Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kto mógł się wdrapać na mur, spoglądał z góry. Niektórzy na dachach siedzieli. Na wypadek szturmu starsi ludzie nagotowali kamieni, kupami je kładnąc, bo starym obyczajem niemi się tylko bronić było można, dział nie mając dostatkiem ani prochu. Z pierwszego podwórca bruk prawie cały wydarto, i co gdzie było gruzu pościągano wszystek.
W miarę jak czas upływał spokojnie — otucha w serce wchodziła.
— Nie ważą się — mówiono.
Lecz nikt napowrót do miasteczka nie odchodził. Nadeszło południe, mglista dolina leżała cichą i pustą.
Na górze już ze dniem, ledwie przespawszy się, powstawali wszyscy. Ksiądz porzuciwszy Janasza, który głębokim snem usnął nareszcie, przygotowywał się do odprawienia Mszy świętej, choć noc całą prawie spędził na czuwaniu. W maleńkiej kapliczce zebrało się kilka osób, klękła Miecznikowa z córką, modlili się wszyscy gorąco, było za co dziękować i o co prosić. Dziwny gwar, z dolnego zamku, ludu, który się tam zgromadził, dochodził aż tutaj — przerywając modlitwę.
Tak się rozpoczął ten dzień niepewności i trwogi.
Jadzia natychmiast chciała biedz na górę, ale ją Miecznikowa zatrzymała łagodnie:
— Poczekaj, moje dziecko, rzekła, nie przerywajmy mu snu, potrzebuje go wiele. Ksiądz Żudra da nam znać, pójdziemy razem.
Jadwisia się zarumieniła. Spójrzała na matkę, nie odpowiedziała nic i usiadła smutna.
Ksiądz zastał na górze Janasza uśpionego głęboko i pilnującą go kobietę, także snem zmożoną.