Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem zielonym do koła, usypanym niegdyś wałem, wklęsłym teraz w ziemię.
— Możeby tu jaśnie pani kazała koniom wypocząć! — odezwał się Dorszak.
— A dobrze! dobrze! przerwała Jadzia — u mogiły — ale jakże się ona zowie?
— Han-Kurhan! — rzekł Dorszak....
Drzewa, które znać po usypaniu obu kurhanów porosły, do pół osłaniały je gałęźmi. Po za pniami ich była gąszcz krzewów, głogów, dereniów, skompii, róż poplecionych z jeżynami dzikiemi.
Do koła zieloną równinę, którą przerzynał strumień, otaczały piękne wzgórza. Nie widać ztąd nawet było, aby do niej inna wiodła droga nad tę, którą wjechali podróżni. Cisza panowała do koła. Miecznikowa i Jadzia wysiadły z wózka, ksiądz z konia, ludzie zaczynali też z kulbak złazić. Janasz jeszcze siedział i rozglądał się, zapewne dla wyboru miejsca na spoczynek, gdy wśród milczenia głuchego, ucho jego chwyciło w dali rżenie koni.
Gdyby był w tej chwili spojrzał na Dorszaka, dostrzegłby był jak pobladł nagle.
Zaledwie się to oddalone rżenie słyszeć dało, gdy stojącemu przy sobie Nikicie Korczak rzucił w ucho.
— Wszyscy do koni i do broni, nie zsiadać, kołem stanąć.
Dorszak więcej się domyślił rozkazu niż go po słyszał.
— Niech ludzie spoczną — odezwał się, niech broń złożą, bo się nadźwigali darmo przez drogę. Konie by trzeba napoić.
Janasz skinął na Nikitę.
— Ani mi się ważyć.
Miecznikowa i Jadzia z podziwieniem spoglądały