Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka, które się dziewczęciu wyśliznęły z ust mimowoli — i rachował się z sumieniem.
Jadzia była tak młodą i tak dziecinną jeszcze — do niego należało trzymać się od niej zdala i nie rozbudzać uczuć, które w nim dawno mieszkały, ale wyjść na świat nie miały prawa. Miecznikowa więc spostrzegła zbytnie spoufalenie i zbliżenie? Może posądziła go.... Myśl ta paliła Janasza. Czuł się niewdzięcznym i zdrajcą, uznawał winnym. Nie widział w tem nic złego, co już oku matki niebezpiecznem się wydawało!
Był im może ciężarem!
Szlachetne serce sieroty wzdrygało się na samo posądzenie go o tak czarną niewdzięczność.
Nigdy nie podniósł oczów na Miecznikównę z myślą jakąś zuchwałą; była ona dlań istotą świętą — czemś więcej niż siostrą; a dziecię to tak było anielsko dobre, iż go swą zbytnią poufałością zbliżało, ośmielało, zmuszało zapominać jaka ich niezmierzona przepaść dzieliła.
Nigdy dotąd nie miał zamiaru, sam dobrowolnie opuścić dom Miecznikowstwa, teraz widział, iż powinien to był uczynić, aby im przykrości wyprawiania go oszczędzić. Na cóż miał sobą obudzać niepokój i sam się przywiązywać do tego dziewczęcia, które musiało dlań pozostać czystym obrazkiem zawieszonym w obłokach? Przypomniał sobie młodość sierocą, niedolę, ubóstwo, opuszczenie, opiekuńcze skrzydła, które go przytuliły i ogrzały i wzdrygnął się znowu — widząc że mógł mimowolnie opłacić dobrodziejstwo troską i niepokojem.
— Dosyć już tego — rzekł w duchu — Miecznikową trzeba odprowadzić do domu, a potem ich pożegnać; muszę sam poprosić Miecznika, aby mi odejść po-