi, ma dwa ananasy w Warszawie, a i ty, Śledziu, musisz się zdrowo łajdaczyć?...
— Ja?... — odparł Leśkiewicz, wysoko wznosząc ramiona.
— Nigdy nie byłeś zbyt przyjemnym towarzyszem — ciągnął Łukaszewski — ale dziś wyglądasz jak zbój.
— Bo mam moralne udręczenia.
— Martwi się tem, że wkrótce upadnie cywilizacja europejska — wtrącił Kwieciński.
Podano kawę czarną (Walkowi także), potem piwo (Walkowi też). Leśkiewicz oparł łokieć na stole, a głowę na ręce i rzekł:
— Posłuchajcie mnie. Jeżeli chcecie, abym z wami mieszkał, to dajcie Łukaszowi i mnie pierwszy pokój, a Kwieciński z Gromadzkim niech zajmą drugi. Ja z tym podłym Gromadą nie chcę nocować!...
— Oszalałeś!... — zdziwił się Kwieciński. — Przecie mieszkałeś z nim cały rok...
— I przez ten czas poznałem, jakie to ziółko: sknera, egoista... Brudny egoista!... — mówił rozgniewany Leśkiewicz.
— Mój Śledziu — rzekł uroczyście Kwieciński. — Wolno ci nie dać Gromadzie korepetycji, choć jabym tego nie zrobił. Ale aż tak szykanować człowieka...
— Co to za korepetycja? — zapytał Łukaszewski.
— Ma u krewnych lekcję za piętnaście rubli, powiedział to przy Gromadzkim, i nie chce mu jej dać. Świnie tak robią!... — mówił zirytowany Kwieciński.
Walek, nieco blady, wstał nagle od stołu i zaczął wałęsać się po ogródku.
— O cóżeś się tak zajadł na Gromadę? — spytał Leśkiewicza Łukaszewski. — Że cię nazwał śledziennikiem?... Miał rację, bo nim jesteś.
— Nie o to! — krzyknął Leśkiewicz, uderzając pięścią w stół. — Ale brzydzę się podłymi egoistami i dusigroszami, i nie pozwolę, ażeby dziecko moich krewnych miało podobnego nauczyciela... Brr!...
— Gdzie zaś Gromadzki egoista?... To biedak z pod ciemnej gwiazdy! — odparł Łukaszewski.
— Zaraz ci powiem — mówił Leśkiewicz, oglądając się. — Dobrze, że chłopak poszedł sobie. O, weź chociażby ten wypadek... Popiel chłopca uczył, ty go przywiozłeś, każdy coś mu dał... A Gromadzki co?... Nie dał mu nawet starych szelek, nie poszedł z nami na obiad, ażeby nie złożyć się na wykarmienie dzieciaka... Zresztą... co tu dużo gadać? Kiedy Niezapominajka dał Walkowi swoje spodnie, Gromadzki powinien był dać pieniądze na przypasowanie ich. Tymczasem ty dałeś czterdziestówkę, a on z całą bezczelnością podjął się pośrednictwa u stróżowej... To tak robi człowiek, mający ambicję?...
— Może jest goły — wtrącił Łukaszewski.
— Goły? Na mieszkanie zaraz wyłożył sześć rubli, a za przepisywanie zapłacą mu jutro kilka rubli. Cha! cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz. — Gromadzki to takie bydlę, iż nie dałbym grosza, że sam naprawi chłopcu spodnie, a czterdziestówkę schowa... Barbara jej nie zobaczy...
— To ty jesteś bydlę, Śledziu — odparł oburzony Kwieciński. — Gromada jest taki poczciwy, że nawet tobie zreparowałby portki, gdybyś nie miał na krawca, ale pieniędzy nie wziąłby... Ja go przecież znam...
— Patrz-no...
W tej chwili nadzwyczajne zjawisko przerwało dalszy spór kolegów. Walek skrył się za śmietnik i dostał wymiotów. Opiekunowie chłopca, panienki, nawet kuchcik, przybiegli cierpiącemu na ratunek. Podano mu wody...
— Barszcz, ozór, dwie leguminy, piwo... wszystko djabli wzięli!... — mruczał Leśkiewicz. — Widocznie musi mieć katar żołądka, biedny chłopiec.
I w sercu zbudziła mu się jeszcze większa sympatja dla Walka.
— Głupstwo się stało — rzekł strapiony Łukaszewski. — Oczywiście, chłopak przywykł do prostego jadła, a daliśmy mu frykasy...
— Żeby tak samo nie stało się z jego edukacją!... — szepnął wylękniony Kwieciński.
Powoli chłopak uspokoił się, odzyskał rumieńce, odpoczął. Następnie trzej opiekunowie otoczyli go kołem i wśród śmiechu jednych, a ubolewania innych gości wyprowadzili na ulicę.
Kwieciński zawołał dorożkę i rzekł do kolegów:
— Odwieźcie malca do domu, a ja muszę pójść...
— Do Walerki — wtrącił Leśkiewicz, podsadzając do powoziku chłopca.
Kwieciński pogardliwie spojrzał na Śledzia, lecz gdy dorożka ruszyła, zatrzymał ją i szepnął do Łukaszewskiego:
— Gdyby was napadła w domu Tekla, powiedzcie, żem chory i że poszedłem do doktora... Tak będzie najlepiej!...
— Już my się nią zajmiemy — rzekł szyderczo Leśkiewicz.
Szybko i bez przygody zajechali do domu. Łukaszewski chciał Walka wziąć pod rękę, ale chory wpadł na schody jak zając, i już wyglądał z drugiego piętra, nim opiekunowie dostali się na pierwsze. Mimo to Łukaszewski kazał chłopcu rozebrać się, położył go na swojem łóżku, starannie opukał i wysłuchał ze wszystkich stron, co nawet obudziło zazdrość w Leśkiewiczu, który oddawna nie był opukiwany.
W rezultacie Łukaszewski, uspokoiwszy się, że chłopcu nic nie będzie, zawołał stróżowę i kazał jej nastawić samowar. Jednocześnie Leśkiewicz spostrzegł wiszące spodnie, już naprawione, i... pilnie je obejrzał.
— A pozeszywaliście tak, jak wam pokazał pan Gromadzki? — odezwał się Łukaszewski do Barbary.
— Co pozeszywałam? te majtasy?... — zapytała zdziwiona stróżka. — To przecie nie ja... Pan Gromadzki coś majstrował igłą, może on zeszył... — dodała tonem, w którym czuć było ironję i niechęć.
— Nie mówiłem!... — pośpiesznie wtrącił Leśkiewicz, patrząc triumfalnym wzrokiem na Łukaszewskiego. — Ciekawym tylko, gdzie czterdziestówka?... — dodał złośliwie.
— Czterdziestówkę — odezwała się Barbara — dał mi pan Gromadzki, żeby wyprać bieliznę chłopcu. Ale jej pewnie nikt nie weźmie, bo dziurawa...
I wydobyła z kieszeni pieniądz, ten sam, który Leśkiewicz, idąc na obiad, własną ręką położył na stole.
Leśkiewicz, zobaczywszy to, zmieszał się naprawdę. Szeroko otworzył oczy i usta, z których znikł wyraz sarkazmu, i prawie wylękniony patrzył na czterdziestówkę.
— Przynieście cytrynę — rzekł Łukaszewski do stróżowej, a gdy wyszła, odezwał się do zakłopotanego kolegi:
— No, a co teraz?...
I z wyrzutem patrzył mu w oczy.
— Ale poco on to zrobił? — pytał Leśkiewicz, usiłując odzyskać dobrą minę.
— Poto, że chciał coś ofiarować chłopcu, a że jest goły jak bizun, więc poprawił mu spodnie i kazał wyprać bieliznę — odparł Łukaszewski. — Czy już tak skamieniał ci mózg, Śledziu, że nawet tego nie rozumiesz?... Dusigrosz!... egoista!... — mówił, śmiejąc się. — A ja ci powiadam, że Gromada ma więcej szlachetności nietylko od ciebie, ale od nas wszystkich... To człowiek...
Leśkiewicz głęboko zamyślił się. Chodził po pokoju, gryzł wargi, wyglądał oknem. Wreszcie zabrał czapkę i wyszedł, nie pożegnawszy się nawet z Łukaszewskim.
Był głęboko dotknięty, i coś zaczęło w nim fermentować; ale czy na złe, czy ma dobre, Łukaszewski nie mógł odgadnąć.
— Może Śledź wyprowadzi się od nas?... — pomyślał.


VIII.

Kiedy Leśkiewicz wrócił do domu, było już dobrze po północy.
W kuchni na sienniku spał zwinięty w kłębek i przykryty pledem Walek. Leśkiewicz zapalił zapałkę i obejrzał chłopca: dzieciak był rumiany, miał głowę chłodną i bynajmniej nie wyglądał na chorego.
— No, przecie... — mruknął Śledź.
Wszedł do pierwszego pokoju i znowu zapalił zapałkę. Tu, na żelaznem łóżku, w nadzwyczajnej pozie, rozciągnął się Łukaszewski: był do połowy zawinięty w kołdrę, nogi wytknął za łóżko, rękę oparł na ścianie, głowę na materacu, poduszka zaś wysunęła mu się wysoko, na poręcz.
Na drzwiach, jak podwójny wyrzut sumienia, wisiały popielate spodnie, które poprawił Gromadzki. Leśkiewicz westchnął na ten widok, i zbliżywszy się do Łukaszewskiego, próbował go obudzić.
— Łukaszu! Łukaszu!... — rzekł pieszczotliwym tonem.
— Pójdziesz won!... — mruknął zaspany Łukasz.
— Naturalnie — myślał śledziennik — pogardza mną... Jutro nikt mi ręki nie poda, a Gromadzki naplwa mi w oczy... Tak posądzać niewinnego człowieka!... O, jakże jestem podły!...
W drugim pokoju swędziła przykręcona lampa naftowa. Leśkiewicz podniósł płomień. Kwiecińskiego jeszcze nie było. Na stoliku leżał rękopis, przepisywany przez Gromadzkiego, a on sam także spał na żółtem drewnianem łóżku, kupionem na Pociejowie za osiem złotych.
Leśkiewicz stanął nad śpiącym, który musiał mieć jakieś niespokojne marzenia, bo zrzucił z siebie kołdrę. Gromadzki miał chudą twarz, spieczone usta i brzuch okropnie zaklęsły, jakby pusty od wielu dni.
Na widok starej kołdry, podartej koszuli, a nadewszystko na widok tak pustego, tak wygłodzonego żołądka, Leśkiewiczowi ścisnęło się serce. Sam nie wiedząc, co robi i co mówi, targnął Gromadzkiego za rękę.
— Czego? — mruknął nieprzytomny.
— Gromada — rzekł Leśkiewicz — jadłeś ty obiad?
— Kiedy?... — zapytał śpiący, nagle siadając na łóżku.
— Kiedy!... on pyta się, kiedy jadł obiad!... — powtórzył Leśkiewicz, zwany także Śledziennikiem.
A gdy rozbudzony kolega patrzył na niego dziwnym wzrokiem, rzekł:
— Poczciwy jesteś, Gromada, żeś oddał do prania bieliznę chłopca.
— No, więc i cóż?... — odparł Gromadzki, już odzyskując zmysły. — Poto mnie budzisz? — dodał.
— Widzisz... widzisz... — mówił całkiem zmieszany Leśkiewicz, i dobrze nie wiedząc, co mówi — widzisz... tego... Możebyś mnie opukał...
I to powiedziawszy, zawstydził się własnej głupoty.
— Chory jesteś? — zapytał Gromadzki, spuszczając nogi z łóżka.
— Tak... chory... struli nas obiadem...
— No, to rozbierz się i kładź się — odparł Gromadzki, owijając się w swoją starą kołdrę i kładąc na gołe nogi nie lepsze od niej kalosze.
— Jaki to poczciwy chłopak! — myślał Leśkiewicz — a ja go tak krzywdziłem...
W parę minut rozebrał się do bielizny i był na swojem łóżku. Gromadzki usiadł przy nim i zaczął badanie.
— Wiesz, Gromada, byłem dla ciebie niesprawiedliwy...
— W jamie brzusznej niema nic osobliwego...
— Myślałem, żeś ty dusigrosz i egoista...
— Wątroba normalna... śledziona także...
— Ale dziś przekonałem się, żeś ty szlachetny chłopak, Gromada...
— Cóż ci dolega? — pytał Gromadzki.
— Tak jakoś, o... tak... niedobrze mi wogóle...
— Wrażenia subjektywne.
— Ale może to zapowiedź ciężkiej choroby?... — pytał Leśkiewicz.
— No, to pokaż język... Nic osobliwego... Puls... Bój się Boga, ty masz nawet puls normalny, więc czego chcesz?...
Leśkiewicz nagle podniósł się, i schwyciwszy Gromadzkiego za rękę, rzekł:
— Gniewasz się na mnie, żem tak podle postępował z tobą?...
— Dajże spokój!... cóżeś ty mi zrobił?...
— Mówiłem, żeś egoista i dusigrosz...
— Ba, żebym choć miał co dusić... — szepnął Gromadzki.
— Będziesz miał!... — zawołał Leśkiewicz. — Jutro dam ci tę korepetycję i jeszcze postaram się o drugą... Będziesz miał ze dwadzieścia pięć rubli!...
— Co w ciebie wstąpiło? — dziwił się Gromadzki.
— Dziś poznałem, że jestem niesprawiedliwy osieł... A ty, biedny hołyszu, nie masz co jeść!... Nie gniewasz się na mnie? — mówił bardzo wzruszony Leśkiewicz.
W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi kuchni, i wpadł Kwieciński.
— Powarjowaliście! — krzyknął, zobaczywszy Leśkiewicza i Gromadzkiego w objęciach, obu prawie do naga rozebranych. Z Gromadzkiego bowiem spadła kołdra, a opukiwany przed chwilą Leśkiewicz również nie odznaczał się obfitym strojem.
— Pogodziliśmy się z Gromadą — rzekł Leśkiewicz.
— Ja bo nawet nie gniewałem się na ciebie — odpowiedział Gromadzki.
— Jeżeli tak, więc musisz ode mnie pożyczyć trzy ruble — zakonkludował Leśkiewicz. — Niepodobieństwo, ażeby człowiek nie jadał obiadów.
— Wprawiłem się — szepnął Gromadzki.
— Bodaj was djabli porwali, łajdaki!... — krzyknął z pierwszego pokoju Łukasz.
— Nie przeszkadzaj, bo oni się godzą — rzekł Kwieciński.
— To niech idą godzić się na podwórze, a nie tu, gdzie budzą ludzi... Ty skąd wracasz? — spytał Łukaszewski Kwiecińskiego.
— Od Tekluni.
— Więc u Walerki już nie byłeś?
— Owszem — cicho odparł Kwieciński.



SEN JAKÓBA.

Ciekawym typem do niedawnego czasu byt osobisty mój przyjaciel, pan Jakób Kapłon, obecnie młodzieniec bardzo przyzwoity, noszący londyńskie faworyty, paryskie rękawiczki, warszawskie kamasze, używający wyłącznie berlińskich mebli i głośno utrzymujący, na podstawie doświadczeń z płaskiem zwierciadłem, że najpiękniejszych mężczyzn dostarcza światu szczep semicki.
Nie możemy bliżej oznaczyć daty i miejsca urodzenia naszego bohatera, okoliczności te bowiem są głęboką tajemnicą. To tylko jest niezawodnem, że w czasie spisu wojskowego na rok pański 1869 Jakób rodził się w Pińczowie i miał lat siedemnaście, zaś w roku 1870 ujrzał światło dzienne w Kocku i liczył dwadzieścia sześć wiosen zgórą.
Początkową edukacją pobierał w domu ojca, właściciela sklepu galanteryjno-korzennego, w którym z przedmiotów galanteryjnych znajdowały się: trzy pudełka guzików, tuzin skórzanych pasków i dwie pary filcowych butów: z korzeni zaś: pół beczki śledzi i kilka pudów mąki.
Nusym Goldwaser, biedak, któremu żona raz na tydzień dawała koszerne mięso i czystą rybę, a raz na rok około Bosaków robiła podarunek z bliźniąt, wykładał Jakóbowi arytmetykę na pieczonym grochu i historją ludu izraelskiego z książek hebrajskich, tytułowanych i oprawianych w Józefowie Ordynackim. Od szóstej rano aż do chwili, w której zgłodniały belfer zjadał wszystek groch i skutkiem tego dostawał boleści, Jakóbek wraz z kilkoma kolegami słuchał matematyki; resztę dnia zajmowała historja.
Te ostatnie lekcje odbywały się ze szczególniejszemi ceremonjami.
Przedewszystkiem nauczyciel zdejmował swój watowany żupan i poprawiał na głowie myckę, która zapewne skutkiem wieloletniego sąsiedztwa z mózgiem Nusyma okazywała bardzo wyraźne ślady skamieniałości. Następnie otwierał książki i ustawiał wzdłuż stołu swoich uczniów, zimą i latem ubranych tylko w długie koszule. Następnie dolny skraj każdej koszuli wsadzał za kołnierz, po której to operacji grupa uczących się bachurów nabierała podobieństwa do oddziału szkockiej piechoty podczas marszu odwrotowego.
Po tych dopiero przygotowaniach następował wykład wszelkiej mądrości tego świata, polegający na czytaniu płaczliwym głosem Talmudu przez wszystkich uczniów razem.
Jeżeli który z nich niedość donośnie krzyczał, niedość szybko wymawiał, lub niedość rzewnie lamentował, wówczas skamieniała krymka nauczycielska bardzo energicznie stykała się z najwybitniejszą stroną podkasanej osobistości ucznia.
Kilkanaście lat tej od rana do nocy trwającej edukacji rozwinęły nietyle rozum, ile raczej fantazją Jakóba, który z tabliczki mnożenia wiedział wprawdzie, że sześć razy sześć czyni złoty i groszy sześć, ale zato z literatury talmudycznej wyprowadził wniosek, że, bądź co bądź, on i jego współwyznawcy powinni wrócić do Palestyny.
W opinji tej podtrzymywał go zarówno ojciec, któremu handel szedł tępo, jak i jedna z ciotek, właścicielka dwu starych koszów, przeznaczonych do roznoszenia jabłek i pierników, jak wreszcie i sam nauczyciel Goldwaser, który prawdopodobnie sądził, że klimat Ziemi Obiecanej mniej od naszego sprzyja przychodzeniu na świat bliźniąt.
Wprawdzie Szaja Kalkulator, wuj Jakóba, podekpiwał sobie na gruby kamień z emigracyjnych zachcianek ubogiej rodziny, ale nikt na to nie zważał. Szaja bowiem miał często nawiedzany szynczek i dom własny, żył zapanbrat ze szlachtą i bodaj czy nawet gdzieś w kącie nie tryfił się kiełbasą.
Całe życie niewątpliwie zeszłoby Jakóbowi na czytaniu Talmudu i rozmyślaniu o Palestynie (o której tylko wiedział, że leży za Warszawą), gdyby nie śmierć Moszka Kapłona ojca, który po szabasie uczuł mdłości w okolicach serca, połowę niedzieli przeleżał w łóżku za perkalową firanką, a od poniedziałku przepisał się na stałego mieszkańca cmentarza, gdzie mu nieutulona w żalu familja postawiła kamienny nagrobek w formie deski do prasowania bielizny, ozdobionej życiorysem zmarłego i wizerunkiem siedmioramiennego świecznika.
Po ukończeniu tej małej rodzinnej uroczystości podeszła matka Jakóba, Ruchla, przeniosła się do domu swego brata Szai, mistrz Nusym został podrabinkiem, sklep sprzedano przez licytacją na rzecz wierzycieli, a młodego Kapłona wysłano do stryja, który w Warszawie handlował barchanem, prowadził dom na wielką stopę i w przekonaniu swoich krewnych uchodził za najznakomitszą finansową potęgę w świecie.
Trzy chałaty, z których jeden był prunelowy, a drugi jedwabny, dwa pasy, lisia czapka, kaszkiet i niski kapelusz z wołającem o pomstę do nieba rondem, para butów zapasowych, para kaftaników z przepisaną liczbą sznurków i parę rubli w kieszeni (nie licząc kilkunastu książek) — oto cały majątek, jaki wraz z Jakóbem płacząca Ruchla powierzała Lajbusiowi, odwożącemu do Warszawy gęsi. Ten Lajbuś znał barchaniastego stryja i miał zamiar bardzo skutecznie poprotegować osieroconego synowca; na wyjezdnem ułożył nawet stosowną mówkę; w drodze, popędzając biczem ślepą szkapinę, rozszerzył ją i znacznie ozdobił, lecz już na Pradze stracił rezon, a na progu mieszkania bogatego kupca zapomniał nawet języka w gębie.
Wydobyto z niego zaledwie tyle, że stary Kapłon (aj waj!) przeniósł się już do ojców, i że ten mizerny, ze świderkowatemi pejsami młodzieniec jest młodym Kapłonkiem, którego on, furman Lajbuś, przywiózł zdrowym i całym pod opiekę jasnemu stryjowi na dokończenie edukacji.
Z otwartemi rękami jasny stryj i jasna stryjenka i jasne rodzeństwo stryjeczne przyjęli sierotę. Lajbuś zjadł przed kuchnią obiad (ugotowany podobno przez kucharkę), dostał dwa złote za odstawienie „panicza“ i zawiózł jeszcze Ruchli piętnaście rubli, wraz z pieczonym indykiem. Jakóbek zaś... Ale to strasznie długa historją!
Naprzód bowiem stryjeczna siostra „Zosza“, dziewiętnastoletni aniołek z djabelskiemi oczami, obcięła mu starannie dotąd pielęgnowane pejsy, które, według jej słów, zgubiły królewicza Absalona. Potem stryjeczny brat „Władżo“ przemocą zdarł z niego prawowierny garnitur, nie wyłączając kaftanika, i gwałtem przyodział go w krótkie i wąskie szlacheckie ubranie.
Potem stryjenka Izydorowa dostała spazmów, dowiedziawszy się, że Jakóbek ani czytać, ani pisać nie umie; skutkiem czego stryj Izydor zgodził mu nauczyciela z uniwersytetu za dwa ruble na miesiąc i rozkazał zaraz na drugi dzień lekcje rozpocząć, a na trzeci maszerować do sklepu i obeznawać się ze sztuką sprzedawania barchanu.
Wszystkim tym reformom z pokorą poddał się Jakóbek, nie mogąc tylko przystać na dwa poglądy „Władża“; pierwszy z nich odnosił się do jedzenia pewnego czerwonego mięsa z musztardą lub chrzanem, drugi zaś polegał na wywyższaniu jakiegoś księcia Bismarcka nad cesarza Napoleona, którego nasz Jakób z porcelanowej fajki nieboszczyka Moszka znał osobiście i cenił nader wysoko.
Ponieważ oprócz dwóch tych nieskończenie drobnych przykrości życie w domu stryja schodziło Jakóbowi jak po mydle, dziwiono się więc, i nie bez racji, że młodzieniec mizerniał i smutniał coraz bardziej. Jeszcze z nauką, osobliwie też reguły procentów pojedyńczej i złożonej, szło jako tako; ale zato z siedzeniem w sklepie, ale z towarzystwem młodzieży tego co on wieku, nasz Jakóbek żadną miarą pogodzić się nie mógł.
— Co tobie jest, ty Jakóbek? — pytał nieraz stryj Izydor.
— Co mnie ma być?... Nic mnie nie jest — stale odpowiadał synowiec.
— Jakóbek... Jakóbek! — mówił pewnego dnia „Władżo“ — ja tobie co powiem: ty mnie jestesz taki jakisz rozmelanchowany, że jabym czebie wziął do Tivoli, na kankana... Ty pójdziesz?
— Nie!
— Jego tak smutno z naukowoszczi — objaśniała „Zosza.“ — Spitaj go, Władżu, może on chce do uniwersytet?...
Jakóbek zamyślił się i po chwili odparł:
— Jabym... jabym chciał wrócić...
— Do Kocka?...
— Nie... Do Jerozolimy!
Słowa te, jak błyskawica, oświeciły słuchaczy.
Teraz dopiero przypomniano sobie, że Jakób bardzo często Warszawę nazywał Babilonem, siebie Danielem, a lokal swego stryja dworem Nabuchodonozora. Teraz przypomniano sobie, że tenże sam Jakóbek propagował między chłopcami sklepowymi ideę wyjazdu do Jerozolimy i wypędzenia z niej Turków, o istnieniu których dowiedział się dopiero w ostatnich czasach. Teraz także zrozumiano, dlaczego Jakób tak gorliwie bronił sławy pewnego kasjera, który, zabrawszy pieniądze, drapnął do Ameryki; wiedziano bowiem, że w umyśle młodego entuzjasty Palestyna, Ameryka i wszystkie inne części świata, nie wyłączając Paryża i Hiszpanji, tworzyły pewien rodzaj bigosu. Krótko mówiąc, teraz dopiero uznano w Jakóbie propagatora, może być, że nie praktycznej, lecz w każdym razie bardzo wzniosłej idei.
Sława przyjaciela naszego szybko poczęła wzrastać. Naprzód sklepowi chłopcy od siódmej rano do dziesiątej wieczór słuchali jego teorji, co bardzo zaniepokoiło najstarszego subjekta, który obliczył, że od czasu agitacji Jakóba dochód dzienny zmniejszył się o kilka rubli. Następnie bardzo wiele osób płci obojej poczęło się zgromadzać w porze wieczornej do lokalu barchanowego kupca, dla nasycenia się wykładami jego synowca, — co znowu w jakiś szczególny sposób wpłynęło na podniecenie ruchu kuchennego i powiększenie w tym kierunku wydatków. Wreszcie, jak grzmot po błysku, gruchnęła w całem tem zebraniu wieść, że Jakób od teorji postanowił przejść do czynów, że wkrótce najniezawodniej wyruszy przeciw Turkom i że na ten cel odłożył już sześć rubli z pensji, przeznaczonej mu przez stryja.
Aż dotąd stryj Izydor zachowywał się bardzo spokojnie, lecz gdy mu nosiwoda potłukł konewki, chłopcy po całych nocach hulali po mieście, a sługi po całych dniach naradzały się — wszystko na rachunek rychłego wyjścia do Palestyny, — gdy mu wreszcie najstarszy subjekt (skończony farmazon) podszepnął, że całe to towarzystwo na jego koszt myśli odprawić wędrówkę, — wówczas stryj Izydor postanowił wyrzec się pozycji biernej i rozsądnie pogadać z Jakóbem.
Gadanie to trwało bardzo niedługo. Stary kupiec jasno a dobitnie wytłomaczył Jakóbowi, że ani on sam, ani jego rodzina wyjeżdżać z Warszawy nie myślą; że pieniądze, jakie ma, zebrał dla siebie i swoich bliskich, nie zaś dla urwisów, którzy chcą się na niepewne hazardy z Turkami puszczać; że wreszcie (co było najważniejsze) pragnie, ażeby Jakóbek porzucił propagandę, a wziął się do barchanu i łokcia. Tydzień czasu miał namyślać się agitator nad ostatnim projektem stryja, po upływie czego obowiązany był albo wrócić za kontuar, albo do Kocka.
Do Kocka!... Wyraz ten tak niemiłe zrobił na Jakóbku wrażenie, jakby mu ktoś kończatem, wyostrzonem, rozpalonem szkłem po sercu zajechał. Nie dziw więc, że umilkł jak ryba, i zamyślony, ze zwieszoną głową do swej sypialni odszedł.
Tu, oszołomiony, rozgorączkowany, rzucił się w ubraniu na łóżko i twardo zasnął.
Zasnąwszy, miał widzenie zaiste prorocze, treści następującej:
Był to sobie niby targ, niby plac, a niby rynek z domami dokoła, z ratuszem i wieżą czarną i z drewnianą chorągiewką, rychtyg jak w Kocku.
Na tym rynku, co był taki wielki jak cały świat, stała moc ludu żydowskiego i stół okryty obrusem; a na tym stole, okrytym obrusem, bezmała co mniejszym od ratuszowej wieży, stał on sam, Jakób Kapłon, syn starego Moszka Kapłona i Ruchli z Kalkulatorów, w swojej własnej osobie.
Jak on tam stał, więc z początku nie wiedział, co robić, ale zaraz potem coś go piknęło, i jak wziął gadać, jak wziął gadać... to gadał i gadał przez trzy dni i trzy noce bez ustanku. Co on tam gadał, o tem nikt, ani on sam nie wiedział; ale gadał z takim sensem i z takim wyrazem, że już wkońcu nikt nie słuchał, tylko wszyscy wołali: aj! waj!
Jak on skończył swoje gadanie, to zaraz po niego zajechał Lajbuś parokonnym wózkiem, zaprzęgniętym w jednego konia, co był ślepy tylko na lewe oko i szedł z prawej strony dyszla. Wnet Nusym i sam rabin, i paru najporządniejszych kupców z miasta wysłali mu pierzynami siedzenie i posadzili go na niem tak, że aż mu się dobrze zrobiło.
A kiedy rabin przez uszanowanie usiadł na prawej krawędzi, a Nusym na lewej krawędzi, a najporządniejsi kupcowie na przodzie, i kiedy Lajbuś krzyknął na konia: „Wiu! ty bestja!“ — wtedy reszta ludu z wielkim hałasem poczęła też wsiadać w zakryte i odkryte bryki, co ich było z jakie tysiąc tysięcy.
Wtedy on bardzo się zamyślił: co to jest?... Ale, że sam nic wymyślić nie potrafił, więc tknęło go coś, żeby się zapytał: „Gdzie my wszyscy jedziemy?“ A kiedy się tak spytał, to wnet bryka stanęła, i rabin powiedział mu:
— Wszyscy, jak tu jesteśmy, jedziemy do Palestyny.
A Nusym dołożył:
— Tam, gdzie się manna sama rodzi, a groch sam się piecze.
I znowu bryka pojechała.
Wtedy Jakób spytał:
— A jak będzie z Turkami? — i zrobiło mu się bardzo zimno.
A rabin odpowiedział:
— Jakóbek! w tem już twoja głowa i twojego wojska — a wtedy zrobiło mu się bardzo słabo.
I spojrzał przed siebie, i zobaczył drogę taką długą, że końca jej nie było widać; a kiedy spojrzał za siebie, to zobaczył z jakie tysiąc tysięcy furmanek odkrytych i zakrytych i tyle wojska, jak piasku w morzu. Tymi, co szli piechotą, komenderował Szloma Abramson, który był cyrulikiem w prawdziwej piechocie; a tymi, co jechali wierzchem, komenderował Josek Goldcygier, co sam był na poczcie i miał brata trębaczem u huzarów. Całe wojsko wyglądało bardzo porządnie, tylko że w kawalerji nie mieli dość inwentarza, więc jedni po dwóch i po trzech jechali na koniach, inni na krowach, a inni na kijach i miotłach — jak można.
Wędrowali tedy i wędrowali straszny kawał czasu, popasając niekiedy, zabierając nowych pasażerów i pytając chłopów o drogę; aż wreszcie przywędrowali do kraju suchego i górzystego, gdzie nie było ani miast, ani wsi, ani zbóż, ani lasów, tylko same osty i zielska kolczate.
Wtedy Lajbuś spytał Nusyma, a Nusym rabina, a rabin Jakóba: „Co my tu będziemy robić?...“ Ale Jakób nie odpowiedział nic, tylko przymknął oczy, zasłonił się lisią czapką od skwaru i udał, że śpi.
Gdy tak sobie udawał, poczęła się zwada i wrzask między wozami, bo nie wszyscy umieli po hebrajsku, a ci, co jechali na przodzie, nie mogli porozumieć się z tymi, co jechali we środku, ani z tymi, co jechali na tyle.
Zaraz potem zaczął się drugi wrzask, bo chałaciarze wymyślali surdutowym od kacerzy i gojów, a surdutowi chałatowym od łapserdaków.
A gdy jeszcze tamte dwa wrzaski nie ucichły, powstał trzeci, jeszcze większy. Wtedy zbudzono Jakóba i poczęto go prosić, aby radził, sądził i głową kręcił, bo chleba niema.
Wziął się więc Jakób do radzenia, sądzenia i głową kręcenia, ale jakoś nic wykręcić nie mógł, i dopiero Lajbuś wyratował go z kłopotu, podszepnąwszy, iż dlatego niema chleba, że nie było dotąd żadnego targu, ani żadnych interesów.
W okamgnieniu zatem zrobiono targ. Ten wydobył z bryki płótno, ów sukno, inni nici i tasiemki, a jeszcze inny stare meble i stare żelastwo. Wszyscy wołali: „Handel! handel!“ wszyscy dzień i noc wystawali przed sklepami, — ale handlu nie było.
Wówczas rabin zaproponował, żeby zrobiono spis ludności; co gdy po wielu ceregielach doszło do skutku, okazało się, że w zgromadzeniu są kupcy, felczerzy, kotlarze, furmani, tragarze, blacharze i nosiwody, ale niema chłopów i szlachty, niema więc komu pić wódki, pożyczać pieniędzy, a nadewszystko żyta, kartofli i cieląt na targ przywozić.
Wtedy powstał gwałt, jakiego nie słyszano dotąd na świecie. Jedni radzili sprowadzić chłopów i szlachtę, drudzy wracać do nich, a wszyscy klęli, płakali i cisnęli się do wozu Jakóba, wołając, że ich oszukał i zgubił, i że mu tego nie darują.
Zrobiła się straszna chryja.
Dokoła furmanki tłoczyli się mężczyźni i kobiety z twarzami pałającemi i zaciśniętemi pięściami. Jakiś gałgan zdarł Jakóbowi lisią czapkę, inny ćwiknął go batem po uszach, jeszcze inny rozbił mu donicę na głowie... Był to dopiero wstęp, po którym rozległ się złowrogi okrzyk:
— Ukamienować go!...
Jakób upadł na pierzyny i, wstrzymując dech, oczekiwał śmierci. Przez wpół przymknięte powieki widział, jak nad nim wznoszą się kije, garnki, stołki, kołyski, a nawet skrzynki i szafy, słyszał okropny wrzask i klątwy, i czuł, że najwyżej za ćwierć sekundy z niego, Jakóba Kapłona, który mógł zostać spokojnym handlarzem barchanu i uczciwym ojcem rodziny, zrobi się wprawdzie surowy, lecz doskonale ubity kotlet...
Nagle wszystko ucichło... Narzędzia śmierci wraz z podtrzymującemi je rękami opadły; tłum, otaczający wóz, począł się cofać z początku zwolna, potem prędzej, potem jeszcze prędzej, a wkońcu tak szybko, że samego Jakóba opanowała nieprzeparta chęć do ucieczki...
Co to jest?...
Jakób podniósł głowę i począł oglądać się dokoła. Spojrzał na prawo i dostrzegł w tumanach kurzu kilka gwałtownie umykających furmanek, spojrzał na lewo — toż samo. Spojrzał przed siebie i zobaczył resztki tłumu, pierzchającego piechotą; spojrzał za siebie...
Pogodne niebo, tu i owdzie zarzucone białemi chmurkami; na widnokręgu rysujący się mały wzgórek, za który kryje się słońce. Jakób patrzy, przeciera oczy i widzi, jak kolejno wydobywają się z za góry:
Naprzód trzy ostro zakończone tyczki...
Potem trzy baranie czapki...
Potem sześć wiązek siana...
Potem trzy głowy końskie, ozdobione konopiastemi grzywami...
Potem...

Jakóbowi poczyna samotność niesłychanie ciężyć — zeskakuje więc z wozu i cwałuje tak, że wiatr nie może go dopędzić...

Na drugi dzień przyjaciel nasz zbudził się przed szóstą, dziękując Bogu, że zamiast obszernych widnokręgów spotyka tylko ściany szczupłej swojej sypialni w domu stryja.
Spojrzał w lustro i po raz pierwszy zauważył, że surdut jego jest nieco przydługi; zrazu chciał go skrócić, zamyśliwszy się jednak, poprzestał na dokładnem wystrzyżeniu na obu skroniach włosów, które wydały mu się nazbyt wystającemi.
Cały dzień biegał po sklepie jak fryga, a gdy przyszło mierzyć barchan, na każdym łokciu odejmował po ćwierci cala, co aż ściągnęło nań niezadowolenie starszego subjekta.
Od tej pory nie wspominał nigdy o wyjeździe do Palestyny; wieczorami zaś, zamiast uciekać do sypialni i szperać w książkach, jak najdłużej przesiadywał w salonie i pilnie przypatrywał się „Zoszy,“ która miała bardzo piękny biust.



Z LEGEND DAWNEGO EGIPTU.

Patrzcie, jak marne są ludzkie nadzieje wobec porządku świata; patrzcie, jak marne są wobec wyroków, które ognistemi znakami wypisał na niebie Przedwieczny!...
Stuletni Ramzes, potężny władca Egiptu, dogorywał. Na pierś mocarza, przed którego głosem pół wieku drżały miljony, padła dusząca zmora i wypijała mu krew z serca, siłę z ramienia, a chwilami nawet przytomność z mózgu. Leżał, jak powalony cedr, wielki faraon na skórze indyjskiego tygrysa, okrywszy nogi triumfalnym płaszczem króla Etjopów. A surowy nawet dla siebie, zawołał najmędrszego lekarza ze świątyni w Karnaku i rzekł:
— Wiem, że znasz tęgie lekarstwa, które albo zabijają, albo odrazu leczą. Przyrządź mi jedno z nich, właściwe mojej chorobie, i niech mi się to raz skończy... tak albo owak.
Lekarz wahał się.
— Pomyśl, Ramzesie — szepnął — że od chwili twego zstąpienia z wysokich niebios Nil wylewał już sto razy; mogęż ci zadać lekarstwo, niepewne nawet dla najmłodszego z twoich wojowników?
Ramzes aż usiadł na łożu.
— Muszę być bardzo chory — zawołał — kiedy ty, kapłanie, ośmielasz się dawać mi rady! Milcz i spełnij, com kazał. Żyje przecież trzydziestoletni wnuk mój i następca, Horus. Egipt zaś nie może mieć władcy, któryby nie dosiadł wozu i nie dźwignął oszczepu.
Gdy kapłan drżącą ręką podał mu straszne lekarstwo, Ramzes wypił je, jak spragniony pije kubek wody; potem zawołał do siebie najsłynniejszego astrologa z Tebów i kazał szczerze opowiedzieć, co tam pokazują gwiazdy.
— Saturn połączył się z księżycem — odparł mędrzec — co zapowiada śmierć członka twojej dynastji, Ramzesie. Źle zrobiłeś, pijąc dzisiaj lekarstwo, bo puste są ludzkie plany wobec wyroków, które na niebie zapisuje Przedwieczny.
— Naturalnie, że gwiazdy zapowiedziały moją śmierć — odparł Ramzes. — I kiedyż to może nastąpić? — zwrócił się do lekarza.
— Przed wschodem słońca, Ramzesie, albo będziesz zdrów jak nosorożec, albo twój święty pierścień znajdzie się na ręku Horusa.
— Zaprowadźcie — rzekł Ramzes cichnącym już głosem — Horusa do sali faraonów; niech tam czeka na moje ostatnie słowa i na pierścień, ażeby w sprawowaniu władzy ani na chwilę nie było przerwy.
Zapłakał Horus (miał on serce pełne litości) nad bliską śmiercią dziada; ale że w sprawowaniu władzy nie mogło być przerwy, więc poszedł do sali faraonów, otoczony liczną zgrają służby.
Usiadł na ganku, którego marmurowe schody biegły wdół, aż do rzeki i, pełen nieokreślonych smutków, przypatrywał się okolicy.
Właśnie księżyc, przy którym tliła się złowroga gwiazda Saturn, złocił spiżowe wody Nilu, na łąkach i ogrodach malował cienie olbrzymich piramid i na kilka mil wokoło oświetlał całą dolinę. Mimo późnej nocy, w chatach i gmachach płonęły lampy, a ludność pod otwarte niebo wyszła z domów. Po Nilu snuły się łódki gęsto, jak w dzień świąteczny; w palmowych lasach, nad brzegami wody, na rynkach, na ulicach i obok pałacu Ramzesa falował niezliczony tłum. A mimo to, była cisza taka, że do Horusa dolatywał szmer wodnej trzciny i jękliwe wycie szukających żeru hien.
— Czemu oni tak się gromadzą? — spytał Horus jednego z dworzan, wskazując na niezmierzone łany głów ludzkich.
— Chcą w tobie, panie, przywitać nowego faraona i z twoich ust usłyszeć o dobrodziejstwach, jakie im przeznaczyłeś.
W tej chwili pierwszy raz o serce księcia uderzyła duma wielkości, jak o stromy brzeg uderza nadbiegające morze.
— A tamte światła co znaczą? — pytał dalej Horus.
— Kapłani poszli do grobu twej matki, Zefory, ażeby zwłoki jej przenieść do faraońskich katakumb.
W sercu Horusa na nowo zbudził się żal po matce, której szczątki — za miłosierdzie, okazywane niewolnikom — srogi Ramzes pogrzebał między niewolnikami.
— Słyszę rżenie koni — rzekł Horus, nasłuchując — kto wyjeżdża o tej godzinie?
— Kanclerz, panie, kazał przygotować gońców po twojego nauczyciela, Jetrona.
Horus westchnął na wspomnienie ukochanego przyjaciela, którego Ramzes wygnał z kraju za to, że w duszy wnuka i następcy szczepił odrazę do wojen, a litość dla uciśnionego ludu.
— A tamto światełko za Nilem?...
— Tamtem światłem, o Horusie! — odparł dworzanin — pozdrawia cię z klasztornego więzienia wierna Berenika. Już arcykapłan wysłał po nią łódź faraońską; a gdy święty pierścień błyśnie na twojej ręce, otworzą się ciężkie drzwi klasztorne, i powróci do ciebie, stęskniona i kochająca.
Usłyszawszy takie słowa, Horus już o nic nie pytał; umilkł i zakrył oczy ręką.
Nagle syknął z bólu.
— Co ci jest, Horusie?
— Pszczoła ukąsiła mię w nogę — odparł pobladły książę.
Dworzanin przy zielonawym blasku księżyca obejrzał mu nogę.
— Podziękuj Ozyrysowi — rzekł — że to nie pająk, których jad o tej porze bywa śmiertelny.
O! jakże marne są ludzkie nadzieje wobec niecofnionych wyroków...
W tej chwili wszedł wódz armji i, skłoniwszy się Horusowi, powiedział:
— Wielki Ramzes, czując, że mu już stygnie ciało, wysłał mnie do ciebie z rozkazem: „Idź do Horusa, bo mnie niedługo na świecie, i spełniaj jego wolę, jak moją spełniałeś. Choćby kazał ci ustąpić Górny Egipt Etjopom i zawrzeć z tymi wrogami braterski sojusz, wykonaj to, gdy mój pierścień ujrzysz na jego ręce; bo przez usta władców mówi nieśmiertelny Ozyrys.“
— Nie oddam Egiptu Etjopom — rzekł książę — ale zawrę pokój, bo mi żal krwi mego ludu; napisz zaraz edykt i trzymaj w garści konnych gońców, aby, gdy błysną pierwsze ognie na cześć moją, polecieli w stronę południowego słońca i zanieśli łaskę Etjopom. I napisz jeszcze drugi edykt, że od tej godziny aż do końca czasów żadnemu jeńcowi nie ma być wyrywany język z ust jego na polu bitwy. Tak powiedziałem...
Wódz upadł na twarz, a potem cofnął się, aby pisać rozkazy; książę zaś polecił dworzaninowi znowu obejrzeć swoją ranę, gdyż bardzo go bolała.
— Trochę spuchła ci noga, Horusie — rzekł dworzanin. — Cóżby się stało, gdyby zamiast pszczoły ukąsił cię pająk!...
Teraz wszedł do sali kanclerz państwa, i skłoniwszy się księciu, mówił:
— Potężny Ramzes, widząc, że już mu się wzrok zaćmiewa, odesłał mnie do ciebie z rozkazem: „Idź do Horusa i ślepo spełniaj jego wolę. Choćby ci kazał spuścić z łańcucha niewolników, a lud obdarować wszystką ziemią, uczynisz to, gdy zobaczysz na jego ręce mój święty pierścień, bo przez usta władców mówi nieśmiertelny Ozyrys.“
— Tak daleko nie sięga serce moje — rzekł Horus. — Ale zaraz napisz mi edykt, jako ludowi zniża się czynsz dzierżawny i podatki o połowę, a niewolnicy będą mieli trzy dni na tydzień wolne od pracy i bez wyroku sądowego nie będą bici kijem po grzbietach. I jeszcze napisz edykt, odwołujący z wygnania mego nauczyciela, Jetrona, który jest najmędrszym i najszlachetniejszym z Egipcjan. Tak powiedziałem...
Kanclerz upadł na twarz, lecz nim zdążył cofnąć się dla napisania edyktów, wszedł arcykapłan.
— Horusie — rzekł — lada chwila wielki Ramzes odejdzie do państwa cieniów, i serce jego na nieomylnej szali zważy Ozyrys. Gdy zaś święty pierścień faraonów błyśnie na twojej ręce, rozkazuj, a słuchać cię będę, choćbyś obalić miał cudowną świątynię Amona, bo przez usta władców mówi nieśmiertelny Ozyrys.
— Nie burzyć — odparł Horus — ale wznosić będę nowe świątynie i zwiększać skarbiec kapłański. Żądam tylko, abyś napisał edykt o uroczystem przewiezieniu zwłok matki mojej Zefory do katakumb, i drugi edykt... o uwolnieniu ukochanej Bereniki z klasztornego więzienia. Tak powiedziałem...
— Mądrze poczynasz — odparł arcykapłan. — Do spełnienia tych rozkazów wszystko już przygotowane, a edykty zaraz napiszę; gdy ich dotkniesz pierścieniem faraonów, zapalę tę oto lampę, aby zwiastowała ludowi łaski, a twojej Berenice wolność i miłość.
Wszedł najmędrszy lekarz z Karnaku.
— Horusie — rzekł — nie dziwi mnie twoja bladość, gdyż Ramzes, dziad twój, już kona. Nie mógł znieść potęgi lekarstwa, którego mu dać nie chciałem, ten mocarz nad mocarze. Został więc przy nim tylko zastępca arcykapłana, aby, gdy umrze, zdjąć święty pierścień z jego ręki i tobie go oddać na znak nieograniczonej władzy. Ale ty bledniesz coraz mocniej, Horusie?... — dodał.
— Obejrzyj mi nogę — jęknął Horus i upadł na złote krzesło, którego poręcze wyrzeźbione były w formę głów jastrzębich.
Lekarz ukląkł, obejrzał nogę i cofnął się przerażony.
— Horusie — szepnął — ciebie ukąsił pająk bardzo jadowity.
— Miałżebym umrzeć?... w takiej chwili?... — spytał ledwie dosłyszanym głosem Horus.
A później dodał:
— Prędkoż to może się stać?... powiedz prawdę...
— Nim księżyc schowa się za tę oto palmę...
— Ach, tak!... A Ramzes długo jeszcze żyć będzie?...
— Czy ja wiem?... Może już niosą ci jego pierścień.
W tej chwili weszli ministrowie z gotowemi edyktami.
— Kanclerzu! — zawołał Horus, chwytając go za rękę — czy, gdybym zaraz umarł, spełnilibyście moje rozkazy?...
— Dożyj, Horusie, wieku twego dziada! — odparł kanclerz. — Lecz gdybyś nawet zaraz po nim stanął przed sądem Ozyrysa, każdy twój edykt będzie wykonany, byleś go dotknął świętym pierścieniem faraonów.
— Pierścieniem! — powtórzył Horus — ale gdzie on jest?...
— Mówił mi jeden z dworzan — szepnął naczelny wódz — że wielki Ramzes już wydaje ostatnie tchnienie.
— Posłałem do mego zastępcy — dodał arcykapłan — aby natychmiast, gdy Ramzesowi serce bić przestanie, zdjął pierścień.
— Dziękuję wam!... — rzekł Horus. — Żal mi... ach, jak żal... Ale przecież nie wszystek umrę... Zostaną po mnie błogosławieństwa, spokój, szczęście ludu, i... moja Berenika odzyska wolność... Długo jeszcze?... — spytał lekarza.
— Śmierć jest od ciebie na tysiąc kroków żołnierskiego chodu — odparł smutno lekarz.
— Nie słyszycież, nikt stamtąd nie idzie?... — mówił Horus.
Milczenie.
Księżyc zbliżał się do palmy i już dotknął pierwszych jej liści; miałki piasek cicho szeleścił w klepsydrach.
— Daleko?... — szepnął Horus.
— Osiemset kroków — odparł lekarz — nie wiem, Horusie, czy zdążysz dotknąć wszystkich edyktów świętym pierścieniem, choćby ci go zaraz przynieśli...
— Podajcie mi edykty — rzekł książę, nasłuchując, czy nie biegnie kto z pokojów Ramzesa. — A ty, kapłanie — zwrócił się do lekarza — mów, ile mi życia zostaje, abym mógł zatwierdzić przynajmniej najdroższe mi zlecenia.
— Sześćset kroków — szepnął lekarz.
Edykt o zmniejszeniu czynszów ludowi i pracy niewolnikom wypadł z rąk Horusa na ziemię.
— Pięćset...
Edykt o pokoju z Etjopami zsunął się z kolan księcia.
— Nie idzie kto?...
— Czterysta... — odpowiedział lekarz.
Horus zamyślił się, i... spadł rozkaz o przeniesieniu zwłok Zefory.
— Trzysta...
Ten sam los spotkał edykt o odwołaniu Jetrona z wygnania.
— Dwieście...
Horusowi zsiniały usta. Skurczoną ręką rzucił na ziemię edykt o niewyrywaniu języków wziętym do niewoli jeńcom, a zostawił tylko... rozkaz oswobodzenia Bereniki.
— Sto...
Wśród grobowej ciszy usłyszano stuk sandałów. Do sali wbiegł zastępca arcykapłana. Horus wyciągnął rękę.
— Cud!... — zawołał przybyły. — Wielki Ramzes odzyskał zdrowie... Podniósł się krzepko z łoża i o wschodzie słońca chce jechać na lwy... Ciebie zaś, Horusie, na znak łaski, wzywa, abyś mu towarzyszył...
Horus spojrzał gasnącym wzrokiem za Nil, gdzie błyszczało światło w więzieniu Bereniki, i dwie łzy, krwawe łzy, stoczyły mu się po twarzy.
— Nie odpowiadasz, Horusie?... — spytał zdziwiony posłaniec Ramzesa.
— Czyliż nie widzisz, że umarł?... — szepnął najmędrszy lekarz z Karnaku.
Patrzcie tedy, że marne są ludzkie nadzieje wobec wyroków, które Przedwieczny ognistemi znakami wypisuje na niebie.



SEN.

Był na czwartym kursie medycyny pewien ubogi student.
Miał jedną korepetycję za sześć rubli miesięcznie, na Pradze, u maszynisty kolei terespolskiej, i jedną na Podwalu, u sklepikarza, za trzy ruble. Sam zaś mieszkał na Piwnej, na czwartem piętrze, za cztery ruble, której to sumy systematycznie nie płacił; nie dlatego, ażeby zrujnować gospodarza domu, ale że nigdy nie cuchnął pieniędzmi.
Nosił mundur wybielony na szwach, a przy nim guziki wytarte aż do czerwonej miedzi. Jego spodnie były tak filigranowe, że ledwie można je było uważać za logarytmy spodni rzeczywistych; kieszenie zaś on sam nazywał próżnią Toricellego. Nie było w nich nic, tak dalece, że wkońcu zawstydzone pouciekały z ubrania, a miejsce ich zajęły dziury, aż do środka ziemi głębokie.
Skutkiem tak szczególnych warunków finansowych ubogi student miał zaklęśnięte piersi, mocno zapadły brzuch i głowę zwieszoną; nie ze smutku bynajmniej, ale z tej racji, że jego biedna głowa posiadała nierównie więcej nauki, aniżeli można było udźwignąć na tak bardzo chudej szyi.
— Gdybym był Panem Bogiem, inaczejbym świat urządził — mówił niekiedy. — Wynalazłbym sobie korepetycję za trzydzieści rubli na miesiąc, jadłbym codzień obiad, sprawiłbym palto na zimę, płaciłbym za mieszkanie... A tak...
Niekiedy sięgał fantazją w przyszłość i myślał:
— Dałbym sto dukatów temu, ktoby mi powiedział: czy ja skończę medycynę, czy nie?... Bo z tym głupim kaszlem, z temi gorączkami, z tem pluciem... Zresztą, co mi tam! Nie ja będę winien, jeżeli Europa straci doskonałego lekarza... Jakbym ja pysznie leczył!... Każdemu pacjentowi jedna recepta: mieszkanie suche, codziennie opalane; śniadań i kolacyj można nie jadać, ale obiad bezwarunkowo; odzienie powinno być całe i zastosowane do pory roku. Przytem, co najmniej, trzeba mieć dwie własne koszule i... wystrzegać się lekarzy i lekarstw.
Pewnego dnia przed świętami Bożego Narodzenia, odebrawszy za lekcje na Pradze pięć rubli, nasz przyjaciel znalazł się w dużym kłopocie. Chciał gospodarzowi opłacić komorne za lipiec, a tu... masz!... Oddał wyjeżdżającemu koledze trzy ruble długu, sklepikarzowi osiemdziesiąt pięć kopiejek za artykuły kuchenne, stróżowi był winien rubla... Skąd tu wziąć na komorne za lipiec?...
Tak był zafrasowany brakiem równowagi w swoim budżecie, że dopiero w południe wrócił na Piwną. Gdy zaś oddał rubla zasług stróżowi i zażądał klucza od mieszkania, stróż odparł, drapiąc się w głowę:
— Bo, proszę pana, tam się już wprowadzili na czwarte piętro...
— Kto?... jakim sposobem?... co to za rozbój?... — zawołał student, sięgając machinalnie do kieszeni, w której u bandytów bywają pistolety, a u zwykłych śmiertelników pieniądze.
— Gospodarz powiedział — mówił stróż — że pan nie płaci pół roku, więc kazał pańskie rzeczy wynieść do mojej izby, a mieszkanie wynajął dekarzowi. Bieda tam, panie — dodał — żona, troje dzieci... i już dzisiaj pożyczyli ode mnie kartofli i węgla. Żeby nie pański pokój, to, mówił dekarz, że pewnie przyszłoby im zmarznąć z dziećmi na ulicy...
Ubogi medyk głęboko się zamyślił.
— Ha, jeżeli tak — rzekł — to mogę ustąpić. Ale gdyby się tu sprowadził Bloch albo Kronenberg, pokazał jabym gospodarzowi, co to znaczy lekceważyć zobowiązania.
Kiwnął głową i wyszedł na ulicę, nie pytając nawet o swoje rzeczy — co było godnem prawdziwego mędrca, który z bogactw doczesnych posiada szczoteczkę do zębów, pół ręcznika i bardzo piękny atlas anatomiczny.
Już nie myślał ani o dekarzu, ani o gospodarzu. Zdawało mu się, że ma trochę gorączki i że po całodziennym poście wartoby coś przekąsić, chociaż nie czuł głodu. Gorączka, a może i wprawa, dużo znaczy w tych wypadkach. Więc wstąpił do sklepiku, wziął, jako smakosz, dwie suche kiełbaski, a jako człowiek praktyczny — kawał razowego chleba, i cały ten sprawunek z wielką dumą kazał sobie zawinąć w gruby papier od cukru. Zdawało mu się, że sklepikarka posądza go o wybieranie się w podróż do bieguna północnego i że ogląda go z podziwem; tymczasem sklepikarka posądzała go tylko o chroniczną goliznę i pilnie przypatrywała się, czy moneta, którą jej dał, nie jest fałszywa.
Otrzymawszy dziesięć groszy reszty, nasz przyjaciel znalazł się już stanowczo na ulicy, gdzie po śniegu, rozpuszczającym się w błocie, jeździły wozy z mięsem albo z pieczywem, i sanki, napełnione amatorami poetycznych wzruszeń. Wtem, na rogu chodnika, porwała go za rękę jakaś stara kobieta, ubrana w stos łachmanów, i na cały głos poczęła krzyczeć:
— Panie!... panie!... jacy my biedni!...
— Oczywiście poczuła zapach suszonej kiełbasy (te głodomory mają pyszny węch!) — pomyślał medyk i, ażeby uniknąć kompromitacji, dał babie ostatnią dziesiątkę.
— Niechaj Bóg da ci szczęście!... — zawołała osoba w łachmanach, która kiedyś musiała być wielką damą. Tak przynajmniej wskazywały jej wykrzykniki, pełne deklamacyj, zdradzających subtelne uczucia.
Ubogi medyk wyrwał się z jej objęć, jak goły z ukropu.
— Kompromitująca baba! — myślał. — Jej chustka i mój mundur są tak podobne do siebie, że ludzie gotowi nas posądzić o kuzynostwo.
Swoją drogą, na tle dźwięczenia dzwonków, stukania sanek o bruk uliczny i turkotu dorożek, zdawało mu się, że słyszy jej błogosławieństwo, wypowiedziane równie wykwintnym, jak i zakatarzonym głosem:
— Niechaj Bóg da ci szczęście!...
— Szczęście? — myślał, idąc chodnikiem, na którym potrącali go przechodnie.
Co to jest szczęście? Niejednokrotnie słyszałem ten wyraz, ale choć niczego nie brak mi w życiu i mam prawo nazywać się kompletnie zadowolonym, nie śmiałbym jednak twierdzić, że kiedykolwiek byłem szczęśliwym.
No, wieczorek w domu Bajera jest przecie coś wart... Niech mnie djabli wezmą, jeżeli nie zjadłem na samego siebie pięciu serdelków i pół funta sera, nie licząc bułek. A poncz, co?... Oryginalny arak Goa od Fuksa, burgund od Maliniaka, cytryny... Cytryny były, zdaje się, prawdziwe... Piłem i jadłem, jak arcyksiążę. Nawet były panny, jeżeli się nie mylę, z pierwszorzędnej restauracji, gdzie obiady wydają tylko na porcje... Nie mogę jednak powiedzieć, ażeby to było szczęście; choć po tym ponczu już na drugiem piętrze tak mnie rozebrało...
Ponczowe uniesienia, nawet towarzystwo panien z pierwszorzędnej restauracji, nie są prawdziwem szczęściem. Czegóż bo tam brakło na tym wieczorku?... Był przecie śpiew, wino, kobiety, a jednak wszystko skończyło się nudnościami. Więc — co to jest szczęście?
Przed dwunastoma laty, kiedy jechał w lekkim płaszczyku na Boże Narodzenie do domu, było mu tak strasznie zimno, że myślał, iż zmarznie w drodze. Palce i uszy piekły go, nosa nie czuł, nogi miał drewniane, a po całem ciele przebiegały mu dreszcze. Lecz gdy stanął w domu i dano mu kubek gorącej herbaty z mlekiem, gdy położył się do łóżka i skostniałe nogi zaczęły mu się ogrzewać, poczuł nieznaną dotychczas rozkosz.
Z przyjemnością myślał o tem, jak go paliły uszy, o tem, że dreszcze zostały gdzieś na dworze — i wydawał mu się bardzo pociesznym cień głowy ojca, z nienaturalnie dużym nosem, który poruszał się na ścianie. A jak wesoło paliła się ta świeca i jak spokojnie zasypiał on sam, ciesząc się, że mróz tak dobrze go wymęczył.
Później w jego życiu było więcej takich mrozów, deszczów, głodów i wszelkiego rodzaju utrapień. Ale, dziwna rzecz: żadnej z tych prywacyj nie oddałby za wieczorek z ponczem i pannami, a nawet za trzydziestorublową korepetycję. Bo każde cierpienie zostawiało w duszy jego jakby blask, słodycz i ciepło, którego niczem niepodobna było zastąpić.
— Więc to ma być szczęście?... — myślał. — Zabawna historja!...
W tej chwili spostrzegł, że jest w Saskim ogrodzie, na który zaczął już padać mrok wieczorny. Poza czarnemi gałęźmi drzew i żelaznemi kratami ogrodu widać było tu i owdzie zapalane w oknach światła.
Po alejach snuło się ledwie kilku przechodniów, biegnących ku bramom, jakby ich goniła noc i zimno. Po śniegu figlowało kilku psów, a jeden, odznaczający się cienkością talji i podwiniętym ogonem, przypatrywał im się zdaleka, wykonywając zadem takie ruchy, jakby miał zamiar usiąść na tylnych nogach, ażeby rozetrzeć sobie przednie.
Ten widok przypomniał ubogiemu studentowi, że i on sam zmarzł djabelnie. Więc położył swoją paczkę z chlebem i kiełbaskami na ławie i zaczął biegać po alei, bić się rękoma o boki i rozgrzewać uszy.
— Trzeba przyznać — myślał, czując błogie skutki ćwiczeń — że człowiek jest o wiele doskonalszą istotą od psa, który nie potrafi rozetrzeć sobie uszu.
Wtem pod ławką usłyszał niepokojące kłapanie. Spojrzał... Jego paczka leżała na śniegu potargana, kiełbasek już w niej nie było, a nad resztką chleba znęcał się okrutnie ten sam pies, który przed chwilą z taką melancholją patrzył na gonitwę swoich kolegów. I teraz przysiadał na zadzie i miał ogon bardzo podwinięty; ale jego szczupła talja zdawała się być nieco pełniejsza...
— Bodajże cię!... — wrzasnął ubogi student. Jednym skokiem znalazł się obok psa i potężnie kopnął go w garnitur białych zębów.
Pies zaskowyczał, zatoczył się i pędem uciekł w stronę najbliższej bramy, żałośnie jęcząc:
— Aj — aj!... aj — aj!... aj — aj!... aj — aj...
Teraz dopiero, patrząc na potargany papier i resztkę niedogryzionego chleba, przyjaciel nasz jasno sformułował sobie, że mu jest zimno, że mu się bardzo chce pić, że nie ma dachu nad głową i że, bądź jak bądź, ale student czwartego kursu medycyny nie może znajdować się w tak dwuznacznej pozycji.
— Co ja tu będę czekał na ulicy, aż mnie przemarzniętego wezmą do cyrkułu? — myślał. — Mam przecież bardzo przyzwoite locum: któryś z naszych musi być dyżurnym w klinice u Dzieciątka Jezus, więc pójdę tam i zastąpię go. Wyśpię się za to jak anioł, zjem, wypiję...
W dziesięć minut później był już w klinice, gdzie istotnie zastał dyżurnego kolegę, któremu oświadczył chęć zastąpienia go na noc przy chorych. Kolega pilnie mu się przypatrzył, zapewnił go, że swoich chorych nie odstąpi za żadne w świecie skarby, ale że jemu da łóżko w osobnym pokoju, który akurat jest wolny. Kolega był nawet tak uprzejmy, że pomógł mu rozebrać się, kazał przynieść herbaty, położył go, okrył i nawet wsadził mu termometr pod pachę.
— No, przecie nie myślisz kolega, że jestem chory? — zapytał, śmiejąc się, nasz przyjaciel. — Cała rzecz w tem, że wyrzucił mnie dziś gospodarz i nie mam gdzie spać... Gdyby nie to, ani myślałbym zaglądać do kliniki...
Dyżurny potakiwał gościowi, dodając w duchu, że gdyby nie dziwnie pusty żołądek, lekkie zajęcie płuc, czterdziestostopniowa temperatura i sto dwadzieścia uderzeń pulsu na minutę, to nasz przyjaciel mógłby się uważać za człowieka kompletnie zdrowego.
Tymczasem ubogi medyk czuł się z każdą godziną lepiej. Był zachwycony szpitalnem łóżkiem, co chwilę wyzywał kolegę na dysputy filozoficzne o tem: czem właściwie jest szczęście i... na co jest życie ludzkie? — a już około dziesiątej wieczór był tak zdrów, że nietylko ciągle śmiał się i śpiewał, ale nawet chciał koniecznie wyjść na miasto, gdzie, podług jego spostrzeżeń, było już słońce i lato. Prawie siłą musieli go zatrzymywać w łóżku, dopóki po szamotaniach się nie wpadł w zupełne odrętwienie, w którem nie słyszał głosów i nie widział snujących się ludzi.
Przed jego oczyma, zamkniętemi dla rzeczy ziemskich, otworzył się inny świat.
Zdawało mu się, że jest na wsi i patrzy na niebo podczas zachodu słońca. Niebo wyglądało jak szmaragdowy ocean, pokryty złotemi i srebrzystemi wyspami, które zaludniały dziwne postacie ludzkie, zwierzęce i roślinne.
— Oczywiście mam gorączkę — myślał chory — ale co mi szkodzi patrzeć, kiedy to takie zabawne?...
Więc patrzył na ów nowy kraj, uśmiechając się sceptycznie, jak człowiek, któremu pokazują niknące obrazy i opowiadają bajki.
Przedewszystkiem uderzył go wygląd przedmiotów. Liście drzew miały, jak i u nas, kolor zielony, kora brunatny, piasek był żółty, ziemia szara, kwiaty różowe, białe, niebieskie, ale wszystkie te barwy cechowały się niepojętą delikatnością i blaskiem. Takie barwy można widzieć tylko na obłokach, albo w kroplach rosy. Nadto zaś wydawało się medykowi, że każdy przedmiot nietylko odbija jakieś potężne światło zewnętrzne, ale jeszcze prześwieca i jeszcze sam świeci niepojętem własnem światłem. Wytwarzała się z tego dziwna gra kolorów, pełnych subtelności i życia.
Dzięki temu oświetleniu, wpatrzywszy się lepiej, można było widzieć pulsujący ruch kamieni, które kurczyły się, rozszerzały, falowały na powierzchni i wewnątrz za każdą zmianą temperatury, ciśnienia powietrza, a nawet za każdym ruchem i odgłosem, jaki rozległ się w ich sąsiedztwie. Można było widzieć niekiedy bystre, niekiedy powolniejsze krążenie soków w roślinach, dyszenie ich liści i wykluwanie się nowych pączków. Zdawało się też, że przy mocniejszem natężeniu wzroku można dojrzeć snujące się, jak obłoki, myśli w głowach i zmieniające barwy uczucia w sercach ludzkich.
Prócz tego każde drgnienie kamieni, szelest liści, powiew wiatru, nawet zmiana człowieczej fizjognomji, ogłaszały się delikatnym szmerem, który środkował między melodją a mową, i albo coś sam od siebie tłomaczył i opowiadał słuchaczowi, albo z innemi głosami łączył się w jakąś obszerniejszą melodję, czy rozleglejsze opowiadanie. Tym sposobem, nie przeszkadzając sobie, rozmawiały pojedyńcze kwiatki i cały las, krople wody i ocean, ziarna piasku i niezmierne łańcuchy gór. Dla zbadania zaś tajemnic natury nie było potrzeba żadnych specjalnych metod, bo każda rzecz sama odsłaniała i opowiadała swoje tajniki zarówno malowniczym i dźwięcznym, jak prostym i jasnym językiem.
W tym osobliwym kraju, gdzie ludzie, zwierzęta, nawet rozbite cegły żyły, czuły i rozmawiały, gdzie piasek lśnił jak złoto, a brukowiec załamywał światło niegorzej od diamentu, ubogi student, przypatrując się uważniej, dostrzegł niespodziewane zjawisko.
Wszystko tam było piękne: mężczyźni, kobiety, rośliny i kamienie; ale najpiękniejsze było to, co w ziemskiem życiu nazywa się ubogiem i cierpiącem. Jedwabie, aksamity, perły i złoto wśród ogólnego przepychu wydawały się powszedniemi i wyblakłemi; natomiast grube płótno, siermięgi, lipowe łapcie chłopów i łachmany nędzarzy miały w sobie coś oryginalnego, co zwracało uwagę. Regularne twarze i posągowe kształty nużyły jednostajnością; zaś chude, połamane i okryte bliznami ciała budziły interes. Na widok pięknego człowieka ubogi student machał ręką i myślał:
— Eh! taki on jak miljony innych, widocznie o nic się nie rozbił.
Ale każda ułomność i rana zaciekawiały go i mówił sobie:
— Tego faceta musieli jednak djabelnie przejechać!...
Ten sam interes budziły strzaskane drzewa, ruiny budynków i całe okolice, zburzone trzęsieniem ziemi. Student nie pytał, skąd biorą się rzeczy foremne i ozdobne, bo na tym świecie wszystko było foremne, ozdobne i jaśniejące barwami; lecz w wysokim stopniu zajmowała go każda nieforemność, każde złamane istnienie. Było ono jakby księgą, w której zapisywały się ważne wypadki.
— Szczególna rzecz — mówił — jak mi to przypomina zdanie: „Błogosławieni maluczcy i ci, którzy cierpią...“ Muszę wyznać, że ci maluczcy wyglądają bardziej malowniczo, a cierpiący mają w sobie coś dramatycznego.
Niedaleko skały z szafirów i topazów, skąd wypływał strumień wody, podobny do tęczy, i gdzie krył się nieszczęsny Cezar przed widziadłami setek tysięcy pobitych wojowników, student zobaczył grupę kobiet. Były tam bankierowe w naszyjnikach z pereł, hrabianki w branzoletach z diamentów, hrabiny w koronkach i strusich piórach, które z zazdrością i żalem tłoczyły się około starej Żydówki, która siedziała przy beczce śledzi.
Stroje tych dam, na tle łąki ze szmaragdów, upstrzonej rubinami, szafirami, ametystami, którą przerzynał strumień diamentów, wyglądały jak stare ścierki. Tymczasem barchanowa watówka Żydówki, skąd tu i owdzie wyłaziła wata, miała kolor i połysk szlachetnego bronzu, ozdobionego kłaczkami srebra. I piękne twarze kobiet były jakieś smutne, a nawet (strach powiedzieć!) bezduszne. Zdawało się, że są to trupy, w których ledwie tli się iskierka świadomości, ciągle przygasającej i drżącej o to, że zgaśnie.
Wpatrzywszy się bliżej, student poznał, że damy te nic nigdy nie robiły i niczego przykrego nie doświadczyły w życiu. Ich zasób duchowy był prawie żaden, wciąż przyćmiewał się i groził zamienieniem się w nicość. Ażeby nieco orzeźwić obumierającą myśl, nieszczęśliwe istoty skupiły się około starej śledziarki, która z litości pozwalała im patrzeć w okienko swego życia i stamtąd czerpać jakby oddech dla wiecznie konających piersi.
Historja śledziarki była bardzo prosta: dawała ona co tydzień, przez trzydzieści lat, po śledziu i po kawałku chleba biednemu człowiekowi, który w piątek z rana przechodził około jej beczki najwcześniej.
Student spojrzał w okienko jej życia i zobaczył jakby aleję ludzi, rozmaitego wieku, siedzących, stojących, albo leżących, na chodniku, na śniegu, pod parkanem, na schodach, na rusztowaniu mularskiem, a każdy jadł śledzia z chlebem, i nad każdym widać było obrazy jego życia. Ten chciał się zabić z głodu, lecz, obdarowany przez handlarkę, nabrał ochoty do życia. Tamten miał kraść, lecz wporę dany posiłek uratował go od więzienia. Inny chciał porzucić drobne dzieci, inny zabić człowieka dla pieniędzy, lecz każdego zawrócił ze złej drogi mały śledzik i kromka chleba.
Student czuł głód i gniew tych biedaków, a potem radość i budzące się lepsze myśli. Widział ich rodziny, uratowane od niedoli, i ludzi, którzy mogli się stać ofiarami ich dzikości. Pomiędzy zaś całą tą gromadą snuł się otyły bankier, który, zobaczywszy raz, jak litościwa Żydówka obdarowywała biedaka śledziem, zaprowadził bezpłatne obiady dla ubogich i, również jak ona, uratował niejednego od zguby.
Słowem, przez okienko życia starej Żydówki widać było ogromny świat ludzi cierpiących a uradowanych, gniewnych a uspokojonych i desperatów, którzy znaleźli nadzieję. Wszyscy oni mnożyli się i dawali początek nowym cierpieniom i uciechom. Taki zaś między nimi panował ruch, że biedne, salonowe damy, w których gasła dusza, popatrzywszy na ten kipiący obraz, ożywiały się, odzyskiwały niknącą świadomość bytu, poto, niestety! ażeby jeszcze boleśniej czuć jego pustkę.
Stara zaś Żydówka w oberwanej watówce, z rękoma splecionemi na brzuchu, przymrużyła oczy i kiwała głową, uśmiechając się litościwie. Ona nie potrzebowała patrzeć w okienko swego życia, bo miłosierna jej dusza była zasypana wspomnieniami, jak drzewo kwiatem na wiosnę.
Tamta baba, której dałem dyskę, istotnie wywróżyła mi szczęście — mówił student. — Z tego, co widzę, zaczynam domyślać się, że największym zaszczytem jest cierpienie, a największem szczęściem dobre czyny. Mnożą się, bestje, jak szczury: każdy wydaje setkę nowych czynów, a każdy z tej setki nową setkę... Tymczasem biedny Cezar wygląda na faceta, którego inwalidzi rzymscy od wieków procesują o zgubione nogi i głowy (dragoński los!), a damy wielkiego świata nieustannie konają na pewien rodzaj duchowej anemji.
Tym sposobem ja — dodał — mogę pędzić tu bardzo przyjemne życie. Mam mundur dziurawy, żołądek o tyle pusty, że mógłby robić konkurencję okienku śledziarki, i w rezultacie nie zrobiłem nic tak złego, coby mi tu psuło humor...
W tej chwili usłyszał okropny głos, wołający:
— Aj — aj!... aj — aj!... aj — aj!...
Dreszcz go przebiegł, i zdawało mu się, że w uszy wbijają mu sztylety. Uczuł ból tak dotkliwy, że wobec niego zbladły wszystkie piękności snu.
Skomlenie oddaliło się i powoli ucichło, a przestraszony student myślał:
— Co, u djabła! (jeżeli podobnego wyrazu godzi się używać w podobnem miejscu...) to chyba ten pies, któremu dałem w zęby w Saskim ogrodzie? Padam do nóg!... Jeżeli mi urządzi drugi podobny koncert, to choć zmykaj!...
No, jeżeli za tego rodzaju krzywdę mam taki bal, to ciekawym, jak wyglądają ci szlachcice, u których dać furmanowi w zęby należy do szyku?
— Wartoby jednak zobaczyć — mówił po namyśle — jaki jest mój kapitał zasług. Czym podobny do szczęśliwej śledziarki, która przez swoje okno widzi legjony obdarowanych, czyli też do tych pięknych pań, które duszą się tu, jak ryby wyjęte z wody?
Ledwie to powiedział, spostrzegł, że z jego serca wysnuwa się tysiące promieni, jakby złotych nici, które biegły w stronę ziemi i czepiały się jedne grobu rodziców, inne domu, gdzie przepędził dzieciństwo, inne drzew, pod któremi biegał, kamieni, na których siadał zmęczony, krynicy, skąd pijał wodę. Jeszcze inne serdeczne promyki zahaczały o jego kolegów, o ulubione książki, o znajome panny, nawet o gazety i paradyz w teatrze.
Były to wszystko przedmioty i ludzie, których kochał. Dzięki zaś promieniom, czy nitkom, co połączyły go z nimi, jego własne życie w tej chwili spotężniało mu tysiąc razy. Czuł radość jednego z kolegów, który o tej porze dojeżdżał do domu na święta; drugiego, co wybierał się z wizytą do pewnej miłej panienki; śledził bieg myśli trzeciego, co grał w szachy, i czwartego, który uczył się na egzamin. Słodki smutek płynął mu do duszy od drzew, pokrytych śniegiem, i od starego domu, w którym wiatr kłapał spróchniałemi okiennicami.
Ale między tysiącem złotych promieni, co przynosiły mu cudzą radość albo żal tkliwy, znalazło się kilkanaście nici czarnych, łączących go z nielubianymi ludźmi i rzeczami. Te zatruwały mu szczęście, bo, czy cieszył się, czy smucił człowiek nielubiany przez niego, czarna nić zawsze jednakowo targała mu serce jakimś ostrym i piekącym bólem.
— Więc naprawdę miłość daje szczęście, a nienawiść cierpienie?... — mówił zadumany, czując, że żadnej z tych złotych ani czarnych nici zerwać niepodobna. — A może ma realną wartość przestroga: „Miłujcie nawet nieprzyjacioły wasze?...“ I byłożby faktem, że przez miłość i nienawiść współżyjemy z bliźnimi, którzy stają się jakby nierozdzielną częścią naszej duszy?...
Ehe! — zawołał — stare bajki... Muszę mieć tęgą gorączkę, jeżeli nawet na czwartym kursie medycyny przychodzą mi do łba podobne głupstwa... Miałyżby mnie już na zawsze udręczać te czarne nici? — myślał w dalszym ciągu. I rozum mówił mu, że na zawsze, bo co raz stało się faktem, nie może zginąć ani w naturze, ani w duchu. Jeżeli każdy przybór wód znaczy się na wybrzeżach, jeżeli każda epoka geologiczna zapisuje się nawet w skałach, dlaczego nie miałyby się gdzieś zapisywać fale ludzkich myśli i uczuć? Zczasem mogą je pokryć nowe warstwy, ale zatrzeć — nigdy!...
— Głupia historja — mruknął ubogi student i, ażeby odpędzić smutne myśli, które po nitkach nienawiści pełzały mu do serca jak robactwo, postanowił zbadać nową kwestję:
Na co w życiu ludzkiem są cierpienia, a na co radości?
Gdy to pomyślał, w marzeniu jego zaszła wielka zmiana: zamiast barwnej, jaśniejącej okolicy, zobaczył ciemną kuźnię, w której pracowały dwie olbrzymie istoty nieokreślonej formy.
Jeden olbrzym dął miechem na ognisko, z którego wyskakiwały iskierki, mniejsze od ziarna maku, a drugi chwytał iskry i zamykał je w granitowych kulach, dużych jak karmelicka bania.
— Dzień dobry! — rzekł student — a co to robicie majsterkowie?...
— Ja — odpowiedział ten od miecha — spędzam tu nasiona dusz.
— A ja — dodał drugi — zamykam je w ciała ludzkie.
— Fiu! — gwizdnął student. — Ośmielam się wątpić, ażeby takie marne nasienie przebiło taką tęgą doczesną powłokę. Przecież ta granitowa kula ma ze trzy łokcie średnicy; jakim więc sposobem drobne nasienie duszy może z niej wypuścić kiełek?
— Gdyby wam dać mniej grubą powłokę doczesną — mruknął drugi olbrzym — prędkobyście się z nią załatwili, łajdaki!...
— Trzeci majster powie acanu, jak się to robi — odpowiedział ten od miecha, widocznie łagodniejszy.
Teraz ubogi medyk zobaczył na progu kuźni trzecią, jeszcze posępniejszą istotę, która wykonywała dziwną pracę. Brała ona granitowe kule z zamkniętemi wewnątrz iskierkami, i strasznym stalowym kolcem, przy pomocy tysiącfuntowego młota, dziurawiła granit aż do środka. Za każdem uderzeniem granit jęczał i płakał krwawemi łzami. Ale wnet z jego wnętrza wydobywała się cieniutka łodyżka światła. Wtedy olbrzym wysadzał kulę z kuźni na powietrze, tam łodyżka rosła i pokrywała się gałązkami (albo więdła), a olbrzym brał znowu kulę, znowu wbijał jej kolec, aż do środka, znowu wydobywał nową łodyżkę światła, która, wystawiona na powietrze, znowu rosła.
I tak wciąż.
— Za pozwoleniem — rzekł do straszydła ubogi student, dotykając palcami czapki — a co to majsterek robi?
— Pomagam rozwijać się duszom — odpowiedział strach.
— Aż granit skwierczy — rzekł student.
— Ale zato, spojrzyj acan, co się robi z duszą...
Medyk wyszedł przed kuźnię i patrzył na stosy brył granitowych. Każda z nich miała po dwie, po trzy, a czasem i po dwadzieścia świetlnych łodyżek, na które stąd i owąd dmuchały wiatry. Gdy wiał wiatr łagodny i spokojny, jak czysta radość ludzkiego serca, łodyżki pokrywały się mnóstwem gałązek i dokoła granitowej bryły tworzył się niby las światła. Lecz jeżeli zionął wiatr gwałtowny i palący, jak namiętność, niektóre gałązki, ba! nawet cały las duszy — usychał.
A straszydło wciąż dziurawiło granit, który płakał i z kamiennego łona wypuszczał coraz nowe pędy.
— Któż pan jesteś, panie majster?... — spytał student zdumiony i przerażony krwawą robotą.
— Ja jestem Cierpienie — odpowiedziało widmo z okrutnym kolcem. — Gdyby nie ja, dusze wasze zostałyby do końca świata ziarnami maku, które śpią w bryle materji...
— Oj!... muszę mieć djabelną gorączkę — myślał student, pędem uciekając od kuźni.
Ten stan zaniepokoił go, więc rzekł:
— Spróbujmy rozumować trzeźwo, wedle wskazówek anatomji, fizjologji, farmakologji i akuszerji. Ponieważ mój mózg funkcjonuje nieprawidłowo, więc majaczy mi się, że nawet cierpienia mają swój cel, że powodują rozwój ludzkiego ducha. Gdybym zaś sądził rzeczy naukowo, w takim razie jasno rozumiałbym, że nietylko w cierpieniu, ale nawet w całej naturze niema celu. Dowodzi przecież tego w sposób niezbity istnienie sutek piersiowych u mężczyzn, tudzież ludzkie ucho zewnętrzne, które jest organem bezcelowym, ponieważ nie możemy się niem oganiać nawet przeciw muchom, jak to robią, dajmy na to, krowy. Dalej... ponieważ jestem chory, więc marzy mi się, że nasze ziemskie życie przygotowuje duszę ludzką do życia wyższego, jak gimnazjum do uniwersytetu. Gdybym zaś był zdrów na ciele i umyśle, wierzyłbym z filozofem Hartmannem, że cały świat żyjący dąży do tego, ażeby unicestwić bezświadomy absolut, jak robaki w serze szwajcarskim dążą do zniweczenia szwajcarskiego sera. Ten zaś hartmannowski absolut, czyli bezświadomy ser szwajcarski, sam się stworzył i swoje robaki także stworzył, ale bezświadomie, poto, ażeby go zjadły i ażeby zjadły samych siebie, także bezświadomie.
Skończywszy rozumowanie, ubogi medyk zawołał z radością:
— Widzę, chwała Bogu, że moja gorączka nie musi być zbyt wielką, jeżeli nie przeszkadza mi myśleć ściśle i zgodnie z najnowszemi rezultatami filozofji.
Wtem spostrzegł, że stoi na niezmiernej płaszczyźnie białych, wełniastych obłoków, na środku której wznosił się przepiękny posąg jakiejś osoby, większy od najwyższych gór ziemskich. Osoba ta miała błękitną szatę w mnóstwie fałdów, sięgających aż do stóp, ręce skrzyżowane na piersiach i twarz głęboko zamyśloną. Fałdy jej sukni wyglądały jak pasma wzgórz, oddzielonych głębokiemi przepaściami: po tych zaś wzniesieniach i zagłębieniach uwijały się istoty wielkości mrówek, nadzwyczajnie podobne do ludzi w uczonych biretach i togach.
Ubogi student odrazu pojął, że olbrzymia ta osoba jest obrazem Rzeczywistości, i że łażące po niej mrówki usiłują zapomocą lunet, cyrklów, kątomiarów i odczynników chemicznych zbadać prawdziwy kształt owego posągu.
Widoczne było, że mrówki pracują usilnie i ze znajomością rzeczy. Na nieszczęście, posąg był miljard miljardów razy większy od nich, skutkiem czego żaden badacz nietylko nie mógł wzrokiem ogarnąć całości, ale nawet jakiejś większej cząstki. Mierzyli więc poomacku, z wielkim trudem i bardzo powoli, tak, że nad poznaniem jednej fałdy pracowało kilkanaście pokoleń, myląc się i kłócąc między sobą. Dla pojęcia formy Rzeczywistości, należało zbadać kilkaset poziomych i pionowych przekrojów, których obwody tworzyły linję długą na paręset wiorst. Tymczasem badano ledwie kilkanaście przekrojów, i to w niższych częściach posągu, zrobiono zaś kilkanaście metrów.
Mimo to rozprawiano o całości, którą jedni uważali za figurę prawidłową i celową, inni za martwą i bezładną kupę wypadków — i ci byli najzuchwalsi.
— Mam lunetę — wołał jeden — tak potężną, że widzę przez nią aż koniec mego nosa, lecz nie dojrzałem myśli w naturze.
— Co tam luneta! — odparł drugi. — Ale ja zbadałem kilkanaście nagniotków wielkich ludzi i wcale nie znalazłem duszy.
— A ja nawet życia nie widzę w naturze — dodał trzeci — choć zrobiłem sztuczny mocz, nieróżniący się ciężarem, kolorem, zapachem, ani smakiem...
— Każdy osieł robi to lepiej i taniej — przerwał mu właściciel lunety.
— Ale ja jeszcze w moim dystylatorze uniwersalnym zrobię sztucznego człowieka...
Matematycy badali stopę Rzeczywistości, a ponieważ pracowali najdawniej i najporządniej, więc prędko skończyli swój kontur i odkryli w nim uderzającą prawidłowość. To upoważniło ich do wniosku, że całość musi być wysoce prawidłowa, i twierdzili, że można zastosować ich formuły nawet do tych części posągu, których jeszcze żadne doświadczenie nie tknęło.
Ale badacze nagniotków i wynalazcy sztucznego moczu zakrzyczeli ich, więc praca posuwała się zwolna i wśród ogólnego zamętu.
Widząc to, ubogi student pomyślał:
— Oczywiście jestem najdoskonalszy z ludzi, bo dokładnie zrozumiałem to, czego nie mogą pojąć najmędrsi. Rzeczywistość nie jest chaosem, ale całością, nietylko prawidłową, lecz i piękną, ja zaś...
W tym momencie rozległo się skomlenie psa: „aj — aj!...“ — które tak wstrząsnęło chorym, że otworzył oczy...
Tym razem nie był już ani w krainie szczęścia, ani w ciemnej kuźni, gdzie wykuwano życia ludzkie, ani na płaszczyźnie obłoków, nad którą wznosiła się Rzeczywistość, ale na szpitalnem łóżku. Otaczali go koledzy, na których twarzach spostrzegł niepokój i zdumienie.
— Cóż mi się tak przypatrujecie? — zapytał.
— To ty mówisz? — zawołał jeden. — No, więc będziesz żył...
— A stałeś już obcasami w grobie — dodał drugi.
— Chyba na tamtym świecie — odparł rekonwalescent, przypominając sobie dziwny sen.
— Aż na tamtym?... Cóż tam słychać?... Jakie wiadomości?... — żartowali koledzy.
Ubogi student machnął ręką i pomyślał:
— Żartujcie wy sobie, a ja co wiem, to wiem...
Gdy zaś przyszedł do zdrowia, nietylko nie narzekał na swoją biedę, ale owszem cieszył się z niej. A ile razy spotkała go ciężka zgryzota, przypominał sobie promienie światła, wytryskujące z granitowej bryły pod ciosami Cierpienia, i mówił, że w takiej chwili dusza mu się rozrasta.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Ekiwoka — gra słów, kalambur.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.