Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko spokojnie — dodał.
— O nas się nie lękajcie — odpowiedziała Miecznikowa, myśmy obie natury mężnej dosyć, a jeśliśmy dziś ze strachu nie pomarły, już nas nic pewno nie ulęknie. Najboleśniej mi tylko, że z mojej przyczyny, cierpi Jadzia, ludzi tylu. — Janaszek.
— Nie trzeba go pieścić — podchwycił pułkownik, cieszyć się powinien, że taka mu się gratka trafiła, i wyszedł z niej mało co naszpikowany. To mu na zdrowie wyjdzie i na sławę. Dzielny chłopiec — ale go pieścić — to go popsuć.
Miecznikowa westchnęła.
— Mój pułkowniku, odezwała się nieśmiało — nie gniewajcie się na mnie.
— Ale? za co?
— Coś pragnę uczynić, coście powinni dobrem sercem przyjąć, dokończyła. Winnam wam życie moje i córki jedynaczki i moich wszystkich. My o was pókiśmy żywe nie zapomniemy, — ale dodała prędko.... chcę wam ofiarować pamiątkę.
Żachnął się Dulęba.
— Mościa dobrodziejko — wyjąkał. Ja zasuszony żołnierz stary.... ja.... tego.... żadnych pamiątek nie potrzebuję, żeby szczęścia nie zapomnieć. A toż było istne błogosławieństwo Boże. Ale pfe! ale pfe! rękami obiema, jakby odpędzał coś natrętnego, machając Dulęba.
Miecznikowa stała i z pod chustki drżącą ręką dobywała — karabelę. Oczy pułkownika padły na nią, i przestał się opędzać.
Karabela była stara, z pozoru można się było domyślać, że klingę miała turecką. Oprawa była złocista czy złota, ale prosta i nie wytworna.
— Jak mi Bóg miły! Karabela, ale zkądże?