Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szkiców, z których każdy przedstawia inny wyraz twarzy!... Oto są...
— Dalibóg, czysta Wandzia! — mówił starzec, oglądając rysunki.
— Nieoceniona fizjognomja, na której każde uczucie jak najdoskonalej się maluje. Spojrzyj pan naprzykład na tę głowę.
— Wandzia!... Wandzia!... — odparł dziadek.
— Ale jakie uczucie ją ożywia?
— Zdaje się, że rysowałeś ją pan w postawie siedzącej.
— Co tam postawa! Tu jest najdokładniej scharakteryzowana ciekawość... No, a tu?...
— Naturalnie, że także ciekawość.
— Gdzież znowu! To litość i smutek... Na honor! stworzę arcydzieło!
— Żebyś pan wiedział, jakie gorąco! — przerwał pan Klemens, kładąc rysunki i ocierając pot z czoła.
— Boska piękność, niezrównana fizjognomja! Pięcioletnie studja nie nauczyły mnie tyle, co to jedno posiedzenie... Gdzie pan był?
— At! — mruknął dziadek, siadając na krześle — gdziem był! Szukałem ochmistrzyni dla Wandzi.
— Poco?
— On się jeszcze pyta! Toż nie zapominaj, że to już... już dorastająca panna...
— Pączek, który lada chwilę zakwitnie! — wtrącił Gustaw z zapałem.
— Tak, lada chwilę, a ja ochmistrzyni nie mam i nie mam.
— Naco się to zdało?
— Właśnie że się zdało! Dziewczyna potrzebuje nabrać manier.
— Czyli innemi słowy skarykaturować wdzięk naiwności...