Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zostawione niemal po całych dniach samym sobie lub zabawiane staremi opowiadaniami, dobrze im znanemi przez księdza Żudrę, Miecznikowa i Jadzia nie nudziły się wcale. Przybyło im teraz zajęcie z uporządkowaniem tego zdobytego skarbczyka, który się w całości znalazł takim, jakim go właściciel opisał. Czyszczono klejnoty, zbutwiałe worki zastąpić musiano nowemi. Miecznikowa cieszyła się, że mężowi, który pod Wiedeń idąc, wiele grosza na ekwipowanie się wydać musiał — przywiezie łup zdobyty tak szczęśliwie na przeszłości.
Jadzia ciekawie opatrywała wszystkie kąty zamkowe. Z dwóch baszt narożnych widok na okolicę był bardzo piękny. Wchodziło się na nie po wschodkach kamiennych. Na górze parapet szeroki dozwalał usiąść wygodnie. Spędzała tam pogodne godziny na rozpatrywaniu się po okolicy, po pustych pożółkłych górach. Bystre jej oko w niezmiernem oddaleniu mogło dojrzeć najmniejsze poruszenie. Lecz bardzo rzadko cokolwiek bądź ciszę i spokój tej okolicy zaklętej przerwało.... Martwo, nieruchomie stał ten krajobraz ogromny, który chyba przelatująca chmura rzuconym cieniem przebiegła.... Zdala jak srebrna wstęga wydawała się rzeczułka, a obnażone skały jak widma śród zarośli. Jadzię zajmowała nowość tego widoku. Oprócz tego na wierzchołku murów, które wiatry okryły pyłem, rosło mnóstwo drobnych traw, mchów, a nawet krzewów, przez burze z lasów naniesionych w ziarnach.... Ptaszki słały tam gniazda i stada ich unosiły się nad murami. Widok był smętny, ale wspaniały. Z po za pasma pierwszego wzgórz, wysuwało się drugie, jakby siną zasłoną mgły okryte, a gdzie niegdzie wyższe jeszcze wierzchy oddalone zdawały się tonąć w chmurach.
Jadzia zgadywała myślami, lecąc po za te szranki, światy jakie się tam kryły. Tego dnia trochę była niespokojną. Dla czego? nie wiedziała sama. Prześladowała Janasza skórką zajęczą, ale się lękała za niego. Znała jego męztwo i zapał, tyle mówiono o niebezpieczeństwach, że wreszcie gotowa była w nie uwierzyć. Ten brat jej i przyjaciel więcej ją obchodził niż się przyznawała. Nawykli byli do siebie; trudno jej było pomyśleć o rozstaniu, drżała na samo przypuszczenie niebezpieczeństwa. Czasem się trochę na niego gniewała, a potem pilno jej było się pogodzić; gdy go miała przy sobie czuła się spokojną, gdy na dłużej się oddalił — wszystko wydawało się smutnem. W rozbiór natury tego uczucia nie wchodziła wcale Jadzia, było ono naturalnem, spokojnem, uświęconem jawnością i w myśli jej równało się braterskiemu. Nie inaczej, jak się zdało, kochałaby była brata.
Teraz z baszty spoglądając w dal, chciała odgadnąć, gdzie się on też mógł znajdować? Widziała jak z Dorszakiem wjechał kłusem w wąwóz i zniknął. Zdala jeszcze odwrócił się kilka razy ku niej, poznał ją widać, bo czapkę podniósł do góry, a Jadzia białą chustką wiała długo na znak, że go zobaczyła. Aż do chwili gdy znikli w wąwozie, ciągle widziała tę rękę podniesioną i ciągle sama odpowiadała jej wzruszona, szepcząc: szczęść Boże!
Potem usiadła na kamieniach i pozostała tak z oczyma wlepionemi w dal.
Matka wiedziała już gdzie jej szukać w porze obiadowej. Siedli do stołu z księdzem Żudrą, który bawić się starał jak mógł, ale czuł, że i jemu bez Janasza było smutno i czegoś niedostawało, jakby jednej nuty w chórze.
— Już to prawda, odezwał się kapelan, że bez tego chłopca, nie raźno i nie wesoło. Życie z sobą przynosi, dalipan.
— W oczy mu tego nie powiem, rozśmiała się Miecznikowa, aby go nie popsuć, ale w istocie Pan Bóg nas pobłogosławił tym sierotą — i mąż mój dobrze został wynagrodzonym za swój dobry uczynek. Do niego się wszystko przyjęło: i nauka z książki i rycerska sprawa i każda rada zbawienna. Jadzia się zarumieniła z radości słysząc te pochwały, ale do nich nic nie dodała, w duchu tylko powiedziała sobie, że o tem kiedyś Janaszkowi wspomni.
— A przywiązany do nas — mówiła dalej Miecznikowa, że mnie nie raz rozczula troskliwością swoją.
— I pobożne chłopię — dodał ksiądz — a taką jak jego pobożność lubię, bo z serca płynie i nie dla popisu jest robioną. Nie szuka z niej chwały.
— Dorszak — poczęła po chwili Miecznikowa, jak się ze wszystkiego okazuje, niepewny człowiek i zadługośmy go tu trzymali, że się w końcu panem sądził, gdyby jegomość mnie posłuchał, powinienby tu Janasza posadzić. Na kresach to tu dla niego miejsce właśnie.
Jadzia niemogła się powstrzymać.
— Ale, kochana matuniu, rzekła — toćby nam bardzo go żal było. Tak daleko! On nam w Mierzejewicach potrzebny. Zobaczylibyście jakby tam bez niego było pusto.
— Ale dla niego tuby lepiej było, cóż on u nas wysiedzi, a tu — mówiła matka — tuby się czegoś mógł dorobić.
Spuściła głowę Jadzia na serwetę i zamyśliła się.
Dzień ten płynął powoli. Po obiedzie wyszła Jadzia znowu na drugą basztę karmić wróble szczątkami chleba od obiadu i wypatrywać powrotu brata. Mówiła sobie w duchu:
— Na to ojciec nie pozwoli, żeby za kraj świata wysłać Janaszka i posadzić go na tych pustkach! Ja sama ojcu powiem, że to nie może być. Prawdziwie nie wiem coby było, gdyby go u nas nie stało — choć z nudów umierać, do nikogo słowa przemówić, ni z kim się pośmiać, ni podrażnić. To przecie mój najlepszy sługa i przyjaciel. O! że nie puszczę go, to nie puszczę, na to nie pozwolę. Już znajdę na to sposób, aby zapobiedz. Nie, nie.
Słońce zachodziło za góry zwolna, gdy z wąwozów ukazali się powracający. Przodem jechał Janasz z Dorszakiem, ludzie za niemi. W lesie znaleźli jeszcze zielone gałęzie ze świeżemi liśćmi i umaili sobie niemi kapelusze. Janasz spostrzegłszy znowu Jadzię, podniósł czapkę do góry, ona go ochoczo chustką białą witała. Popędzili kłusem ku mostowi i zamkowi. Zrazu myślała Jadzia wyjść ku niemu, ale jej wstyd było Dorszaka i zatrzymała się na baszcie, mówiąc sobie — on tu przyjedzie! Nie omyliła się, gdyż Janasz ledwie konia oddawszy pobiegł najprzód ku baszcie, od której mu biała chustka wiała.
— A! wróciliście przecie — zawołała zobaczywszy go w dole Jadzia, no, mówcież, mówcie, coście widzieli?
— Lasy i wąwozy, wąwozy i lasy, skały i drzewa, drzewa i skały i więcej nic.
— A ludzi?
— Nikogo, pustynia! — odezwał się wchodząc kilka stopni w górę, aby się zbliżyć do Jadzi, która siedziała na parapecie. Bardzo to ładne musi być na wiosnę, ale teraz.... niema tak dalece co oglądać.
— Otóż masz! — zawołała Jadzia — i powiesz to pan matce, aby popsuć nam przejażdżkę.
— Gdybyście mnie panie posłuchać chciały. —
— Ja wolę, żebyś pan nas słuchał — przerwało dziewczę.
Rozśmiał się Janasz.
— Proszę się nie sprzeciwiać.
— Nie śmiałbym.
Pogroziła mu palcem.
— Owszem, owszem, w tej drodze pan sobie bardzo pozwalasz! Komenderujesz, dokazujesz, a nas uważasz za niewolnice.
— Panno Jadwigo! czyż się godzi.
— Ale bo pan mi psujesz wszystko! Ja potrzebuję widzieć dużo, dużo, a pan ciągle roisz o jakichś niebezpieczeństwach.
— Nie lękam się ich dla siebie.
— To już słyszałam, ale nas trzymasz w kurateli.
— Trudno się nam zrozumieć, panno Jadwigo, to kraj, w którym nigdy nikt bardzo bezpiecznym nie był. Jesteśmy na samem pograniczu, włóczęgów pełno, najgorsze i najzuchwalsze bandy tatarskie zostały dla strzeżenia granic. Jak Bóg da, że nasz król Turków przepędzi precz z całego Podola i Kamieńca, wówczas przybędziemy tu i wszystkie najmniejsze kątki zwiedzimy. Pieczary....
— Widzisz pan — są pieczary, przerwała Jadzia — a ja jak żyję nigdy w żadnej nie byłam.
Janasz westchnął. W tem nadeszła Miecznikowa od dziedzińca.
— Patrzajcież, rzekła śmiejąc się i wskazując palcem na Korczaka — powrócił, ja czekam, czekam, a on poszedł pierwszy raport zdawać pannie Jadzi, o mnie zapomniawszy.
— Niech się matusia nie gniewa, on nic nie winien — szybko wtrąciła Jadzia — ja go zawołałam.
Trochę skłamała Jadwisia, aby go uniewinnić.
— Ale mówże, mości Korczak — co tam?
— Objechaliśmy część znaczniejszą granic, oprócz nich nie widzieliśmy nic więcej.
— A więc i my byśmy pojechać mogły.
— Ale tak! tak! w ręce klaszcząc i wstając zawołała Jadzia z baszty biegnąc ku matce, jedziemy, jedziemy!
— Więc — jutro, odezwała się stanowczo Miecznikowa. Dorszak da wózek dla nas. On i Janasz będą nam towarzyszyli.
— Przepraszam panią Miecznikową — wtrącił Janasz — nie mogę pozwolić na to. Najmniej dziesięciu ludzi dobrze zbrojnych wezmę.
— Po co? na co? co waści w głowie? rozśmiała się jejmość — dałbyś pokój, abyśmy do śmiechu nie nastręczali powodu.
— Ja śmiech biorę na mój rachunek, jeśli potrzeba — odezwał się Janasz seryo — ale inaczej nie będzie. Wyrazy te wymówił poważnie i tak śmiało, że pani Zboińska już się nie sprzeciwiała. Właśnie i Dorszak, który może z za muru część rozmowy słyszał, wsunął się przez bramę.
— Zatem na jutro jaśnie pani dysponuje? — spytał, wózek, konie.... ja i pan Korczak.
— I dziesięciu ludzi zbrojnych w konwoju — dodał Janasz.
— Po co? sameś się pan przekonał, że spokojnie i bezpiecznie.
— Ale ja spokojnym i bezpiecznym inaczej nie będę — dodał Korczak — o tem niema co i mówić.
Skłonił się Korczak i odszedł.
Dorszak ramionami ruszał i uśmiechał się.
— Daj mu pokój — szepnęła pani Miecznikowa do Podstarościego z uśmiechem — uparty człek, przekonać go niepodobna.... co to szkodzi.... niech sobie za nami jadą.
— Hm, hm, bąknął cicho Podstarości — zapewne nie szkodzi, a no i nie pomaga. Dziesięciu ludzi, to już kupka. Czasem tentent tylu koni gotów istotnie na nas licha naprowadzić jakiego. Po co ich brać.
— Jak to? zapytała Miecznikowa, więc byłoby się czego obawiać.
— No — nie, ale włóczęgi są.
Dorszak, markotny, ręką machnął i stał milczący. Jakoś mu to widocznie nie smakowało.
— Niech jaśnie pani każe — ozwał się pomilczawszy. Cóż tu ten jegomość ma dysponować.
— Ten jegomość — żywo wtrąciła Jadzia, której twarz się zarumieniła — przez ojca został do tego przeznaczony, aby komenderował; to trudno.
Twarz Dorszaka przekrzywiła się, złośliwie spojrzał na dziewczę, lecz Jadzia oburzona odeszła.
Janasz już w dolnej izbie wydawał rozkazy ludziom i dobierał co najtęższych, rozporządzając jaką broń wziąźć z sobą mieli na jutro. Nie zważał na nikogo i chociażby wycieczka miała się wydawać śmieszną, chciał ją uczynić bezpieczną. Ksiądz Żudra wpraszał się także. Dorszak, który parę razy usiłował się wtrącić, widząc, że ładunki robią, rusznice i pistolety nabijają i szable opatrują, musiał pójść z kwitkiem; Janasz udał, że go ani widzi ani słyszy.
Nazajutrz do dnia na zamku ruszać się wszystko poczęło, wyprowadzano konie, ludzie się przybierali, Janasz jeszcze opatrywał każdego z osobna i wózek dla kobiet przeznaczony. Nikita miał jechać na szpicy, bo już był z okolicą obeznany, za nim Janasz konno i ksiądz Żudra, który też chętnie dosiadał stępaka; reszta ludzi po bokach i z tyłu rozdzieloną była.... Zdawało się że dzień jakby umyślnie wybrano dziwnie piękny, jasny i ciepły. Nim wyruszyli jeszcze, Dorszak zapowiedział, iż dla ukazania piękniejszych miejsc, cokolwiek inną poprowadzi drogą. Nie uderzyło to nikogo.
Ze wschodem słońca w gotowości było wszystko, Miecznikowa przeżegnawszy się siadała na wózek z Jadzią, Dorszak na koniu się już zwijał, ludzie swoich dosiadali, Janasz rozstawiał — i tak cała ta kawalkata przebywszy most i miasteczko z którego chat i domostw wybiegło ludzi mnóstwo, dla przypatrzenia się jadącym, ruszyła przez dolinę w wąwozy. Jadzia więcej stała niż siedziała na wózku, unosząc się od pierwszych kroków w wąwozach, nad pięknością drzew i gór otaczających.
W szczególnym humorze był Dorszak, jak gdyby zwykłe swe milczenie i kwasy chciał wynagrodzić, ożywiony opowiadał różne podania, o dawnych napadach, bitwach staczanych, porwanych jeńcach i t. p. Każdy kątek miał tu jakieś krwawe wspomnienie.
Im głębiej wjeżdżali w góry, tem ściany ich wyżej się podnosiły i las starszy był a poważniejszy. Strumienie przebiegały drożynę, skały szare gdzie niegdzie piętrzyły się nad nią, lub z pod darni wybijały się okryte grubym mchów pokładem, zieleniejących teraz właśnie barwami najżywszemi. Miecznikowej wskazywał Dorszak zapadłe w ziemię krzyże graniczne i zaciosy rubieżne na dębach.
Jechali tak spokojnie aż do południa prawie. Słońce podniósłszy się rzucało z góry promienie w te zakąty leśne, resztę dnia stojące w cieniach. Niekiedy w wąwozach obwiewał ich chłód dolin, to znowu wpadał prąd ciepły rozgrzanego powietrza. Konie dobrze już były zmęczone, gdy wjechali w dolinę miedzy górami, na której u skraju lasu widać było dwie mogiły. Jedna z nich odmienna od tych które dotąd widywali, opasana była jakby pierścieniem zielonym do koła, usypanym niegdyś wałem, wklęsłym teraz w ziemię.
— Możeby tu jaśnie pani kazała koniom wypocząć! — odezwał się Dorszak.
— A dobrze! dobrze! przerwała Jadzia — u mogiły — ale jakże się ona zowie?
— Han-Kurhan! — rzekł Dorszak....
Drzewa, które znać po usypaniu obu kurhanów porosły, do pół osłaniały je gałęźmi. Po za pniami ich była gąszcz krzewów, głogów, dereniów, skompii, róż poplecionych z jeżynami dzikiemi.
Do koła zieloną równinę, którą przerzynał strumień, otaczały piękne wzgórza. Nie widać ztąd nawet było, aby do niej inna wiodła droga nad tę, którą wjechali podróżni. Cisza panowała do koła. Miecznikowa i Jadzia wysiadły z wózka, ksiądz z konia, ludzie zaczynali też z kulbak złazić. Janasz jeszcze siedział i rozglądał się, zapewne dla wyboru miejsca na spoczynek, gdy wśród milczenia głuchego, ucho jego chwyciło w dali rżenie koni.
Gdyby był w tej chwili spojrzał na Dorszaka, dostrzegłby był jak pobladł nagle.
Zaledwie się to oddalone rżenie słyszeć dało, gdy stojącemu przy sobie Nikicie Korczak rzucił w ucho.
— Wszyscy do koni i do broni, nie zsiadać, kołem stanąć.
Dorszak więcej się domyślił rozkazu niż go posłyszał.
— Niech ludzie spoczną — odezwał się, niech broń złożą, bo się nadźwigali darmo przez drogę. Konie by trzeba napoić.
Janasz skinął na Nikitę.
— Ani mi się ważyć.
Miecznikowa i Jadzia z podziwieniem spoglądały na niego i nie umiały sobie wytłumaczyć tego niepokoju.
Dorszak niby cóś około siodła poprawiając, niezsiadał z niego i oczyma niespokojnie do koła rzucał.
Chwilę jakąś trwało oczekiwanie, gdy ziemia tętnieć zdala zaczęła nagle, coraz gwałtowniej, coraz bliżej i z prawej strony ukazał się niedaleko jakby tabun koni, które prosto gnały na obóz.
Miecznikowa miała się czas przeżegnać i pochwycić córkę w ramiona, gdy już Janasz i ludzie stanęli zastępem między nią a tym widokiem dla niej niepojętym. Obejrzała się na Dorszaka i ujrzała go, co koń wyskoczyć mógł, uciekającego w stronę przeciwną. Zdało się jej tylko, że ręką jakieś znaki dawał — komu? ludziom co ją otaczali, czy też napastnikom rozeznać było niepodobna. W tejże chwili świst strzał, które się posypały gradem, biły w gałęzie i padały, chwiejąc się, w pnie drzew wbite, dał się słyszeć dokoła.... Janasz z ludźmi już gotowymi ku obronie stał osłaniając sobą Miecznikową.
Nie stracił on ani męztwa ani przytomności, oczyma starał się obliczyć siłę, przeważającą ogromnie, nieprzyjaciela. Pisk i krzyk Tatarów, tentent koni, ukazujące się twarze czarne z zębami białemi, padające strzały, nie strwożyły też garści tej ludzi, którą Janasz dowodził. Dopuściwszy tłuszczę na strzał, dali ognia.... Ten niespodziany znać opór nieco powstrzymał napastników, ale obiegać poczęli w lewo i osaczać do koła garść napadniętą, którą tylko las osłaniał z drugiej strony. Janasz krzyczał nakazując, aby Miecznikowa z córką nie odstępowała szyku bojowego, i zakomenderował powolne cofanie się ku wąwozowi. Boki jego okryte były gęstemi zaroślami i na górę nie prędko się Tatarzy wedrzeć mogli. Parów więc stanowił rodzaj naturalnej twierdzy, w której się jakkolwiek z małym tym pocztem trzymać było można. Zrozumieli to wszyscy. Ksiądz Żudra pochwycił za rękę Miecznikową i stanął z nią za wozem, który usiłowano też wciągnąć do bałki. Konie tylko wystraszone wrzaskiem i strzałami, zrazu się nie dały pokierować. Rozpaczliwa to była obrona. Tatarzy obiegali coraz ciaśniejszem kołem i wciąż puszczali strzały.
W pierwszej chwili przelękła Miecznikowa, powoli odzyskała cokolwiek przytomności i męztwa. Zaczęła wołać, aby jej i Jadzi podawano rusznice do nabijania. Jadzia też była jakby owiana jakimś duchem rycerskim. Żaden z ludzi nie padł jeszcze, dwóch było rannych. Janasz miał w czapce dwie strzały i rękę jedną ranną, ale ani wiedział o tem, ani tego czuł. Cofając się zwolna do wyjścia wąwozu, potrafili kobiety osłonić, a że wązka była szyja, którą wychodził na dolinę, dziesięciu ludzi mogło się na dwa rozdzielić szeregi, jeden z nich mógł dawać ognia, podczas gdy drugi gotował się do niego. Janasz stał na przedzie, rozgorączkowany, zapalony, wściekły; czując że tu życiem przypłacić przyjdzie, a myśląc tylko o tem, jak Miecznikową i Jadzię ocalić. Jedna ucieczka na ślepo, w gąszcz lasów, mogła je albo cudem uratować, lub też, jako nie świadomych miejscowości, napędzić właśnie w sidła. W tej zaś chwili nawet ucieczka była niepodobieństwem, bo wąwóz się ciągnął daleko, a dwie ściany obejmujące go, prostopadłe niemal były jak urwiska.
Miecznikowa tuląc córkę, w modlitwie, cofała się zakryta wózkiem i końmi. Jadzia wołała: — Dawajcie rusznicę. Janasz rachował czas, jak długo się będą mogli utrzymać, myślał czy cofać się dalej, czy stać w miejscu.
Cofanie się ścieśnioną garścią nie było też dobrem, gdyż stawiało ich na cel strzałom. Tatarska dzicz ogromnem kołem objęła ich z przodu. Kilka koni i ludzi rannych od strzałów padło, rozjuszyło to więcej jeszcze napastników, którzy co raz bliżej nacierali.
Z rozpaczą prawie ujrzał Janasz, że część Tatarów z końmi, część odbiegłszy koni, na prawo i w lewo puściła się gąszczami, widocznie dla osaczenia obu ścian wąwozu, z których wierzchołków strzałami wygodnie schowanych tam ścigać mogli i zmusić w końcu do poddania się. Na czoło nawet mniej nacierano. Ksiądz Żudra posłyszał drapanie się przez krzaki i mimowolnie wydał okrzyk:
— Teraz jesteśmy zgubieni!
Matka pociągnęła ku sobie gwałtownie córkę, objęła ją ramionami i obie tak stały, czekając co Bóg przeznaczył i chcąc już tylko ginąć razem.
Lecz pierwsze łby i krymki tatarskie, co się górą w wąwozie ukazały, ledwie miały czas wyjść z gąszczy. Jednego kulą obalił Nikita, drugiego Janasz. Z lewej strony rażony Tatar, próżno się chciał chwycić za krzaki, potoczył się po stromej ścianie, brocząc ją krwią, i zawisł niemal nad Miecznikową, w splecionych korzeniach drzewa, w które się uplątał. Lecz w miejsce ich już cisnęli się drudzy. Obrona ze wszech stron stawała się niepodobieństwem, rusznice nabijać było potrzeba, a znosić sypiące się strzały. Janasz już ran miał kilkanaście. Szczęściem gruby kaftan który wdział dnia tego, znaczniejszej ich części nie przepuścił głęboko. Tkwiły w nim i opadały.
Jednego z ludzi strzała raziła w oko i utkwiwszy aż w mózgu, ubiła w miejscu, potoczył się z konia, chwytając go rękami, jęcząc i konając. Ksiądz Żudra pochwycił za cugle konia, głową pożegnał Miecznikową i dosiadł go, biorąc po zabitym rusznicę.
W prawo i w lewo z gąszczy cisnęła się tłuszcza z wrzaskiem dzikim. Tak byli pewni jeńców, że już strzelać zaniechali, co prędzej tylko spuszczali się w dół, aby kobiety pochwycić. Znać było, iż im szło o nie i o to, kto je pierwszy porwie, aby do okupu miał prawo.
Miecznikowa i córka stały chwilę osłupiałe, głowami przytulone do siebie, lecz nagle Jadzia się porwała. Twarz jej pałała.
— Janasz — krzyknęła — pistolet! dawaj broń!
— Dawajcie broń! — zawołała Miecznikowa — broni! broni!
Korczak który się cały w tę stronę obrócił, chwycił istotnie pistolet, który coprędzej nabił, wziął drugi od człowieka i podał obu kobietom. Tatarzy zsuwali się po ścianach wąwozu w dół. Chwila była straszna.
Ze dwudziestu ich naliczył Janasz, już niemal dosięgających dna wąwozu. Od doliny nie broniąc się nawet, dawał ognia na tych, którzy już w środku parowu grozili. Szło nie o to, aby się ocalić, gdyż ocalenie było nie podobieństwem, ale by umrzeć rycersko i walcząc do ostatka.
Dwóch Tatarów na pół wyżyny wąwozu ugodzonych śmiertelnie, stoczyło się konać na dno i wiło się o kilka kroków od Miecznikowej. Janasz celował do najbliższych. Coraz to wśród wrzasku tego krzyk rażonego słyszeć się dawał, a za nim mściwe odgłosy napastników, coraz bardziej rozjuszonych.
Jak zwity kłąb wężów na wiosnę, kilkunastu razem Tatarów puściło się wreszcie z góry wprost ku kobietom. Jednego z nich trafiła kula i posoką obluzgał wszystkich; spuścili się, ciągnąc z sobą już trupa na dół, a zaledwie oparłszy się o ziemię skoczyli ku wozowi i wprost do Miecznikowej.
Najpierwszemu, który się zbliżył, dopuściwszy go niemal do siebie, gdy już ręką sięgał, aby ją pochwycić, pani Zboińska roztrzaskała głowę strzałem z pistoletu, padł — a dwóch innych rwało ją już za ramiona. Jadzia strzeliła nie wiedząc sama jak, spostrzegłszy dziką, zwierzęcą twarz nad sobą. Janasz był tuż i z dobytą szablą płatał, co napadł.
Ksiądz Żudra, który nie miał broni, wyłamał wysiłkiem gwałtownym lusznię od wozu i bił nią po łbach cisnących się napastników.
Chwila była straszliwa.
Wśród tej wrzawy krzyk i tentent głośniejszy niż dotąd zawrzał od doliny. Janasz odwrócił się, spodziewając ujrzeć za sobą Tatarów, którzy mogli teraz siąść już na kark prawie bezbronnym, gdy ze zdumieniem postrzegł, że ta tłuszcza co opasywała do koła, zaczynała się rozpierzchać szybko. Niektórzy popuszczali nawet konie, które samopas rozbiegały się po dolinie. Z prawej strony sypnęły się z niewidzialnego miejsca, osłonionego drzewami, strzały broni ognistej, w ostatku z małego działka polowego huknęła kula. Tatarowie pierzchali.
Ci, którzy byli w wąwozie, usłyszeli nad sobą krzyki i nawoływania, stanęli niepewni co to znaczyło, a ciągle ostrzeliwani, zaczęli się mięszać i jedni napowrót na górę usiłowali się wydostać, drudzy wąwozem zbiegali.
Niewidzialna siła jakaś przyszła w pomoc. Jeszcze chwila, a z Tatarów zostali tylko pozabijani i dogorywający. Zdumienie ogarnęło wszystkich. Janasz, któremu z kilkunastu ran krew płynęła, odwrócił się jeszcze ku dolinie, i ujrzał niepocześnie wyglądającą konnicę i piechotę, która gnała za Tatarami.
Miecznikowa dopiero teraz czując się ocaloną, osłabła i oprzeć się musiała na córce, której lice pałało. Słowa jeszcze przemówić nie mogły obie, ściskały się ze łzami. Ludzie opatrywali sobie wzajemnie rany, bo wszyscy niemal byli ranni, ale uszedłszy śmierci i jassyru, śmieli się już i wykrzykiwali.
Ks. Żudra zsiadł z konia.
— Na kolana — co należy Bogu! za ocalenie. Stał się cud!
Janasz chciał się z konia zsunąć, ale zaledwie nogą dotknąwszy ziemi, uczuł mrok jakiś na oczach, chwycił się za piersi i upadł. Nikita ranny także, podchwycił omdlałego.
W chwili, gdy klęcząc się modlili, a ks. Żudra głośno odmawiał: „Cześć ci i chwała, Boże zastępów!“ na przeciw wąwozu ukazał się na koniu mężczyzna.
Podniósł czapkę, czekał, aż się skończy modlitwa.
Wszystkich oczy zwróciły się ku niemu. Człek był nie powszedni i nie z tych co się każdego dnia spotykają. Statury ogromnej, lecz jakby z samych kości zbudowany, chudy, coś miał bohatera i wiele Don-Kiszota w sobie. Łeb śpiczasty, twarz długa a żółta, wąs siwy ogromny, szyja żylasta ogorzała, nogi długie, ręce niedźwiedzie, w pasie wązki, w piersiach szeroki; na koniu silnym i rosłym, wydawał się, jakby z teatru wyjechał na pobojowisko. Strój też miał na sobie osobliwy. Kaftan łosiowy pikowany spodem, na nim kontusz wytarty z grubego sukna pąsowego, na piersi kawał zbroi i ryngraf złocisty z Matką Boską, na głowie misiurkę złoconą z czepcem drucianym, a w nią u góry wpięte pióro czaple. Szarawary jedwabne karmazynowe, buty do kolan, za pasem pistolety, szabla u boku, rusznica u siodła. Wszystko to nie wytworne było, zużyte, stare, ale mocne, a sam człek krzepki i zawiędły.
Popatrzał na kobiety, na omdlałego Janasza, na ludzi postrzelanych i leżące trupy i... przeżegnał się.
Potem powoli z konia zlazł. Pachołek za nim jadący, stary i siwy jak on, zaraz wziął wierzchowca. Po za nim przebiegło kilkudziesiąt jezdnych goniąc Tatarów i nadbiegła odarta piechota z berdyszami i rusznicami, która dalej pociągnęła.
Zdala jeszcze stojąc u konia, przez respekt dla kobiet, nieznajomy pociągnął żupana i kontusza, poprawił misiurki, zbroję nieco przechyloną w miejscu osadził i kręcąc wąsa zbliżył się powoli a poważnie.
— Submittuję się — rzekł kłaniając zwolna i rękę przysuwając do misiurki. Jeśli się nie mylę — jaśnie wielmożna Miecznikowa Zboińska.
Podniosła się z ziemi pani Miecznikowa wpatrując w dziwne to zjawisko.
— Przypominam się, miałem to ja honor i szczęście lat temu, prawda dziesięć, przez półtory godziny, gościć w Mierzejowicach, pułkownik cudzoziemskiego autoramentu, straży nateraz granicznej, Jan Gracyan Dulęba.... tak, mościa dobrodziejko, z tych starych Dulębów, karmazynów.
— Winniśmy ci, pułkowniku życie i wolność! lecz jakimże sposobem?
— Ale, ba, opatrzność Boża — rzekł Dulęba. Ja tych psich synów, z pozwoleniem pani, tępię, ścigam i jak mogę nękam. Otóż Bóg mi dał że ich zwąchawszy, w Czarnej Bałce na zasadzce schwytałem.
Spojrzał na Janasza. Jadzia cała we łzach, przyklękła była przy leżącym i płakała ocierając mu twarz ze krwi.
— Nic mu nie będzie — temu młodzieńcowi, trochę krwi stracił, a no, wody — rzekł Dulęba. W wózku była szczęściem i woda w baryłce i wino. Jadzia już cała rannym zajęta, pobiegła po jedno i drugie.
Pułkownik spojrzał znowu na leżące trupy Tatarów, z których jednego ubiła Miecznikowa, drugi ranny był strzałem Jadzi i oderwaną miał szczękę.
— I myśmy dziś wyszły na żołnierzy, odezwała się Miecznikowa, jednego, zdaje mi się, zabić ja musiałam, drugiego postrzeliła Jadzia.
— Tak jest niezawodnie! — rzekł ksiądz Żudra, bom na to własnemi oczyma patrzał....
— Heroiny! heroiny! — zawołał Dulęba, a jam dziś szczęśliwszy niż w całem życiu mojem, żem tak w porę przybył, ażeby ocalić drogie życie wasze.
— Jeden z naszych zabity, odezwała się Miecznikowa.
— W dobrej sprawie zginął — rzekł Dulęba — piękna śmierć, niema go co żałować. Umrzeć trzeba, a jużci lepszego zgonu niema jak w polu, bodaj od tej paskudnej strzały tatarskiej.
Gdy Dulęba spokojnie, wyprostowany rozprawia z Miecznikową, Jadzia ciągle klęcząc nad Janaszem, cuci go i ociera. Własną ręką musiała przemagając obawę i wstręt, wyjąć kilka strzał, które jeszcze tkwiły w nim. Rany nie były niebezpieczne, lecz było ich wiele i krew płynęła obficie. Janasz począł się ocucać, oczy otworzył, zobaczył twarz Jadzi i prędko je zamknął.... Dopiero po chwili głos jej usłyszawszy, przyszedł do siebie i podnieść się usiłował.
— Panno Jadwigo, proszę iść, do matki, rzekł — proszę, i oczyma wskazał ku niej. Jadzia się nie ruszała. Wyciągnął ku niej rękę nie czując, że krwi była pełną, Jadzia uścisnęła ją, zaczerwieniwszy się gdy ciepłą tę krew uczuła. Nikita szepnął, aby odeszła i dała się nareszcie znaglić do tego. Spojrzała na rączkę swą zakrwawioną i wzdrygnęła się.
Pułkownik naglił do powrotu....
— Jeżeli pani Miecznikowa pozwoli, przeprowadzę do Gródka — rzekł — choć w drodze niema się czego obawiać. Tałałajstwo to, gdy raz pierzchnie, bierze nogi za pas i nie oprze się aż na stepie.
Ksiądz Żudra się zajmował rozporządzeniem powrotu. Janasza trzeba było położyć na wózku, bo zdało się że konno jechać nie mógł. Na luźnego konia, musiano ciało zabitego przywiązać, aby go nie zostawiać tak na pastwę nocną dzikiemu zwierzu.... Dulęba samowtór ofiarował się do konwoju, rozporządziwszy swoim oddziałem. Nim jednak przyszło do wyruszenia z miejsca, Nikita rany Janaszka pozawiązywał, obmył, i Korczak napiwszy się trochę wody i wina, wstał o swej sile. Blady był wprawdzie, nogi miał niebardzo pewne, lecz zaklinał się, że z pomocą Nikity na koniu dojedzie.
— Dlaczego dojechać niema? — zawołał Dulęba, ja płatnięty przez Turka w ramię do kości, horribile dictu, rana była choć w nią dłoń wpakować, trzy mile jechałem do obozu i dopierom zemdlał, gdy już nie było nic lepszego do roboty. Kawaler młody, a rany tatarskie, to tak jak po dużych komarach.
— A! westchnęła Miecznikowa patrząc na Janasza, za mnie to ty nieboraku pokutujesz, boś mnie od wycieczki odwodził — a jam się uparła, a Dorszak ten....
— Gdzież Dorszak? — spytał Dulęba — był on tu? Zabili go może.
Ni fallor, — rzekł ksiądz — fugam dedit, drapnął.
— E! to kawał franta, żeby nie rzec gorzej! mruknął pułkownik — ja go znam i zdala nań mam oko. Jeżeli nie — infamis, niewiele do tego braknie.
Westchnął. — O! ja go zdawna znam — dodał — ja tu na Podolu od lat wielu. Ten człowiek mi Ormiankę, z którą się żenić miałem, pochwycił, obałamuciwszy rodziców, z pod nosa i z serca. Jeśli przypadkiem zginął — no — to powiem tylko, że tak delikatnej śmierci nie wart był. Winien umierać na gnoju. Pułkownik wąsa pokręcił.
Miał swadę, jak widziemy, nawet w najprzykrzejszych życia okolicznościach, łatwą i obfitą. Na ten raz szczęściem to może było dla pań i księdza, bo im dozwalało uspokoić się — i milczeć. Dulęba mówił za wszystkich.
Janaszowi Nikita pomógł wsiąść na konia. Jadzia nie spuszczała go z oka. Dwóch ludzi miało jechać koło niego, pułkownik dosiadłszy swojego rumaka, ruszył przodem, trzech ludzi za nim, dalej Janasz ze dwoma, wózek i reszta jezdnych, wiozących ciało zabitego.
Ranna podróż była wesołą — lecz jakże okropnie skończyła się, jak straszne po sobie zostawiła wspomnienia! Jadzia chwilami przypominając sobie co przebyła, wzdrygała się, chwytała matkę i płakała całując ją. Miecznikowa modliła się i płakała także. Ta chwila ostateczna, w której już same się bronić musiały, stała im jeszcze przed oczyma. Coś w tem było strasznego jak sen — nieprawdopodobnego, jak zmora, ale dosyć było spojrzeć na Janasza bladego, jadącego przodem, a Jadzi na okrwawioną rączkę, której obmyć nie chciała — aby uwierzyć w rzeczywistość.
Jechały milcząc obie przytuliwszy się do siebie. Pułkownik, chociaż go nikt nie słuchał, rozprawiał głośno, niekiedy zwracając się do Janasza i księdza i wywołując ich aprobacyę.
Gdy z wąwozów, które się im wydały teraz nieskończenie dłuższemi, wydobyli się na dolinę, w której zamczysko na jaśniejszem niebie czarno stało i ponuro, był już wieczór późny, noc prawie. W miasteczku ledwie parę okien świeciło.
Po odjeździe Miecznikowej kilkunastu ludzi jej dworu, pozostałych pod dowództwem prostego hajduka Hołoby, zabawiali się przy dzbanach i porozsiadali swobodnie na murach. Nakazał im był Janasz pilno strzedz wewnętrznego zamku i dwóch we drzwiach umieściło się na progu, lecz reszta używała wczasu i zawodziła tęskne pieśni. Nudno im było w tym obcym kraju; wśród ludzi nieskorych do towarzystwa, milczących i niedowierzających, radziby byli powracać co rychlej. Kraj piękny nie podobał się im wcale, wzdychali za równinami i pagórkami śmiejącemi się a ludnemi około Mierzejowic.
Na wspomnieniach o domu czas upływał. Hołoba, rozsądny i stateczny człek, od młodego we dworze wychowany, chwilowo czując się starszym i odpowiedzialnym, chodził po podwórcu z pistoletem za pasem.
Rozmowy rozlegały się po murach, gdy z górnej baszty, Waśko zawołał podnosząc rękę.
— Hej! hej! co koń wyskoczy, ktoś leci na zamek, co to jest! Koń Dorszaka! To Dorszak, ale sam! Poskoczyli niektórzy na mur patrzeć, inni ku wrotom.
Popędził i Hołoba. Spojrzał i zawołał:
— Na miejsca! Każdy na swoje!
Sam ku bramie pobiegł.
A tu już na moście tentent się rozległ i w pierwszym dziedzińcu krzyk. Hołoba skoczył zkąd go głos dolatywał i nadszedł, gdy Dorszak okrwawiony, w odzieniu poszarpanem z konia się staczał. Parobcy jego nadbiegli także, Dorszak pomazany krwią, opylony, z niezmiernem wzruszeniem krzyczał:
— Tatarzy! Tatarzy!
Hołoba stał przed nim drżący.
— Pani nasza! gdzie pani!
— Albo zabita, lub w niewoli, zaryczał Dorszak udając przerażenie i rozpacz i łamiąc ręce.
— A wy! wyszliście cało! odezwał się z gniewem Hołoba. A jakże to może być!
Spojrzał nań ponuro Dorszak....
— Milczeć; co ty mnie tu sądzić będziesz, chamie jakiś! Broniłem póki mogłem, dobrze żem z życiem uszedł.
Hołoba stał blady i oniemiały.
Biegli i inni ludzie z górnego zameczku. Dorszak z konia się zwaliwszy jak nieprzytomny, obłąkanemi rzucając oczyma do koła, to stał, to poruszał się niewiedząc co począć.
Hołobie, który załamał ręce — łzy ciekły z oczów jak groch — głowę spuścił na piersi i mruczał: pani, panienka! Trzeba im było jeździć.... o! nieszczęście, Janaszek! i ten.... Jak się tu teraz pokazać przed panem! O Boże, co tu począć.
Dorszak kazał sobie przynieść wody i wódki i nie wchodząc do domu, napił się w dziedzińcu. Twarz jego zamazana krwią i pyłem, wyglądała nie lepiej od tatarskiej — jakaś niecierpliwość i niepokój go opanowywały. Chodził jakby niepewien co pocznie, naradzając się sam z sobą....
Parobcy niemi patrzali nań, w ganku Horpynka przestraszona i Tatiana z rękami w tył założonemi.
Chwila upłynęła, Hołoba nieco do siebie przychodzić zaczął.
— Ale jakże się to stało? — odezwał się.
Dorszak, gdyby rażony, odwrócił się wściekły.
— Kroć sto, co tobie mnie pytać? jak ty śmiesz! Ja tu pan, ja tu teraz pan.
Hajduk podniósł głowę, nie odpowiedział nic i cofnął się. Skinął na swoich, którzy stali osłupieli — i pociągnął ich z sobą na górny zamek.
Dorszak oczyma poszedł za niemi.
Ważył jeszcze co pocznie — aż ręką machnął i szybkim krokiem udał się na górny zamek.
W bramie stał Hołoba z ludźmi, rusznica w ręku, pałasz u boku. Dorszak postrzegłszy go, mruknął.
— Ja tu teraz odpowiadam za wszystko, i wy i co jest należycie do mnie. Tu ja rozkazuję.
Hajduk dał mu mówić, patrzał nań z podełba.
— Paneczku — rzekł drwiąco — mnie tu postawili na straży, i póki ja żyję, ani wasza, ani niczyja noga tu nie stąpi.
Podniósł rusznicę do pół.
Dorszakowi zatrzęsły się ręce, odstąpił krok.
— Coście wy poszaleli? zaryczał, pani zabita, z tamtych niewiem czy noga ujdzie. Ja odpowiadam za wszystko przed Miecznikiem.
— Pewnie, najprzód za życie jejmości i jedynego pańskiego dziecięcia — przerwał oburzony Hołoba — siebie toście uratowali przecie. Zmierzyli się oczyma, lecz Hołoba się nie zląkł wcale.
— Ja was wszystkich tu, zwoławszy ludzi z miasteczka, powiązać każę i do lochu wrzucę.
— A no! abo my co lepszego od pani! — wrzasnął hajduk — paniąście wydali Tatarom, możecie i nas im sprzedać.
Słowa te natchnęło Hołobie znać to co na miasteczku słyszeć mógł między ludźmi.
Z niewypowiedzianą złością rzucił się ku niemu Dorszak, ale zmiarkowawszy, że za słabym jest, odstąpił. Krzyknął na parobka. Ten ukazał się z za muru.
— Na miasteczko! ludzi zwołać na zamek!
— Dzieci, krzyknął Hołoba do swoich, rusznice sposobić! do bramy! do mnie!
Ruszyli się wszyscy. Podstarości, któremu się zdawało, że zastraszy, począł chodzić przed wrotami cały w pasyi, pięści podnosząc.
Milczenie trwało kilka minut, zbliżył się do hajduka łagodniejąc.
— Nieszczęście się stało — zawołał jęczącym głosem — cóżem ja temu winien! Któż tu mógł przewidzieć szajkę Szajtana. Nie bądźcież bezrozumnymi, trzeba to ocalić co zostało. Puście mnie, pozamykać muszę i spisać.
— Pozamykano — rzekł hajduk krótko.
— Ale cóż wy, poszaleliście czy co? jutro lub pojutrze głodem was wezmę.
— A no! jak się uda — odparł Hołoba — ja i jutra czekać może nie będę: wozy spakuję i pojadę z niemi, do domu.
— Ja nie puszczę! ja przed panem za to stoję! krzyczał Dorszak.
— Albo ja, bom ci tak dobry przed panem jak i wy, wtrącił Hołoba.
— A to! piekło z tą hołotą, zaśmiał się dziko tupiąc nogami i zgrzytając zębami Dorszak.
Hołoba tym czasem wrota i furty założyć kazał drągami i znikł. Podstarości pochodził jeszcze, rwąc się za włosy i skoczył do domu. W ganku stała jak wprzódy Tatiana.
Dlaczego mu tak pilno było dostać się na górny zamek, to się tem chyba tłumaczyć może, iż się skarbu domyślał i co prędzej go w ręce swe chciał pochwycić. Pomiarkował jednak, wysławszy na miasteczko zwoływać gromadę, że zbytni rozgłos natychmiast po wypadku nie był dobrym. Kazał Horpynie odwołać nazad posłanych, aby wracali.
Sam zwolna wstąpił na ganek.
Kobieta patrzała nań długo i jakby szydersko. Zmęczony był i zdawał się pijanym.
— Cóż z panią i panienką? — spytała pocichu — i z temi ludźmi i z tym młodym?
Ruszył ramionami.
— Nu — napadli, musieli zabić jeśli się bronili, a nie to w jasyrze.
Tatiana patrzała mu w oczy, tak że jej natrętnego wzroku znieść nie mógł.
— No — może teraz jejmość wypuścić! — szepnęła.
— Jeszcze nie czas — niechaj siedzi ta jędza, nic się jej nie stanie. Wskazał ręką ku górnemu zamkowi.
— Mnie tam trzeba! ludzie poszaleli, puszczać nie chcą. Idź ty do nich, powiedz im, że ich zły los spotkać może. Ty się z niemi rozmówisz lepiej.
Tatiana pokręciła głową — krótko go zbyła słowem: nie chcę!
I powróciła do domu uchylając się od dalszej rozmowy. Na przymurku od wschodów stała flaszka z wódką, Dorszak się napił, namyślał się widocznie co robić. W chwili upojenia jakiegoś osnuł tę zdradę, teraz mimo hartownego sumienia, pomimo że, mu się zdrada powiodła, czuł ten niepokój bezprzyczynny, który zawsze opanowywa po dopełnionej zbrodni. Tłumaczył się przed sobą i gniewał na siebie, strach go ogarniał niewysłowiony, choć niespowodowany niczem. Każdy szelest go przerażał. Uczynił co chciał i radby był odwołać co zrobił.
Rozrachowywał czy się to w jakikolwiek sposób wydać nie może. Dalej nie wiedział co począć.
Chodząc mówił sam w sobie:
— A cóż! uparły się baby jechać! co ja winien, odradzałem! Stu na jednego? miałem się dla nich dać zarąbać. Coby to było pomogło? Tatarzy wszystkich do nogi wybić musieli pewnie, bo się nie poddał ani ten butny młokos ani żaden. Nie wyjdą przecież świadczyć z pod ziemi! A gdyby, toć przecie, ja o niczem nie wiem. Co ja tu winien? Opiszę Miecznikowi wszystko jak się stało. W wigilią objeżdżaliśmy — nie było nic. Po co im było tu leźć, po co — w gardło wilkowi! Otóż mają za to.
Ja też mogę powiedzieć, żem ranny — krew widzieli wszyscy....
Przechadzał się tak rozprawiając, to stawał niekiedy, to wodę pił, to wódkę i drżał jak w febrze.
Wieczór nadchodzić zaczynał, na drugim dziedzińcu zatarasowali się ludzie, postawili straż i słychać było jakby już znosili i zrzucali rzeczy a zabierali się do drogi.
Dorszak stał i słuchał. — Żebym ja im dał skarby wywieźć ztąd! Niedoczekanie! To nie może być... Nie zechcą po dobrej woli, muszę gromadę gorzałką spoić i kazać ich powiązać. Bronić się długo nie mogą... nie...
Zbiegł ze wschodków i bez myśli kołując tak, gnany niepokojem, zszedł aż do mostku. Chciał widać do miasteczka sam iść, aby ze starszyzną pomówić. Gęsty mrok padał, noc się zbliżała. Wahał się: iść czy odłożyć na jutro.
W tem bystre ucho jego pochwyciło jakby tentent koni w dolinie. Stanął... Wieczór był cichy, milczenie grobowe, po spadłej rosie wieczornej głos się rozchodził zdala. Dorszak pojąć nie mógł co tętniało. Stado z paszy idące inaczej bieży. Rozeznawał konie kute i regularny powolny chód ich ciężki. Zdało mu się, że słyszy szczęk broni. Oczy otworzył chcąc coś ujrzeć w dali, lecz mrok na dolinie pochłaniał wszystko.
Jak błyskawicą przeszła mu po głowie myśl, że się ocalić mogli, ale się z niej rozśmiał jak z dziecinnego strachu.
Tymczasem tętent się coraz przybliżał, słychać było skrzypienie wózka, a nawet donośny głos rozprawiającego niezmordowanie Dulęby. Włosy najeżyły mu się na głowie; drżeć zaczął.
— Duchy? nie wierzył w duchy. Strach coraz większy go ogarniał; tentent się już przybliżał do mostu. Nie licząc nic, nie wiedząc nawet dobrze co robi, Dorszak spuścił się w parów, na którym stał most, z takim pośpiechem, że gdyby za gałęzie krzaków nie chwycił, potoczyłby się był na dno. Wkrótce potem na most wjeżdżał Dulęba i na pół omdlały Janasz i wózek, z którego Miecznikowa z córką wysiadły. Wszystko to ciągnęło w milczeniu żałobnem, ludzie tylko szeptali pomiędzy sobą, a Dulęba głośno coś rozprawiał o Ałsan-Ghiraju.
Dorszak poznał go po mowie. Nie mógł dojrzeć, kto jechał, kto ocalał, kto zginął, lecz jasne suknie kobiet dwóch mignęły mu przez szczeliny mostu i dłonią uderzył się po czole. Zdało mu się, że widma wracają z drugiego świata. Dulęby przytomność tłumaczyła cud. Zgrzytnął zębami... Nadrabiać zuchwalstwem i pokazać się na zamku, czy uciekać? Nie ruszając się ze swej kryjówki, myślał tylko o tem.
Na zamku o powrocie jego powiedzieć musiano. Jak się tłumaczyć? Uchodzić? Wahał się, a pot zimny spływał mu po skroni. Słyszał jak zdala na zamku okrzyki się słyszeć dawały i wrzawa, jak ludzie witali ocalonych. Położenie jego na zamku przy Dulębie stawało się niebezpiecznem. Miecznikowa mogła mu go oddać pod straż, a byli z sobą oddawna na noże.
Westchnął. — Nie — uciekać trzeba... uciekać... Jak?....
Parobków swoich był prawie pewny... Wysunął się po cichu na brzeg, drapiąc rękami i nogami, podsłuchiwał... Cała wrzawa i tłum wszystek i ciekawi nawet parobcy i dworzanie cisnęli się na zamek górny. Noc już była ciemna. Z bijącem sercem przekradł się niepostrzeżony do pierwszej bramy, pod której sklepieniami i we dnie postrzedz było trudno, co się w kątach kryło. Ztąd mógł wygodnie zajrzeć na podwórze: stało puste. Przemknął się biegiem po pod szopami, kryjąc, do murowanej budowy, wbiegł na wschodki, wszędzie było pusto. W izbach mieszkalnych i po ciemku mógł znaleźć, co chciał. Dopadł szafy, którą otworzył, dobył z niej skórzany trzos, którym się opasał, zarzucił burkę na ramiona, posłuchał i nazad puścił się wschodami. Szczęściem nie spotkał nikogo. Wyjrzał z ganku, podwórze stało puste i ciemne, z przeciwnej strony dochodził gwar i wrzawa ludzi Miecznikowej. Jednym skokiem stanął na dole, a do szop, w których były konie, miał dwa kroki. Gdy raz tu się dostanie, nikt go nie dojrzy będzie bezpieczny. Co żyło zajęte było Miecznikową, cisnęło się na zamek górny. Dorszak miał czas konia znaleźć, kulbakę z kołka zdjąć i drżącemi rękami rzucić ją na grzbiet najlepszego ze swoich wierzchowców. Uzda i popręgi nie wzięły wiele czasu. Konia wyprowadził pocichu, i korzystając z ciemności wywiódł go powoli przez most, wybierając tak miejsca znane sobie, aby jak najmniej tętniało. Zaledwie minął most, rzucił się na siodło, cugle zebrał, nahajką ściągnął konia co siły i popędził w czarną noc, nie pytając o drogę.
Zatętniało chwilę i.... ucichło.... Na górnym zamku jak w ulu szumiało. Wszyscy byli na nogach, około rannych. Miecznikowa zaledwie przysiadłszy wstawała, rozporządzając co czynić należało. Jadzia ani pomyślała o spoczynku. Nie było naówczas zwyczajniejszej rzeczy nad rany; w powszedniem życiu niemal codziennie rębali się przyjaciele i wrogi. Strzelali przy lada waśni. — Nie było też domu szlacheckiego i rycerskiego, gdzieby kobiety około ran chodzić nie umiały, a i mężczyźni bez plastra, bez kawałka płótna nie ruszali się o krok z domu. Nikita był na pół felczerem, ksiądz Żudra pół doktorem. Miecznikowa jeszcze za ojca czasów wprawiała się w opatrywanie skaleczonych. Janasza więc opatrzono natychmiast, inni sami o sobie pamiętali. W sklepionej izbie pod basztą tymczasowo złożono zabitego.
Janasz miał ran wiele od strzał tatarskich, trzy tylko głębsze i niebezpieczniejsze.... Nie zdawało się jednak, by strzały być mogły jadem jakim zaprawne. Krwi utracił dużo, gorączka się już objawiała, więcej może ze wzruszenia niż od postrzałów. Jadzia chciała być przy nim nieodstępną.
— On za nas życie stawił! wołała z zapałem — jemuśmy winne, że nas wprzód Tatarowie nie porwali nim odsiecz nadeszła, niegodzi się, byśmy mu nie odpłacili staraniem za krew przelaną.
Miecznikowa się nie sprzeciwiała wcale. Sama też ciągle zaglądała do chorego.
Dulęba z księdzem Żudrą poszli się rozpatrzywszy posilić i siedli w izbie księdza na gawędkę, której pułkownik tem radniejszym był, że jej u siebie w obozie nie miał tak dobornej, a nowy człowiek lepiej zawsze słucha.
Znalazła się flaszeczka wina, chleb, wędlina i arbuz podolski.
Wiedzieli już że Dorszak uciekł i był na zamku.
— Ciekawym go też widzieć! — rzekł Dulęba — posłaćby po tego patra, a zajrzeć mu w oczy.
Wyprawił ksiądz zaraz, lecz sługa obieżał zamek dolny, izby mieszkalne, szopy, hukał, pytał i nigdzie ani śladu nie znalazł. Dorszak już się był cichaczem wyprowadził.
Gdy dano znać, że go nie mogą odpytać, Dulęba się rozśmiał.
— Byłem tego pewnym — rzekł — drapnął nie czekając reszty porachunków.
Albo to lepiej albo gorzej — dodał. To pewna, że jeśli Dorszak uszedł, o czem się przekonać łatwo, spokoju mieć nie będziemy.
— A cóż może być? — spytał ksiądz Żudra.
— Co? napaść mogą Tatarowie na zamek, jak nic.
— Ale, gdzież zaś!
— Kobiet straszyć nie trzeba, ale to tak pewna jak dwa a dwa cztery.
Dorszak do nich drapnął i naprowadzi ich. Zna wszystkie słabe strony, przejścia, siłę, amunicyę. Będzie wiedział nawet o jakiej godzinie to zrobić, i dobierze właściwą.
Ksiądz załamał ręce i głowę spuścił.
— Wielu macie ludzi? — zapytał pułkownik.
— Jest nas z rannemi i niedołęgami jak ja — około dwudziestu.
— A broni?
— Dosyć na dwudziestu.
— Amunicyi?
— No — niewiem dokładnie — zawołał ksiądz Żudra, gdyby Janaszek pozdrowiał nieco, wiedzielibyśmy najlepiej i co robić i co jest.
— On rychło odejdzie — zdrowa krew, wtrącił pocieszając Dulęba. — Tatarskie strzały jeśli nie zabiją, to po nich rany tyle tylko, że nudne. Dorszak ani dziś ani jutro nie może ich tu sprowadzić. No — jutro!....
— Lecz mógłżeby? czyż godzi się go o to posądzać?
Dulęba się śmiał rozparłszy w krześle.
— Księżuniu — zawołał — jesteś niewinny jak dziecię. Toć łotr, to zbój, dla którego nic świętego niema. Gdy na Orchowce najechały Tatary, widzieli go ludzie między niemi uganiającego się z nahajką w tatarskiem stroju i prowadzącego ordę.
A dziś-że, mój ojcze, czyby umykał, gdyby na złodzieju czapka nie gorzała?
— To co innego — począł ksiądz Żudra — to co innego, ze strachu mógł umknąć, aby posądzonym nie być.
— Już kiedy kto dom opuszcza — dodał Dulęba — chyłkiem, nocą, w takich ewentach, nie wiem czem to pachnie.
Zafrasował się ksiądz Żudra, tak że stanąwszy zamyślony, nie wiedział co począć.
— Pułkowniku! na miłość Bożą, ty nas nie opuszczaj! krzyknął, za ręce go chwytając.
Dulęba wąsa kręcił.
— Co ja wam tu jeden pomogę?
— Poślemy po waszych?
— Ale ja mam ordynanse, na miłego Boga — ozwał się pułkownik, ja około zamku obozem, ani w zamku siedzieć nie mogę. Moja rzecz krążyć po nad granicą, a mam dosyć do czynienia z tem tałałajstwem.
Zaniepokojony do najwyższego stopnia ksiądz — niewiedząc co począć, wylękły dzisiejszemi wypadkami, pomyślał, że w niedostatku Janasza, który majaczył trochę pod noc i z którym naradzić się nie było sposobu, należało choć Nikitę sprowadzić do rady. Po Korczaku był to najzdolniejszy z ludzi, a choć ranny, nie stękał na kalectwo i krzątał się jak zdrowi.
Wybiegł więc sam wołać Nikity. Dworak stanął natychmiast. Zawiązaną miał, prawda, głowę, obandażowaną rękę, na jedną nogę trochę kulał, bo mu ją konie ścisnęły aż zsiniała — ale na twarzy śmiało się mu zwycięztwo i przygoda, której teraz, gdy się szczęśliwie skończyła, niemal był rad. Napił się już parę razy wódki, zjadł chleba ze słoniną i uczuł się pokrzepionym.
— Nikita — zawołał ksiądz widząc go ukazującego się w progu — na tobie teraz wszystko! Ja w tem, że ci pan da swobodę i grunt.... ale.
Nikita ramionami ruszył, rozśmiał się głośno i nie dał dokończyć.
— A! dobrodzieju! co tam o tem mówić, mówcie co pilniejsze....
— Dorszak zdrajca umknął z zamku — kończył Żudra. Pułkownik ręczy, że na zamek Tatarów ćmę naprowadzi.
— A pewnie! — zawołał Nikita.
— Nie wiemy ani dnia ani godziny, trzeba się do obrony sposobić.
— Ja jutro co świt do moich pojadę, wtrącił Dulęba — i przyślę wam na załogę z dziesięciu.
— No, to i dobrze — zaśmiał się Nikita — obroniemy się tej szarańczy, choćby ich było i....
— A no, powoli — oto! — rzekł podnosząc się Dulęba — powoli, a nie tak butno. Dorszak lepiej od was zna wszystkie dziury tego sowiego gniazda. Obroniemy się albo nie.
Nikita się zamyślił, oczy wlepiwszy w podłogę.
— Jak on ich na dolny zamek przyprowadzi — rzekł Dulęba — toście zginęli, a dolnego zamku bronić — ani myśleć.
Ta! syknął Nikita namyślając się — albo, albo. My sobie chodząc po zamkach pozawczoraj z panem Janaszem baraszkowali i żartowali, jakby tu przyszło bronić się od nieprzyjaciela. Nasz Janaszek to głowa generalska, on na hetmana stworzony, dodał Nikita — a wiecie co mówił?
— Tom ciekawy! uśmiechnął się Dulęba, cóż ta generalska głowa tak mądrego znalazła?
— Bardzo prosta rzecz, panie pułkowniku. Spalimy most.... na dolny zamek nie dostaną się.
Pułkownik stał zdziwiony.
— A! jak mi Bóg miły, rozumnie. Tylko wprzódy mnie dajcie się ztąd wydobyć. Dziś na noc posłać dwóch ludzi, niech pale u dołu poobwiązują słomą i dziegciem osmarują, w godzinę mostu nie będzie.
— My tu z głodu poginiemy! — zawołał ksiądz.
— Trzeba z miasteczka nocą ściągnąć nie prosząc, co się znajdzie — dodał Dulęba. — Na to, mości Nikita masz całą noc i kawał dnia jutrzejszego. Ja pod wieczór przyślę wam załogę, więc z paleniem mostu się nie śpieszcie, ale tak, aby nikt nie wiedział, przygotować wszystko. Na górny zamek się nie dobiorą, chybaby jaka wycieczka była tajemnemi lochami, któremiby Dorszak mógł ich wprowadzić.
Ksiądz Żudra załamał ręce....
Nikita głową kręcił... — Ale czy to, proszę pułkownika, ozwał się po chwili — czy to istotnie może być, żeby ten łotr.... Czy to może być?
— To nietylko może być, ale niezawodnie będzie — począł Dulęba. Trzeba znać Dorszaka i Tatarów.
— A nie lepiejby było zabrawszy się uchodzić? spytał Nikita.
— Z choremi? w dziesięciu czy piętnastu zdrowych, żeby was na drodze napadli? — mówił pułkownik. Myślicie że on tu, na zamku i w miasteczku szpiegów nie ma? że mu nie doniosą?
— Wyrzucić baby i parobków jego — rzekł Nikita — i to nie czekając.
— Baby strzedz, a parobków wygnać dziś, czy nie, to nic nie pomoże. Na dziś pilniejsza rzecz — żywność na zamek sprowadzić i most przygotować.
Dulęba kończył, gdy Miecznikowa weszła powolnym krokiem. Przed kilką chwilami już stała u progu słuchając rozmowy. Na twarzy jej nie widać było cale obawy, ale smutek i powagę wielką.
— Wszystkom słyszała — odezwała się wchodząc. — Mój Nikito, póki Janaszek nie wyzdrowieje, ty nas broń. Dworski z uniesieniem rękę pani pochwycił i do ust poniósł.
— Niech jasna pani będzie spokojna. Bóg łaskaw — rzekł głosem wzruszonym. Kiedy on nas dziś wyrwał z takiego niebezpieczeństwa, nie da nam zginąć marnie. Ja póki starczę rozumem, pociągnę, a zabraknie, przyjdę po radę.
— Ja spać nie myślę się kłaść — odezwał się Dulęba — bywaj z raportem, będziemy radzili.
— Bóg cię nam zesłał, pułkowniku! — rzekła Miecznikowa.
— Niech pani spocznie spokojną, proszę bardzo, trzeba sił i na jutro, mówił Dulęba, e! jakoś to będzie. I zbliżył się, aby Miecznikową w rękę pocałować.
— Tylko spokojnie — dodał.
— O nas się nie lękajcie — odpowiedziała Miecznikowa, myśmy obie natury mężnej dosyć, a jeśliśmy dziś ze strachu nie pomarły, już nas nic pewno nie ulęknie. Najboleśniej mi tylko, że z mojej przyczyny, cierpi Jadzia, ludzi tylu. — Janaszek.
— Nie trzeba go pieścić — podchwycił pułkownik, cieszyć się powinien, że taka mu się gratka trafiła, i wyszedł z niej mało co naszpikowany. To mu na zdrowie wyjdzie i na sławę. Dzielny chłopiec — ale go pieścić — to go popsuć.
Miecznikowa westchnęła.
— Mój pułkowniku, odezwała się nieśmiało — nie gniewajcie się na mnie.
— Ale? za co?
— Coś pragnę uczynić, coście powinni dobrem sercem przyjąć, dokończyła. Winnam wam życie moje i córki jedynaczki i moich wszystkich. My o was pókiśmy żywe nie zapomniemy, — ale dodała prędko.... chcę wam ofiarować pamiątkę.
Żachnął się Dulęba.
— Mościa dobrodziejko — wyjąkał. Ja zasuszony żołnierz stary.... ja.... tego.... żadnych pamiątek nie potrzebuję, żeby szczęścia nie zapomnieć. A toż było istne błogosławieństwo Boże. Ale pfe! ale pfe! rękami obiema, jakby odpędzał coś natrętnego, machając Dulęba.
Miecznikowa stała i z pod chustki drżącą ręką dobywała — karabelę. Oczy pułkownika padły na nią, i przestał się opędzać.
Karabela była stara, z pozoru można się było domyślać, że klingę miała turecką. Oprawa była złocista czy złota, ale prosta i nie wytworna.
— Jak mi Bóg miły! Karabela, ale zkądże?
— Umyślnie dla was się tu znalazła.
— Ale nie, nie przyjmę, nie — począł oczyma ją ścigać Dulęba — tylko proszę pokazać.
Była to stara szabla znaleziona w skrzyni na zamku. Ten co ją składał tam, dobrze wymaścił oliwą, tak że nic nie zardzawiała, a odczyszczona świeciła jak srebrna. Dobytą klingę oparł Dulęba o podłogę, zgięła się w kabłąk i wyprostowała drżąc; świeciły mu oczy do niej.
— Musisz ją wziąść pułkowniku! nalegała gospodyni.
Dulęba w milczeniu schował do pochwy i westchnął.
— Nie mogę.
— Czemu?
— Czemu? przesądny jestem: żelazo przyjaźń rozcina.
— Karabela doskonała, apetyt do niej nie mniejszy, ale — nie mogę.
— Daj mi pół tynfa za nią! rozśmiała się Miecznikowa.
— A no — zgoda, rumieniąc się rzekł Dulęba, i zrobił ruch jakby sakwy szukał, chociaż wiedział dobrze, iż próżną znajdzie. Nie miał i pół tynfa w kieszeni. Wstyd mu było. Wymówił się, że kieskę zgubił znać po drodze.
— Dam na kredyt, śmiejąc się, prędko dorzuciła Miecznikowa.
Pocałował znów piękną rączkę Dulęba, ale przypomniawszy sobie obowiązek, schwycił za czapkę, którą miał w kieszeni, bo misiurkę dawno zdjął — i poszedł po zamku szukać Nikity. Chcąc nazajutrz odjechać rano, aby ludzi przysłać na posiłek, musiał z nocy korzystać.
Pomimo znużenia nikt na dole nie spał. Cześć czeladzi gwarzyła o wypadkach dnia dzisiejszego w sklepionej izbie u wnijścia, reszta się uwijała po pod murami, koło koni, opatrując otwory, obwarowując bramę. — Nikita był w podwórzu. Dulęba go znalazł w rogu pilno nastawiającego ucha.
— Co to jest? — zapytał.
— Kto jego wie, cicho rzekł Nikita — albo tu dusza pokutuje — albo ja już nie rozumiem nic.
— Gdzie?
— Tu — aby stąpić, słychać jęczenie i stuk.
Pułkownik nie był zbyt łatwowiernym; wierzył w duchy, ale gorzej się obawiał zdrady i Dorszaka. Stanęli słuchać. Jęk się z pod ziemi dobywał głuchy. Dulęba położył się na kamieniach i ucho przycisnął do nich. Wstał po chwili i rzekł:
— Coś siedzi. Musi to być loch, a w lochu, bodaj, nie kto zamknięty. Gdy tak gwarzą pomięszani, spojrzeli, pod murem gryząc fartuszek w zębach stała mała Horpynka. Dziewczę miało twarz przestraszoną jakąś i całe było drżące. Białe to widmo z początku ich też przeraziło.
— Czego ten tu szurgot się włóczy! Krzyknął Dulęba — co ty tu robisz? Szpiegujesz? hę? to pewno ze dworu Dorszaka.
Popatrzył Nikita. — A no — ale to biedne zahukane stworzenie. I odezwał się do niej: — Idź ty sobie ztąd? po coś tu przyszła, po co, ruszaj pókiś cała!
Dziewczę stało gryząc koniec fartucha, widocznie mówić coś chciała i nie śmiała. Na pułkownika rzucała przestraszony wzrok, to znowu na Nikitę. Dopatrzywszy chwili, gdy na nią Dulęba nie spoglądał, skinęła na Nikitę. Ten się zbliżył. Musiał się aż pochylić do jej ust, bo chłop był jak dąb a dziewczę małe i drobne.
— To ona tam jęczy! to ona! Jak Bóg miły!
— Kto? zapytał Nikita.
Dziewczę oczy spuściło i zamilkło i gryzło fartuszek znowu.
— E! toż wiecie! szepnęła i obejrzała się. Pan uciekł, to wy ją powinni uwolnić.
— Ale kogo?
Dziewczę znowu milczało; Dulęba zdziwiony czekał aż się skończą te szepty.
— Co ty się tam durzysz z tem dzieckiem, przerwał, szkoda czasu.
Nikita nie słuchał.
— Mów — kogo?
— Panią! panią wrzucili do lochu! Tatiana! On kazał! Tatiana! Tatiana! powtórzyła kilka razy, zakryła sobie oczy i chyłkiem pod murem, jakby się zlękła tego, co powiedziała, biedz poczęła ku bramie, przychyliła się, popełznęła pod nią jak kot i znikła.
Nikita stał myśląc. — Dziewczyna powiada — odezwał się do pułkownika, że Dorszak tam żonę trzyma zamkniętą.
Dulęba zaledwie to usłyszawszy, za rękę go konwulsyjnie pochwycił.
— Gdzie! jak! człowiecze! Gdybym miał karku nadkręcić, ja ją uwolnić muszę, prowadź! którędy?
Nikita nic już nie mówiąc, rzucił się do bramy, pułkownik za nim. Trząsł się cały.
— Infamis! rozbójnik! łotr! powtarzał — dajcie mi go w ręce, na moją odpowiedzialność — na gałąź! na gałąź!
Obiegłszy dom za bramą do koła, bo Dulęba nie szedł ale leciał gniewny, wpadli na ganek i po wschodach na górę.
Drzwi były ze środka zamknięte. Poczęli stukać i dobijać się mocno. Zrazu grobowa im cisza odpowiadała, dopiero gdy we dwu poczęli drzwi wysadzać, kroki się słyszeć dały. — Kto tam?
— Otwierać! krzyknął Dulęba.
W zamku odezwał się klucz i na progu pokazała się tłusta owa Tatiana z ogarkiem w ręku. Dzikiem wejrzeniem zmierzyła wchodzących. Twarz jej zwierzęco obojętna, a razem chytra, oświecona blaskiem światła, które ręka zasłaniała, pełna była i gniewu hamowanego i trwogi.
— Gdzie twoja pani? krzyknął Dulęba przystępując.
— Albo ja wiem, pojechała! z pozorną obojętnością — poczęła kobieta — co ja wiedzieć mogę.
— Kłamiesz wtrącił Nikita.
Kobieta zbladła i chciała odchodzić; Dulęba żelazną dłoń położył jej na ramieniu.
— Mów! — zawołał — lub z życiem nie wyjdziesz. Bierz klucze i prowadź.
— Zamknęłaś ją do lochu z rozkazu pana — rzekł Nikita. — Kobiecie drgnął ogarek w ręku, krzyknęła, z za ramienia odwróciła się ku Dulębie.
— Co wam do jego żony! co wam do niej! Ona się z nożem do niego rzuciła, to wściekła, ona szalona. To ich sprawa nie wasza, a on się pomści. Jej puszczać nie można!
— Prowadź, nie gadaj — zawołał Dulęba — natychmiast.
Tatiana chciała się im wyrwać z rąk, ale z drugiej strony chwycił ją Nikita i wyrywała się napróżno.... Ogarek potoczył się na ziemię, ale nie zagasł szczęściem, i Dulęba go jedną ręką podjął zręcznie. Obłąkanemi oczyma rzucając napróżno do koła, jakby ratunku szukała, Tatiana płakać zaczęła ze złości.
Dulęba wołał: prowadź.
— Puścicie mnie wolno! — zawołała w końcu jakby z rozpaczą.
Pułkownikowi tak szło o uwolnienie nieszczęśliwej kobiety, iż natychmiast wykrzyknął.
— Puszczę, gdy ją znajdziemy.
— Klnij się na Boga! — zawołała Tatiana.
— Klnę się na Boga.
— Na Trójcę.
To naleganie byłoby powinno zrodzić podejrzenie w pułkowniku, lecz się zapalił tak losem uwięzionej, że na nic nie zważał i przysięgał.
Kazała mu powtórzyć przysięgę Tatiana i dopiero się ruszyła.
Nie puszczając jej z rąk szli niemi przez izbę naprzód, w której jeszcze szafa stała otworem od ucieczki Dorszaka, a u okna robota jego żony i jedwabie rzucone bezładnie — potem przez sypialnię pustą, przez sień, z której wschody wiodły w dół, do zamkniętego lochu. Gdy się drzwi jego otworzyły, Tatiana drżeć poczęła, wskazała ręką — tam.
— Prowadź! nalegał Dulęba.
Szli znowu po wschodach. Loch był pusty. Tatiana spodziewała się może wyrwać, uciec i drzwi za sobą zatrzasnąć, bo ich milcząc obwiodła po pustych lochach. Tu śladu nie było, ani głosu żadnego nie słychać. Pułkownik zaczynał żelaznemi rękami cisnąć ją tak, że Tatiana z bólu syknęła. Zaczęła jęczeć i płakać. Stali w lochu, którego środek zajmował kamień z uchem żelaznem, wskazała go nogą...
W chwili, gdy Nikita się schylał, aby go podnieść, Tatiana szarpnęła się chcąc uciekać, ale Dulęba oburącz ją porwawszy, zgniótł tak, że na ziemię upadła.
Wieko podniosło się lekko... małe wschodki w dół się kręciły.
— Krzyknij! wołaj! odezwał się Dulęba. Nikita pochylił się nad czarnym otworem i począł hukać jak w lesie.... Chwila upłynęła w milczeniu. Zdawało im się, że posłyszeli szelest. Tatiana drżała cała.... Głos bolesny odezwał się z głębi.
Nikita wołał ciągle. Czekali. Blada, wynędzniała, zmieniona twarz, z obłąkanemi oczyma pokazała się nad otworem, włosy poplątane spadały jej na ramiona okryte chustką zbrukaną. Na widok tego widma, Dulęba krzyknął, Tatiana zakryła sobie oczy, jakby się skryć chciała....
Nikita rękę podawał.
— Niech pani wychodzi — rzekł — i nie boi się, Dorszaka niema.... uciekł.... Jakby nierozumiejąc jeszcze i nie poznając nikogo, wodziła ciągle oczyma po nich kobieta, podniosła rękę wychudłą, przetarła powieki. Stała, nieśmiała iść dalej. Czy sił jej brakło?.... Nikita niemal gwałtem chwyciwszy ją za ręce wyciągnął milczącą, osłupiałą do górnego lochu.... Stanęła tu, wpatrując się w Dulębę jakby go rozpoznać chciała a nie mogła. Dostrzegła Tatianę i cofnęła się z trwogą.
— To ona, to mój kat — zawołała.
— Jam niewinna.... jęczała Tatiana — ja sługa.
— Wychodźmy z lochu! zawołał Dulęba głosem, który słysząc zadrżała kobieta i poczęła się przypatrywać jeszcze baczniej. Nie puszczając Tatiany w obawie jakiej zdrady, pchnął ją przed sobą Dulęba. Milcząc wydobyli się z lochu na wschody. Kobieta próbowała się wyrwać pułkownikowi razy kilka, napróżno. Dopiero gdy stanęli w izbach mieszkalnych, a Dorszakowa padła na poduszki, Dulęba zapomniał o Tatianie i puścił ją. Nim się opatrzyli, rzuciła się ku drzwiom i znikła.
Dulęba z politowaniem niewysłowionem wpatrywał się w tę piękność, która go niegdyś zachwycała.
— Pani mnie nie poznałaś — rzekł — a jam to ten nieszczęśliwy Dulęba....
— Gdzież ten człowiek? gdzie ta kobieta? dlaczego wy tu jesteście?
Trudno było razem na wszystkie odpowiedzieć pytania. Uspokojono ją najprzód, że męża się nie ma co obawiać, a Tatiana jego powiernica i prawa ręka, pewnie uciec musiała. Zaczęła płakać. Siadł przy niej pułkownik i chwilę tak na łzy jej patrzał nie mówiąc nic. Nikita zawołał tymczasem do posługi Horpynkę, która pani do nóg płacząc upadła i zostawił ich — sam śpiesząc do mostu i do miasta.
Nie było chwili do stracenia.
Noc to była bezsenna cała i niepokoju pełna — z przestrachu, wzruszenia, ran i wysiłku nadzwyczajnego w obronie Miecznikowej i Jadzi Janaszek dostał gorączki. Chociaż Dulęba ręczył, że rany od strzał tatarskich nie były niebezpieczniejsze nad ukąszenie komara, jednakże kilka z nich wbiły się w ciało głęboko, a wyjmowanie ich rozdarło rany. — Korczak stracił wiele krwi — nim ją zatamować zdołano. Trudno go było uspokoić i na łożu utrzymać, zrywał się ciągle z krzykiem wielkim, chcąc biedz na ratunek.
Słysząc ciągle z ust jego imie swoje i matki, Jadzia nie mogła się od łez powstrzymać. Głos jej uspakajał go na chwilę; jak muzyką poił się nim. Spoglądał w tę stronę, z której go dochodził, potem zamykały się mimowolnie powieki.... usypiał i zrywał się pod wrażeniem strasznych snów, w których powtarzała się scena poranna.
Ani Jadzia, ani Miecznikowa szczęściem nie były ranne; obowiązek czuwania nad sobą i ludźmi dodawał im sił, chociaż i one czuły się znużonemi. Dość było tę chwilę przypomnieć, gdy się przed niemi zjawiły ohydne twarze dzikich, z których jeden już niemal rękę kładł na ramieniu pani Zboińskiej. Jadzia chodziła także jak w gorączce, lecz zajęta ciągle Janaszem, nie miała czasu rozmyślać o strasznej przygodzie swej. Gotowano ziółka, przysposabiano bandaże, modlono się pocichu i tak noc zeszła cała. Miecznikowa wiedziała, że cokolwiek uczynić można, to ksiądz Żudra z Dulębą i Nikitą dla obrony zamku przedsięwezmą. Nie rozpytywała się więc napróżno. Z północy już, widząc światła w oknach, a sam się nie kładąc Ks. Żudra zastukał do izby, w której Miecznikowa siedziała zamyślona.
— Pani moja powinna i sama iść spocząć i pannie Jadwidze toż samo polecić. Gdzież panna Jadwiga? Spi?
— Gdzie tam, mój ojcze, siedzi przy łóżku Janasza. Nie mogę jej od niego odciągnąć. Prawda, że poczciwe chłopię za nas cierpi.
— Ja ją wyręczę i jeśli potrzeba, pobędę przy nim do rana, a jej spocząć czas. Bóg wie czy następną noc spać będziemy.
— Idź-że, mój ojcze, i przyślij ją do mnie. Sadzę, że i Janaszowi też byłoby lepiej, żeby zasnął.
Ksiądz Żudra wyszedł zaraz i wprost udał się do izby, w której ze służącą razem Jadzia czuwała nad chorym. Znalazł ją w krześle obok łóżka, z rekami załamanemi na kolanach, z oczyma wlepionemi w chorego, zapłakaną. Kobieta, która jej towarzyszyła, siedziała obok ale dawno uśpiona.
Ksiądz szepnął, aby Jadzia szła do matki — ale Jadzia głową tylko poruszyła.
— Ja tu muszę siedzieć, bo mu z tem spokojniej i lepiej, odezwała się cicho.
— Ale on uśnie i lepiej mu będzie z tem daleko, bo sił nabierze.
Jadzia główką potrząsła, ksiądz nalegał, wstała więc pocichu i ruszyła się kroków kilka, gdy, jakby przeczuwszy jej oddalenie, Janasz się porwał z krzykiem i zawołał:
— Tatarzy! Tatarzy! Nikita, stawaj, zasłońmy panią, pal!
Gorączkowy, dziki głos Janasza i rwanie się jego jakby szukał oręża, natychmiast Jadzię zwróciły. Przystąpiła znowu do łóżka i odezwała się:
— Proszę leżeć cicho. Jesteśmy na zamku!
Chory zamilkł, obejrzał się, posłuchał, ona powtórzyła raz jeszcze co mówiła, zamruczał coś i posłuszny legł na poduszki. Jadzia mu rękę przyłożyła do czoła, potrzymała ją tak chwilę — i znowu usypiać zaczął. Ksiądz Żudra patrzał trochę zdziwiony i zakłopotany. Dał jej nic nie mówiąc znak, aby odeszła. Posłuszne dziewczę odjęło rączkę, i wnet chory jęczeć i poruszać się zaczął — spojrzało na księdza, przyłożyło ją — i ucichł.
— Panno Miecznikówno, odezwał się ksiądz Żudra — już tylko idźcie, ja na niego też sposób znajdę...
Choć z widoczną przykrością i odwracając się ciągle ku niemu, Jadzia wreszcie odeszła — Janasz się ruszył i zaczął jęczeć, ksiądz schylił się ku niemu i przemówił słodko. Reszty już dziewczę nie widziało, bo musiało iść do matki. Zeszło więc ze spuszczoną głową, powoli, zamyślone. W progu Miecznikowa ją uściskiem powitała.
— A! co za dzień! co za dzień, dziecko moje. Ja jeszcze do siebie przyjść nie mogę. Bóg mi ciebie ocalił. Łzy wdzięczności płyną. Idź — spocznij, Korczakowi nic nie będzie....
— Cierpi bardzo — matuniu — a we śnie, żebyście wiedzieli — o niczem nie mówi tylko o tobie i o mnie. Śni mu się jeszcze ta straszna chwila.
— Mnie ona życie całe przytomną będzie — odparła Miecznikowa, bo ja — ja ją mam na sumieniu....
— Matko — i ja! Ciągle go prześladowałam, że tchórz, mój Boże! — zawołało dziewczę; zakryło sobie oczy.
— Jednakże, Jadziu moja, dodała cicho matka — nie dobrze, byś tam zbyt długo przesiadywała przy nim.
— Dlaczego? spytała zdziwiona Jadzia.
— Nie pora ci to tłumaczyć — dziecko moje — dlaczego nie chciałabym, aby poczciwy Janasz ciągle cię miał na oczach. Już i tak aż nadtoście do siebie przywykli.
Jadzia tak była tą mową zdziwiona, iż chwilę stała, jakby jej zrozumieć nie mogła.
— Ależ, moja matuniu!
— Jadziu droga, on młody, jemu się w głowie łatwo przewrócić może.
Jeszcze dziewczę nie zdawało się rozumieć, ale rumieniec na twarz jej wytrysnął.
— Dlaczego mu się ma zawracać głowa? — odparła powoli. — Myśmy z sobą od dzieciństwa jak siostra z bratem. Cóż w tem złego? a wczoraj, czy dziś — bo już nie wiem kiedy — krwią jego nasza drużba się zapieczętowała.
— Ale ja wam tej braterskiej przyjaźni nie bronię — odezwała się matka zmieszana nieco.... tylko....
— Niechże matunia mówi wszystko, wtrąciła Jadzia — proszę, proszę.
— Niepodobna się tak przywiązywać zbytnio choćby do brata — dodała Miecznikowa. Żyć z sobą nie będziecie zawsze.
— Jak to? dlaczego?
— Przecież i jego los gdzieindziej powoła, i ty — i ty opuścisz nas a pójdziesz z kim innym.
Jadzia westchnęła.
— Ja o tem pomyśleć nie umiem! — rzekła — bez was, bez ojca, bez ciebie, bez niego — a! jakżebym ja żyć mogła! nie mówmy o tem.
— Nas, moje dziecko — mówiła matka poważnie, nas mieć będziesz zawsze, my cię nie opuścimy i nie damy cię nikomu, coby me jedyne dziecię gdzieś uprowadził daleko, ale Janasz! Z niego będzie albo żołnierz, albo gospodarz, on musi gdzieś pójść szukać szczęścia, dorabiać się doli o własnej sile. Z nim zawsze nie będziemy.
Jadzia stała zamyślona głęboko, jeszcze nie chcąc słów matki zrozumieć i wziąć za prawdę. Miała to za groźbę tylko, groźbę niebardzo jasną.
— Przyznam się matuni, że ja — jabym, gdziekolwiek będę, Janaszka wzięła sobie. Ja nie mogę pomyśleć nawet o tem, żeby bez niego żyć, tak do niego przywykłam.
— Ale to właśnie — źle! — zawołała Miecznikowa.
— Źle? powtórzyła pytając Jadzia.
Niewinne dziecko matka pocałowała w czoło, przycisnęła do siebie i chciała ją odprawić, aby spoczęła — lecz dziewczę zwróciło się do niej jeszcze.
— Po co Janasz ma gdzieś między obcymi szukać szczęścia i doli? Czyż my mu jej zapewnić nie możemy? Jabym się z nim jak z bratem podzieliła! a! najchętniej!
— Zostawmy to ojcu — dziecko moje — zakończyła matka — to do niego należy, a teraz zaśnij, proszę cię. Idź, jeźli chcesz, powiem ci, że przykazuję.
Pocałowała w rękę matkę Jadwiga, uczuła krzyżyk który jej matka zakreśliła nad czołem, i wyszła. Miecznikowej nie do snu było. Pierwszy raz miała taką znaczącą rozmowę z córką i czuła się niespokojną wielce. Dotąd to przywiązanie wcale jej nie trwożyło; teraz głębsze w wyrazach Jadzi wyczytała znaczenie. Dziewczę wyspowiadało się przed nią, odkryło jej serce. Miecznikowa się przestraszyła. Dzień ten nową przynosił trwogę, jakiej dotąd nie miała. Dzieci kochały się — nadto. Niewinne uczucie mogło w każdej chwili wybuchnąć płomieniem. Dla serca matki było w tem coś przerażającego. Sierota, chłopak bez domu i rodziny, miałby śmieć na Jadzię podnieść oczy! Miecznik nie mógłby nawet przypuścić nic podobnego, ni w żadnym razie zezwolić. Nie przeszło mu to przez myśl, tak jak dotąd matce. Należało więc co rychlej ich rozdzielić, pod jakimkolwiek pozorem, aby niebezpiecznemu przywiązaniu nie dać się rozrosnąć zbytecznie. Miecznikowa miała nadzieję, że dokona tego zręcznie i jak najmniej dla obojga boleśnie.
Była pewna, że Janasz ani mógł śnić o Miecznikównie — i to ją pocieszało; chłopak był nadto skromny, pokorny i pamiętny tej nędzy, z jakiej go wyrwano. Jemu też nie przypisywała wcale, żeby zbytnią poufałością wywołał to uczucie, ale — rozmarzonej główce córki i bujnej młodości, która ma zawsze serce pełne, a zbytek jego wylewa na świat i ludzi, nie patrząc kto miłości godzien.
Ile razy na myśl przyszedł jej mąż, drżała, poczciwy i zacny pan Miecznik, powolnym był w wielu rzeczach, ale dla córki marzył losy świetne, może daleko świetniejsze niż matka.... Cóżby powiedział, gdyby mu choć w żarcie wspomniano Janaszka? Kochał go jak dziecię, to prawda — ale społeczne warstwy w jego sercu i głowie układały się w pewnym porządku, którego nic, nawet największa miłość naruszyć nie mogła.
Tak myśląc Miecznikowa, przyszła jednak do przekonania, że obawy jej były próżne, że dziecka nie zrozumiała i że zgrzeszyła zbytkiem troskliwości. Przeżegnała się, pomodliła, uspokoiła.... i znużona gdy dzień już szary do okien zaglądał, padła w krzesło snem złamana.
Na zamku ruch był wielki.
Nikita sam pobiegł na miasteczko do znajomego Abrama, po radę i zapasy żywności.
Nad spodziewanie całą rodzinę zastał na nogach. Tu już wiedziano o wszystkiem co się stało i o ucieczce Dorszaka, a stary wnosił także, iż orda na zamek napadnie. Właśnie jeden z rodziny zbierał się iść prosić, aby ich przyjęto do zamku, bo najazd najprzód musiał bezbronne dosięgnąć miasteczko.
— Zabierajcie co najwięcej żywności z sobą, zawołał Nikita — i nie opóźniajcie się ze schronieniem na zamek, bo, (tu szepnął mu w ucho) most spalimy.
— Ja to chciał mówić — rzekł Abram — inaczej się opierać trudno.
To mówiąc stary odciągnął go na stronę.
— Dorszak uciekł?
Nikita począł z zapałem opowiadać o losach zdrajcy i jego żony. Stary głową trząsł i niepokoił się coraz mocniej.
— No — Dulęba, to cała nadzieja, on nas może uratować, jego się Tatarowie boją — on jeden im straszny; a no....
Nie dokończył Abram i nachylił się do ucha Nikicie, lecz jakby namyśliwszy się i nic nie powiedziawszy odstąpił, dając znak ręką, że się to na nic nie zdało.
— Mów, podchwycił Nikita.
— Jest lepsza u nas kryjówka niż na zamku — a no, już może do niej późno. W miasteczku o niej nie wie osób więcej jak dwie lub trzy. Dorszak napróżno zawsze starał się ją odkryć. Tajono ją przed nim. Kilkaset lat temu już, jak się ludzie w niej od napadów dziczy tej kryli.
— Gdzie?
— W górach, niedaleko, jest pieczara, do której trafić, kto nie wie, niepodobna. Wielu ona już tysiącom ocaliła życie, ale — zapóźno do niej, a w biały dzień, nie można.
Nikita wyjrzał przez okno: na niebie zaledwie szarzało.
— Gdyby to pewne było, niechby pani i panienka się skryła, my byśmy się na zamku bronili.
Abram też do okna poszedł.
— Późno — rzekł — nim się wybiorą, nim wyjdą, dzień się zrobi, nic nie gotowe.
— Zatem na zamek — dodał Nikita, możecie się schronić i wy i kto z wami będzie, ale żywność zabierajcie.... Jeżeli Tatary do nocy nie nadejdą, no — a pani zechce — przyszłej nocki możemy się schronić do pieczary.
Wyszedł Nikita, a choć jeszcze dzień zaledwie się obiecywał, na miasteczku spotkało go dużo ludzi. Wszyscy chodzili niespokojni.... Spędzano bydło, ładowano wozy, niektórzy prosili się na zamek, inni milcząc wybierali się w góry i parowy. Wszyscy niemal pewni byli, że Tatarzy przyjdą. Znali Dorszaka.
Wzdychając patrzeli niektórzy na swe domy, które z płomieniem pójść musiały. Niewielu ufniejszych w to, że orda się nie waży, że pułk Dulęby ją odstraszy, chcieli pozostać na miejscu. Ale i ci rzeczy znosili do lochów i dołów, szukali kryjówek, aby w pierwszej chwili schronić się do nich, gdyby orda wpadła. Wiedzieli, że nigdy Tatar długo ani oblega, ani w miejscu uleżeć może — że tylko pierwsza jego napaść najstraszniejsza.... Tu zaś, czyby zamek wzięli czy nie, osadzać go nie mogli.
Dwóch ludzi korzystając z mroku, już pod mostem pale słomą okręcało, oblewając smołą i dziegciem. Nikita wpadł na zamek z nowiną o pieczarze, wprost do pułkownika, który w izdebce księdza Żudry dnia oczekiwał, wcale kłaść się nie myśląc. Popijał co mu dawano, przekąsywał co się znalazło, ziewał i gadał nieustannie, a oknem wyglądał, czy nie czas mu do swoich, aby zaraz posiłek dać zamkowi i w porę ludzi przysłać.
Gdy Nikita ze swą obwiązaną głową zjawił się we drzwiach, Dulęba właśnie opowiadał ze szczegółami księdzu, jak się kochał w Agafii i jak ona naówczas wyglądała. Klął, wzdychał i pił, cały rozogniony tem, że mu los zdarzył ją dziś z tego okropnego wyzwolić lochu.
— Do pierwszego spotkania z Dorszakiem, mówił — za to obejście się okrutne z kobietą — będzie wisiał, jakiem żyw.
A cóż ty powiesz? — odezwał się obracając do Nikity.
— Wszystko co było zrobić można, to się już zrobiło. Most do podpalenia gotowy. Z miasteczka ludzi dużo na zamek dolny ciągnie, by się schronić, i co mają żywności to zabiorą z sobą. Ale — rzekł — gdyby my się wcześniej opatrzyli, byłby może lepszy sposób niż na zamku ich czekać.
Poskrobał się w głowę.
— Cóż takiego? — zapytał pułkownik.
— Ludzie tu wiedzą o pieczarze, do której się nie jeden raz kryli przed Tatarami.
— Myślisz że Dorszak i Tatarzy o niej nie wiedzą?
— Tak mówią.
— Alboż nie było już tu takich historyj, gdy po kilkuset ludzi dymem duszono w tych jaskiniach? rzekł Dulęba. Tam, gdy wyszpiegują, niema ratunku, tu się przynajmniej bronić można, a choćby poledz uczciwie.
Jak dzień, Dulęba konie kazał siodłać. Żegnać się z Miecznikową nie było czasu, bo czekać nie mógł, a budzić nie chciał. Dzień się obiecywał mglisty i wilgotny. Pułkownik pokrzepiwszy się dobrze, zszedł już ze zbroiczką i misiurką i dwóma szablami, z których jedną w ręku trzymał, na dół w dziedziniec. Konie stały pokulbaczone. W podwórzu pełno było przyciągających z miasta wozów i ludzi, którzy dłużej czekać nie chcieli. Obóz zakładano na dolnym zamku, gdzie się ledwie było można przecisnąć. Żydzi, Rusini, Ormianie, Wołochy, koczowali po pod murami przy kupach rzeczy swych, węzełkach i worach, które tu pościągali. Widok był osobliwy tego spłoszonego ludu obojej płci, leżącego i siedzącego na ziemi. Kobiet z dziećmi u piersi i na kolanach, wozów, na których dziatwa drzemała ponakrywana świtami, beczących owiec, bydła, powiązanych ladajako koni i snujących się wśród ciżby starców.
Stary Abram ze spokojem człowieka, który dopełnił co mógł, przywdział śmiertelną koszulę, obwiązał rękę i odprawiał modlitwy, nie zważając na to, co go otaczało. Zamek już był pełen, a z miasteczka jeszcze opóźnieni ciągnęli przez most i rozkładali się w bramie i na wałach. Na moście stała straż od świtu. Dulęba już miał na koń siąść, gdy mu Agafia na myśl przyszła i ochota go wzięła ją pożegnać.
Poszedł więc do murowanego domu i jak się spodziewał, znalazł ją w tem samem miejscu, gdzie zostawił, na poduszkach, wtuloną w kąt i jakby zdrętwiałą. Horpynka na ziemi siedząc u nóg jej, drzemała.
— Jedziecie pułkowniku i opuszczacie nas? — zawołała zrywając się Agafia — to my tu przepadniemy! a ja dostanę się znowu w ręce tego zbója.
— Jest komu zamku bronić — rzekł Dulęba — nie ma się czego lękać. Ja do komendy rad nie rad jechać muszę, dlatego że i tu ludzi trzeba przysłać w pomoc. A dlaczego macie przepadać?
— Któż lepiej zna zamek nad niego? — przerwała Dorszakowa — wieleż to my tu lat mieszkamy? Każdy kąt on opatrzył sto razy. Samam słyszała od niego, że wie o takiej wycieczce, którą, prawda, z zamku się można wydobyć, ale i do zamku dostać. Czyż on z tego teraz nie skorzysta? Zastanowił się nieco Dulęba.
— No! choćby tam jaka dziura była — rzekł — nie może nią więcej wchodzić ludzi, jak po dwóch, to ich tu ci Miecznikowscy, determinowane chłopy, jak szczurów wytłuką.
Agafia podniosła czarne oczy na Dulębę i uśmiechnęła się gorzko.
— Oni pewnie cisnąć się nie będą — rzekła — dosyć by baryłkę prochu podłożyli, to kawał muru wysadzą i ludzi wybiją.
Schwycił się za głowę pułkownik....
— Nie może to być! nie może! nie mówcie nawet o tem. Bóg łaskaw, nie dopuści. Nim się oni zbiorą — moi ludzie tu będą, mury osadzimy i z oka ich nie spuścimy.... Rusznice mają dobre, do zamku się zbliżać nie dadzą.
— Daj to Boże — zawołała Agafia — a jeśli żyć będziemy, pułkowniku! zaklinam cię, odeślij mnie do rodziców, ja tu zginę, oni mnie strują lub umorzą.
Nie chciał słuchać dłużej Dulęba, niemogąc nic doradzić, pocałował ją w rękę i wyrwał się jak oszalały. W podwórzu konia dosiadł, odwrócił się głową żegnając Nikitę i księdza, i zatętniało tylko po nim na moście.
Dzień się robił coraz większy, ale mgła gęstsza była coraz. Dalszych gór na wzdłuż doliny już dojrzeć nie było można. Postawione na basztach straże miały rozkaz, okrzykiem i strzałem dawać znać, gdyby się co ruszyło w dolinie, a u mostu natychmiast podpalić miano pale.
Pomiędzy ludem zdania były różne. Niektórzy utrzymywali, że próżny popłoch puszczono, bo Tatarowie się nie ważą, inni rachowali, że prędzej jak jutro być nie mogą. Zgadywano o jakiej porze dnia oczekiwać ich należało.
Kto mógł się wdrapać na mur, spoglądał z góry. Niektórzy na dachach siedzieli. Na wypadek szturmu starsi ludzie nagotowali kamieni, kupami je kładnąc, bo starym obyczajem niemi się tylko bronić było można, dział nie mając dostatkiem ani prochu. Z pierwszego podwórca bruk prawie cały wydarto, i co gdzie było gruzu pościągano wszystek.
W miarę jak czas upływał spokojnie — otucha w serce wchodziła.
— Nie ważą się — mówiono.
Lecz nikt napowrót do miasteczka nie odchodził. Nadeszło południe, mglista dolina leżała cichą i pustą.
Na górze już ze dniem, ledwie przespawszy się, powstawali wszyscy. Ksiądz porzuciwszy Janasza, który głębokim snem usnął nareszcie, przygotowywał się do odprawienia Mszy świętej, choć noc całą prawie spędził na czuwaniu. W maleńkiej kapliczce zebrało się kilka osób, klękła Miecznikowa z córką, modlili się wszyscy gorąco, było za co dziękować i o co prosić. Dziwny gwar, z dolnego zamku, ludu, który się tam zgromadził, dochodził aż tutaj — przerywając modlitwę.
Tak się rozpoczął ten dzień niepewności i trwogi.
Jadzia natychmiast chciała biedz na górę, ale ją Miecznikowa zatrzymała łagodnie:
— Poczekaj, moje dziecko, rzekła, nie przerywajmy mu snu, potrzebuje go wiele. Ksiądz Żudra da nam znać, pójdziemy razem.
Jadwisia się zarumieniła. Spójrzała na matkę, nie odpowiedziała nic i usiadła smutna.
Ksiądz zastał na górze Janasza uśpionego głęboko i pilnującą go kobietę, także snem zmożoną. Usiadł z brewiarzem około łóżka, oczekując przebudzenia.
Tak upłynęła godzina może, westchnienie słyszeć się dało, potem krzyk i Janasz się zerwał, oczyma przestraszonemi wodząc do koła.
Ksiądz Żudra zlekka go ujął za rękę.
— Przeżegnaj się — rzekł, opamiętaj się — no — i powiedz mi, jak się czujesz. Po chwili dopiero mógł mu odpowiedzieć Korczak zebrawszy myśli i ochłonąwszy z marzeń nocnych.
— Czuję się trochę osłabionym — rzekł.
— A ból w ranach?
— Nie wielki! Co się dzieje z Miecznikową?
— Zdrowi wszyscy, z łaski Bożej.
— Co to za gwar? spytał nastawiając ucha.
Ksiądz namyślał się co miał odpowiedzieć, gdy wszedł Nikita, któremu pilno było zobaczyć panicza. Z radością przypadł do łóżka.
— Co to za gwar? powtórzył Janasz.
— A no, ludzie z miasteczka, co ich tu pełne podwórza — odparł Nikita nierozumiejąc, aby co taić było potrzeba. Wszystko się to ściągnęło ze strachu.
Janasz spojrzał. — A o cóż obawa?
— A Tatary! zawołał Nikita, toć wszyscy mówią na pewniaka, że ich tu Dorszak naprowadzi....
Dopieroż wszystko Janaszowi powoli wytłumaczyć musiano, a Nikita mu wyśpiewał nawet historyę Agafii. Janasz słuchał z uwagą.
— Cóżeście zrobili dla obrony zamku?
Dworak z chlubą opowiadał jak się doskonale urządził.
— Chwała Bogu — rzekł Korczak, nie czuję się dziś źle, muszę wstać, aby się też na coś przydać.
Ksiądz chciał go wstrzymać.
— Ani myśl, dobrodzieju — odparł. Żadna siła ludzka mnie w łóżku nie uwięzi, kiedy jest niebezpieczeństwo. Gorączka przeszła, rany nie znaczą nic, a robić jest co!
— Zaczekaj tylko chwilę — proszę cię — rzekł ksiądz póki ja nie wrócę.
Nikita zabawiał go rozmową, gdy ksiądz Żudra się wymknął i poszedł o wszystkiem uwiadomić Miecznikową, która się zaraz sama iść wybrała. Jadzi radziła zostać, lecz dziewczę spojrzało tak smutnie i błagająco na matkę, że jej wreszcie iść z sobą pozwoliła.
Wśród rozmowy z Nikitą, weszły obie; Janasz poruszył się i zarumienił.
— A pani! zawołał — przebaczcie, jam już dawno na nogach być powinien, wstyd mi, że leżę.
— Zakazuję waćpanu się ruszać — pod posłuszeństwem — odezwała się Miecznikowa. Niema żadnej ani potrzeby, ani obawy. Ludzie sobie uroili, że nas i tu mogą napaść Tatarowie, że ich ma Dorszak naprowadzić, ale to czyste sny są i strachy.
Jeszcze mówiła Miecznikowa, gdy ogromny krzyk dał się słyszeć od dolnego zamku. Zadrżeli wszyscy, Nikita się rzucił zaraz....
Cisza trwała chwilę, potem gwar. Wszyscy pobiegli do okien, ale ztąd nic widać nie było.
Już miał się ksiądz Żudra wybrać na zwiady, gdy Nikita zdyszany powrócił.
Miał kawał żółtego papieru w ręku i minę trochę skłopotaną.
— Kto ich wie co to to jest, odezwał się, papier podając. — Jakiś człek od gór czwałem świszcząc przyleciał do mostu, na moście papier rzucił i wnet nazad w las uciekł. Niepodobna było za nim puścić się konno.
Miecznikowa, Jadzia, przychodzący właśnie ks. Żudra zebrali się nad tym tajemniczym papierem, usiłując go przeczytać.
Nie było to rzeczą łatwą, bo pismo nie czytelne, pomylone, blade, niewiedzieć w jakim języku pisane, było do zrozumienia trudnem. Rodzaj pieczęci z liter jakichś splątanej wybity był u spodu. Musiał to być znak szejtana.
Tatar groził na zamek napaścią, zniszczeniem, ogniem i mieczem, lub żądał okupu, który był na wagę oszacowany, a oprócz tego wydania całego mienia Dorszaka, jego sług i żony w lochu zamkniętej.
— Ale jakaż pewność, że okupiwszy się, jutro nie będziemy napadnięci? odezwała się Miecznikowa.
Ksiądz milczał. Spojrzeli na Janasza, który drżał cały. Nikita pokornie u drzwi stojąc czekał, nie śmiejąc się odezwać.
— Proszę jaśnie pani, rzekł w końcu, niemogąc się utrzymać, ja jestem głupi chłop — ale ja tak sobie mysie — że gdyby oni mieli siłę i moc nad nami, po coby się prosić potrzebowali i tak nad nami litować?
— Masz słuszność! dodał Janasz — z rozbójnikami w targi wchodzić nie godzi się. Pani Miecznikowa dobrodziejko, pozwólcie mi wstać, idę obejrzę obronę, nie może to być, ażebyśmy się ich tu mogli lękać. Pułkownik Dulęba obiecał posiłki.
— Żonę i mienie Dorszaka wydać mu, odezwał się ksiądz, ale więcej nic. Miecznikowa nad papierem zadumała się. Skinęła na Nikitę, szepnąwszy mu, ażeby szedł po Dorszakową, a sama z córką zeszła do swego mieszkania. Jadzia ociągała się trochę z wyjściem, popatrzała na Janaszka, który się do niej uśmiechnął, skinęła mu ręką, ale matka już ją z sobą ciągnęła.
Janaszowi sił niecierpliwość dodała — począł się zaraz z łóżka dźwigać i odziewać.
Pani Zboińska jeszcze stała nad tą kartą, z którą nie wiedziała co począć, gdy weszła Agafia.
Widok jej mógł przestraszyć, tak wybladłą była, zbrukaną i jakby nieprzytomną. Od wyjścia ze swego więzienia nie poprawiła nic na sobie — zapomniała o wszystkiem. Włos rozpuszczony spływał na ramiona, oczy pałały jakimś ogniem rozpaczy i przerażenia, podarta suknia szmatami wlokła się po ziemi.
Weszła, stanęła, ale z powagą odbijającą dziwnie od tego wynędznienia i opuszczenia, nie ulękniona ani upokorzona widokiem Miecznikowej, która ciekawe na nią skierowała wejrzenie.
— Co ludzie mówią? co ten człowiek mi powiadał? odezwała się nagle nie skłoniwszy nawet głowy — mnie mają wydać? czy ja jestem czyjem bydlęciem?
— Mąż się o was upomina! odpowiedziała Miecznikowa, tak sądzę. Złego mieliście męża, to prawda, lecz jesteście jego żoną.
— Ja? jego żoną? tego co mnie więził w lochu? tego zbójcy i złoczyńcy — poczęła gwałtownie, podnosząc ręce Agafia, ja go znać niechcę! ja go przeklinam.
— Pani — poczęła rzucając się wśród izby na kolana i załamując dłonie — ulituj się nad nieszczęśliwą. Broń mnie, weź mnie z sobą — ja ci służyć będę, ja się wykupię, ja....
Tu łkanie jej przerwało.
— Ale mnie nie dawaj na pastwę zbójcy, on mnie zabije.
— Uspokój się — rzekła, zbliżając się do niej Miecznikowa, gwałtem niktby cię nie wydał.
Agafia wstała powoli, przyszła do ręki stojącej Miecznikowej, chwyciła ją gwałtem prawie i gorąco całować zaczęła.
— Wy nie znacie tego człowieka! wy nie wiecie co ja z nim wycierpiałam. Któż to wypowie?!
I łzy się jej rzuciły z oczów.
Kobiety popłakały się wszystkie, zbliżyły do niej i pocieszać zaczęły.
Ksiądz Żudra stał zadumany.
— Cóż zrobić z tym papierem? — rzekł cicho.
— Wyrzucić go precz, zawołała Agafia.
— Idź i bądź spokojną — odezwała się Miecznikowa, a jeśli czujesz się tu bezpieczniejszą, przychodź do nas, nie zostawiemy cię samą.
Gdy się ta scena odbywała w izbie Miecznikowej, Janasz już był wstał i choć się czuł słabym zszedł na dół. Zbladłą miał twarz, rozognione oczy, ale siły wyrabiała w nim wola. Nim otworzył drzwi, powiedział sobie, iż nie da poznać, że cierpi, że zdrowym być musi. Wszedł z uśmiechem na ustach. Nic nie mogło powstrzymać Jadzi, aby nie pośpieszyła przeciwko niemu. Patrzała mu w oczy, usiłując w nich wyczytać boleść, ale jej tam nie znalazła. Widok dziewczęcia resztę jej rozpędził.
Agafia odeszła — zaczęto na nowo rozczytywać się w papierze. Dwanaście godzin dawał w nich Tatarzy do złożenia okupu, a snać gdzieś w poblizkich górach, czaty mieć musieli, gdyż nakazywali białą na baszcie wywiesić chorągiew, albo — jeśliby żadnej nie było do wieczora, grozili napadem.
— Na tatarską wiarę się zdać niepodobna, rzekł Janasz — na zamku bronić się można, choć z garścią małą. Tatarowie dział nie mają, mury wysokie są i mocne, a staw, a broń przecie, której dosyć na nas jest, a ciżba ludu, w obronie własnej także czynną być musi!
Dziej się wola Boża!
Słowa te powtórzyła Miecznikowa.
— Dziej się wola Boża!
Nikita podsłuchiwał podedrzwiami, obawiał się, ażeby dla spokoju okupu nie dano. Odszedł prawie uradowany i świszcząc siadł pod murem, z chlebem i ogórkiem w ręku.
W drugim dziedzińcu obcych nie było, bo tu ich nie wpuszczano. Większa część ludzi obiadowała i gwarzyła w dolnej izbie, reszta na basztach i przy murach czatowała. Zdziwił się podniósłszy oczy Nikita, gdy w tem samem miejscu co wczora zobaczył znowu Horpynkę, stojącą z fartuchem w zębach. Wyglądała tak jakby i teraz chciała coś powiedzieć.
Nikita, któremu wynędzniałego dziewczęcia żal było, podniósł chleb swój do góry, pokazał go jej i zapytał: czy chce jeść?
Potrząsła głową.
— Cóż ty tak tu stoisz pod murem? — zapytał.
— Ja coś mam powiedzieć — szepnęła — ale się bardzo boję.
Nikita skinął, aby podeszła; zawahała się, obejrzała lękliwie i kołując powoli przybliżyła ku niemu i sparła o mur, bose wyciągając nogi, pokaleczone, poobwiązywane liśćmi i szmatkami.
Fartuch jej pomagał, bo go gryzła ciągle, nim się na słowo zebrała. Pochyliła się ku Nikicie.
— Ona już powróciła! — szepnęła szybko i podniosła się, jakby nie mówiła nic.
— Któż ona?
Znowu chwila upłynęła.
— Ona, Tatiana.
— A! zawołał Nikita, to cóż?
— Ona już tu nie darmo.
— A gdzież jest?
Dziewczę ramionami ruszyło.
— Albo to kto może wiedzieć?
— Przecież powiadasz, że wróciła?
— Bom widziała jak się wkradała, a potem, o ho! ona tu zna kryjówki wszystkie, mysze dziury — ona tu pani, jej tu nikt nie znajdzie.
Schyliła się ku Nikicie.
— Siedziałam pod szopą, gdy weszła przelękła. Śliznęła się gdyby wąż, zobaczyła mnie, podbiegła. — A ty tu? żmijo! Ona mnie nazywa żmiją! Ona sama gorsza od żmii. I w ucho mi krzyknęła: — Jak słowo powiesz komu, żeś mnie widziała — zaduszę.
Zamilkła chwilę....
— Albo to ona zadusić nie może? Może, ale ja nie mogę milczeć. Tyle dusz chrześciańskich — ona wszystkich zgubić gotowa. Ona może, ona może.
Dokończyła poruszeniem głowy i rękami.
Nikita słuchał zdziwiony i niespokojny razem.
— Mówże gdzie jej szukać? jak ci się zdaje?
Horpynka mocno podniosła ramiona, a wyciągnęła ręce, mnąc w nich fartuszek.
— Albo ja wiem, poczęła — tu lochy a lochy i pod lochami lochy, het — wszędzie, w murach nawet jakieś chodniki. Kto tu co znajdzie! Tu strach mieszkać i duchy złe i ludzie źli mogą się skryć. Podstarości tu wie jeden, a Tatiana druga, bo ona dawno u niego, ona tu i panią była.
Zamilkła nagle. Spojrzała na zamyślonego Nikitę i poczęła się odsuwać popod murem. Zabierała się do ucieczki. Powoli skradała się do wrót, obejrzała w około i umknęła.
Nikita nie wziął tego tak bardzo do serca, co mu oznajmiła Horpyna. — Zdawało mu się, że jedna kobieta niczem grozić im nie może i że to nawet wspomnienia nie było warte. Wstał więc, aby czaty obejrzeć i gwar nieznośny na pierwszym dziedzińcu uspokoić, potem wyjrzeć na most, gdyż tam najpilniej trzeba było strzedz się, aby w porę podpalić. Wieczorem spodziewano się posiłków od Dulęby. Czas poobiedni zszedł prędko i mrok padać zaczął, a obiecanych żołnierzy nie było. Zdawało się nawet, iż przybyć już nie mogą. Obawiając się, aby na moście nie zaniedbali się ludzie, gdyż tu ciągle zwijało się dosyć gminu z miasteczka i w rozmowę ich wciągali, Nikita sam noc tu przebyć postanowił.
Noc była najniebezpieczniejszą. Janasz wyszedł także obejrzeć straże i obwołać porządek między schronionymi, grożąc tym, coby go zachować nie chcieli, że ich będzie musiał z zamku wydalić.
Uciszyło się więc prędko i wszystko zdawało się iść po myśli, tylko Dulęba obietnicy nie dotrzymał. Co się z nim stało? czy się opóźnił, czy go w drodze napadnięto, łatwo mogąc uczynić zasadzkę? — domyśleć się nie umiano. W lasach dokoła było spokojnie. W dolinie nie przemknęło się nic do wieczora. Noc nadeszła rychło, bo mgły i chmury zawisły nad całą okolicą i deszcz drobny puścił się, jakby na długo....
Janasz wcale się do snu nie sposobił: potrzeba było czuwać. Wieczorem przyszła gorączka, ale ta raczej pomogła niż zaszkodziła, dawała siłę choć kosztem życia i chwilowo. Któż się z godzinami jego rachuje, gdy o spełnienie świętego obowiązku chodzi?
Obwinięty płaszczem, Korczak postanowił od jednej do drugiej chodzić straży i czuwać nad ludźmi, których łatwo mógł uśpić pozór bezpieczeństwa. Wszystko to, co on i Nikita słyszeli na zamku od ludzi, przekonywało, że Dorszak, znający miejscowość doskonale, mógł sam naprowadzić Tatarów. Tatiana, którą widziano przesuwającą się, gotową była pomódz im do wdarcia się we wnętrze jakąś nieznaną drogą, mogła podrzucić ogień. Ciemna noc ułatwiała podkradnięcie się pod mury. Ludzie nie umieli odgadnąć z której bałki można się było napaści spodziewać, musiano więc ze wszech stron się pilnować. Szczęściem noc była cicha i tentent koni słyszeć było można zdaleka.
Ludzie stali nastawiając ucha. Na zamku nakazano milczenie i czaty się tylko odzywać miały prawo.
Kilka razy wchodził Janasz na jedną i drugą basztę, usiłując przejrzeć gęste ciemności, lecz noc pokryła świat tak grubą zasłoną, że zaledwie niebo od ziemi rozróżnić było można.
Miecznikowa świadoma niebezpieczeństwa, dzielić je chciała z innymi, nie kładła się więc i z różańcem chodziła po izbie, zamyślona o domu, o mężu, o dziecięciu i o powrocie do Mierzejewic. Niepokoiło ją to, że Dulęba słowa dotrzymać nie mógł a ludzi było niewielu, Janasz słaby i nikt, oprócz Nikity, zastąpić go nie mógł. Posyłała kilka razy dowiadywać się o niego, czy poszedł odpocząć — odpowiadano jej, że nie wracał do mieszkania i czuwał z innemi.
Ksiądz Żudra, choć ochotny wielce, sprawy rycerskiej zapomniał był i małą mógł być pomocą.
Miecznikowa rozmawiała z nim, gdy Jadzia, która długo od okna do okna chodziła, wyrwała się niepostrzeżona.
Pocichu zbiegła ze wschodów, na których teraz ciągle palono lampę i posunęła się ku głównym drzwiom, spodziewając się może znaleźć Janasza. Tu nie było nikogo, ludzie tylko spoczywający przy ognisku w wielkiej izbie, która za kuchnię czeladnią i odwach służyła, gwarzyli głośno.
Wyjrzała drzwiami na podwórze, tu było ciemno, cicho — i deszcz ściekał kroplami z dachów.
Wśród milczenia głuchego jak stłumione mruczenie dochodziły głosy z dolnego zamku.
Smutkiem i trwogą zadrgało serce dziewczęcia. Cień jej zapewne spostrzegłszy we drzwiach, Janasz zbliżył się powoli; poznała go po chodzie.
— Co słychać? szepnęła.
— Ciszę — rzekł Janasz, nic, nastawiamy ucha, przykładamy je do ziemi. Wracam od mostu, ludzie przy nim stoją w gotowości, nikt nie śpi, pilność największa. Panie się przynajmniej położyć możecie i spocząć ufając we mnie.
— Spocząć! zasnąć! aby się zbudzić na krzyk dziczy i wrzawę — nie! nie! odezwała się Jadzia — wolę niebezpieczeństwo widzieć przychodzące, niż uczuć je gdy na nas spadnie, ale z którejże strony.
— Nikt tego odgadnąć nie może — mówił Janasz, ludzie się spierają; Tatarzy jak pamięć zasięga nie napadali już na Gródek. Mówią, że ich tu niegdyś zaskoczono i pobito, nim uciec zdołali, że kośćmi ich usłane uroczysko, które się do dziś dnia Tatarskiem zowie i że nie radzi puszczać się od stepu między góry. Ale mają dobrego przewodnika w Dorszaku.
— Mój Boże! zawołała Jadzia, gdym po raz pierwszy go zobaczyła, strach mnie przejął; na twarzy miał napisaną zdradę.
Westchnęło dziewczę.
— Gdyby nie wy, po nas by było! odezwała się cicho — dziś byśmy spętane nosiły wodę koniom tatarskim.
— A! nie wspominaj pani o tem, przebyliśmy za łaską Bożą tę chwilę — zapomnijmy o niej.
— Wam to wolno, nam nigdy — mówiła Jadzia. Ja nie zapomnę nigdy i tego, żem wam życie winna i że śmiałam was tchórzem nazywać, gdyście nam odradzali.
— Nie śmiałem mówić wam tego, dodał Janasz, lecz gdym po raz pierwszy sam wyjechał na objazd granic, zabłądziwszy, najechaliśmy na obóz w dolinie, który nie mógł być innym jak tatarskim. Dorszak śmiał się ze mnie mówiąc, żem pograniczną straż wziął za ordę, ale ja przecie obóz komputowych rozeznać bym umiał, a Dorszak miał do tego pobudki, że mi przeczył.
— Jakto? widzieliście?
— Tak, dodał Janasz, zdala dostrzegliśmy namioty ich i tabun koni, aleśmy z gęstwiny niepostrzeżeni ujść mogli.
Jadzia zamyśliła się i wzdrygnęła.
— Bardzo wam dolegają rany? spytała.
— A! nic a nic! rzekł Janasz, tyle tylko bym pamiętał, że gdy się najbezpieczniejszym człowiek czuje, ostróżnym być powinien.... i — nikomu nie wierzyć.
— Jakto, nikomu? zapytała Jadzia.
— Nieznajomemu — wytłumaczył śmiejąc się Janasz.
— Ale byś dobrze zrobił, żebyś poszedł spocząć, panie Janasz, ozwała się.
— Niemogę, wy spoczywajcie. Któż wie gdzie teraz Miecznik i czy ma chwilę spoczynku? Wstydby mi było zmrużyć oczy na chwilę.
— A mnie was żal! żal....
— Panno Jadwigo, ale ja jestem najszczęśliwszy z ludzi! Możeż być większe szczęście jak dobrodziejom swym służyć. Ja pamiętam dobrze, żem wam winien wszystko.
— Zapłaciłeś nam już dług z nawiązką — rzekła Jadzia — i myśmy wam obowiązani.
— Godzi się to mówić!
— Jabym wam daleko więcej powiedzieć chciała, ale — mi niewolno — szepnęła Jadzia. Matunia mi dała burę, gdym chciała iść was pilnować,.... nie wiem prawdziwie dlaczego.
Spuściła oczy. Janasz drgnął i zarumienił się, ale po nocy nie można było dostrzedz wyrazu jego twarzy. Zbliżył się z uszanowaniem do Jadzi i całując ją w rękę, rzekł głosem wzruszonym pocichu: noc taka słotna i wilgotna — proszę was, wracajcie na górę.... I szybko zszedł parę wschodków na dół, tak, że nim Jadzia główkę podniosła, już go nie było.
Stała jeszcze chwilę we drzwiach, patrząc w ciemności i powoli wróciła na wschody wzdychając.
Janasz odszedłszy kilka kroków, stanął jak wryty. Biło mu serce, nie myślał teraz o niebezpieczeństwie, ani o Tatarach, rozważał tych słów kilka, które się dziewczęciu wyśliznęły z ust mimowoli — i rachował się z sumieniem.
Jadzia była tak młodą i tak dziecinną jeszcze — do niego należało trzymać się od niej zdala i nie rozbudzać uczuć, które w nim dawno mieszkały, ale wyjść na świat nie miały prawa. Miecznikowa więc spostrzegła zbytnie spoufalenie i zbliżenie? Może posądziła go.... Myśl ta paliła Janasza. Czuł się niewdzięcznym i zdrajcą, uznawał winnym. Nie widział w tem nic złego, co już oku matki niebezpiecznem się wydawało!
Był im może ciężarem!
Szlachetne serce sieroty wzdrygało się na samo posądzenie go o tak czarną niewdzięczność.
Nigdy nie podniósł oczów na Miecznikównę z myślą jakąś zuchwałą; była ona dlań istotą świętą — czemś więcej niż siostrą; a dziecię to tak było anielsko dobre, iż go swą zbytnią poufałością zbliżało, ośmielało, zmuszało zapominać jaka ich niezmierzona przepaść dzieliła.
Nigdy dotąd nie miał zamiaru, sam dobrowolnie opuścić dom Miecznikowstwa, teraz widział, iż powinien to był uczynić, aby im przykrości wyprawiania go oszczędzić. Na cóż miał sobą obudzać niepokój i sam się przywiązywać do tego dziewczęcia, które musiało dlań pozostać czystym obrazkiem zawieszonym w obłokach? Przypomniał sobie młodość sierocą, niedolę, ubóstwo, opuszczenie, opiekuńcze skrzydła, które go przytuliły i ogrzały i wzdrygnął się znowu — widząc że mógł mimowolnie opłacić dobrodziejstwo troską i niepokojem.
— Dosyć już tego — rzekł w duchu — Miecznikową trzeba odprowadzić do domu, a potem ich pożegnać; muszę sam poprosić Miecznika, aby mi odejść pozwolił — zaciągnę się choć bez pocztu pod czyjąkolwiek chorągiew. Tak zawsze trwać nie może.
I myśl mu uprzytomniła rozstanie, odjazd, pożegnanie na wieki, puszczenie się w świat obcy, tęsknoty za tym domem, który dlań był rodzicielskim. Gdyby się nie wstydził, zapłakałby był może.
— Nie trzeba dać sercu przyrastać, aby się nie krwawiło, gdy oderwać je przyjdzie. Czem prędzej tem lepiej — w świat! w świat!
Poruszył się z miejsca, w którem stał i począł po ciemnem podwórcu przechadzać. Potrzebował gwałtownego ruchu i zajęcia, aby o tym bólu jednem słówkiem wywołanym zapomnieć. Chciał popełniony, jak mu się zdawało, błąd naprawić. Jadzia nie była winną — on jeden — a Miecznikowa już dostrzegła, że zbyt z sobą byli poufale, powinien więc był zejść na stopień właściwy i nie zapominać, że był sługą i ubogim sierotą. Nie miał żalu do Miecznikowej — ale do siebie.
— Zapomnieć się było łatwo, przy ich dobroci — rzekł — ale opamiętać czas! Żywym krokiem pobiegł na zamek dolny, do bramy i mostu znowu. Ludzie stali w miejscu. Najmniejszego szelestu, żadnego znaku niebezpieczeństwa.
Nikita pilnował także i wesołą rozmową ludziom dodawał otuchy.... Koguty piały już na północ. W powietrzu nic się nie zmieniło; chmury ciemne ciągnęły nizko nad ziemią i deszcz zwiększał się jeszcze. Na dolnym zamku gromada ludzi, poosłaniana rozpiętemi radnami, poprzytulana do daszków i szop, tuląc się pod wozy, zasypiała. Czasem tylko rżenie koni lub beczenie owiec zbitych w kupę, przerywało tę ciszę straszną oczekiwania. Godziny wydawały się długiemi jak wieczność. Janasz powrócił na górny zamek, wszedł na jedną z baszt, popatrzał w ciemności, powrócił na dół i trawiony myślami i gorączką, błądził tak z miejsca na miejsce z wzruszającym w duszy niepokojem.
Koguty zapiały raz wtóry, sił na tę przechadzkę brakło, obwinął się więc w płaszcz, siedział w progu, oparł o drzwi i pozostał tu na straży. Czaty się obwoływały.
Nareszcie ta nieprzebyta noc zbliżała się ku końcowi, na wschodzie niebo cokolwiek się stało jaśniejszem, z pod chmur pas blady światła wystąpił i zwolna rozszerzać się zaczął ku górze, deszcz się zmniejszył, obłoki zbiły w gromady, wiatr zerwał — chmury pędziły po niebie...
Ta chwila brzasku, zdaniem ludzi, miała być najniebezpieczniejszą, bo napady często nad ranem, gdy sen bywa najcięższy, zdarzać się zwykły. Wstał więc Janasz obchodzić straże i rozbudzać je, bo wielu pousypiało. Zmieniono ludzi i postawiono nowych. Nikita poszedł sam opatrzyć pale czy słoma nie zamokła od deszczu.
W tem, gdy u mostu oba stali, zatętniało w dali.
Nikita drgnął pierwszy i dał znak Korczakowi.
— Baczność — baczenie! rozległo się ciche nawoływanie. Janasz skoczył do bramy, aby z górnego piętra spojrzeć zkąd tentent pochodził. Stawał się on coraz wyraźniejszym. Zdało się jednak, że nie tabun szedł, ale niewielka ilość koni — i to zwolna. Może jaka straż przednia.
Z bramy, której wyższe piętro stało pustkami, okna otwarte na cztery strony dozwalały sięgnąć daleko wzrokiem. Janasz spostrzegł od zachodu z wąwozu wyjeżdżającą gromadę ludzi. Mrok ranny nie dawał ich rozpoznać. Sporym kłusem zbliżali się do miasteczka, bez okrzyku i w porządku.... Ludzie się już na dolnym zamku budzić zaczęli i niewiedzieć zkąd rozszedł się okrzyk — Tatarzy! ale Janasz zbiegłszy co rychlej, nakazał milczenie. Straże czuwały, a kobiet przestraszać nie chciał.... Jedni budzili drugich, w chwili wszystko na nogi się przerażone porwało.
Konni znikli za dachami miasteczka. Liczba ich najmniejszej nie sprawiała obawy. Zdawało się Janaszowi, że nie było ich więcej nad kilkunastu, przypuszczał, że Dorszak się puścił na zwiady.
Nikita na wszelki przypadek, już był ognia naniecił, aby pale podżegnąć, gdyby się nieprzyjaciel ukazał, gdy za mostem ukazała się gromada jadąca powoli. Tu ją już dobrze rozeznać było można. Przodem jechał we zbroi lekkiej, młody i piękny mężczyzna, okryty burką podszytą szkarłatem, na koniu strojnym w rząd złocisty. Za nim kilkunastu ludzi w porządku postępowało, na dzielnych wierzchowcach, jednako ubranych. Podjechawszy pod most i postrzegłszy straż, stanęli. Janasz naprzeciw wyszedł.
Przodem jadący zsiadł zaraz z konia i postąpił ku niemu.
— Czołem.
— Czołem.
— Dowiedziałem się od pułkownika Dulęby — ozwał się przybywający, że tu może być ludzi potrzeba pani Miecznikowej Zboińskiej. Mnie tu los skazał na nieczynność, a raczej król jegomość, bo mi przy pułkach na pograniczu zostać polecił i swoich a cudzych majętności pilnować. Z obowiązku więc pośpieszam z odsieczą.
Janasz się skłonił.
— Jestem Jabłonowski, Kasztelanic Bracławski, rzekł młody człowiek.
— Bardzośmy Waszej Miłości wdzięczni za pomoc w złym razie, bo nam tu Tatarowie grożą.
— Słyszałem o wszystkiem — odezwał się przybywający. Tatarzy, rozzuchwaleni a raczej rozjuszeni, być może iż się pokuszą, ale nie damy się im, śmiejąc się dodał kasztelanic i uderzył po szabli.
— Więc na zamek proszę, rzekł Janasz.
— Któż wy jesteście? zapytał Jabłonowski.
— Jestem Janasz Korczak, sługa p. Miecznika — rzekł z pokorą chłopak kłaniając się — zastępuję tu dowódzcę, gdy lepszego pod czas niema.
Na zamku wygody mieć nie będziecie, lękam się, ale uczynimy co można, aby konie i ludzie głodni nie byli. Ponieważ na dolnym zamku ludu siła się schroniło, na górny, do nas, proszę.
Miał czas zbliżywszy się przypatrzeć Kasztelanicowi Korczak. Była to tak piękna a pańska postać, tak szlachetne oblicze, razem męzkiej zawczasu powagi pełne i dobroci, że się w niem na pierwsze wejrzenie pokochać było można. Rycersko wyglądał Jabłonowski i imieniowi już dobrze zasłużonemu zaszczyt czynił postawą, która wodza w przyszłości dzielnego obiecywała. Niebieskie oczy wypukłe, śmiejące się trochę duże usta, wąsik złocisty podkręcony do góry, twarz biała i zarumieniona świeżo, młodość niemal dziewiczego wdzięku — mimowoli nęciły wejrzenie. Na widok wchodzącego lud w pierwszym dziedzińcu, poczuwszy jakąś w nim starszyznę, podniósł się z ziemi i pozdrowił go szmerem niewyraźnym. Widok ludzi i koni przybywających rodził otuchę.
W porządku przeszli podwórzec pierwszy i zawrócili do drugiego, gdzie ich straże wesołym powitały okrzykiem. Dzień się robił coraz jaśniejszy. Ksiądz Żudra, który tylko co był wstał, wyszedł na ganek i zdziwił się a uradował widząc posiłki. Zaraz tedy obmyślono miejsce na konie przy murach, ludzi do izby na dole wproszono, a Janasz Kasztelanica przepraszając za to, że go nie przyjmuje jakby należało w imieniu Miecznika, na górę z sobą prowadził.
Jabłonowski choć pańsko patrzał ale ludzkim był i wielkim kortezanem. Janasz mu się jako sługa przedstawił, ale to w owe czasy nie szkodziło znaczeniu człowieka, gdy u brata szlachcica był na służbie. Marszałkowali Wojewodowie u książąt Ostrogskich, a najpiękniejszego imienia potomek mógł być u starszego sługą. Więc dlań Kasztelanic był grzecznym i niemal znim poufałym, acz Janasz trzymał się trochę zdaleka.
Wszedłszy na górę do trochę nagiej izby i zrzucając z siebie płaszcz, Kasztelanic zawołał wesoło:
— Ogadaliście swoje zamczysko, żołnierzowi tak wiele niepotrzeba! Na Boga! za kołnierz nie ciecze! okna prawie całe, a w kominie się resztka ognia świeci. To więcej niż człowiek śmiał zapragnąć.
— Chwalić Boga, żeście nie wymagający, raczcież się rozgościć — rzekł Janasz, a ja zbiegnę, żebym coś wyprosił, czem byście się rozgrzeli po nocnej słocie.
Korczak szedł na dół, gdy na połowie drogi Miecznikową już ubraną spotkał. Spojrzał na nią — serce mu się ścisnęło, wspomniał wieczorne słowa Jadzi, pocałował matronę w rękę.
— Pan Bóg nam posiłek zesłał i pewnie silniejszy niżeliśmy się spodziewać mogli. Zamiast ludzi z cudzoziemskiego autoramentu od pułkownika Dulęby, mamy Kasztelanica Jabłonowskiego z jego konnicą, dzielnych kilkunastu żołnierzy.
— Już wiem — odparła Miecznikowa.
— Kasztelanica by czemś przyjąć potrzeba, polewki zagrzać....
— Idź do niego, ja wszystko przygotuję i przyślę. Moglibyście zejść i na dół do nas, bośmy ubrane i już po modlitwie, a radabym poznać syna, bo ojca znam dobrze i podziękować mu za chętną pomoc.
Zwrócił się więc Janasz na górę, aby Jabłonowskiemu oznajmić, że go prosiła Miecznikowa.
Młody chłopak właśnie był się trochę otrząsł i ociągnął, bo przebierać się pono nie miał w co, a że znać o pięknej swej twarzy wiedział i pamiętał, w zwierciadełku Janasza muskał wąsika. Włos mu się na głowie, choć krótko postrzyżony w pukle sam zwijał i gdy czapkę zdjął, a czoło i cała twarz się odkryła, jeszcze wydawał się piękniejszym.
Janasz też miał młodość i wdzięk rzadki, ale się mierzyć nie mógł z paniczem, którego młodość choć rycerska, ale bez troski zbiegła wesoło. Teraz znój, rany, znękanie Korczaka czyniły niepokaźnym prawie chłopakiem.
— Dulęba mi o was rozpowiadał — rzekł Jabłonowski — alem się spodziewał was znaleźć w łóżku nie na nogach, boście byli ciężko ranni.
— Alić nie czas się lizać i chorować, odparł Janasz wesoło. Zmęczonym się czuję i osłabłym, zresztą nic mi nie jest.
Rozmawiając o ostatniej przygodzie, zeszli wkrótce na dół. W salce zastali już panią Zboińską i Jadzię skromnie bardzo ubrane. Jabłonowski spojrzał na piękną dzieweczkę tak zdumionemi oczyma, że i ona się zapłoniła i on potem zmięszał witając. Ale prędko przyszedł do siebie, bo choć młody, wiele świata widział, podróże odbywał i nie łatwo mu co mogło odebrać zaufanie w siebie. Był, co się naowe czasy zwało, kawalerem wykształconym i dworakiem, francuzkiego tonu i maniery, jak przystało otoczeniu Maryi Kazimiry. Poznała to zaraz Miecznikowa, a w Jadwisi musiał przynajmniej zdumienie wywołać, bo jemu podobnych nie widywała jeszcze. Młodzież, którą w domu rodzicielskim spotykała, wyglądała nieco odmiennie.
Jabłonowski był tak dobrej otuchy jakby już pobił Tatarów i cale się o nich nie zdawał troszczyć. Miecznikowa opowiadała mu jakie jej pismo wczora podrzucono i że wykupu dać nie chciała.
— Bardzo słusznie! odparł młody Kasztelanic, jeźli zechcą poprobować swych zębów na murach, to je pewnie połamią; czekajmy, zobaczemy czy się ważą. Mówił a oczyma piękny chłopak ścigał Jadzię i ile razy wejrzenie jego trochę natrętne spotkało się z jej oczyma, dziewczę zaniepokojone niem rumieniło się i spuszczało źrenice.
— Panieście się jak heroiny znalazły, opowiadał mi Dulęba — zawołał Jabłonowski — jeszczem w życiu o niczem podobnem nie słyszał.
— Nas do tego zmusiła konieczność — rzekła spokojnie Miecznikowa — śmierć lub niewola zaglądała w oczy, rozpacz kazała się ratować, ale nasz obrońca (wskazała na Janasza), ten wart najwyższej chwały.
Korczak odstąpił krok, jakby zawstydzony, Jadzia spojrzała nań i oczy jej żywiej błysnęły....
Nadszedł ksiądz Żudra przystrojony na cześć Kasztelanica w sutannę nową, która jako świeżo wyjęta z tłumoka, jeszcze na sobie podróży nosiła ślady. Rozmowa się wszczęła ogólniejsza. Janasz nie śmiejąc się mięszać do niej, pocichu ku drzwiom kroczył. Skutkiem utraty krwi, znużenia nocnego, czy towarzyszących im wzruszeń, właśnie gdy miał wyjść, uczuł nagle szum w głowie, zaćmiło mu się w oczach, ręce wyciągnął usiłując się za coś chwycić — i padł na podłogę omdlały.
Miecznikowa krzyknęła, Jadzia łamiąc ręce przypadła, zapomniawszy o wszystkiem, nadbiegł ksiądz Żudra, zawołano ludzi. Zaczęto trzeźwić biednego Janasza, który nie rychło oczy otworzył, z wysiłkiem wielkim rzucił się zawstydzony podnieść chcąc, i opadł powtórnie omdlały. Wzięli go więc Nikita z Hołobą pod ręce i wynieśli na górę. Jadzia podbiegła zrazu, ale wzrok matki ją powstrzymał, musiała zostać, ksiądz Żudra podjął się pilnować Janaszka i zmusić go, aby spoczął dopóki sił nie nabierze.
Kasztelanic zaś z wielką uprzejmością podjął się zaraz zamek opatrzeć i zarządzić czujność ku obronie. Jadzia z zapłakanemi oczyma, nie spostrzegła już nawet jak ją ścigał wejrzeniami i żegnał....
Tak się ten nowy dzień rozpoczął, z lepszą nadzieją. Po słocie wczorajszej, choć chmury pozostały, deszcz ustał i wicher tylko obłoki pędził obiecując, że się ku wieczorowi wyjaśnić może. O Tatarach słychać wcale nie było, lecz niemniej na baczności się mieć musiano, można bowiem przypuszczać było, że rachować będą na znużenie długiem oczekiwaniem, które zawsze karność rozprzęga i niespodziewanie napaść dozwala.
Kasztelanic, chociaż na dworaka wyglądał, żołnierzem był świadomym rzemiosła, przezornym i bacznym. Poszedł natychmiast oglądać mury, obliczyć ludzi, broń i zapasy i Nikicie się prowadzić kazał wszędzie. Nie było kąta, do któregoby nie zajrzał, więc i do budynku w pierwszem podwórcu, gdzie go Agafia przyjęła pokłonem. A że tu wiele izb pustych stało, wybrał sobie parę dla spoczynku, aby Janaszowi nie być ciężarem.
Dorszakowa rada, że obrońcę znajdzie, sama mu się ofiarowała je wyporządzić, bo się o siebie lękała, gdyby sama z Horpyną miała pozostać. Cienie Tatiany i męża chodziły za nią.
Do południa się tak zabawiano, przyprowadzając wszystko do porządku, bo Jabłonowski ludzi swoich, obeznanych z krajem, rozstawił też między innych do pilnowania po murach.
Janasza tymczasem znowu objęła gorączka, której się bronił napróżno. Ksiądz mu w łóżku kazał pozostać. Miecznikowa sama poszła zobaczyć co się z nim dzieje, lecz Jadzi nie puściła już pod pozorem, że tam się z Jabłonowskim spotkać może.
Zaprzątniono się około obiadu, który wytwornym być nie mógł, bo wielu doń rzeczy brakło, a najprzód chleba, który podpłomykiem zastąpić musiano. Piec go nie było ani gdzie, ani komu.
Gdy około południa zjawił się znowu Kasztelanic na ów obiad oblężonych, stół już był nakryty, a Miecznikowa wzdychając przepraszała, że głodem morzyć gościa musi.
— Ale cóż dalej poczniemy! odezwała się, gdy zasiedli. Tatarowie się nie śpieszą, a nas głodem wziąść mogą, bo zapasów wielkich nie mamy. Jam tu niepotrzebna, radabym dziecko i siebie cało ztąd uprowadzić, ale jak?
— Nie wiem jak lepiej radzić — rzekł Kasztelanic — zamek bogdajby przyszło porzucić na mieszczan: nic się tu tak bardzo złego stać nie może. Lecz teraz, gdy się szarańcza poruszyła i łakomstwo jej rozbudzone, gorsza napaść na drodze niż na zamku, a któż wie czy szpiegów tu nie mają. Spieszyć się więc z odwrotem nie można — i gdyby się doń uciekać przyszło, tak go trzeba wykonać, aby był jak największą tajemnicą osłoniony.
— Rada zdrowa, odparł ksiądz Żudra, nic innego do czynienia niema. Zbierać się pocichu do odwrotu, a pierwszą burzę przeczekać. Ordę trzeba znać, ruchawa jest, lecz nie wytrzymała. Zobaczemy co będzie.
— Najpewniej, da Bóg, nic — odezwała się cicho Jadzia — a ztąd się wyrwać co najrychlej, to najlepiej.
— Ludzi kilku postrzelanych mamy, i dla tych trzeba wstrzymać się z odwrotem — mówiła Miecznikowa.
— Żywności i na tydzień starczy, rzekł Jabłonowski — spokojnie więc można czekać, a potem ja i moi ludzie służemy w konwoju aż do bezpiecznego miejsca.
Skłoniła się Miecznikowa; mówiono o czem innem; obiad się skończył. Jabłonowski poszedł z dobrej woli Janasza odwiedzić. — Chory choć z silną gorączką, miał całą przytomność i usiłował niepokazywać po sobie, że cierpiał. Z żywej tylko mowy, ze wzroku i oddechu poznać było można, że nie w zwykłym znajduje się stanie.
Kasztelanic rad że rówieśnika znalazł i mógł pogwarzyć wesoło, przysiadł się u jego łoża. Począł opowiadać przygody swe podróżne, pobyt na królewskim dworze we Francyi, wyśmienite figle i zabawy w Jaworowie i Żółkwi i tęsknice swe za tem życiem, od którego był oderwany. Wolałby był stokroć pójść pod Wiedeń z Hetmanem i Królem, ale go żelazna wola Sobieskiego skrępowała tu na pograniczu. Z mowy domyślać się było nawet można, iż piękne chłopię coś zgrzeszyć musiało, za co mu pokutować kazano.
Janasz pierwszy też raz w życiu młodzieńca tego rodzaju widział zblizka i lekkości a swobodzie jego umysłu wydziwić się nie mógł. Czasem go raził, niekiedy pociągał, bo w nim było tyle szlachetności co pustoty.
Dotknęło go tylko boleśnie, gdy się bardzo troskliwie o Jadzię dopytywać zaczął i niezmiernie jej piękność wychwalać, którą wyznawał się zachwyconym.
— Prawda, rzekł, że oczy moje na tej pustyni od cudnych twarzy pań naszych odwykły, żem zgłodniały na wdzięki niewieście, ale wśród dworu nawet i najpiękniejszych pań naszych, jeszczeby panna Miecznikówna prym wzięła.
Na pytania natrętne ledwie pół słowy odpowiadał Janasz, z wielkiem poszanowaniem dla pań swoich.
— Nie wiem czemu — ozwał się Jabłonowski, panna Miecznikówna na mnie większe czyni wrażenie urokiem niewinności i prostoty, niż nasze dwórki wyuczone kunsztownego szczebiotania i krygów. — Niebezpieczna zaprawdę, bo się w niej do szaleństwa rozkochać można.
— Ale pan Kasztelanic raz ją tylko widział — zamruczał Janasz smutnie.
— Alboż to waszmość niewiesz, że miłość nie inaczej przychodzić zwykła, tylko od pierwszego wejrzenia! zawołał Jabłonowski. Inna niewiele warta.
Płocha ta mowa zmusiła zamilknąć Janasza; niewysłowienie go bolało uwielbienie dla Jadzi, której zdawało się, w jego przekonaniu uwłaczać. Kasztelanic zaś z człowiekiem, którego za dworaka tych pań uważał, nie myślał zbytnio słów swych rachować: mówił co mu przyszło do głowy. Chodził po izdebce, czasem do zwierciadełka zaglądając, podśpiewując i ciągle wracając do badania o stosunki, majętności i położenie Miecznika, o którym słyszał i wiedział mało. Janasz zmuszony do odpowiadania, starał się w jak najświetniejszych barwach odmalować dom i pana, usiłując natchnąć dlań większem poszanowaniem.
Ale dworak, który się o Senatorów poufale ocierał, słuchał tego dosyć obojętnie i wszystkiego mu znać było mało, bo z tonu swojego nie spuszczał.
— Panna jak malinka! — wołał — jak różyczka — une beauté accomplie! incomparable!
Mięszał Kasztelanic dużo francuszczyzny, od pobytu swojego w Paryżu. Naówczas już ona, jak w listach Jana III i innych panów, w części łacinę zastępowała do szpikowania chudniejącej polszczyzny. Z milczenia Janasza mógłby był Jabłonowski wnieść, że mu ta rozmowa przykrą być musiała — ale się nie chciał tego domyśleć. Nagradzał to wielką troskliwością o chorego, któremu z dobrego serca sam poduszki poprawiał, bandaże zawiązywał i wody podawał. Gniewać się nań nie było podobna, a jednak Janasz czuł doń urazę za Jadzię. Nie dziwiłby się uwielbieniu — przykre mu było dworackie paplanie i rozbieranie jej wdzięków, zwłaszcza, że Kasztelanic i o Miecznikowej nie z większą rewerencyą mówić sobie pozwalał.
Tak dzień spłynął do wieczora. Nareszcie o mroku poczuł się Jabłonowski do obowiązku obejścia zamku, a Janasz sam pozostał. Odetchnął swobodniej. Oczy mu się powoli przymykały do snu, był sam na sam, czuł potrzebę spoczynku, gdy drzwi uchyliły się zwolna i na palcach weszła Jadzia.
Korczak w mroku poczuł ją raczej niż zobaczył i zerwał się z poduszek.
— Panno Jadwigo, zawołał — Królowo! pani! co czynisz! co powie pani Miecznikowa — pani tu!
Jadzia się zmięszała.
— Mama nic nie powie — rzekła zbliżając się, a jeśli mnie połaje, zniosę, chciałam widzieć was na oczy moje; tęskno mi, niespokojną byłam, wytrwać nie mogłam. Myśmy ci tyle winne! Czyż grzech, że cię kocham jak brata, mój Janaszu!
Korczak oczy sobie zakrył.
Jak pieśń anielska brzmiały mu te słowa.
— Panno Jadwigo, jam sługa, jam nie wart. Pani Miecznikowa gniewać się będzie nie na was, ale na mnie, bo pomyśli żem.... żem.... zapomniał kto ja jestem, kto wy, panno Jadwigo.
— Jakto? brat, siostra? któż inny?
— Pani — i — sługa, sierota.
Zamilkła Jadzia.
— Nie dobry jesteś dla mnie.
— A! panno Jadwigo, życie moje weź, będę szczęśliwy, lecz nie czyń mnie niewdzięcznym.
I powtórzył jakby przerażony:
— Co powie pani Miecznikowa?
Nie odpowiadając na to słowa, Jadzia zbliżyła się do niego, dłoń drżącą położyła mu na czole spieczonem gorączką.
— Idę już, rzekła smutnie — bądź spokojny, Janasz! ty jesteś dla mnie nie dobry. Ale nie — nie — żal mi cię. Jam dziecko nieroztropne i nieposłuszne.
Dobranoc ci — idę.
Janasz nie słyszał, bo zemdlał....
W godzinę dopiero ksiądz Żudra przyszedłszy znalazł go walczącym jeszcze z mdłościami. Krew się rzuciła z rany. Musiano go cucić, zawiązywać, otrzeźwiać. Dano pocichu znać Miecznikowej i posadzono kobietę na straży.
Noc już nadchodziła i mrok gęsty padał na dolinę, gdy ludzie przerażeni usłyszeli daleki tentent z końca drugiego wąwozu płynący i po nad rzeczką postrzeżono mrowie czarne zwijające się kłębami. Z drugiej strony pędził także oddział na miasteczko. Ze wszystkich parowów razem wysuwała się dzicz jakby na skinienie jedno i z wrzaskiem już biegła ku zamkowi. Lud w dolnem podwórzu cały ruszył się i mury rozległy krzykiem:
— Tatarzy! Orda! Tatarzy!
W tej chwili Nikita z dwóma hajdukami podpalali już most na przekopie dzielącym zamek od miasteczka. Płomię buchnęło do góry i rozświeciło razem bramę, w której oknach widać było głów mnóstwo, a w przeciwnej stronie tłum dziczy, która dobiegłszy do na wpół rozrzuconego, palącego się mostu, stanęła jak wryta. Była chwila milczenia a potem ze wszystkich stron, zaczęli krzyczeć Tatarowie: Ałłah! Ałłah.... i w pisku ich pomięszanych głosów nic już, oprócz groźby i zajadłości rozeznać nie było można.
Na górnym zamku panowało milczenie.
Janasz chciał się zerwać z łóżka, krzyknął: Tatarowie! — i padł bezprzytomny.

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.