Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No! choćby tam jaka dziura była — rzekł — nie może nią więcej wchodzić ludzi, jak po dwóch, to ich tu ci Miecznikowscy, determinowane chłopy, jak szczurów wytłuką.
Agafia podniosła czarne oczy na Dulębę i uśmiechnęła się gorzko.
— Oni pewnie cisnąć się nie będą — rzekła — dosyć by baryłkę prochu podłożyli, to kawał muru wysadzą i ludzi wybiją.
Schwycił się za głowę pułkownik....
— Nie może to być! nie może! nie mówcie nawet o tem. Bóg łaskaw, nie dopuści. Nim się oni zbiorą — moi ludzie tu będą, mury osadzimy i z oka ich nie spuścimy.... Rusznice mają dobre, do zamku się zbliżać nie dadzą.
— Daj to Boże — zawołała Agafia — a jeśli żyć będziemy, pułkowniku! zaklinam cię, odeślij mnie do rodziców, ja tu zginę, oni mnie strują lub umorzą.
Nie chciał słuchać dłużej Dulęba, niemogąc nic doradzić, pocałował ją w rękę i wyrwał się jak oszalały. W podwórzu konia dosiadł, odwrócił się głową żegnając Nikitę i księdza, i zatętniało tylko po nim na moście.
Dzień się robił coraz większy, ale mgła gęstsza była coraz. Dalszych gór na wzdłuż doliny już dojrzeć nie było można. Postawione na basztach straże miały rozkaz, okrzykiem i strzałem dawać znać, gdyby się co ruszyło w dolinie, a u mostu natychmiast podpalić miano pale.
Pomiędzy ludem zdania były różne. Niektórzy utrzymywali, że próżny popłoch puszczono, bo Tatarowie się nie ważą, inni rachowali, że prędzej jak jutro być nie mogą. Zgadywano o jakiej porze dnia oczekiwać ich należało.