Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego dojechać niema? — zawołał Dulęba, ja płatnięty przez Turka w ramię do kości, horribile dictu, rana była choć w nią dłoń wpakować, trzy mile jechałem do obozu i dopierom zemdlał, gdy już nie było nic lepszego do roboty. Kawaler młody, a rany tatarskie, to tak jak po dużych komarach.
— A! westchnęła Miecznikowa patrząc na Janasza, za mnie to ty nieboraku pokutujesz, boś mnie od wycieczki odwodził — a jam się uparła, a Dorszak ten....
— Gdzież Dorszak? — spytał Dulęba — był on tu? Zabili go może.
Ni fallor, — rzekł ksiądz — fugam dedit, drapnął.
— E! to kawał franta, żeby nie rzec gorzej! mruknął pułkownik — ja go znam i zdala nań mam oko. Jeżeli nie — infamis, niewiele do tego braknie.
Westchnął. — O! ja go zdawna znam — dodał — ja tu na Podolu od lat wielu. Ten człowiek mi Ormiankę, z którą się żenić miałem, pochwycił, obałamuciwszy rodziców, z pod nosa i z serca. Jeśli przypadkiem zginął — no — to powiem tylko, że tak delikatnej śmierci nie wart był. Winien umierać na gnoju. Pułkownik wąsa pokręcił.
Miał swadę, jak widziemy, nawet w najprzykrzejszych życia okolicznościach, łatwą i obfitą. Na ten raz szczęściem to może było dla pań i księdza, bo im dozwalało uspokoić się — i milczeć. Dulęba mówił za wszystkich.
Janaszowi Nikita pomógł wsiąść na konia. Jadzia nie spuszczała go z oka. Dwóch ludzi miało jechać koło niego, pułkownik dosiadłszy swojego rumaka, ruszył przodem, trzech ludzi za nim, dalej