Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prawiającego niezmordowanie Dulęby. Włosy najeżyły mu się na głowie; drżeć zaczął.
— Duchy? nie wierzył w duchy. Strach coraz większy go ogarniał; tentent się już przybliżał do mostu. Nie licząc nic, nie wiedząc nawet dobrze co robi, Dorszak spuścił się w parów, na którym stał most, z takim pośpiechem, że gdyby za gałęzie krzaków nie chwycił, potoczyłby się był na dno. Wkrótce potem na most wjeżdżał Dulęba i na pół omdlały Janasz i wózek, z którego Miecznikowa z córką wysiadły. Wszystko to ciągnęło w milczeniu żałobnem, ludzie tylko szeptali pomiędzy sobą, a Dulęba głośno coś rozprawiał o Ałsan-Ghiraju.
Dorszak poznał go po mowie. Nie mógł dojrzeć, kto jechał, kto ocalał, kto zginął, lecz jasne suknie kobiet dwóch mignęły mu przez szczeliny mostu i dłonią uderzył się po czole. Zdało mu się, że widma wracają z drugiego świata. Dulęby przytomność tłumaczyła cud. Zgrzytnął zębami... Nadrabiać zuchwalstwem i pokazać się na zamku, czy uciekać? Nie ruszając się ze swej kryjówki, myślał tylko o tem.
Na zamku o powrocie jego powiedzieć musiano. Jak się tłumaczyć? Uchodzić? Wahał się, a pot zimny spływał mu po skroni. Słyszał jak zdala na zamku okrzyki się słyszeć dawały i wrzawa, jak ludzie witali ocalonych. Położenie jego na zamku przy Dulębie stawało się niebezpiecznem. Miecznikowa mogła mu go oddać pod straż, a byli z sobą oddawna na noże.
Westchnął. — Nie — uciekać trzeba... uciekać... Jak?....
Parobków swoich był prawie pewny... Wysunął się po cichu na brzeg, drapiąc rękami i nogami,