Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hum!... Szczególny biedak, który dom posiada. Znam lichwiarzy, mających własne domy, a mimo to żebrzących.
— Na miłość boską, panie Antoni, co mówisz?...
— Mówię, że jest wielu łotrów na świecie, zresztą nic więcej.
Piołunowicz począł sapać; ciążyło mu widać towarzystwo idealnego pesymisty. Mimo przyrodzonej gadatliwości, szedł jakiś czas, milcząc, z obawy usłyszenia czegoś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, niż dotychczas. Że jednak słońce piekło, a pan Antoni wędrował środkiem ulicy, stary więc odezwał się:
— Nie wolelibyśmy to wejść w cień... pod parkany?
— Nie głupim! — mruknął pesymista. — Niezbyt dawno jeden taki parkan wywrócił się i zabił...
— Kogo zabił?...
— Dwoje cieląt, które pędzono do jatki.
Od tej chwili pan Klemens przysiągł już milczeć i trzymać się jak najdalej od parkanów.
W taki to sposób dwaj delegowani naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa szli pocieszać strapionych. A słońce tymczasem piekło, ach, jak piekło!... Promienie jego, niby rozpalone szpilki, przebijały płócienny kitel, płócienne spodnie i panamski kapelusz szanownego pana Piołunowicza, dosięgając w ten sposób najgłębszych tajników jego serca i mieszając się tam z obawą cholery, trąby powietrznej, ze wstrętem do mizerji, lichwiarzy, chustek na szyję i tysiącami innych, nad wszelki wyraz niemiłych uczuć.
— To chyba tu! — przerwał nagle pan Antoni, stając przed domkiem Hoffa.
— Co tu? — spytał bezmyślnie Piołunowicz.
— A ten monoman... chciałem powiedzieć: mechanik.
Cierpki ten frazes otrzeźwił nieco pana Klemensa, który po chwilowym namyśle rzekł:
— Wiesz co, kochany panie Antoni, odłóżmy tę wizytę