Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zjadły, wierzch zniszczony... Cóżto pani myślisz, że ja na skład przyjmuję starzyznę?
Kobieta milczała.
— Dam pani dwa ruble na miesiąc, po miesiącu odbiorę dwa ruble i sześćdziesiąt kopiejek, albo sprzedam salopę. To łach, dłużej trzymać nie można... Zgoda?
— Ha! jużci zgoda, co mam robić?...
— Imię i nazwisko pani i numer domu.
Kobieta podyktowała swój adres i po chwili opuściła pokój, unosząc z sobą dwa ruble.
— Judka! — zawołał człowiek z okienka.
Skrzypnęły drzwi, lecz zamiast Judki ukazał się w nich elegancko ubrany młodzieniec.
— Ach! to pan dobrodziej? Przeczuwała pana dusza moja, odgadywała szanowną wizytę...
— A czy dusza pańska przygotowała moje dwieście rubli? — spytał z uśmiechem elegant.
— A czy pan dobrodziej kwiteczek przyniósł? — odparł tym samym tonem właściciel szafirowych okularów.
Młodzieniec zmieszał się.
— Widzisz pan... przyniosłem, ale bez... podpisu ojca, którego... słowo honoru daję, od rana nie mogę...
Okienko opróżniło się, a młodzik za chwilę usłyszał:
— „Jak cześć błogosławionego Prandoty statecznie się przechowała, tak i obrazy jego w wielkiem były u wiernych od niepamiętnych czasów poszanowaniu. Czytaliśmy...“
— Pan sobie kpisz ze mnie! — zawołał oburzony młodzieniec.
— Nie, panie! czytam tylko żywot błogosławionego Prandoty.
— Ależ ja pieniędzy potrzebuję natychmiast!...
— A ja podpisu pańskiego ojca... „Czytaliśmy w przytoczonej powyżej wizycie biskupa Zadzika, że Kretkowski archidiakon...“