Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrócił na górny zamek, wszedł na jedną z baszt, popatrzał w ciemności, powrócił na dół i trawiony myślami i gorączką, błądził tak z miejsca na miejsce z wzruszającym w duszy niepokojem.
Koguty zapiały raz wtóry, sił na tę przechadzkę brakło, obwinął się więc w płaszcz, siedział w progu, oparł o drzwi i pozostał tu na straży. Czaty się obwoływały.
Nareszcie ta nieprzebyta noc zbliżała się ku końcowi, na wschodzie niebo cokolwiek się stało jaśniejszem, z pod chmur pas blady światła wystąpił i zwolna rozszerzać się zaczął ku górze, deszcz się zmniejszył, obłoki zbiły w gromady, wiatr zerwał — chmury pędziły po niebie...
Ta chwila brzasku, zdaniem ludzi, miała być najniebezpieczniejszą, bo napady często nad ranem, gdy sen bywa najcięższy, zdarzać się zwykły. Wstał więc Janasz obchodzić straże i rozbudzać je, bo wielu pousypiało. Zmieniono ludzi i postawiono nowych. Nikita poszedł sam opatrzyć pale czy słoma nie zamokła od deszczu.
W tem, gdy u mostu oba stali, zatętniało w dali.
Nikita drgnął pierwszy i dał znak Korczakowi.
— Baczność — baczenie! rozległo się ciche nawoływanie. Janasz skoczył do bramy, aby z górnego piętra spojrzeć zkąd tentent pochodził. Stawał się on coraz wyraźniejszym. Zdało się jednak, że nie tabun szedł, ale niewielka ilość koni — i to zwolna. Może jaka straż przednia.
Z bramy, której wyższe piętro stało pustkami, okna otwarte na cztery strony dozwalały sięgnąć daleko wzrokiem. Janasz spostrzegł od zachodu z wąwozu wyjeżdżającą gromadę ludzi. Mrok ranny nie dawał ich rozpoznać. Sporym kłusem zbli-