Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

objeżdżaliśmy — nie było nic. Po co im było tu leźć, po co — w gardło wilkowi! Otóż mają za to.
Ja też mogę powiedzieć, żem ranny — krew widzieli wszyscy....
Przechadzał się tak rozprawiając, to stawał niekiedy, to wodę pił, to wódkę i drżał jak w febrze.
Wieczór nadchodzić zaczynał, na drugim dziedzińcu zatarasowali się ludzie, postawili straż i słychać było jakby już znosili i zrzucali rzeczy a zabierali się do drogi.
Dorszak stał i słuchał. — Żebym ja im dał skarby wywieźć ztąd! Niedoczekanie! To nie może być... Nie zechcą po dobrej woli, muszę gromadę gorzałką spoić i kazać ich powiązać. Bronić się długo nie mogą... nie...
Zbiegł ze wschodków i bez myśli kołując tak, gnany niepokojem, zszedł aż do mostku. Chciał widać do miasteczka sam iść, aby ze starszyzną pomówić. Gęsty mrok padał, noc się zbliżała. Wahał się: iść czy odłożyć na jutro.
W tem bystre ucho jego pochwyciło jakby tentent koni w dolinie. Stanął... Wieczór był cichy, milczenie grobowe, po spadłej rosie wieczornej głos się rozchodził zdala. Dorszak pojąć nie mógł co tętniało. Stado z paszy idące inaczej bieży. Rozeznawał konie kute i regularny powolny chód ich ciężki. Zdało mu się, że słyszy szczęk broni. Oczy otworzył chcąc coś ujrzeć w dali, lecz mrok na dolinie pochłaniał wszystko.
Jak błyskawicą przeszła mu po głowie myśl, że się ocalić mogli, ale się z niej rozśmiał jak z dziecinnego strachu.
Tymczasem tętent się coraz przybliżał, słychać było skrzypienie wózka, a nawet donośny głos roz-