Przejdź do zawartości

Etapem na katorgę/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł Etapem na katorgę
Podtytuł Ze wspomnień proletarjatczyka
Wydawca Aleksander Heflich
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Władysława Teodorczuka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
FELIKS KON


ETAPEM
NA KATORGĘ
ZE WSPOMNIEŃ
PROLETARJATCZYKA
KRAKÓW, 1908.
Nakładem A. Heflicha.Drukarnia Wł. Teodorczuka.





ROZDZIAŁ I.
U PODNÓŻA SZUBIENICY.

Dzień 27 stycznia 1886 roku wrył się na zawsze w pamięć wszystkich skazanych w sprawie partji „Proletarjat“.
Od chwili ogłoszenia wyroków minęło już czterdzieści jeden dni!
41 dni... Tak długo trzymać skazanych pod groźbą śmierci nie mógł nawet carat. Było oczywistym, że wszystkie knowania żandarmerji, prokuratorji i sądu wojennego nie doprowadziły do pożądanego skutku. Władze petersburskie, dla których proces w Warszawie nie był pierwszym procesem politycznym, nie dały się przekonać godnemi uwagi argumentami następującej treści: Partja „Proletarjat“ zawarła sojusz z rosyjską partją „Narodnej Woli“; partja „Narodnej Woli“ jest to partja, która dokonała zamachu w dniu 1/13 marca 1881 roku. Wobec tego członkowie „Proletarjatu“ powinni być skazani na karę śmierci...
Podsądnych było 29. Postawić wówczas w Warszawie 29 szubienic było nie sposób. Sąd z konieczności musiał podzielić podsądnych na „godnych“ i „niegodnych“ ułaskawienia. Trudny wybór, gdy wszyscy w ostatnim słowie wznoszą okrzyki na cześć rewolucji, gdy tego ostatniego słowa używają, by jeszcze raz, raz ostatni, przed obliczem carskich sędziów zaprotestować przeciw dokonywanym nad niemi gwałtom przez oddanie ich pod sąd tych, którzy sami na ławie oskarżonych zasiadać byli powinni. Jak łagodzić karę ludziom, którzy do tchu ostatka żądają „swobody, fabryk i ziemi“, protestują przeciwko caratowi i sprawują sądy nad swemi sędziami. Trudny wybór... Ale 29 szubienic postawić nie można... I oto carscy sędziowie, kierowani przez Hurków, Fridriksów i Strelnikowych, po długich naradach wydają wyroki, nie uwzględniające popełnionych przez podsądnych czynów, lecz zgoła inny cel mające na widoku. Tym celem była chęć steroryzowania, zastraszenia odpowiednich sfer społeczeństwa. Dla steroryzowania młodzieży uniwersyteckiej wydano wyrok śmierci na studenta instytutu dróg i komunikacji Stanisława Kunickiego; wyrok na sędziego pokoju, Rosjanina Piotra Bardowskiego, miał zastraszyć sfery urzędnicze; kara śmierci na Rosjanina, kapitana inżynierji Luri miała na widoku sfery wojskowe; wreszcie wyroki śmierci na robotników Jana Pietrusińskiego, Michała Ossowskiego i Józefa Szmausa miały na celu steroryzowanie robotników tych miejscowości, gdzie wówczas ruch robotniczy najbardziej się rozwinął. Pietrusiński pracował w Łodzi, Ossowski w Warszawie, Szmaus w Zgierzu. Dopóki wszystkim grożono szubienicą, nie sprawiało to wrażenia na nikim, ale od chwili, gdy pod groźbą śmierci znalazło się 6 ludzi, położenie się zmieniło.
Pierwszy dzień był okropny. Odczuliśmy podmuch śmierci, i w X pawilonie cytadeli warszawskiej, gdzie dotąd panowała zawsze pogodna wesołość, nastąpiły czarne dni nie zwątpienia i rozpaczy, ale ciężkiego, niezwykłego smutku.
Czemu oni — nie ja? — myślał każdy w duszy i obawiał się spojrzeć na skazanego, jak winowajca, świadomy swojej winy...
Był to smutek wyrzutów sumienia... Ocaleni od śmierci robili rachunki życia, usprawiedliwiali się przed sobą, czemu ich nie uznano za godnych śmierci za sprawę robotniczą. Żandarmi, wielcy psychologowie, chcąc zastraszyć, osiągnęli wprost odwrotne rezultaty.
Ale na czcze reminiscencje nie było czasu. Skazanych na śmierć nie można było pozostawić w samotności. Uważaliśmy to za swój obowiązek. Choć serce rwało się na kawały, nie można było dawać wodzy uczuciom. Trzeba było, by ci męczennicy nasi zawsze byli w gronie szczerze miłujących ich towarzyszy, by cień smutku nie zamroczył czoła tych, co już niedługo mieli pozostawać przy życiu.
Po sądzie nie robiono nam trudności w doborze towarzyszów celi.
Zajmowałem w owym czasie jedną celę z Adamem Sieroszewskim (stryjecznym bratem Wacława Sieroszewskiego); na nasze żądanie przeprowadził się do nas na trzeciego Jan Pietrusiński.
Miał on wówczas 19 lat zaledwie... Ale wyrok niewielkie wywarł na nim wrażenie... Żałował, że tak prędko go zaaresztowano, mówił o tym, coby robił, gdyby mu się uciec udało, niekiedy poruszał nawet kwestję, jakie wrażenie i wpływ wywrą pierwsze szubienice na dalszy rozwój ruchu rewolucyjnego...
Ta kwestja pochłaniała wszystkich... Od chwili ogłoszenia wyroków usiłowania wszystkich uczestników procesu były skierowane ku temu, by jak najwięcej korzyści z niesłychanie surowych wyroków wyciągnąć dla sprawy robotniczej. Napisaliśmy list do towarzyszy, pozostających na wolności, i wkrótce, jeszcze zanim ukradziono nam skazanych na śmierć towarzyszy, doszły nas wiadomości, że ten głos „martwych“ do „żywych“ niesłychane wywarł wrażenie. Robotnicy, czytając nasz list, powołujący do walki, płakali.
Carat chciał zastraszyć ludność robotniczą, a ludność ta zaprzysięgała mu zemstę za dokonane na towarzyszach morderstwa.
Ale wracam do Pietrusińskiego.
Tylko jeden jedyny raz odczuliśmy w rozmowie z nim, że w samotności myśli o tej śmierci, która jak miecz Damoklesa zawisła nad nim...
Żartowano z jednego z towarzyszy, którego odwiedzała narzeczona.
— A jam jeszcze nigdy nie kochał — smutnym głosem przerwał te żarty Janek — nie znam tego uczucia, nie mogę go sobie nawet wyobrazić.
Biedne dziecko... Nie doznał go, nie dano mu go doznać...
Ale takie chwile rozrzewnienia i smutku zdarzały się bardzo rzadko. Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, by je zażegnać. W tym celu urządziliśmy wykłady różnych przedmiotów dla towarzyszy robotników, korzystaliśmy z prawa zbierania się w jednej celi i urządzaliśmy dyskusje i pogawędki. Niekiedy tworzyliśmy chóry i głośne śpiewy rozbrzmiewały w całym pawilonie.
A czas robił swoje. Minął tydzień. Wyroki śmierci, wiszące nad towarzyszami, wydawały nam się już nieprawdopodobnemi. W miarę tego, jak czas upływał, zaczynaliśmy się uspokajać. Jedynie los Stanisława Kunickiego wzbudzał powszechne obawy. Był on jednym z najbardziej czynnych członków „Proletarjatu“. Oddany sprawie całą duszą, zapaleniec, dzielny organizator i agitator nie znający odpoczynku, energiczny, rzutny, odważny i sprytny, Kunicki dokonał tego, co do wściekłości doprowadzało żandarmów: wywiózł z Petersburga Degajewa w chwili, gdy go najenergiczniej szukano i gdy wyznaczono nagrodę za schwytanie go, i głównie przyczynił się do zawarcia układów pomiędzy „Proletarjatem“ a „Narodną Wolą“. Tego mu żandarmi zapomnieć nie mogli. To też o niego byliśmy najbardziej niespokojni.
Ale inni? Bardowski — typowy Rosjanin — „szestidiesiatnik“ konstytucjonalista, człowiek, który jeszcze nie należał do partji, o czym wiedzieli i żandarmi i sędziowie? Za cóż jego stracić miano? Za to, że napisał odezwę do wojskowych pod wrażeniem strzelania do ludu roboczego w Żyrardowie?... Odezwę tę znaleziono w rękopisie. Nigdzie jej nie drukowano... Nie! Nawet z żandarmskiego punktu widzenia ten człowiek, już nie młody — w chwili aresztu miał 38 lat — od rana do wieczora zajęty pracą służbową, nie był niebezpiecznym. Za cóż mieliby go stracić?
A Luri, w którego postępowaniu nawet sąd wojenny nie mógł się dopatrzyć innej winy prócz tej, że dawał środki na udzielanie zapomóg rodzinom uwięzionych robotników?...
Za co miano ukarać śmiercią obarczonego rodziną Szmausa, którego całą winą był niefortunny zamach na szpiega?
Czyż można było powiesić małoletnich, dzieci prawie, Pietrusińskiego i Ossowskiego za zabicie prowokatorów?...
Nie! Ilekroć zastanawialiśmy się nad tym okropnym pytaniem: „powieszą czy nie powieszą“, odpowiadaliśmy na nie przecząco. Bo jakże inaczej odpowiedzieć mogliśmy? Czyż ludziom, mającym przeszło 50 lat, jak Bloch, Degórski, Formiński, nie złagodzono kary „ze względu na młodość“? Czyż znanemu działaczowi, filarowi rewolucji polskiej, twórcy partji „Proletarjat“, wieloletniemu rewolucjoniście, znanemu w całym świecie socjalistycznym, Ludwikowi Waryńskiemu, nie zamieniono kary śmierci na ciężkie roboty ze względu na „zaślepienie młodości“ (uwleczeńje)? Więc jakże mogliśmy wątpić, że i tych skazanych ułaskawią?
A zresztą wszak już cały tydzień minął... Całych 7 dni ludzie spędzili pod groźbą kary śmierci... Czyż tego nie dosyć?... Gdyby miano powiesić, powieszonoby odrazu...
A jednak... widmo śmierci spokoju nam nie dawało... Dzikim się nam wydawało, że mogą przyjść do celi, zabrać nam towarzyszy i zabić... Nie! Do tego nie można było w żadnym razie dopuścić. Musimy ich wyrwać z krwawych szponów, uratować... „Musimy!“ Ale jak? I oto zradza się cały szereg planów ucieczki...
Szczególnie energicznym i pomysłowym był pod tym względem Mieczysław Mańkowski. Jego to pomysłem było, by przepiłować deski w suficie, wydostać się na strych, stamtąd na dach i, korzystając z ciemności, spuścić się po rynnie. Plan ryzykowny, bo gdyby się nawet to szczęśliwie udało wykonać, pozostawało jeszcze obmyślenie planu wyjścia z cytadeli, twierdzy ze zwodzonemi na noc mostami. Ale czyż dla skazanych na śmierć są ryzykowne plany? To też z całą energją, na jaką nas wszystkich było stać, wzięliśmy się do wcielenia w czyn tego planu. Napisaliśmy do towarzyszy, pozostających na wolności i otrzymaliśmy od nich piłę i... rewolwer! Tak jest, w X pawilonie posiadaliśmy rewolwer z nabojami, który potym, gdy wszystkie plany spełzły na niczym, zamurowaliśmy w jednej z cel i który po wielu latach przypadkowo dostał się do rąk żandarmów.
Od chwili, gdyśmy posiedli piłę, Mańkowski energicznie wziął się do urzeczywistnienia swego planu: przepiłował deski w suficie, wydostał się na strych, ale podróż po dachu zimową porą, kiedy noga się co krok ślizga, była niemożliwa... Zrodził się nowy plan przepiłowania otworu ze strychu do sieni, prowadzącej do mieszkania zawiadowcy X pawilonu, a stamtąd już droga po schodach otwarta... Trudny do wykonania plan, gdy się ma jedną laubzegę, gdy jest możność pracowania tylko w nocy, bo we dnie na otwór w suficie łatwo mogli żandarmi zwrócić uwagę. Ale, gdy nad głowami towarzyszy zawisła groźba śmierci, czyż mogło cokolwiek być ponad siły? Mańkowski pracował nieustannie. Niepowodzenia go nie zrażały, niebezpieczeństwo dlań nie istniało...
A czas upływał... Minął już drugi tydzień... trzeci...
21 dni... Niebezpieczeństwo wykonania wyroków pierzchło... Czyż mogli je po upływie tak długiego czasu wykonać?... Ale z drugiej strony czyż wobec tego te plany, które nie były ryzykownemi dla skazanych na śmierć, nie są zbyt hazardowne dla tych, których szczęśliwie ten cios ominął? Czyż nie lepiej będzie zająć się ułatwieniem im ucieczki z drogi na katorgę? Jeden z bodźców energicznej, na nic nie oglądającej się działalności, zniknął. Rozwaga i rozsądek, na chwilę wyrugowane hen daleko, znowu przypomniały o sobie... Fantastyczne plany ucieczki straciły urok, znajdowały coraz więcej przeciwników, aż wreszcie i niezmordowany Mańkowski dał za wygranę. Narzędzia i rewolwer znalazły się w bezpiecznym schronieniu... Czekaliśmy...
I znowu upłynął tydzień... drugi... Trzeci dobiegał do końca...
O jakże dobrze czuliśmy się już wszyscy wówczas!
Nie powieszą! Już nie powieszą!
Nie! tego uczucia nie podobna opisać. Myśmy już śmiało spoglądali w oczy skazanym... Nie przysłaniało nam ich widmo śmierci...
Cieszyliśmy się jak dzieci... Radość drgała nam w duszy... Radość! A czyż wszyscy nie byliśmy skazani na śmierć cywilną, na długoletni pobyt w katordze i na wygnanie? Ale cóż to wszystko znaczyło wobec tego, że ci, których już opłakaliśmy, pozostawali przy życiu?...
Czasami, jak czarna chmura w jasny dzień przysłaniała nam słońce radości myśl o Szlisselburgu, ale instynktownie odpychaliśmy ją i w stęchłym więzieniu napawaliśmy się życiem...
Gdy nas wyprowadzano na spacer, bawiliśmy się jak dzieci...
Ile takich scen utkwiło w pamięci każdego z nas! Jedną z nich opiszę. Nie mogę nie opisać...
Było to 27 stycznia. Dzień był jasny, pogodny, ale mroźny. Zaduch cel X pawilonu dławił piersi, a słońce z zewnątrz, przez kratę więzienną, tak pociągało ku sobie... Śnieg lśnił miljonami brylantów. Zaledwie pootwierano drzwi, by wypuścić nas na spacer, gdy jak opętani rzuciliśmy się niemal jednocześnie ze wszystkich cel, skacząc po schodach i dokazując... Śnieg zaskrzypiał pod młodemi nogami, wabiąc ku sobie... Stach Kunicki pierwszy jak zwykle w takich razach ulepił gałkę ze śniegu i z odziedziczoną po matce zwinnością gruzina rzucił nią w jednego z towarzyszy, natychmiast chwytając śnieg dla następnej. Po chwili już większość, uzbrojona w gałki ze śniegu, toczyła bój. Krzyki, hałas, śmiech, zwabiły na okna towarzyszy, niedawno zaaresztowanych w sprawie Marji Bohuszewiczównej. To wzmogło jeszcze hałas. Niezgrabnych wyśmiewano, zręcznych oklaskiwano... Walka na piguły zainteresowała wszystkich. Nawet Waryński wziął w niej udział... Nawet Bardowski i Janowicz przerwali na chwilę zwykłą, a nigdy nie wyczerpującą się gawędę o kapitalizmie w Rosji, o W. W. (znanym ekonomiście, należącym do obozu tak zwanych „narodnikow“ — ludowców, autorze „Losów kapitalizmu w Rosji“).
Godzina spaceru wydała nam się krótką chwilką. Wezwani do powrotu niechętnie posłuchaliśmy żandarmów i powróciliśmy do dusznych cel... Na dworze było tak dobrze, w celach tak ponuro... Wielu z nas już siedziało w cytadeli przeszło dwa lata... Ale cóż było robić? Przedłużenie spaceru pozbawiłoby innych możności oddychania świeżym powietrzem w ciągu godziny...
Wróciliśmy i do cel i do zwykłych zajęć.
Kunicki, wrażliwy jak mimoza, jak tylko przestąpił próg celi, już zupełnie nie był podobny do tego Kunickiego, który przed chwilą na podwórzu wszystkich zwyciężał.
Spochmurniał, spoważniał...
Miał właśnie mieć wykład fizyki dla robotników i robił przygotowania do lekcji. Po chwili wykład się rozpoczął. Stach posiadał dar popularyzatorski. Intuicyjnie wyczuwał, kiedy uwaga słuchaczów słabła i w porę wplatał coś takiego, co na nowo przykuwało ich uwagę do wykładu... Słuchali go też z największym zajęciem.
Już się zaczynało ściemniać, wykład miał się ku końcowi, gdy nagle we drzwiach celi ukazał się podoficer żandarmski Fomin i wezwał Kunickiego do kancelarji.
Nie zaniepokoiło to nikogo. Tyle razy wzywano nas do kancelarji dla jak najrozmaitszych powodów, że nie mogło to nas zaniepokoić. Ale po 5 minutach podoficer znowu przyszedł. Tym razem po Bardowskiego... To wzbudziło podejrzenie...
Z celi do celi przelatywało pytanie: „Co to jest? Po co ich wezwano?“ Okropna myśl o Szlisselburgu świdrowała mózg...
Czyżby...
Fomin znowu powrócił i wezwał Ossowskiego...
Nie! Ossowskiego nie mogli zamykać w Szlisselburgu. W tej przeklętej twierdzy żywcem grzebano, bez względu na wyrok, na ilość lat katorgi najbardziej wpływowych. Dziewiętnastoletni Ossowski nie nadawał się do Szlisselburga.
Zdaje się, że Waryńskiemu pierwszemu przyszło do głowy, że nadeszła z Petersburga konfirmacja wyroków.
Domysł ten uspokoił wszystkich.
Nastąpiła kolej na Pietrusińskiego... On już czekał na podoficera i niemal wybiegł na jego spotkanie...
Ale po odejściu Janka minął kwadrans, pół godziny, a po innych nie przychodzili...
I znowu straszny niepokój nas ogarnął... Pukaliśmy do drzwi, pytali się żandarmów, ale prócz suchej, bezdusznej, urzędowej odpowiedzi: „nie mogu znat’“ — nic z tych wyschłych w służbie ludzi wydobyć nie mogliśmy.
Coś się działo! ale co? Czyżby Szlisselburg?...
Boże drogi! O Szlisselburgu mieliśmy zupełnie dokładne wiadomości, a jednak w głębi duszy modliliśmy się, by to był tylko Szlisselburg.
„Tylko Szlisselburg“!
Grobowa cisza zapanowała w celach. Leżeliśmy na tapczanach więziennych bez ruchu, bez myśli niemal...
Naraz drzwi się otworzyły... To Fomin przyszedł po rzeczy Pietrusińskiego... Zarzuciliśmy go pytaniami, ale znowu odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Wówczas oznajmiliśmy, że nie wydamy mu rzeczy, dopóki sam Pietrusiński po nie nie przyjdzie... — „On już więcej nie wróci“ — odpowiedział podoficer takim tonem, że nas dreszcz przeszedł, a zaskoczeni znienacka, zdruzgotani, zgnębieni, już mu więcej żadnych pytań nie stawialiśmy, a gdy zabierał rzeczy Pietrusińskiego, do żadnego oporu nie byliśmy zdolni...
W innych celach powtórzyła się taka sama scena.
I znowu nad X pawilonem widmo śmierci zawisło...
W pół godziny potym odwiedził nas zawiadowca X pawilonu, porucznik Fursa. Od niego dowiedzieliśmy się dopiero okropnej prawdy. Po przetrzymaniu ludzi przez 42 dni pod groźbą kary śmierci, ukradziono ich nam, by zamordować...
Trudno opisać, co się z nami działo... Cios był dobrze wymierzony. Cała nasza wola, energja były sparaliżowane. Gdyby nas kolejno, jednego za drugim na szubienicę wieść mieli, niktby chyba oporu nie stawiał.
Tego stanu duszy rząd nie rozumiał. Fursa w rozmowie napomknął, że na wszelki wypadek przygotowano sznury, by nas wiązać i załogę X pawilonu podwojono!
O, wielcy psychologowie!...
Jeden z nich, porucznik Fursa, właśnie stał przed nami i udawał wzruszonego... Tak, udawał! Stwierdzam to z całą stanowczością. Mówił, co prawda, cichym, stłumionym głosem, ale ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy, a oczy, to zwierciadło duszy, tylko przestrach wyrażały. Bał się, by ktokolwiek z nas łba mu nie rozpłatał. Wiedział, że nie mamy nic do stracenia, stanu naszej duszy nie rozumiał i rozumieć nie mógł i może się nawet dziwił, że tego nie robimy.
Groza dokonywanego nad bezbronnemi ludźmi morderstwa, groza, którą odczuwało wielu żandarmów, była mu obca. Strach, zwierzęcy strach, to jedno odbijało się w jego oczach. Pod tym względem ten były huzar, który porzucił służbę w huzarach dla lepiej opłacanej służby żandarmskiej, stanowił żywy kontrast z komendantem cytadeli, gienerałem Unkowskim. Starzec ten nieraz podczas wielomiesięcznego naszego pobytu w X pawilonie stanowczo a energicznie w naszej obronie występował przeciwko prokuraturze i żandarmom. Zbrodnię dokonaną na męczennikach naszych odczuł zupełnie inaczej niż Fursa. Nie śmiał nam w oczy spojrzeć, jakby był spółwinny tej zbrodni. A gdy mu Hurko rozkazał, by był obecnym przy straceniu tych ofiar, wręcz odmówił i podał się do dymisji...
Niestety, przedstawicieli władzy, którzyby takie jak Unkowski wspomnienie po sobie pozostawili, było bardzo niewielu... Większość, przeważna większość była taka sama, jak Fursa. Karjera była dla nich jedynym bożyszczem. A że dla podniesienia się po szczeblach tej karjery, trzeba było stąpać po świeżych trupach, to było dla nich obojętnym...
Ludzkiego uczucia można się było jeszcze dopatrzyć u zwykłych żandarmów, ale u oficerów żandarmskich, u prokuratorów — nie. Takiego wypadku nie mogę przytoczyć ani jednego.
Od zwykłych żandarmów, wiedzionych właśnie tym uczuciem ludzkim, dowiedzieliśmy się o kilku szczegółach, dotyczących ostatniego dnia życia skazańców.
Przeniesiono ich do innej części X pawilonu, ale pomiędzy sobą pozwolono się komunikować. Kunickiemu dano podobno widzenie z matką, Pietrusińskiemu z rodziną. Wszystkich skazanych pytano, czy nie pragnęliby się wyspowiadać. Kunicki i Bardowski odmówili, Ossowski i Pietrusiński zgodzili się.
Nad ranem przyprowadzili wszystkich na miejsce egzekucji.
Ale jeszcze i wówczas żandarmi nie wyrzekli się systemu znęcania się nad skazanemi. Kunickiemu i Bardowskiemu już nic zrobić nie mogli. I jeden i drugi, idąc na rusztowanie, nie mogli nie pamiętać o młodszych towarzyszach, by w każdej chwili, jeśli się okaże potrzeba tego, moralnie ich podtrzymać... Wiedzieli o tym żandarmi, to też, chcąc wyrwać jęk z piersi tych, których uważali za bardziej słabych, za mniej zdecydowanych, ich właśnie zrobili świadkami tracenia Kunickiego i Bardowskiego. Ale Pietrusiński i Ossowski okazali się godnemi synami proletarjatu polskiego. Mężnie, jak na bojowników sprawy robotniczej przystało, spotkali stracenie Bardowskiego i Kunickiego bez jęku, bez strachu... Trzecim zawisł na stryczku Pietrusiński, czwartym dopiero Ossowski.
Ossowski oberwał się. Obecni przy wieszaniu żandarmi byli przekonani, że go ułaskawią i nawet ich oburzyło to, że go po raz wtóry powieszono... Po kwadransie lekarz skonstatował śmierć i wszystkich czterech pochowano razem w jednym bratnim grobie nad brzegiem Wisły u wrót Cytadeli, o jakie 30 kroków od miejsca, gdzie stało rusztowanie.
Miejsce egzekucji i wiecznego spoczynku naszych towarzyszy było na odległości 150—200 kroków od X pawilonu.
O godzinie 7 z rana jeden z nas, nie pamiętam już kto, wlazł na okno, by otworzyć lufcik i naraz zdławionym głosem zawołał:
— Patrzcie! Patrzcie!
Wskoczyliśmy na okno. Z tamtej strony muru fortecznego krzątali się jacyś ludzie... Zakopywano grób...
Wydarte nam ofiary wieszano przed naszemi oknami...
Żandarmi nie chcieli nam oszczędzić tego okrutnego widowiska i tylko szczęśliwy traf zrządził, żeśmy nie byli widzami tego morderstwa. Takiego okrucieństwa nie podejrzywaliśmy nawet, i to nas uratowało.





ROZDZIAŁ II.
OSTATNIE DNI W WARSZAWIE.

Jakżeż okropnie zmienił się X pawilon!
Ponura cisza... Ze wszystkich kątów wyziera przeraźliwe widmo śmierci. Pięści się konwulsyjnie ściskają i jedno jedyne słowo opanowuje umysł...
Zemsta!
Zemsta straszna, bezlitosna!... Dotąd to uczucie było nam obce, zwalczaliśmy je, jako spychające nas na rozdroża, tysiące argumentów mieliśmy zawsze w zanadrzu przeciwko zemście... Świeże cztery trupy jakby za jednym podmuchem rozwiały wszystkie argumenty, wszystkie rozumowania...
Zemsta...
Ból rozsadza pierś... Tuż, niemal że przed naszemi oczami, dokonano strasznego mordu na najszlachetniejszych ludziach, a myśmy nie mieli nawet możności opowiedzieć światu o tej zbrodni...
Oparci o kratę, tuląc rozgorączkowane czoło do zimnego żelaza, wściekli, ale bezsilni, staliśmy w oknach, unikając wzajemnego towarzystwa, bojąc się nawet spojrzeć jeden na drugiego... Pod oknami jak zwykle krokiem miarowym maszerował żołnierz, obojętny na nasze krzywdy i bóle...
Wtym do ogródka wprowadzono kilku księży, więzionych za sprawę unicką. Dotąd nie mieliśmy z niemi żadnych stosunków. Bo i cóż nas z niemi łączyć mogło? Teraz jednak, zobaczywszy tych ludzi, zupełnie nam obcych, spokojnie wychodzących na spacer, nie wytrzymaliśmy i krzyknęliśmy im o tym, co się stało...
Stanęli, jak wryci... Po chwili zdjęli kapelusze, przeżegnali się i modlić się zaczęli... Żandarmi milcząc spoglądali na nich i ta uroczysta chwila i dla nich nie przeszła bez śladu. Wspominali o niej potym niejednokrotnie...
Zmówiwszy modlitwę, księża powrócili do cel, zrzekając się spaceru...
Potym już nic przeraźliwej ciszy nie przerywało, chyba jęk którego z miotających się po celi więźniów...
Ile dni trwał taki stan — nie pamiętam. Długo jednak, wieczność całą... Z biegiem czasu atoli złagodziła go nowa troska, obawa o innych, o żywych. Jeżeli tamtych powieszono, to, rzecz oczywista, będą jeszcze nowe ofiary, rząd jeszcze kilku wyśle na zatracenie do Szlisselburga... Kilku!... Trudno opisać, jak okropnie nas gnębił ten krótki i nieokreślony wyraz. Pytanie: „Ilu?“ i „kogo?“ Od rządu trzymającego ludzi 42 dni pod groźbą śmierci można było oczekiwać wszystkiego. Po straceniu 4, pozostawało nas 25. Zdrajcę Pacanowskiego i dwu oficerów, Sokolskiego i Igelstroma, jako skazanych na osiedlenie, oczywiście nie braliśmy w rachubę. Ale pozostawało jeszcze 22... Co do jednych byliśmy pewni, że ich rząd żywcem nie wypuści ze swych szponów; do takich należał Waryński i Janowicz, ale co do innych, co do Rechniewskiego, Płoskiego, któż mógł mieć tę pewność?
Waryński nie miał żadnych złudzeń co do tego, ani na chwilę nie wątpił, jaki go los czeka, wierzył jednak w swoje siły i żartował, że jeżeli nie pozbawią go palenia, cały termin 16-letni przetrzyma. Janowicz, przeciwnie, był pewny, że nie wytrzyma nawet roku, że zwarjuje. Tego się najbardziej obawiał, a przeszłość utwierdzała go jeszcze bardziej w tym przeświadczeniu. Gdy go zaaresztowano, nie zniósł nawet kilkotygodniowej samotności: prześladowały go okropne halucynacje. Wciąż widział przed sobą żandarma, skwapliwie rachującego uderzenia jego pulsu w skroniach i na szyi i odczytującego w ten sposób jego myśli. Próżno zasłaniał jedną ręką skroń, a drugą szyję... Żandarm wlepiał wzrok w drugą skroń i liczył, liczył, liczył... To liczenie doprowadzało Konrada (był to pseudonim Janowicza) do rozpaczy. We dnie i w nocy myślał o jednym, jak przerwać tę mimowolną zdradę. I oto jednej nocy wymyślił środek: rozbije butelkę i poprzecina kawałkiem szkła arterje... Nazajutrz plan ten zaczął wykonywać. Na szczęście spostrzegli to żandarmi i posadzono go z porady lekarza więziennego ze Szmausem. Nie wiele to pomogło. Janowicz przedtym nie znał Szmausa i był pewnym, że go posadzili ze szpiegiem. Szmaus również niezbyt przyjaźnie przywitał tego podejrzliwie nań spoglądającego spółlokatora, niedwuznacznie oznajmiającego mu, że uważa go za szpicla. Stan nerwowy Janowicza jeszcze bardziej się pogorszył. Dopiero gdy go posadzono w jednej celi z Kunickim powrócił do zdrowia. Ale wspomnienie tych kilku tygodni samotności truło mu już zawczasu życie, dawało przedsmak tego, co go w Szlisselburgu czeka... Mylił się jednak, nie znał siebie... Gdy szło o innych, gdy trapiły go obawy, że ktoś przez niego może się dostać w ręce oprawców — nerwy nie wytrzymywały napięcia, ale gdy on i tylko on był i mógł być ofiarą carskiej inkwizycji, starczyło mu sił, aby w ciągu 12 lat wytrzymać Szlisselburską kaźń... Znosił mężnie wszystko, by potym opowiedzieć światu, jakiemi środkami walczy carat z rewolucją... Dokonał tego... Po 12 latach jeden z pierwszych opisał Szlisselburg, ale już więcej energji do życia nie miał... Sześć lat później zastrzelił się na dalekiej północy nie mogąc nauczyć się żyć na nowo.
O grożącym Janowiczowi i Waryńskiemu niebezpieczeństwie myśleliśmy wszyscy, ale nie mówiliśmy o tym pomiędzy sobą. Ponure milczenie zapanowało w celach, marzyliśmy o jak najprędszym opuszczeniu X pawilonu, w którym tyle czasu spędziliśmy, ale jednocześnie drżeliśmy na myśl, że to opuszczenie pawilonu dla kilku z nas będzie zwiastunem zamurowania żywcem w Szlisselburgu. Nikt z nas nie miał pojęcia, kiedy to może nastąpić. Zwykle tego rodzaju wiadomości zawczasu otrzymywaliśmy albo od przedstawicieli władzy w rozmowie prywatnej, albo przez krewnych podczas widzeń. W danym wypadku władze miały dosyć taktu, by nam się nie pokazywać na oczy, a rozmowa na widzeniu z rodzinami szła jak po grudzie. Krewni ubolewali nad naszym losem, ich niepokoiły śnieżne sybirskie stepy, roboty w kopalniach, kajdany... nasze zaś myśli od grobów na stokach cytadeli nad brzegiem Wisły przenosiły się do... grobu nad Ładogą, który jeszcze czyhał na nowe ofiary... O sobie wówczas nikt nie myślał, bo cóż znaczyła najsroższa „katorga“ w porównaniu ze Szlisselburgiem, gdzie ludzie mówić zapominają!
Nareszcie w połowie lutego oznajmiono nam, że nas przewiozą natychmiast do innego więzienia. W pawilonie zostać mieli tylko 3 oficerowie: Luri, Igelstrom i Sokolskij, nad któremi, jak oznajmił nam zawiadowca, żandarmski porucznik Fursa, miano dokonać ceremonji pozbawienia rangi i orderów. Zebraliśmy się w jednej celi i, nie zdając sobie sprawy z tego, co robimy, zaczęliśmy się ze sobą żegnać.
Zdawać się to może dziwnym, niezrozumiałym: jechać wszak mieliśmy razem i do jednego więzienia... Gdyby nas kto spytał o objaśnienie, nie moglibyśmy mu go udzielić... A jednak to serdeczne pożegnanie miało sens wielki i głęboki. Staliśmy na progu nowego życia, życia ludzi pozbawionych praw, oddanych w ręce oprawców i mających jedną jedyną broń przeciwko gwałtom — własne życie, które w każdej chwili może trzeba będzie rzucić w twarz carskim oprawcom... Żegnaliśmy się w osobie towarzyszy z życiem wolnym...
— Prędzej, panowie, prędzej — co chwila przeszkadzali nam żandarmi...
„Prędzej!“ Nie spieszyło się nam do tego innego życia... Wleźliśmy na okna i zdala pożegnali krzykiem: „do widzenia“ tych, których sprawa jeszcze nie była przez żandarmów doprowadzona do końca i którzy długie miesiące jeszcze mieli spędzić w dziesiątym pawilonie.
— Do widzenia! Do widzenia!
„Do widzenia!“ Było ich kilkudziesięciu... Większości już nigdy w życiu nie spotkaliśmy, a najwybitniejsi z nich — Marja Bohuszewicz, Rozalja Felzenhardt, Konstanty Strzemiński — zginęli na sybirskich etapach.
— Prędzej, prędzej! — nie dawał nam spokoju dyżurny żandarm.
Spakowaliśmy rzeczy i poszliśmy do kancelarji. Przez odchylone drzwi z ciemnego pokoju sąsiedniego spoglądał na nas pułkownik żandarmski Biełanowskij — człowiek o sercu szakalim, który nie mógł usiedzieć w domu, gdy można było napawać się ludzką krwią, ludzkim cierpieniem.
Zdenerwowani, trochę podnieceni, nie zwracaliśmy nań uwagi i po chwili z tłumoczkami w ręku udaliśmy się za żandarmem po schodach do oczekujących na nas w podwórzu więziennym karetek, eskortowanych przez konnych żandarmów. Zaledwieśmy usiedli, karetki ruszyły, za niemi kawalkada żandarmów. Wieziono nas literalnie, „co koń wyskoczy“. Przez małe okratowane i odrutowane okienka karetki spoglądaliśmy na ulice Warszawy. Przypadkowi przechodnie stawali zdumieni niezwykłym widokiem, nie wiele jednak mogli ujrzeć, gdyż po chwili już byliśmy daleko...
Po dziesięciu minutach wrota Pawiaka gościnnie się przed nami rozwarły; karetka stanęła, żandarmi zeskoczyli z koni i wprowadzono nas do więzienia. Dopóki zawiadowca X pawilonu był obecnym, naczelnik więzienia śledczego załatwiał formalności, związane z przyjęciem więźniów, do nas się niemal nie zwracając, ale gdy Fursa, po otrzymaniu pokwitowania z odbioru nas, opuścił Pawiak, naczelnik (nazwiska nie pamiętam) uprzejmie nas przywitał, prosił, byśmy o wszystko czego nam będzie potrzeba bezpośrednio do niego się zwracali, zapewniając, że wszystko zrobi, co tylko będzie w jego mocy. Z pierwszego słowa, z tonu, w jakim ono było powiedziane, odczuliśmy, że mamy do czynienia z dobrym i uczciwym człowiekiem i to pierwsze wrażenie nas nie zawiodło. Od tego staruszka nie doznaliśmy żadnej goryczy. Przeciwnie. Prawdopodobnie w pamięci każdego z nas tkwi dotąd obraz, gdy ten staruszek, w chwili naszego wyjazdu z Pawiaka, żegnał nas krzyżem i słowami: „niech was Bóg prowadzi, niech Bóg ma was w swojej opiece!“
Po chwili wprowadzono nas do więzienia przez długi korytarz, ponury i ciemny, „jak Lucypera podziemny pałac“ do niewielkich cel, o małych, okratowanych okienkach niemal że pod samym sufitem. Janowicza ulokowano w jednej celi ze mną, Waryńskiego z Dulębą.
Zmiana miejsca pobytu dodatnio wpłynęła na zmianę nastroju, aczkolwiek obawy o towarzyszy, którym groził Szlisselburg, nie znikły.
Nazajutrz z samego rana odwiedził nas w celach naczelnik i oznajmił, że otrzymał rozkaz zakucia nas w kajdany i zgolenia nam pół głowy, wąsów i brody, ale że na to golenie nas nie może się zdecydować i każe nas ostrzyc.
Nieszczęśliwy! być może, że z dni młodości pozostał mu jeszcze w pamięci wiersz Mickiewicza o głowie, „z której włos przemoc odarła bezwstydna“, i uczestnikiem tej przemocy być nie chciał.
Sprawę tę już uprzednio omawialiśmy i postanowiliśmy nie protestować przeciwko temu gwałtowi. Ostrzyżono nam lewą połowę głowy, wąsy i brodę i zakuto w kajdany. To ostatnie żadnego na nas wrażenia nie zrobiło. Było tylko niedogodnym, bo mocno utrudniało ubieranie się. Łańcuch, łączący okowy na nogach, utrudnia naciągnięcie spodni, to też wdziewanie tej części tualety sprawiało niemały kłopot. Po wciągnięciu jednej nogawicy, przez tę samą okowę trzeba było przeciągnąć drugą, następnie tę drugą przeciągnąć z dołu do góry przez drugą okowę i dopiero potym wciągnąć jak zwykle na drugą nogę.
Gdyśmy po dokonaniu tych wszystkich operacji wracali na korytarz już w nowym uniformie, wielu brodaczy — zwłaszcza Waryńskiego, Formińskiego i Tomaszewskiego, nie sposób było poznać. Tylko ja jeden niemal zupełnie się nie zmieniłem, bo dla braku wąsów i brody nie można mi było ich zgolić...
Dokonany na nas gwałt nie mógł nie wpłynąć na usposobienie ogółu.
Spostrzegszy to, Waryński, gdyśmy wyszli na spacer, schwycił najbliższego sąsiada za rękę i ze śpiewem:

„Do mazura stań wesoło
Buntownicza wiaro,
Hej wesoło dalej w koło
Warszawo i Karo!

rozpoczął skocznego mazura. Za nim podążyli inni i ten mazur, który kiedyś miało „pół Polski zaśpiewać“, rozlegał się po podwórku więziennym, ściągając do okien i na ganki mieszkańców ulicy Dzielnej, którzy ze zdumieniem i zaciekawieniem spoglądali na tych zakutych w kajdany pierwszych bojowników sprawy robotniczej, których wolnego ducha ni kajdany, ni więzienia carskie skuć nie były zdolne.
Ożywieni, z wezbranym w sercu uczuciem powróciliśmy do cel, gdzie nas wkrótce odwiedził wice-prokurator. O nic nie pytał, o niczym nie rozmawiał... Byliśmy przekonani, że, zdjęty ciekawością, przyszedł spojrzeć na tych, o których na wszystkie cztery strony świata trąbiły pisma polskie, rosyjskie i zagraniczne. Myliliśmy się. Sprawnego biurokratę ludzie nigdy nie interesują, natomiast najgłębszy interes posiada dla nich bumaga“. I ten młody, ale gorliwy sukcesor Plewego przyszedł skontrolować, czy sprawiedliwości stało się zadość i czy „bumaga“ należycie wykonana została. Pobłażliwość naczelnika nie uszła jego baczności i nazajutrz naczelnik otrzymał nową, groźną bumagę z zapytaniem, dla czego nas tylko ostrzyżono, podczas gdy instrukcja wyraźnie nakazuje golenie katorżan.
Nie wiem, co odpisał na swe usprawiedliwienie poczciwina-naczelnik, znalazszy się pomiędzy młotem bumagi a kowadłem własnego sumienia, ale że wykonanie rozkazu kosztowało go dużo męczarni — to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przyszedł do nas, zgięty, złamany, z opuszczoną głową, nam oddając decyzję w tej sprawie. Uspokoiliśmy go oznajmieniem, że byliśmy na to przygotowani i że wobec tego nie widzimy potrzeby sprzeciwiania się dokonaniu na nas tego barbarzyństwa. Wahał się jeszcze, ale widać było, że szala tych wahań przechyli się na stronę otrzymanego rozkazu. I rzeczywiście na drugi dzień wezwano nas do kancelarji, gdzie już na nas czekał cyrulik...
Powiedzieliśmy nadzorcy, żeśmy byli przygotowani na golenie to...
Myśleliśmy rzeczywiście, żeśmy przygotowani... Nieprawda! Dopiero gdy cyrulik zaczął nam skrobać głowę, odczuliśmy całą grozę, całą ohydę dokonywanego na nas gwałtu, i trzeba było całej siły woli, by nie odtrącić tych dobrodusznych wykonawców wstrętnych rozporządzeń...
Utrzymują ludzie, że do wszystkiego się można przyzwyczaić. Nie! Są rzeczy, do których przyzwyczaić się, z któremi pogodzić się nie sposób. Takim jest to szkaradne golenie głowy. W ciągu pięciu lat dokonywano nade mną tej operacji co dwa tygodnie, ale i ostatni raz, jak ongi pierwszy, podczas tej procedury wszystko się we mnie burzyło, całym swym jestestwem czułem, że w ten sposób znęcają się nad moją godnością. To samo czuli i inni towarzysze niedoli. Dzień golenia na Karze był dniem przygnębienia. Wielu, by uniknąć tej procedury z rąk obcych, sami golili sobie głowę zawczasu. Na Pawiaku oczywiście sami tego dokonać nie mogliśmy, to też znowu na chwilę zapanowało przygnębienie, od którego wszelkiemi siłami staraliśmy się otrząsnąć, szczególniej przy stykaniu się ze światem pozawięziennym, zwłaszcza z krewnemi na widzeniach. Było to niemal że koniecznym. Krewni, widząc nas w aresztanckich kubrakach, ogolonych, przy każdym poruszeniu dzwoniących kajdanami, utulić się w żalu nie mogli. Trzeba ich było podtrzymać na duchu.
Zmartwieni, przygnębieni w lot chwytali wszelkie kursujące pogłoski o naszym losie i święcie wierzyli w ich prawdziwość. Podług jednej z takich pogłosek miano wysłać do Szlisselburga: Waryńskiego, Janowicza, Luriego, Mańkowskiego, Rechniewskiego, Dulębę i mnie. Zakomunikowano ją nam, ale nikt z nas nie dał jej wiary. Okazało się jednak, że niema dymu bez ognia: połączono w jedną grupę Szlisselburczyków i Karyjczyków, i tylko na tym cały błąd polegał.
Po tygodniu pobytu na Pawiaku oczekiwany cios ugodził w nas. Wieczorem wszedł do naszej celi i do celi Waryńskiego i Dulęby naczelnik więzienia i oznajmił, że przyjechali po Janowicza i Waryńskiego.
— „Kto przyjechał?“
— „Żandarmi!“
Wątpliwości znikły, a jednak na dnie duszy tliła jeszcze nadzieja, że może wywożą tylko partjami do Moskwy... Pożegnaliśmy ich... znowu na zawsze.
Waryński żartował, zabrał ze sobą papierosy, twierdząc, że żandarmi, najszlachetniejszy naród pod słońcem, napewno pozwolą w drodze palić.
Nazajutrz rano od naczelnika więzienia dowiedzieliśmy się, że odwieziono ich na kolej petersburską, a zatym do Szlisselburga.
Okropne to uczucie, gdy się ludzi na pewną śmierć żegna, tym okropniejsze, kiedy wiadomo, że agonja będzie trwać lata całe, bo chociaż gienerał Orżewskij nie wypowiedział jeszcze wówczas swego aforyzmu, że ze Szlisselburga nie wychodzi się, lecz jest się wynoszonym, — o tyle naiwni nie byliśmy, byśmy mieli jakiekolwiek złudzenia. I im lepiej było nam na Pawiaku — a było nam dobrze — tym bardziej odczuwaliśmy jakieś wyrzuty sumienia, tym bardziej nam była przykrą ta różnica między naszym położeniem a położeniem tych, których uważaliśmy za najlepszych, najszlachetniejszych, najbardziej oddanych sprawie i najdzielniejszych.
I znowu upłynął tydzień i znowu przyszedł na nasz oddział naczelnik z oznajmieniem, że przyjechali po Rechniewskiego, Mańkowskiego, Dulębę i mnie.
— „Kto“?
— „Kozacy!“
A zatym nie Szlisselburg!
Poszliśmy do cel pożegnać się z pozostającemi... Ale nie chciano się nawet żegnać z nami. Za kilka dni zobaczymy się w Moskwie. Po cóż te sentymenty?
Nikogo z pozostałych nie mieliśmy zobaczyć. Wszystkich z początku wysłano do Biełgradskiego więzienia centralnego pod Charkowem, a potym na Sachalin.
Wziąwszy ze sobą tłumoczki, podążyliśmy za naczelnikiem do kancelarji. Znowu nas jedna strona „oddała“, druga „przyjęła“ — następnie wpakowano nas do karetki i pod eskortą pół seciny kozaków odwieziono do arsenału — więzienia transportowego na Długiej ulicy. Tu posadzono nas wszystkich czterech razem do jednej ogromnej celi z tapczanami pośrodku.
Następnego dnia krewni na widzeniu zawiadomili nas, że przychodzą na każdy odchodzący do Moskwy pociąg, obawiając się, by nas nie wywieziono ukradkiem. Instyktownie przeczuwali, że żandarmi coś knują i te przeczucia najzupełniej się sprawdziły.
W kilka godzin potym przywieziono oficerów Luriego i Sokolskiego. Igelstrom z powodu choroby pozostał w X pawilonie.
Okazało się, że szopkę pozbawienia rangi i orderów wymyślił z własnej inicjatywy Fursa. Przywdział mundur galowy, uszeregował żandarmów i wezwawszy naszych oficerów do kancelarji, uroczyście zażądał od nich, by mu oddali epolety i ordery...
— Ani myślę — odpowiedział Luri — to za moje własne pieniądze kupione...
Ta odpowiedź zbiła z tropu Fursę. Uroczysty ton się urwał. Rozpoczął się jak najzwyklejszy targ o oddanie tych emblematów. Ale Luri się uparł i Fursa wcale nie uroczyście skapitulował.
Nie obeszło się przy okazji i bez komizmu: Luri aż do chwili zatwierdzenia wyroków otrzymywał pensję. Pokwitowanie za ostatnią pensję podpisywał już będąc skazanym na 20 lat ciężkich robót. Wiedząc, z kim ma do czynienia, udając naiwnego, zapytał, jak się ma podpisać, czy jako wojskowy i inżynier, czy też jako „katorżnik“.
— Jako katorżnik, jako katorżnik! — skwapliwie odpowiedział Fursa.
— Jakto? Przecież ja pensję otrzymałem nie jako „katorżnik“, a jako inżynier...
— Prawda... Więc podpisz się pan jako wojskowy i inżynier...
— Nie jestem już inżynierem wojskowym. Jeżeli się tak podpiszę, pociągniecie mię panowie do odpowiedzialności za przyswojenie sobie już nie przysługującego mi stanu.
Fursa zbaraniał, a Luri, nie wiele myśląc podpisał się: „ssylno-katorżnyj inżynier-kapitan“. Za tego katorżnika-kapitana Fursa otrzymał nosa.
Nad Lurim w arsenale dokonano tej samej operacji przebierania, golenia i zakucia w kajdany, jaką nad nami dokonano na Pawiaku. Zmienił się do niepoznania i czuł się bardzo zażenowany w tym nowym uniformie. Ostatni pociąg do Moskwy odchodził o pół do czwartej po południu. Do trzeciej każde poruszenie drzwi przyjmowaliśmy za wezwanie, ale gdy godzina ta upłynęła, uspokoiliśmy się, będąc pewni, że wcześniej jak nazajutrz nas nie wyślą. W ten sam sposób rozumowały również nasze rodziny. Ta pewność jednak zawiodła. Około pierwszej w nocy, gdyśmy już wszyscy spali, do celi wkroczył naczelnik więzienia Wasiutyński, naczelnik wojskowy, kilku strażników i kilku żołnierzy; obudzili nas, zrewidowali nasze rzeczy, skontrolowali kajdany, czy nie są przepiłowane i oznajmiwszy o tym, że natychmiast wyjeżdżamy, poprowadzili nas na podwórko więzienne, gdzie już nas oczekiwała karetka więzienna, otoczona kozakami.
Wiedząc, że w tym czasie niema żadnego pociągu, nie bardzo dowierzaliśmy oznajmieniu naczalstwa, ale na ten raz władze nie skłamały.
Przez Długą, Miodową, Senatorską, plac Zamkowy, most i Pragę wieziono nas na dworzec terespolski.
Na ulicach panowały pustki i cisza. Karetka więzienna turkotała, obok sotnia kozaków galopowała na koniach, uzbrojona w piki i nahaje... Takim było nasze ostatnie pożegnanie z Warszawą. Zdawaćby się mogło, że taki sposób wywiezienia powinienby przygnębiająco na nas oddziałać. Przeciwnie: dodał on nam otuchy. Groźny i potężny carat nie miał odwagi jawnie przez ulice Warszawy poprowadzić skazanych przez się do ciężkich robót 6 rewolucjonistów i wykradał ich, jak zbrodniarz pokryjomu, w nocy... Gdyśmy przybyli na dworzec, roiło się już tam od wojska. Karetka wjechała w łańcuch żołnierzy, poczym otworzono drzwiczki i wyprowadzano nas po jednemu.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć! Jeden, dwa, i t. d. — liczył nas oficer przez całą drogę od dworca do wagonu, wynoszącą zaledwie pięćdziesiąt kroków. Łańcuch żołnierski coraz bardziej się za nami ścieśniał. Na stopniach wagonu już czekał na nas oficer i feldfebel, którzy mieli poprowadzić etap...
Przeliczono nas znowu i wprowadzono do wagonu...
— Gotowo? — zapytał ktoś oficera.
— Gotowo!
Lokomotywa ruszyła natychmiast.
Okazało się, że nas wywieziono extra-cugiem.
W wagonie pilnowało nas 6 żołnierzy oprócz feldfebla i oficera; wagon był zamknięty i przed drzwiami z obudwu stron stali żandarmi. Okna wagonu były okratowane.
Po godzinie pociąg zatrzymano, nasz wagon odstawiono na boczną linję i tu w polu, strzeżeni wewnątrz wagonu przez żołnierzy, a z zewnątrz przez żandarmów, staliśmy do 11-ej rano, do przyjścia pociągu, który wyszedł z Warszawy o 10-ej. Tym pociągiem odwieziono nas do Brześcia, gdzieśmy znowu kilka godzin czekali na pociąg, wychodzący z Warszawy o pół do czwartej, w którym przywieziono partję kryminalistów.
Z niemi przyjechała żona oficera Sokolskiego... Nasze rodziny zebrały się o pół do czwartej na dworcu i tu dopiero dowiedziały się, że już przed kilkunastu godzinami nas wywieziono...
Dalsza droga do Moskwy odbywała się normalnie. Poza obrębem Królestwa już nie byliśmy dla rządu niebezpieczni.





ROZDZIAŁ III.
W MOSKWIE.

Do Moskwy przyjechaliśmy około godziny 11 rano. Wyprowadzono nas z wagonu, otoczono żołnierzami i pieszo poprowadzono przez ulice miasta do więzienia. Cała uroczysta tajemniczość, z jaką nas wywożono z Warszawy, odrazu znikła. Tam carat bał się odpowiedzialności za swą zbrodnię, krył się z nią w cieniach nocy, chronił się przed tą odpowiedzialnością pod zasłonę pik, bagnetów i nahajów... Było to urojone niebezpieczeństwo... Ówczesna Polska nie była zdolna do żadnego czynnego oporu... Była to epoka upokarzania się, ugody. Ale carat straszyły dawne tradycje... Tu był pewnym siebie i ze spokojem ufnego w swą potęgę mocarza upokarzająco spokojnie prowadził nas, swych jeńców, przez ulice stolicy... Gdzieniegdzie przechodnie zdziwieni niezwykłym wyglądem tych dzwoniących kajdanami więźniów, przez binokle im się przyglądających, zatrzymywali się; niekiedy kiwali z pewnym wyrzutem głowami, niekiedy, litością zdjęci, sięgali do sakiewki, by nam dać jałmużnę. Nikt im w tym wypadku nie przeszkadzał, żołnierze dopuszczali ich do nas dosyć blizko...
Na mnie po raz pierwszy będącego w Rosji te stosunki, ten spokój niezakłócony nawet bohaterską walką „Narodnej Woli“ dziwne sprawiał wrażenie. Nawet żołnierze tu byli inni: dobroduszni, uprzejmi.
Szliśmy długo: godzinę, a może i więcej. Gdy nas nareszcie wprowadzono do więzienia transportowego, tak zwanej „pieresylnoj“, znowu zauważyliśmy różnicę pomiędzy Rosją a Polską, Moskwą a Warszawą.
W Warszawie stosunki nasze do władz były zupełnie wyraźne: stanowiliśmy dwa wrogie obozy, w każdej chwili gotowe do walki. Ani my od władz, ani władze od nas nigdy niczego innego prócz wrogich wystąpień oczekiwać nie mogły. To też stosunki te były sztywne, urzędowe. Żandarm, żołnierz lub strażnik tylko wtedy wychodzili ze swej roli, gdy całkowicie stawali po naszej stronie. Takim był żandarm Ponomariow. Zaagitowany przez nas w X pawilonie stał się naszym listonoszem i za te świadczone nam usługi został skazany na trzy lata rot aresztanckich. Inni byli władzą wrogą względem nas, śledzącą nas i trapiącą na każdym kroku. W Moskwie odrazu rzucały się w oczy zupełnie odmienne stosunki. I naczelnik więzienia, i pomocnik, i strażnicy byli grzeczni i uprzejmi, w obejściu dobroduszni... Nie chcę przez to powiedzieć, żeby oszczędzać nas mieli w razie otrzymania odpowiedniego rozkazu od „naczalstwa“. Nie! Ale sami przez się wrogich uczuć do nas nie żywili. Pod tym względem straż więzienna w Moskwie przypominała owego żołnierza Uspieńskiego... Zapytany o Polaków nie znajduje słów na pochwałę tego „czystego“ narodu, ale w owym czasie, gdy mu kazano, tłukł ten „czysty“ naród bez miłosierdzia.
Nawet rewidujący nas strażnicy nie przestawali ani na chwilę informować nas uprzejmie o warunkach więziennych, o tym, jakie dobre celki dla nas przygotowano, jak tu nam dobrze będzie i jak oni się cieszą z naszego przybycia, bo już do „porządnych panów“ (poriadocznych gospod) przywykli...
„Porządni panowie“ oczywiście zrozumieli, do czego ich to obowiązuje, i po raz pierwszy od chwili aresztu stwierdzili tak pochlebne o sobie zdanie brzęczącą monetą... Na twarzach strażników zajaśniał błogi uśmiech... Ze zwinnością niezwykłą moneta z rąk porządnych przeszła w ręce mniej porządne, by po chwili niepostrzeżenie zniknąć w kieszeniach szarej „szynielki“...
I znowu różnica... Łapownictwo już wówczas kwitnęło w Królestwie we wszystkich urzędach... Sprawy polityczne jednak wywoływały taki postrach, taką grozę nawet u władz, od najniższej do najwyższej rangi, że nikomu nawet do głowy nie przychodziło ani wziąć, ani dać łapówkę. W Moskwie przeciwnie: łapówkę brali wszyscy. Brali strażnicy, brał pomocnik, brał naczelnik. Nie brali tylko ci, którym nie dawano. Gdy przyniesiono mi do więzienia cygara, pomocnik naczelnika tak długo je oglądał, chwaląc i literalnie oblizując się, że nie sposób mu było nie dać kilku. Wziął, podziękował, a po kwadransie przyszedł się dowiedzieć, czy mi czego nie brak.
Jako katorżan ulokowano nas oddzielnie od innych politycznych.
Więzienie, w którym nas osadzono, tak zwane „Butyrki“, jedno z największych w Rosji, urządzone jest w ten sposób, że olbrzymie kilkupiętrowe zabudowanie, stanowiące oddział kryminalny, z czterech stron jest okolone wysokim murem. Na rogach tego muru dwupiętrowe cztery wieże służyły za przytułek dla politycznych.
Jedna z tych wież dotąd nosi nazwę „Pugaczewskiej“, gdyż w niej ostatnie chwile przed rozćwiartowaniem spędził Jemieljan Pugaczew.
W tej wieży w owym czasie siedziały kobiety. Druga wieża nosiła nazwę Północnej (Siewiernaja) — siedzieli tam administracyjni. Była to Sicz Zaporożska, z którą władze rady dać sobie zupełnie nie mogły. Ludzie robili co im się żywnie podobało, nie wyłączając ekskursji do innych wież. Kiedyś żartem zaprosiliśmy ich listownie na herbatę... W kilka dni potym do wrót wieży policyjnej, w której nas ulokowano, głośno zadzwoniono. Strażnik, myśląc, że to ktoś z władzy, spiesznie otworzył bramę... Zanim zrozumiał, co się święci, odtrącono go i trzej towarzysze: Truszkowski, Hofman i Baranow wpadli po schodach do naszej wieży, domagając się obiecanej herbaty. Przestraszony strażnik uniżoną prośbą skłonił ich do powrotu...
Czwartą wieżę zajmowali znajdujący się pod śledztwem.
Nasza wieża była podzielona na niewielkie cele, przeznaczone dla jednego. Na dzień nie zamykano nas jednak i cały dzień spędzaliśmy razem. Życie pędziliśmy dosyć monotonnie, o ile jakieś nadzwyczajne wypadki nie zakłócały normalnego stanu.
Kilka z takich „nadzwyczajnych“ wypadków utkwiło w mej pamięci.
Pierwszy — to wprowadzenie do naszej wieży Stanisława Michalewicza — jednego z członków „Rady sekretnej“ w Petersburgu, serdecznego druha Płoskiego i Rechniewskiego. Młody, energiczny, pełen życia i wiary, pomagał nam budować jak najrozmaitsze ucieczkowe... zamki na lodzie. Według jednego planu, idąc na widzenie, mieliśmy się tak urządzić, żeby w bramie ogólno-więziennej spotkać się z administracyjnemi, którzy się rzucą na strażników, obezwładnią ich, a nas wypchną za bramę, gdzie już na nas będą czekać towarzysze Rosjanie... To znów przez piwnicę, gdzie się znajdowały centralne piece do ogrzewania wieży, mieliśmy się w cudowny jakiś sposób wydostać na zewnątrz... To w jeszcze jaki inny sposób... I szykowaliśmy się do napadu na strażników, spuszczaliśmy się do piwnic, szykowaliśmy peruki na ogolone głowy...
Wielką, młodości, jest twoja fantazja i twoja... wiara!
Te sny i rojenia o ucieczce skracały czas, na różowo zabarwiały szare życie więzienne. I dobrze nam było... I zapominaliśmy o przeszłości i o przyszłości... Dziwne to, a jednak tak było.
Koło naszej wieży przeprowadzono nowo przybyłe towarzyszki do wieży Pugaczewskiej. Jedna z nich w pierwszej chwili nie mogła nie doznać wrażenia, że ma do czynienia z warjatami, obdarzonemi nadto darem jasnowidzenia... Gdy po hucznym z naszej strony przywitaniu, zapytana o nazwisko, odpowiedziała:
„Czernowa!“ — wszyscyśmy jak jeden człowiek krzyknęli: „Lubow Dawydowna?“
Potwierdziła to, zdumiona nieoczekiwaną popularnością...
„Stojtie, stojtie, dajtie na siebia posmotriet!“ (stój, stój, daj choć na siebie popatrzeć!) Zdumiona stanęła, a myśmy w kilku słowach objaśnili swe zainteresowanie...
Dotąd tę Lubow Czernowę uważaliśmy za myt. Warszawscy żandarmi każdego z osobna pytali o znajomość z tą osobą... Nikt z nas pojęcia o niej nie miał, ale żandarmi byli tak pewni swego, z takiemi ironicznemi uśmiechami przyjmowali nasze oznajmienia, że nazwisko to stało się w X pawilonie anegdotycznym. Gdy na którymś z okien, wychodzących na ogród, zjawiał się jakiś nieznany nam brodacz, Stach Kunicki z jak najpoważniejszą miną robił przypuszczenie:
— Może to Lubow Dawydowna Czernowa?
A żandarmi pocili się nad wymyśleniem sposobu zmuszenia nas do przyznania się do tej znajomości.
Byliśmy pewni, że stali się oni ofiarą jakiejś mistyfikacji, aż tu naraz wchodzi do więzienia prawdziwa, żywa Czernowa. Okazało się, że w papierach, zabranych u Bardowskiego, znaleziono zaszyfrowany jej adres, który żandarmom udało się odcyfrować i stąd ta cała burza. Prawdopodobnie adres ten otrzymaliśmy przez dziesiąte ręce. Nikt o nim nie pamiętał. Po zdradzie Degajewa żaden adres nie był pewnym, to też nie używano go i zapomniano o nim, a biedna Dawydowa przypłaciła to podróżą na kilka lat do Wschodniej Syberji, ale za to na progu życia więziennego owacyjnie została przez nas przyjętą... Niekiedy dla urozmaicenia życia i dla zobaczenia choć z odległości innych towarzyszy chodziliśmy w niedzielę do cerkwi.
Zaiste carosławna to była cerkiew.
Zajmowano w niej miejsca według czynu. Na przodzie i pośrodku władze według czynu, z obudwu boków więźniowie: na przodzie z obudwu stron polityczni, z tyłu kryminalni. Jakby dla uzupełnienia obrazu carosławja w cerkiewce tej rozlegały się od czasu do czasu krzyki strażników: „stój, nie pchaj się, nie wyłaź na środek“, wtórzył im brzęk kajdan, na popa spoglądali z pokorą ludzie o odartych z włosów czaszkach, którzy nawet tu nie powściągali języka, i słynne rosyjskie zaklęcia obijały się o sklepienie cerkwi. Pop też rozumiał swe obowiązki i główną uwagę zwracał na władzę, której z niewolniczą pokorą podawał prosforę.
Cerkiewka ta przybierała niekiedy zupełnie inny charakter. Były to chwile, gdy Zaporożska Sicz administracyjnych obejmowała nad nią panowanie podczas ślubów politycznych więźniów z niewiastami z wolności lub też mającemi wyroki administracyjne. Wówczas cerkwi więziennej nie sposób było poznać. Prócz politycznych, popa, djaczka i kilku strażników nikogo w cerkwi nie było i też zupełnie inny nastrój tu panował. Pop dawał ślub prędko z pominięciem wszelkich formalności, oglądał się na wszystkie strony, jak przestraszony ptak w klatce, rachując sekundy, kiedy się nareszcie uwolni od tej watagi, nie uznającej ani władz, ani popa i tutaj w cerkwi dyktującej mu swoje prawa.
Śluby w cerkwi więziennej stanowią najprzyjemniejsze wspomnienia wielu administracyjnych wygnańców. Nas jednak, jako katorżan, na te śluby w żaden sposób puścić nie chciano. Oburzyło to towarzyszy i postanowili się zemścić. Wymogli na naczelniku, że po ślubie dwu młodym parom da w kancelarji widzenie z nami, a gdyśmy przyszli, cała Sicz jak na apel również do kancelarji się wtłoczyła. Nie byliśmy wtajemniczeni w ich zamiary, a znalazszy się niespodzianie w tak licznym gronie towarzyszy, podnieceni, zajęci rozmową, nie zwracaliśmy uwagi na to, że towarzysze coś koło naszych kajdan majstrują. Owijali każde ogniwo chustkami do nosa, szmatkami, szalikami... Przez ten czas inni dolewali wina pomocnikowi. Po pół godzinie, gdy pomocnik pijanym językiem zaczął bełkotać, że czas się rozejść, towarzysze ściągnęli z nas czapki i kubraki więzienne, narzucili na nas cywilne palta i kapelusze i pochwyciwszy pod ręce pociągnęli za sobą. Zanim się strażnicy i pomocnik spostrzegli, już nikogo w kancelarji nie było... Katorżanie znikli razem z administracyjnemi. Przestraszone władze puściły się w pogoń za nami, a my, młodzi jeszcze wówczas i zwinni, pędziliśmy co tchu...
— Nie puszczaj! Nie puszczaj! — krzyczeli goniący za nami strażnikowi przy bramie wieży północnej.
Z podwórka mieli nadzieję jeszcze nas zwrócić, z Siczy — żadnej.
— Nie puszczaj, nie otwieraj!
Zapóźno. Wrota rozwarły się z łomotem i byliśmy już bezpieczni przed pogonią. Stąd prośbą można nas było wyprowadzić, groźbą — nigdy, a brutalnej siły w owym czasie jeszcze w Moskwie nie stosowano, w danym zaś wypadku w interesie władzy miejscowej było o ile możności uniknąć rozgłosu. Pomocnik, aczkolwiek pijany, dokładnie sobie zdawał sprawę z sytuacji... Od razu zaczął od próśb... Towarzysze słuchać go nawet nie chcieli.
— A do cerkwi, gdyśmy prosili, puścił pan ich...
Nie puścił oczywiście, musiał skapitulować i dzięki temu całą noc spędziliśmy na barłogu Siczy.
Trudno ten barłóg odmalować. Jeżeli kto widział aulę uniwersytecką w chwili zaburzeń studenckich po opuszczeniu jej przez studentów, gdy ławki zepchnięte w kąt, gdy cała podłoga opluta, usłana ogryzkami papierosów, ten tylko może mieć zaledwie słabe pojęcie o celi administracyjnych w wieży północnej. Brudno tu było, dymno, ale wesoło. Młodzież, pełna sił i wiary, nie myślała nawet o wygnaniu, ale za to najmniejszy odruch rewolucyjny na wolności wywoływał w tej dusznej celi wybuch entuzjazmu i huczne wiwaty obijały się o sklepienie więzienne...
Były to czasy, gdy chwała „Narodnej Woli“ bez względu na niesłychaną zdradę Degajewa dzięki zabiciu słynnego inkwizytora Sudiejkina w jego własnym konspiracyjnym mieszkaniu, a zwłaszcza dzięki świeżo zawartej umowie z polskim „Proletarjatem“, była jeszcze w pełni swego blasku, gdy głosy „Oswobożdienców“ (grupy „Wyzwolenia Pracy“ — Oswobożdienja Truda, pierwszych pjonierów socjalnej demokracji — Plechanowa, Dejcza, Zasulicz, Akselroda) odskakiwały od świadomości rewolucjonistów, jak groch od ściany; ściągały na głowy sprawców namiętne zarzuty o chęć wprowadzenia w szeregi „Narodnej Woli“ rozłamu; wreszcie gdy niedobitki ludowców nieśmiało próbowali bronić starych przebrzmiałych haseł.
My, „proletarjatczycy“, ci sojusznicy „Narodnej Woli“, którzy przy sprawności organizacyjnej i bojowej potrafili skupić pod szkarłatnym proporcem rewolucji setki robotników, — wzbudzaliśmy w rosyjskich rewolucjonistach ogromne zajęcie. Narodowolcy uznawali w nas bojowników o wolność polityczną, socjal-demokraci — tych, którzy działalność swą oparli na świadomych wystąpieniach masowych; ludowcy cenili w naszej działalności dążenia do uświadamiania szerokich mas włościańskich, aczkolwiek jedynym wyrazem tego dążenia było wydanie programowej odezwy „do włościan“ i rozpowszechnienie jej zresztą bez widocznych rezultatów w całym kraju. Najbardziej jednak lgnęli ku nam tak zwani „młodzi narodowolcy“, gorący zwolennicy „fabrycznego“ i „agrarnego“ teroru. „Proletarjat“ w owym czasie uznawał teror ekonomiczny, to też ta frakcja „Narodnej Woli“ szukała w nim oparcia...
Niemal że natychmiast po wyjściu władzy rozpoczęła się ożywiona dyskusja. Nagabywano nas ze wszystkich stron w jak najrozmaitszych kwestjach i już w tej pierwszej dyskusji z szerszym kołem rewolucjonistów rosyjskich rzucił się nam w oczy pewien, że tak powiem, daltonizm narodowościowy... Rosyjskich rewolucjonistów często oskarżają o szowinizm, o zachłanność państwową i t. d. Jest to oskarżenie z gruntu fałszywe. Ale jako synowie narodu, z którego nigdy żywcem skóry narodowej nie zdzierano, rewolucjoniści ci, jak syci, którzy nigdy nie rozumieli głodnego, zupełnie nie zdawali sobie sprawy ze znaczenia ucisku narodowościowego, nie reagowali nań, nie rozumieli jęku, wydzierającego się z duszy na skutek tego ucisku. Nasza sytuacja była trochę dziwną. W kraju walczyliśmy na ostre przeciwko tym, którzy używali haseł socjalistycznych, jako środka do wciągnięcia mas do walki o zupełnie obce socjalizmowi cele patryjotyczne... Ściągnęło to na nas zarzuty o antinacjonalizm, o zdradę sprawy ojczystej; słynny Spasowicz nie zawahał się nawet przed obliczem sądu wojennego, jako słowo pożegnalne i jako obrachunek całej naszej działalności, rzucić oskarżenia.
Do dążeń podsądnych można zastosować znany okrzyk: Finis Poloniae!
Tu wobec zupełnej głuchoty rosyjskich towarzyszy na działalność Hurków i Apuchtinów, musieliśmy ostro szturmować do ich bębenków, grzmieć tak, by ten jęk uciskanych i wynaradawianych przemocą usłyszeli i zrozumieli. Zdziwieni, niemal że obudzeni z letargu, w jakim się znajdowali, przysłuchiwali się nam, przez dłuższy czas nawet nie rozumiejąc, według wyrażenia Uspieńskiego, z jakiego powodu wynikł ten tumult i uważając nas niemal za szowinistów, patryjotników, narodowców... Nie odrazu zdobyliśmy tę twierdzę indyferentyzmu. Dopiero po długich wspólnych pielgrzymkach z etapu na etap, przytaczając ciągle fakty, kreśląc sytuację w kraju, znajomiąc z opłakanemi rezultatami rusyfikacji, doprowadzającej w ostatecznym wyniku do pogłębienia różnic narodowościowych, udało nam się twierdzę tę zdobyć...
Ale właśnie dzięki temu daltonizmowi i wynikającemu zeń indyferentyzmowi dyskusja przez cały czas nie przybierała drażliwego, podnieconego tonu. Dyskutowaliśmy jak ludzie wzajemnie sobie ufający, ale, niestety, też nie rozumiejący się wzajemnie.
Oczywista, że nie małą część nocy spędzonej w wieży administracyjnych zajęły opowiadania o procesie „Proletarjatu“, o prokuratorach, używających na świadków poczytalności Zagórskiego tych łotrów, którzy go świadomie, widząc, że jest warjatem, badali, i o sędziach, którzy się wzdragali podpisywać wyroki śmierci, ale u których, gdy przewodniczący sądu wojennego Frideriks pokazał im rozkaz Hurki, natychmiast sumienie umilkło i którzy dla rang i orderów wydali ludzi na śmierć; o adwokaturze, w znacznej większości bardziej zajętej obroną Polski od podejrzeń, że istnieją w niej warunki dla rozwoju socjalizmu, niż podsądnych, tak, że nawet Hurko-wieszatiel zrobił uwagę, że na ławie podsądnych widzi 29, a słyszał obronę trzydziestego — Polski.
Dopiero o świcie opuściliśmy gościnnych towarzyszy i wraz ze strażnikami powróciliśmy do swej wieży...
Nudno już tu nam było, brakło nam tych twarzy rozgorączkowanych, tych oczu błyszczących, tych głów gorących... Być może, że, gdybyśmy dłużej tam zostali, prędkoby nas znużył ten chaotyczny nieład, ten wieczny hałas, i że nasze schludne odosobnione celki wydałyby się nam bardziej ponętnemi, ale po jednej nocy spędzonej w tak licznym a sympatycznym gronie, od naszej wieży wiało na nas pustkami...
Na szczęście mieliśmy do spełnienia leżący na nas obowiązek napisania obszernego sprawozdania ze sprawy „Proletarjatu“ i to nam znacznie skróciło czas pobytu w więzieniu. Obowiązek ten spełniliśmy zbiorowo, ale, niestety, i w tym wydawnictwie nie obeszło się bez ołówka redaktorskiego. Kilka lat potym wpadła mi do rąk zawierająca to sprawozdanie broszura „Z pola walki“, i wiele miejsc znalazłem w niej zmienionych nie do poznania... W wydaniu rosyjskim też wprowadzono zmiany...
Bądź co bądź broszury te zrobiły swoje, imiona pierwszych męczenników socjalizmu w Polsce poszły w świat robotniczy, a wraz z niemi szeroko rozbrzmiały hasła, za które tak godnie i dumnie śmierć ponieśli.
Czas upływał dosyć prędko. Dni stawały się coraz dłuższemi. Minęła i Wielkanoc rosyjska z powszechnym, równym, jawnym i bezpośrednim całowaniem się wzajemnym wszystkich bez różnicy płci, wieku i położenia. Śnieg w naszym podwóreczku coraz bardziej topniał i znikał. Na murach więziennych prócz gołębi, stałych mieszkańców więziennych, zjawiać się zaczęły ptaki przelotne. Wiosna, ta upoetyzowana wiosna, zajrzała pod sklepienia więzienia... i ożył świat zakratowy i szykować się zaczął do podróży na daleką północ. Nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć, kiedy wyruszymy w drogę, wszystko zależało od... lodu na Wołdze i Kamie, od rozpoczęcia żeglugi.
Byliśmy skazani do ciężkich robót... Termin tych robót liczono nam od chwili zatwierdzenia wyroku. Logicznie wskazanym było, byśmy ociągali się z wyjazdem, byśmy jak najpóźniej na miejsce przybyli... A jednak ani na chwilę myśl ta w głowie naszej nie powstała. Przeciwnie. Nęciła nas ku sobie ta daleka północ, spieszyliśmy wychylić do dna przygotowaną dla nas czarę.
Kilka dni przed wyjazdem władze uprzedziły nas, byśmy się przygotowali do drogi...

„Dwie pary portianok
I para kotow,
Kandały odiety
I w Sybir gotow“.

(Dwie pary onuczek
I para więziennych pantofli,
Kajdany na nogach
I gotów do Syberji).

— tak pieśń aresztantów rosyjskich charakteryzuje te przygotowania...
Nie o wiele więcej były skomplikowane nasze przygotowania. Trochę własnej bielizny, kożuszek, buty, poduszka, kołdra i kilka książek stanowiły cały nasz bagaż. Władze zrewidowały go, obejrzały kajdany. Dulębę, który się skarżył, że są one zbyt ciasne, przekuto na nowo i byliśmy gotowi do drogi, która przeszło pół roku trwać miała.
19 maja wyruszyliśmy w tę drogę.
Wprowadzono nas do olbrzymiego, szerokiego korytarza, w którym już zgromadzili się wysyłani administracyjnie i 2 czy 3 pozostających jeszcze nadal w więzieniu, którzy przyszli nas pożegnać po raz ostatni. W ich liczbie był Maksymiljan Hofman, który się potym zastrzelił w Archangielsku, czy Wołogdzie. Była to natura egzaltowana, wrażliwa. Gdy oznajmiono nam, że czas w drogę, żegnając się, rozpłakał się jak dziecko, a gdyśmy go uspokajać zaczęli, w jakimś uniesieniu upadł na kolana i nerwowo, spazmatycznie przypadł do naszych łańcuchów. Szlochając i sam wstydząc się tego szlochania, całował i oblewał łzami zimne żelastwo, w które nas zakuto.
W korytarzu zapanowała cisza grobowa... Zmieszane władze usunęły się na stronę...
— Dosyć, dosyć, daj spokój — uspakajaliśmy go, jak mogli.
— Prawda! Dosyć! — krzyknął. Zerwał się z podłogi i nie oglądając się na nikogo, jak szalony wybiegł pędem z korytarza.
Obejrzałem się dokoła. Jedni mieli łzy w oczach, inni ponuro milczeli...
W tej chwili nie była to już ta Sicz bez troski i smutku, wesoła, młoda a butna... Nie! byli to ludzie, odczuwający całą siłą duszy gwałt przemocy i, jak my ongi po straceniu naszych męczenników, zaprzysięgający zemstę.
— Wychodźcie, wychodźcie panowie — przerwał tę ponurą scenę naczelnik. Wrota więzienne się rozwarły i wyszliśmy na otoczoną setkami żołnierzy ulicę.
Kryminaliści byli już uszeregowani na przodzie, nas rozlokowano z tyłu.
— Katorżanie, poprowadźcie damy! — skomenderował ktoś z towarzyszy.
Komenda ta znalazła powszechne uznanie. Podciągnęliśmy kajdany, by ich dzwon głośniej się rozlegał i prowadząc damy pod rękę, rozpoczęliśmy pochód ku zdumieniu dobrodusznych mieszkańców Moskwy, spoglądających z osłupieniem na tych paniczyków w kajdanach, których nawet katorga nie ugięła. Pochód ten trwał długo: godzinę, a może i dłużej. Prócz zwykłych przypadkowych przechodniów, zatrzymywali się na trotuarze uprzedzeni o naszym wyjeździe towarzysze i znajomi. Kłaniano się nam, żegnano nas... być może, że na zawsze...
Na dworcu czekały rodziny niektórych towarzyszy. Nie dopuszczono ich do nas, dopóki nas nie wpakowano do wagonu. Wówczas, niestety tylko przez kratę, mogliśmy się po raz ostatni pożegnać ze wszystkiemi... Po upływie kwadransa pociąg ruszył i z piersi wszystkich, jakby na dany sygnał, wyrwała się pieśń:

„Słyń swobodo, uczciwa nasza praco,
Niech nas za prawdę w katordze zatracą“...





ROZDZIAŁ IV.
KOLEJĄ I BERLINKĄ DO TOMSKA.

Śpiewano niedługo, powiedziałbym, że spełniono tylko pewien obrządek, a może wobec krewnych, wobec świata chciano pokazać, że wolnego ducha nie można skuć... Wkrótce śpiew zamarł, w gęsto zaludnionym wagonie zapanowała smutna cisza... Dopiero teraz, zdala od oczu krewnych i ciekawych, ludzie mogli dać wodze uczuciom, pożegnać w duszy najbliższych bez robionego uśmiechu, bez sztucznego junactwa... Twarze spoważniały. Niejeden widział utkwione weń smutne oczy matki, żony, narzeczonej, pożegnanej na długo, może na zawsze... Myśmy już przeżyli ten stan w chwili wyjazdu z Warszawy, teraz nadeszła kolej na rosyjskich towarzyszy...
— „Hejże wy chłopcy, sławni mołodcy, czem wy smutni nie weseli“ — przerwał tę ciszę pieśnią Makarenko, jeden z ostatnich Mohikanów kierunku ludowego, młody zecer z Charkowa, inteligientny, serdeczny chłopiec, jeden z najlepszych śpiewaków, jakich kiedykolwiek słyszałem...
— Chiba u szynkarki niema horyłki — wnet odezwali się inni i... młodość zrobiła swoje: smutek i zasępienie pierzchły hen daleko za morza, za góry, a wywożona na Sybir młódź rewolucyjna, jako godna przedstawicielka walczącego o swe prawa ludu pracującego, mężnie patrzyła w oczy swemu losowi... Któżby wtedy pomyślał, że z pomiędzy pięćdziesięciu kilku tak pełnych wiary ludzi zaledwie dziesięciu, piętnastu zachowa nie rewolucyjne nawet lecz ludzkie oblicze... A jednak niektórzy już w Syberji „nabrali rozumu“ i z uśmiechem politowania mówili o „obłędzie młodości“, inni rozpili się, jeszcze inni zachowali o tych czasach li tylko przyjemne wspomnienia, zstąpili z początku na tak ponętną ścieżkę kulturalną, by potym już bez rażących skoków stać się podporami i podpórkami ustroju, który ongi obalić zamierzali... Byli tacy, których bezczynność zabiła... Nie znieśli męczarni tej bezczynności i w nurtach rzek sybirskich lub w kuli rewolwerowej szukali i znaleźli ratunek... Garść niewielka, znalazszy się w kraju zupełnie nieznanym o osobliwym ustroju społecznym, zaludnionym przez plemiona barbarzyńskie, koczownicze, rzuciła się do badań i studjów, i dziś ich imiona, np. imię Aleksego Makarenki, jak brylant błyszczy w świątyniach nauki, a szczupła zaledwie garsteczka poprzez tajgi sybirskie, poprzez bagna biurokratyczne przeszła zwycięsko z pochodnią wolności i powróciwszy do kraju znów tę pochodnię do ciemnych mas z wiarą w powodzenie zaniosła...
„Młodości, wielkie są twoje ofiary!“ Wielkie były ofiary ówczesnej młodzieży, ale zapał większości nie na długo starczył. Pierwszy podmuch nieprzyjaznego wiatru zdmuchnął pochodnię, która ciemnię oświecała życia... Światło zgasło, a w powietrzu dym i czad pozostał. Na tle tego dymu i czadu rozwijały się zatargi, w które kolonje sybirskie tak obfitowały.
W owym czasie atoli i tego nikt nie przewidywał.
Skupieni w jednym wagonie, skuci wspólną niedolą, ludzie byli braćmi, nie uznającemi żadnych różnic położenia, stanu, majątku, wykształcenia i wychowania. Już w wagonie utworzono artel — komunę. Co kto miał — składał do ogólnego użytku. Wszyscy otrzymywali jednakową strawę, korzystali z jednakowych praw, podlegali jednakowym obowiązkom. Nas, katorżan, i niewiasty próbowano obdarzyć bardziej uprzywilejowanemi warunkami, aleśmy się temu oparli i na równi z innemi pełniliśmy wszelką służbę w arteli: myliśmy statki, skrobali kartofle, sprzątali, po przejściu na berlinkę, kajutę, w którejśmy spali.
Podróż z Moskwy do Niżniego-Nowgorodu trwała dobę. W ciągu tego czasu zaledwieśmy zdążyli poznać towarzyszy podróży, choć z gruba rozpoznać rozmaite, dotąd przez nas niemal że nie napotykane typy.
Oto ponury seminarzysta... Słucha, zawsze coś sobie burczy pod nosem, słowa zeń wydobyć nie można, ani poruszyć najefektowniejszą nowiną, ani wyprowadzić z równowagi. Wesoły, czy smutny, rozdrażniony czy spokojny, zawsze jednakowe sprawia wrażenie. „Buntuje“ z takim samym spokojem i posępnym wyrazem twarzy, z jakim pochłania niemal że wcale nie żując kaszę, lub pije herbatę w „prikusku“.
A oto drugi — żywy jego kontrast. Wrażliwy jak mimoza, najmniejszy odruch już się odbija na jego twarzy i w oczach; przed chwilą smutny, nieszczęśliwy, zrozpaczony — za chwilę wesoły, szczęśliwy, pełen wiary. Lada drobiazg wytrąca go z równowagi, lada powodzenie oskrzydla i zapala...
Tuż obok natura głęboka, poważna. Smętny, nieco melancholijny uśmiech krasi mu lica, z pobłażaniem słucha zapaleńców, dobrotliwie się uśmiechając, mówi rzadko i mało, ale za to bez retorycznych frazesów: krótko, zwięźle, rzeczowo.
Rozmowa ani na chwilę się nie urywa: administracyjni już się bliżej poznali u siebie w wieży północnej, to też uwaga ich głównie jest zwrócona na nas i na niewiasty... Badają nas, wypytują... My też tym głównie jesteśmy zajęci. A wagon mknie po szynach, unosząc nas coraz dalej od tych, z któremi się dotąd razem żyło, myślało, walczyło, a którzy być może w tym samym czasie, gdyśmy tak dobrze czas spędzali, opłakiwali nas, niemal że na śmierć nas żegnając... I kto wie, może i mieli rację... Wtedy były to harde, wolne, nieugięte duchy, a po latach... byli to już zgięci, zgnębieni, życiem złamani wygnańcy...
Do późna w nocy ciągnęły się rozmowy. Ale powoli coraz ciszej robić się zaczyna w wagonach... To ten, to ów do snu się układa... Kładę się za przykładem innych na twardej ławie, ale przeklęty łańcuch brzękiem swym usnąć mi nie daje...
— Ciężko wam, towarzyszu, w kajdanach — nachyla się nade mną jedna z towarzyszek — Ostaszkina — z takim współczuciem serdecznym w głosie, jak gdyby mnie od wielu lat znała i jak gdyby więzy dawnej przyjaźni nas łączyły... Biedna! Nie wiedziała wówczas, że jej starszy brat, vice-gubernator jakucki, Ostaszkin, nazwisko to uczyni na wieczne czasy przedmiotem zgrozy i nienawiści... Tylko w Rosji możliwe są tego rodzaju stosunki: siostra bierze udział w działalności rewolucyjnej, a brat urządza rzeź wygnańców politycznych, aby po świeżych trupach zamordowanej z jego rozkazu młodzieży wznieść się o jeden szczebel wyżej w hierarchji urzędniczej.
— Nie, towarzyszko, jużem się przyzwyczaił...
Odchodzi, jakby zażenowana tym mimowolnym wylewem uczucia... Jest to też rys charakterystyczny dla Rosjan. Z uczuciem się kryją, na pokaz go nie mają.
Gdzieś w kąciku wagonu długo jeszcze trwa szept. To młoda para, niedawno pobrana, choć w ten sposób korzysta z chwilowego tête à tête...
Nazajutrz około południa już w Niżnim-Nowgorodzie z dworca kolei przeprowadzono nas na pokład berlinki, z czterech stron i z wierzchu okratowany. Na pokład wprowadzono nas pojedyńczo, każdego z osobna, po uprzednim skontrolowaniu przez komisję, złożoną z urzędników, która na przystani przy rozstawionym stole formalność tę załatwiła. Nie obeszło się tu bez małego qui pro quo...
— Zdejm pan czapkę — zwracał się do każdego z nas jeden z urzędników.
Wszyscy urzędnicy byli w czapkach, to też propozycję tę każdy uznawał za impertynencję i jako na taką reagował.
— „Ani myślę!“ „Zdejm pan sam wpierw!“ „Wymyśl pan coś mądrzejszego!“ — sypały się odpowiedzi w zależności od usposobienia i dowcipu zaatakowanego.
Gdyby urzędnik był dotknięty rozpowszechnioną w Rosji chorobą na majestat urzędniczy, mogła wyniknąć awantura tylko dlatego, że głupi urzędniczyna nie objaśnił, iż fotografowano nas bez czapek i że to zdjęcie czapki jest mu potrzebne nie jako wyraz uszanowania a dla stwierdzenia tożsamości osoby.
W berlince ulokowano nas w dwu kajutach, co do umeblowania zupełnie tak samo urządzonych, jak zwykłe cele więzienne. Wogóle cała berlinka stanowiła „więzienie pływające“. Z wewnątrz klatki na pokładzie pozostawiono niewielką przestrzeń dla szyldwachów, którzy we dnie i w nocy nas pilnowali.
Pod jednym względem to więzienie na wodzie było lepsze niż więzienie na lądzie: nikt nigdy nie przeszkadzał nam wyjść na pokład i po latach spędzonych w czterech murach więzienia mogliśmy się napawać choć przez kraty widokiem gór, pól i lasów; godzinami oddychać świeżym powietrzem i nie narażając się na ciągłe przeszkadzanie ze strony żandarmów lub strażników, słuchać prześlicznego śpiewu lub wzruszających opowieści o słynnym atamanie Stiepanie Razinie, który na jednej z nadwołżańskich skał zaprzysiągł wieczną walkę z gwałtem i przemocą, uciskiem i niewolą... I lud stanął do walki na jego wezwanie, i przez długie miesiące krew się lała strumieniem, aż pokonany przez możnego wroga wielki bohater ludowy męczeńską śmiercią to dążenie do wolności przypłacił...
Cicho płynie po nurtach Wołgi berlinka; niekiedy zda się, że stoi bez ruchu na miejscu, a nad drzemiącemi we mgle nocnej przybrzeżnemi wioseczkami unosi się wspaniała i rzewna pieśń, pełna smutku, żalu i tęsknoty, jęk a nie pieśń ginącego w niewoli ludu, podczas wielowiekowej drzemki śniącego o tym bohaterze, który na wzór Razina potrafi się wspiąć na legiendarną skałę i tam wśród ciszy nocnej obmyśli plan, jak senne królestwo ludowe na nowo wzbudzić do życia.
O, sny, marzenia, wy klęski człowieka, wy cmentarzysko czynów!
Niekiedy tej falującej wśród ciszy nocnej pieśni ludzkiej wtóruje pieśń słowicza, zlewając się wraz z poszumem fal Wołgi w jeden harmonijny akord. Ale to tylko niekiedy. Płynęliśmy po Wołdze i Kamie na północ. I coraz częściej zamiast słowiczych treli o uszy się obijał zgrzyt łamiącej się kry... Dopędzaliśmy znowu zimę. Gdzieniegdzie na brzegu świecił tysiącami brylantów śnieg, nadając górom charakter gór kredowych; niekiedy szron lśnił się na drzewach iglastych i na żółtej pomiętej trawie zeszłorocznej. Wkraczaliśmy w krainę lodów, gdzie pod śnieżnym całunem miały znaleźć schronienie serca, które zbyt gorąco dla ludu biły... Mijaliśmy wsi i miasta, aż wreszcie przystaliśmy w Permi na granicy Azji. Znowu uroczyście przeprowadzono nas z przystani na dworzec i ulokowano w małych wagonikach wązko-torowej drogi. Słynnego słupa pogranicznego pomiędzy Europą a Azją, z którym tyle wspomnień wiąże naszych poprzedników, nie widzieliśmy nawet. Pociąg wiózł nas za Ural. „Za Ural“... Pokolenie za pokoleniem rok rocznie składało setki żywych ludzi w ofierze spółczesnemu Minotaurowi, rok rocznie co najdzielniejsze i najszlachetniejsze ginęło w jego żelaznym uścisku, a ile jeszcze pokoleń krwawą tę ofiarę składać będzie, zanim spółczesny Tezeusz wybawi państwo carów od tego spółczesnego Minotaura... Jak ocean fale rzeki, rok rocznie pochłaniał Sybir te krwawe fale, na pozór nie zmieniając się nawet... ale tylko na pozór. W głębi kraju wygnania ani jedna kropla krwi, ani jedna kropla cierpień nie poszła na marne i w chwili, gdy całe państwo groźnie wstrząsać zaczęło skuwającemi je kajdanami, Sybir nie pozostawał w tyle... Ta krew przez Sybiraków przelana w walce — to największy hołd dla tych, co pierwsze ziarna wolności w tę wówczas jeszcze nieprzeoraną glebę rzucali...
— — Ekaterynburg!
Już jesteśmy w Azji. Wyglądamy przez okratowane okienko wagonu. Kompletne rozczarowanie! Taki sam żandarm na stacji, taki sam dworzec, ci sami ludzie... Dzwonek i ruszamy dalej. Dawniej stąd do Tiumienia wieziono wygnańców końmi. Była to najprzyjemniejsza i najbardziej poetyczna część podróży. Jazda co koń wyskoczy kilkunastu „trójek“ upajająco działała szczególniej na młodszych. Ludność, zdjęta litością dla tej młodzieży odrywanej od ognisk domowych i wysyłanej Bóg wie dokąd, życzliwie witała wygnańców, gościnnie podejmowała ich na stacjach i nieraz obficie zaopatrywała na dalszą drogę w różne mięsiwa.
Myśmy byli pierwszą partją, która tę drogę odbywała koleją.
Po wyjeździe z Ekaterynburga myśli wszystkich skupiły się na Tiumieniu. W tym mieście powiatowym znajdował się tak zwany „prikaz o ssylnych“ — zarząd do spraw wygnańców. Tu odbywała się kontrola, tu część partji, administracyjnie zsyłana do Syberji Zachodniej, miała się dowiedzieć o swym miejscu wygnania, tu wreszcie wielu zostawało, by na miejsce przeznaczenia inną podążyć drogą. Tu miało zatym nastąpić pierwsze rozstanie. Niezależnie od tego Tiumień, jak i wszelkie inne miejsce etapowe, miało swoją tradycję, o której partja zawczasu się dowiaduje. Są etapy, na których władze są bardzo przychylnie względem wygnańców politycznych usposobione, niektórzy oficerowie w wielkiej czystości utrzymywali cele dla politycznych, zdobili nawet ściany gałązkami jodły i modrzewia. Byli i tacy, którzy częstowali przybyszów śniadaniami...
Ale były też i takie etapy, na których systematycznie bywały awantury literalnie o byle co, na których oficerowie przez obelżywe obchodzenie się z zesłanemi chcieli dowieść swego patryjotyzmu.
Tiumień należał właśnie do takich, że się wyrażę „awanturowych“ etapów, nadto awantury te zawsze wynikały wskutek nieprzyzwoitego obchodzenia się z towarzyszkami, a zatym na gruncie najdrażliwszym... Stawało się to możliwym wskutek tego, że towarzyszki odosobniano w miastach, umieszczając je w budynku przeznaczonym na więzienie dla kobiet, przez co ogół partji nie mógł natychmiast wystąpić w obronie obrażonej. Naradzając się nad oczekującą nas w Tiumieniu awanturą, postanowiliśmy rozciąć ten węzeł gordyjski i nie dopuścić do oddzielenia od nas niewiast...
Z dworca do więzienia tiumieńskiego szliśmy pieszo. Tu już się rzucały w oczy niektóre rysy wyłącznie sybirskie. Konwój żołnierzy był bardzo nieliczny, a jednak niemal wcale na nas nie zwracał uwagi, jakby drażniąc: „Spróbuj, ucieknij!“ Na trotuarach brudnej mieściny kupki ludzi wyglądały „ziemlakow“ — ziomków z tej samej gubernji, by rozpytać ich, co się tam w tej lub owej, przed laty przez nich opuszczonej wsi dzieje i by im dać zapomogę na drogę... Była tu również grupa ziomków-polaków, a wśród nich powstaniec 1863 r., właściciel drobnego sklepiku, który nas bardzo uprzejmie i gorąco witał. Oczekiwane w więzieniu przykrości popsuły nam chwilę spotkania z tym pierwszym powstańcem. Zbliżaliśmy się do więzienia, szykując się jak do boju. Towarzyszki szły pośrodku, myśmy zaś je zwartym otaczali kołem... Starosta komuny — nadzwyczaj sympatyczny „młody narodowolec“, Olesinow, spokojny ale stanowczy, szedł na czele. Gdyśmy stanęli przed więzieniem, wyszedł do nas naczelnik i oznajmił, że towarzyszki będą zaprowadzone na inny oddział... Olesinow w imieniu wszystkich spokojnie oznajmił, że do tego dopuścić nie możemy, gdyż wiemy od poprzedników, że nie są tam one bezpieczne od obrazy ze strony władzy. Naczelnik osłupiał i, nie powiedziawszy ani słowa, powrócił do więzienia. Kilka minut oczekiwaliśmy podnieceni, gotowi na wszystko... Wyszedł znowu i łagodnie przekładać nam zaczął, że nie może uwzględnić naszego żądania, że ręczy nam za to, że nikt nie ośmieli się ubliżyć naszym towarzyszkom. Starosta stanowczo powtórzył nasze żądanie i naczelnik skapitulował... Postawiliśmy na swoim... Kiedyindziej wywołałoby to zadowolenie, może nawet i radość... Ale czyż mogliśmy święcić zwycięstwo? Ile takich zwycięstw jeszcze będziemy musieli odnosić, zanim wreszcie dojdziemy do „katorgi“ — tej naszej „ziemi obiecanej“... A jeżeli choć raz odniesiemy porażkę, to ile krwi ta porażka będzie nas kosztowała!... Nie! Nie święciliśmy zwycięstwa, bo smutne, bardzo smutne było to zwycięstwo. Niemal że natychmiast po przybyciu do więzienia dowiedzieliśmy się, że kilku towarzyszy przeznaczono do Bieriozowa i Obdorska na samym brzegu oceanu Lodowatego i do takich „przez Boga zapomnianych, a przez ludzi wyklętych miejscowości“, jak Narym i Surgut...
Ludzi skazano do Zachodniej Syberji, zatym nawet administracja uznawała, że kara powinna być względnie bardzo łagodną, a wyznaczono im takie miejsca zamieszkania, że podobnych im niewiele się w całej Syberji znajdzie. Czym się kierowała administracja zaiste trudno zrozumieć. Do Obdorska miał iść towarzysz Sawko, do Bieriozowa Florow i Kaleniczenko. Sawkę żandarmi zupełnie świadomie, jak w naszej sprawie Zagórskiego, fałszywie oskarżali o zabicie Sudiejkina, wiedząc dobrze, że zamach ten został dokonany przez Konaszewicza i Starodworskiego, ale licząc na to, że przy ustalaniu swego alibi z czymś się wygada. Warszawskim żandarmom udała się ta sztuka i Zagórski, dotknięty obłędem umysłowym, broniąc się przed niechybnym, jak mu się zdawało, stryczkiem, wskazywał osoby, które mogły stwierdzić, gdzie on się znajdował w chwili zabicia Sudiejkina... Tę sztuczkę żandarmską Zagórski przypłacił życiem: zarżnął się po wyjściu z cytadeli. Sawko nie dał się wywieść w pole, milczał i za to milczenie żandarmi zapłacili mu Obdorskiem... Sic volo, sic jubeo, sit pro ratione voluntas...
Florow był jednym z najpoważniejszych działaczy, wraz z Jakubowiczem (Mielszynem — znanym poetą i dziejopisem „katorgi“) i Olesinowym stał u steru „Młodej Narodnej Woli“... Trudno przypuścić, że to było powodem zesłania go do Bieriozowa. Przedewszystkim Olesinow powinien był w takim razie również do tej mieściny być zesłanym, a powtóre i, co najważniejsza, „Młoda Narodna Wola“ zarzucała starej, że zbyt koncentruje siły na walce politycznej, przez co cierpią inne działy roboty, a zatym, z punktu widzenia rządu carskiego, którego dewizą zawsze było, jest i będzie osławione „l’état c’est moi“ była mniej niebezpieczną, represje względem jej członków nie powinny były graniczyć z okrucieństwem...
Jeszcze mniej była zrozumiałą deportacja do Bieriozowa Kaleniczenki, jednego z niewielu filologów, biorących udział w ruchu rewolucyjnym. Był to najzwyklejszy w świecie propagator trochę sentymentalny i ckliwy, bardzo skłonny do kulturalnej roboty, nawet nie agitator...
Ale... to były tylko fakty, wyroki zaś administracyjne najmniej na stwierdzonych faktach są oparte... Przeciwnie! Fakty zawsze w wyrokach tych trzeciorzędną odgrywały rolę, pierwszorzędną zaś wagę miały relacje szpiclów. A cóż może iść w porównanie z fantazją szpicla, pragnącego otrzymać gratyfikację na święta! Po dziś dzień stałym wszak jest zjawiskiem, że przed świętami rewolucjoniści na całym obszarze państwa rosyjskiego rozwijają jak najenergiczniejszą akcję, by... biednym szpiclom dać zarobki, bo niezbitym faktem jest, że największa ilość aresztowanych przypada na czasy przedświąteczne... Wiedzą o tym rewolucjoniści, wiedzą też żandarmi, prokuratorzy i inni „ochraniacze“... „Swój swojemu po niewolie brat“ — swój swemu jest bratem z konieczności. Gdy szpicle otrzymują srebrniki judaszowe na święta, to i ich naczelnicy coś nie coś na tej Herodowej spekulacji zarobią... Herodowej... bo doświadczeni rewolucjoniści już się z tym, jako ze stałym zjawiskiem liczą, a w sidła handlarzy życiem ludzkim wpada zazwyczaj niedoświadczona młodzież lub ludzie Bogu ducha winni. Z biegiem czasu te fantazyjne donosy z odpowiedniemi komentarzami, budujących na krwi ludzkiej swoją karjerę urzędników wszelkich rang podróżują do Petersburga, gdzie obdarzeni zaufaniem carskim dostojnicy na podstawie tych donosów ferują wyroki, skazujące ludzi na śmierć w lodowatych tundrach Syberji północnej...
Ten pierwszy cios, wymierzony przeciwko towarzyszom, przygnębiająco wpłynął na nastrój ogółu. Zapanowało posępne milczenie, ponura cisza, która pierzchła wyłącznie dzięki drobnemu wypadkowi. Nazajutrz miano nas w Tiumieniu odfotografować. (Miało to już być czwarte fotografowanie. Przedtym fotografowano nas raz na potrzeby śledztwa, drugi raz przed wyjazdem z Warszawy, trzeci w Moskwie. Potym fotografowano nas raz jeszcze w Krasnojarsku).
Fotograf, wesolutki niemiec, którego niewiadomo jakie losy rzuciły do Tiumienia, był trochę zażenowany swą urzędową misją, a my przekorna młodzież — jeszcze dolewaliśmy oliwy do ognia...
— A nie wstyd to panu, obywatelowi konstytucyjnego państwa, dla szpiclowskich celów fotografować ludzi?...
— Nie wchodzę w to, dla jakich celów. Jestem rzemieślnikiem. Stalują u mnie fotografję, i robię, a po co — to nie moja sprawa...
— Nieprawda... Rząd staluje u pana, by ścigać nas, jeżeli uciekniemy... A pan, wiedząc o celu, za pieniądze sprzedajesz się rządowi. Gdybyśmy my obstalowali fotografje dla siebie, nigdybyś się pan na to nie zgodził.
— Nieprawda! Zgodziłbym się!
— Nie!
— Ależ zapewniam panów!
— Ano zobaczymy! Siadajcie towarzysze, niech fotografuje!
W jednej chwili usadowiono nas, pięciu katorżan; fotograf volens nolens, przyciśnięty do muru dokonał zdjęcia...
Natychmiast wsunięto mu do rąk zadatek i obstalowano 100 egzemplarzy. Część fotografji przy przesyłaniu wpadła w ręce policji, ale z jakie 50 rozeszło się po Syberji, Rosji i Polsce, wszędzie je kopjowano i dziś ta fotografja pięciu katorżan ogolonych, w aresztanckim ubraniu, w kajdanach jest jedną z najbardziej rozpowszechnionych reprodukcji tego rodzaju[1].
Ten drobny fakcik, a raczej to drobne powodzenie było wystarczającym, by dobry humor, wesołość, wiara, te nieocenione skarby młodości, na nowo zapanowały...
Nazajutrz w znacznie zmniejszonym gronie (kilkunastu zostało w Tiumeniu, by innemi drogami udać się dalej) powędrowaliśmy z więzienia na pokład takiej samej jak poprzednio berlinki, by na niej popłynąć do Tomska. Od Tiumienia do Tomska przeszło 3000 wiorst. Tiumień leży nad brzegiem rzeki Tury, którą płynęliśmy aż do Tobołu, następnie Tobołem aż do Irtysza, Irtyszem do Obi, Obią do Tomi i po Tomi, nad którą leży stolica Zachodniej Syberji, jedyne miasto uniwersyteckie w tym olbrzymim kraju — Tomsk.
Zwolna wśród płaskich brzegów posuwa się berlinka... Coraz zimniej... Niekiedy prószy śnieg, niekiedy, przybijając do brzegu, łamiemy krę lodową, która ze srebrzystym brzękiem rozsypuje się w kawały, unoszone natychmiast przez fale rzeki hen daleko... daleko, tam gdzie już ani słońce, ani ludzie lodowatego im nie zakłócą spokoju... Nieraz wśród zadymki śnieżnej mleczną powierzchnię rzeki przerzyna mała, wązka, spiczasta łódka. To Ostjak lub Samojed, ujrzawszy parostatek, mknie ile mu sił starczy, by za tajmenie, jesiotry lub sterlety kupić garść zapleśniałych sucharów lub szczyptę machorki... Przyzwyczajeni do takich odwiedzin żołnierze puszczają ich na pokład berlinki i po chwili obok żołnierza staje żywy żółty szkielet o szerokich szczękach, płaskim nosie i czarnych skośnych oczkach i, życzliwie się uśmiechając, małemi, ale brudnemi rękami przez kratę przesuwa swój towar... Przebiegły! Doświadczenie nauczyło go, że tym więzionym w klatce ludziom korzystniej sprzeda swe ryby, niż tym, co jako wolni obywatele płyną parostatkiem... I rzeczywiście. Wszyscy niemal że przylgnęli do kraty, z ciekawością oglądając tego pierwszego spotkanego aborigena, dają mu cukier, herbatę, tytoń, chleb, suchary, rozpytując o to, czy ma żonę, dzieci... Ostjak odpowiada, ale choć mówi po rosyjsku, żołnierz, snać już przyzwyczajony do tego, tłumaczy nam jego odpowiedzi... Tak! Ma żonę, dziecko, jurtę, strzelbę i psa... Poluje, łowi ryby... Dawniej działo mu się nieźle, teraz coraz gorzej. Parostatki wystraszają zwierza, ucieka, a ryby też szum kół wypłasza... Coraz gorzej! Głód, ospa... Wielu odkoczowało i on odkoczuje... Rozgadał się Ostjak... Już nie rażą nas gardlane dźwięki, wydobywające się z jego gardła, nie doznajemy odrazy na widok jawnych śladów „rosyjskiej choroby“ (ogólna u wszystkich plemion syberyjskich nazwa syfilisu). Słyszymy skargę okropną przedstawiciela plemienia, skazanego na wymarcie... „Skazanego“... Niema takiego prawa antropologicznego... Ale są prawa ludzkie, prawa społeczne, a raczej prawa nieludzkie i antispołeczne, te prawa, na mocy których europejczycy ongi podrzucali koszule, zdjęte z chorych na ospę, dzikim, by ich łatwiej zwalczyć, które skazują w imię kultury i cywilizacji plemiona aborigenów na zagładę. W imię tych praw giną aborigeni Syberji, spajani przez zwykłych pjonierów kultury — nie umiejących czytać i pisać kupców, giną, gnani na północ, ustępując zajęte przed wiekami siedziby przybyszom Rosjanom, giną z głodu, chłodu, chorób wenerycznych, zaszczepionych przez dziwnego nabożeństwa kulturträgerów-kozaków... Wre walka o byt, o prawo do życia i giną jak zwykle słabsi, giną doszczętnie, nie pozostawiając nawet śladu swego istnienia, bo i zgliszcza jurt, których wszyscy mieszkańcy wymarli, spalone przez spółplemieńców, dla postawienia tamy szerzącej się zarazie, wiatr rozwieje po polu... Vae victis! Wieczne, niezłomne prawo żelazne!...
Rozgadał się Ostjak i dzika twarz mongoła innego zupełnie wyrazu nabrała. Smutek i myśl dziwnie kraszą twarze ludzkie. Przyjechał — i spotkaliśmy go, jako jeden z dziwnych okazów rodzaju ludzkiego, opuścił naszą barkę jako jedna z ofiar naszej kultury, naszej cywilizacji. Znowu lekka, zszyta z kory łódeczka przerzyna fale olbrzymiej rzeki, kierowana doświadczoną ręką przywykłego do borykania się z żywiołami tuziemca... Słychać śpiew, smętny, przy duszony, jak smętnym i przyduszonym jest byt śpiewającego... Śpiewa, płacze raczej, płacze nad swą dolą, dolą plemienia całego, dolą starych swych, ongi potężnych, dziś zupełnie bezsilnych bogów...
Zginął z oczu... Przez chwilę jeszcze słychać śpiew, potym zamierają dźwięki, zduszone i zagłuszone turkotem koła parostatku... Znowu zwycięża kultura...
Płyniemy dalej, dalej, dalej — wieczni tułacze!
Spotkanie z Ostjakiem ogromne na wszystkich sprawiło wrażenie. Zamyślony, chciałem zejść do kajuty... Zapomniałem na chwilę o kajdanach, łańcuch zaczepił się o krawędź schodów, nie zauważyłem tego i runąłem całym ciężarem na dół...
„Na berlince może chodzić w kajdanach!“ — tak orzekli lekarze...
Z temi kajdanami miałem już ciekawą historję, a nader charakterystyczną dla biurokracji rosyjskiej. Komisja lekarzy w Warszawie orzekła, że ze względu na chorobę nogi powinienem być od noszenia kajdan zwolniony, ale ani w więzieniu, ani w wagonie nie mam potrzeby chodzenia, więc mogę je tymczasowo nosić... Dziwna logika... Ale lekarzom nie o logikę oczywiście chodziło. Nie uznać choroby było niepodobna, trzeba było szczęśliwie przepłynąć pomiędzy obowiązkami lekarza a obowiązkiem urzędnika i ułożono dokument, godzący sumienie ze służbą: nie może nosić kajdan i może... Lekarze moskiewscy złożyli hołd uznania lekarzom warszawskim, stwierdzili to samo, dodając, że i w berlince nie mam potrzeby chodzenia, i dopiero lekarze w Tomsku, mniej dotknięci trądem służalstwa, odważyli się na wydanie mi świadectwa, zwalniającego od kajdan...
Tę prawomyślność urzędniczą lekarzy warszawskich i moskiewskich przypłaciłem dwudniowym leżeniem i, co ważniejsza, dwudniową obawą, że towarzysze beze mnie uciekną, nie doczekają się mego powrotu do zdrowia... Po fantazyjnych planach moskiewskich nastąpiły plany ucieczki z berlinki... Dozór tu słabszy, nikt na nas nie zwraca uwagi, przepiłować w okienku kratę nie trudno, zdjąć kajdany jeszcze łatwiej, a w nocy nieznacznie wydostać się przez okienko przy pomocy towarzyszy — to zupełna drobnostka. Nie trudno byłoby również przepłynąć Tobol, gdyby nie zimno... Jeden z nas, by przyzwyczaić ciało do tego zimna, już dwa razy dziennie oblewał się wodą z lodem... Wszystko było tak łatwe, tak proste, a ja dzięki głupiemu zapaleniu nogi mogłem się był spóźnić i zostać na barce... Denerwowało mię to i drażniło... Niesłusznie jednak... Barka, aczkolwiek powoli, posuwała się wszakże naprzód, a co było tylko fantazją na Turze i Tobolu, to stawało się szaleństwem na Irtyszu i Obi.
Runął i ten plan, jak runęły inne i przedtym i potym...
Zbliżał się Tomsk... Znowu miało nastąpić rozstanie z częścią towarzyszy i znowu na zawsze. Wszyscy, mający wyroki do Zachodniej Syberji, mieli w Tomsku pozostać...
„Co miasto — to inne narowy, co wieś — to inne zwyczaje!“ mówi rosyjskie przysłowie. Słusznie! Każde nowe miasto ma na swój sposób znarowionych urzędników... Jakich posiada Tomsk?... Co nas tam czeka?... Dopiero jutro tam będziemy, a już na każdym kroku zauważyć można, że zbliżamy się do wielkiego miasta. Napotykamy statki, naładowane różnemi towarami; z brzegu coraz częściej przyglądają się nam kupcy w charakterystycznych, ściągniętych u pasa czujkach; wsi przybrzeżne, coraz okazalsze, zdala świecą dwu- i trzypiętrowemi domami z właściwą wogóle Syberji olbrzymią ilością okien z białemi, okolonemi zielonemi lampasami okiennicami.
Dziwne są te wsi, jak dziwnym jest cały ten kraj wygnania. Nasze wioski, wsi wielkoruskie lub małoruskie posiadają swój odrębny, im tylko właściwy charakter, styl. Domy różnią się zależnie od zamożności gospodarzy, styl jest jednak jeden. Tu w Syberji obok małoruskiej, wapnem pobielonej lepianki z małemi okienkami, ze słomianą strzechą, do nieba się wspina izba wielkoruska, kryta deskami, z tradycyjnym kogutem, niezgrabnie wyciosanym z drzewa; jeszcze dalej dom kupca, licha imitacja miejskich zabudowań, z gankiem na pierwszym piętrze wzdłuż całego domu...
W każdej wsi ruch, życie... Ładują lub wyładowują berlinki, składają towary na wozy i z iście rosyjskim smakiem i zacięciem obrażają wzajemnie swe matki...
Na naszej berlince też już daje się odczuwać coraz bliższe sąsiedztwo z Tomskiem. Wygnańcy z liczby miast Tomskiej gubernji „wybierają“ miasteczka, gdzieby „osiąść pragnęli“. O Tomsku nikt nawet nie marzy...
Żołnierze czyszczą broń i ubranie. Jutro mają się zaprezentować „naczalstwu“.
Noc krótka czerwcowa mija dosyć prędko, a zrana już zdala widać kopuły cerkiewne, większe gmachy, uniwersytet świeżo wybudowany, wówczas jeszcze nie otwarty. Płyniemy zwolna. Na rzece coraz ciaśniej, z obudwu stron koło brzegu sterczą statki, berlinki...
Huczy parostatek ciągnący naszą berlinkę, zakręca, staje. Pasażerowie ze statku schodzą, nas jednak nikt nie myśli wyprowadzić.
Czekamy na władze. Tymczasem na przystań wyszli na nasze spotkanie starzy zesłańcy: Feliks Wołchowskoj, później głośny redaktor „Free Russia“, Złobin, Salomon Czudnowskij, słynni uczestnicy głośnych spraw 50 i 193, jedni z najpierwszych pjonierów ruchu socjalistycznego w Rosji. Od nich dowiadujemy się, że w więzieniu transportowym grasuje tyfus plamisty i że wskutek tego nas zapewne do rot aresztanckich odprowadzą...
— Dobrze tam? — pyta jeden z młodszych towarzyszy.
— Świetnie — ironizują starzy.
Dziwne! Patrzymy wzajem na siebie i nic sobie nie mamy do powiedzenia. Oni już zdążyli postradać wszelkie związki z krajem, nas jeszcze nic nie wiąże z wygnaniem. Nawet ideowo stoimy na różnych stanowiskach: oni misjonarze-ludowcy, pokojowi propagatorzy, niemal że kulturalnicy, my — socjaliści-rewolucjoniści i — dziś już można szczerze się do tego przyznać — blankiści. Łączy nas jedynie wspólność uczucia, wspólność kajdan, symbolicznych i rzeczywistych...
Zawadzało komuś to nasze wzajemne przyglądanie się sobie i... odpędzono ich od naszej kratki...
— Zobaczymy się w więzieniu! — krzyknęli odchodząc...
— Eh! to jeszcze nieźle, jeżeli w więzieniu się można zobaczyć!
Nadeszły władze. Znowu odbyła się ceremonja sprawdzania ilości i tożsamości więźniów, znowu otoczono nas wojskiem i poprowadzono do zwykłego naszego hotelu przez ludne i ruchliwe ulice miasta.
Zajęci swą pracą ludzie nie zwracali na nas żadnej uwagi. Prowadzenie wygnańców politycznych przez ulice miasta było snać tu zwykłym zjawiskiem. Niekiedy tylko ktoś z przechodniów zatrzymał się i zdjąwszy kapelusz pozdrawiał... Byli to znajomi już dawniej tu mieszkających wygnańców.
Tak dawno nie widzieliśmy ruchu ulicznego, że z zaciekawieniem przyglądaliśmy się i domom, i ulicom, i gawiedzi ulicznej i nawet nie spostrzegliśmy tego, żeśmy do więzienia już się zbliżyli...
Jak zwykle przy przyjęciu, ustawiono nas w kilka rzędów i z gmachu więziennego po stopniach kamiennych zbliżył się do nas naczelnik więzienia...
— Administracyjni pójdą do jednej celi, katorżanie do drugiej!
Takie rozporządzenie było dla nas niespodzianką. Starosta partji Olesinow wystąpił naprzód i zaczął przedkładać, że nie przewidując tego rozporządzenia, nie podzieliliśmy pomiędzy sobą ani wiktuałów, ani pieniędzy, że dotąd szliśmy razem, dalej również razem pójdziemy, niema zatym powodu nas dzielić.
Naczelnik więzienia wysłuchał tego spokojnie i, jakby namyślając się, powrócił do więzienia, zostawiając nas na ulicy. Chwilę potym wyskoczył z więzienia jakiś jegomość w czapce urzędniczej — jak się potym okazało, urzędnik zarządu gubernjalnego Pierepielajew — i nie wdając się w żadne rozmowy, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Katorga wpieriod! (Katorga naprzód).
Była to pierwsza obelga, jaka nas spotkała. Nikt się z miejsca nie ruszył, ale młoda, gorąca krew już grać zaczynała. Czuliśmy, że lada chwila już się powściągnąć nie będziemy mogli i...
— Katorga wpieriod! — groźnie po raz wtóry krzyknął Pierepielajew, tupiąc nogami i wygrażając pięściami.
Tego już było dosyć. Rzuciliśmy się wszyscy naprzód, ale z takim impetem, że odważny pijaczyna umknął, krzyknąwszy żołnierzom: „wziąć ich!“
I „wzięto“ nas. Żołnierze otoczyli nas, rozległy się uderzenia kolb, aż w piersiach dudniało, odpowiadaliśmy pięściami... I „wzięto“ nas, wepchnięto do przedsionka, ale dalej — ani rusz... Po schodach, w górę, pchać kolbami nie sposób. Stanęliśmy zwartą masą i nie daliśmy się dalej poprowadzić.
Pierepielajew otrzeźwiał... Wyszedł z kancelarji, chciał coś powiedzieć. Nie dano mu...
— Precz! Podlec! Niegodziwiec!
Umknął. Zastąpił go staruszek, naczelnik więzienia.
— Przecież tu stać nie możecie, panowie! Idźcie do cel... Ułoży się to jakoś...
— Nie! Dopóki nie przyjdzie gubernator — nie pójdziemy!
Dano znać vice-gubernatorowi. Gubernatora wówczas chwilowo nie było w Tomsku.
Przyjechał. Z początku postawił się ostro, ale gdy również ostrą otrzymał odpowiedź, zmiękł, złagodniał i iście biurokratyczny znalazł wykręt.
— Przecież w dwu celach to nie znaczy, że będziecie murem chińskim odgrodzeni od siebie. Przeciwnie. Będziecie na jednym korytarzu i cele będą cały dzień otwarte. Jeszcze dogodniej wam będzie, niż gdybyście w jednej siedzieli celi...
— Słowo honoru?
— Ależ tak! Słowo honoru!
Dotrzymał słowa, ale się sprawa przez to nie skończyła. Pierepielajew dobrze sobie „podleca“ i „niegodziwca“ zapamiętał i chcąc stwierdzić słuszność takiego o nim zdania, podał skargę do sądu na całą partję, oskarżając każdego z osobna z deportowanych o obrazę go podczas pełnienia funkcji urzędowych. Powołani na świadków żołnierze otrzymali rozkaz od gubernatora, by o katorżanach dali jak najlepsze świadectwo — nam groziła za to surowa kara — ci chętnie to spełnili i sprawa skończyła się skazaniem administracyjnych na dwa tygodnie aresztu, którego większość nie odsiedziała.





ROZDZIAŁ V.
PARTJA ARESZTANCKA.

Znowu więzienie... Takie same jak tyle poprzednich, również monotonne i jednakowo szare. Towarzysze podróży spowszednieli zupełnie. Plany ucieczki po tylu rozczarowaniach też przestały upajać... Brak życia, brak wrażeń... Jedyną rozrywkę stanowiły widzenia. Vice-gubernator Pietuchow, jak gdyby pragnąc zatrzeć przykre wrażenie, jakie na nas sprawiło zajście z Pierepielajewem, chętnie dawał pozwolenia na widzenia. Starzy wygnańcy korzystali z tego i w kancelarji naczelnika więzienia w Tomsku całemi godzinami toczyły się ożywione dyskusje o socjalizmie, o terorze, o walce politycznej.
— Walczycie na rzecz odwiecznych nieprzyjaciół ludu pracującego — ze smutkiem w głosie mówił jeden ze starych... Dopóki nie będziecie mieli oparcia w ludzie, dopóki nie zorganizujecie potężnej partji ludowej, ze wszelkiego osłabienia i ograniczenia samowładztwa skorzystają tylko klasy posiadające ku jeszcze większemu uciskowi i wyzyskowi ludu...
Na tym stanowisku stali dawniej, na tym stanowisku pozostali, bez względu na to, że car-batiuszka był bardzo gorliwym akuszerem i piastunem rodzącej się wówczas burżuazji rosyjskiej, że burżuazja ta znajdowała w caracie poplecznika swych interesów przeciwko proletarjatowi i że w razie oporu tego proletarjatu carat w obronie burżuazji nigdy nie żałował nabojów...
Inni, zarażeni trądem apatji i bezczynności, uchylili głowę przed jarzmem ucisku i reakcji, a znalazszy w sławetnym Tołstojowskim „niesprzeciwianiu się złu“ rozgrzeszenie dla swego moralnego i politycznego upadku, zajęli się „moralnym samoudoskonalaniem“, w dziedzinie etyki szukali rozwiązania dla kwestji społecznych, rzucili się do pracy kulturalnej i tego stanowiska bronili...
Jeszcze inni, z natury bardziej rewolucyjni, przeważnie byli bakuniści-buntarzy, upojeni wspaniałym pojedynkiem garści bohaterów narodowolców z caratem, aczkolwiek tylko platonicznie, stanęli jednak pod sztandarem „Narodnej Woli“.
Dopiero teraz, zestawiając tych „starych“ z naszemi towarzyszami podróży, zrozumieliśmy, jakiemi olbrzymiemi krokami podążał naprzód ruch rewolucyjny rosyjski. I kto wie, czybyśmy się wówczas nie zgodzili na określenie Marksa, że ówcześni rewolucjoniści rosyjscy stanowią przednią straż rewolucji całego zachodu. Z zapałem broniliśmy swego stanowiska, i erudycji i oczytaniu starych przeciwstawialiśmy największy oręż w takich dyskusjach — młodą wiarę...
Któż z nas wątpił wówczas, że za kilka lat carat w gruzy rozlecieć się musi? Któż z nas nie był pewnym, że w setną rocznicę wzięcia Bastylji, twierdza rosyjskiego samowładztwa będzie już doszczętnie zburzoną?...
Niezatarte wrażenie pozostawiły w nas te widzenia... Niestety, na pewien czas uległy one przerwie. Jeden ze „starych“, brat słynnego anarchisty Piotra Kropotkina, książę Aleksander Kropotkin, zastrzelił się. Był to jeden z najwybitniejszych zesłańców. W kilkanaście lat później, wiele mi opowiadał o nim słynny założyciel minusińskiego muzeum, zmarły w 1904 r., Mikołaj Martjanow.
Kropotkin był uczonym przyrodnikiem, człowiekiem olbrzymiej erudycji i jednym z najczynniejszych pomocników Martjanowa. Jemu Minusińsk[2] zawdzięcza założenie bibljoteki i obserwatorjum meteorologicznego, on opracował ustawę muzeum, on wreszcie niekiedy, gdy niestrudzonego Martjanowa ogarniało zwątpienie, słowem i czynem go popierał... Za co go wysłano, gdyż podobno nie był rewolucjonistą — zbytecznym byłoby pytać... Był bratem Piotra... Dla rosyjskiego rządu to zawsze wystarczało... Co go pchnęło do samobójstwa — też pytanie zbyteczne... Te ogólne warunki, które niemal że całą Syberję usiały trupami samobójców-wygnańców. Wyrwani z gleby rodzinnej, z rodzinnego środowiska i wyrzuceni na zupełnie obcy grunt, nie wszyscy wygnańcy potrafili się zaklimatyzować na nowym miejscu i wielu przypłaciło to życiem. Ofiarą takiego przeflancowania na grunt obcy padł i książę Aleksander Kropotkin, osieracając żonę i dwoje dzieci.
To samobójstwo już nie było pierwszym w Tomsku. Już przedtym zastrzeliła się żona Feliksa Wołchowskiego, to też na kolonję tomską ta niespodziewana śmierć sprawiła okropne wrażenie. Gdy po kilku dniach znowu przyszli na widzenie, byli zmienieni nie do poznania. Znikło ożywienie: apatycznie, niechętnie niemal odpowiadali na nasze pytania; nie wątpiliśmy, że tracą czas na przychodzenie na widzenia, mając na względzie głównie nas, a nie siebie, podczas gdy dawniej przychodzili, by od nas się czego dowiedzieć.
Z egoizmem młodości, wówczas zresztą nie rozumiejąc jeszcze stanu ich duszy, żądaliśmy od nich pomocy przy projektowanej ucieczce z więzienia: miano nas wynieść w koszu z książkami. Odmówili... Radzili to zrobić w Krasnojarsku, obiecując zawczasu uprzedzić o tym miejscową kolonję... O, jakże byliśmy oburzeni na nich za tę odmowę, jak sarkaliśmy na nich za to, że obawiając się, by ich nie wydalono z Tomska, odmawiają nam tej pomocy i przez to „skazują“ nas na katorgę!...
Od tej chwili obrzydł nam Tomsk. Nic nie mieliśmy przeciwko jak najprędszemu opuszczeniu tego miasta, które nas spotkało kolbami, dało potym kilka chwil przyjemnych, by w końcu znowu gorycz na dnie duszy naszej zostawić. Ale wyjazd, a raczej... „wyjście“, bo dalej mieliśmy odbywać podróż przeważnie per pedes apostolorum — nie od nas zależał.
Z Tomska partje wygnańców na wschód normalnie wysyłano raz na tydzień. Jednego tygodnia wychodziła partja „kawalerska“, składająca się wyłącznie z kryminalistów mężczyzn, kawalerów lub żonatych, pozostawiających rodziny w Rosji, drugiego zaś partja żonatych, „siemiejnaja partja“ (partja rodzinna), w której skład wchodzili ojcowie rodzin z żonami i dziećmi i kobiety niezamężne lub takie, których mężowie i dzieci nie zechcieli dzielić losu skazanej. Do politycznych tych prawideł nie stosowano, ponieważ polityczni stanowili literalnie partję w partji, szli razem z partją ogólną, ale z tyłu partji, mieli pewne przywileje, uznawano bowiem wszystkich za chorowitych i dawano pewną ilość furmanek, by mogli jechać, wreszcie na etapach — zabudowaniach pełniących funkcje stacji więziennych — mieli oddzielne lokale. Natomiast do politycznych stosowano inne ograniczenie: nie pozwalano do ogólnej partji dołączać więcej jak 10 politycznych, wiedząc z doświadczenia, że im więcej politycznych razem podróżuje, tym jest trudniej władzom uporać się z niemi. Polityczne wygnanki zwykle szły z „kawalerskiemi“ partjami. Pod opieką towarzyszy były bezpieczne od nieprzyzwoitych wybryków kryminalistów, a jednocześnie to uwalniało je od patrzenia na orgje, jakie się odbywały na etapach, gdy przychodziły tak zwane niezamężne kryminalistki.
Z Tomska dalej na wschód z naszej partji miało się udać zaledwie dwudziestu kilku. Podzieliliśmy się na dwie grupy, uzyskaliśmy pozwolenie na to, by każda grupa składała się nie z 10, a z 12 ludzi i pierwsza grupa udała się w drogę. A że katorżanom za pomoc towarzyszom w ucieczce groziły surowe kary, a my trzej, Rechniewski, Mańkowski i ja, wciąż jeszcze myśli o ucieczce nie porzucaliśmy, więc uprosiliśmy Dulębę i Luriego, by weszli w skład pierwszej grupy. Zgodzili się... Jeszcze smutniej zrobiło się w Tomsku po ich odejściu. Jak senne muchy wałęsaliśmy się po obszernym więzieniu, czekając na swą kolej. Miejscowa kolonja nie zapominała o nas, ale dawny urok tych widzeń już prysnął, treść znikła, pozostał obrządek, rytuał.
Z prawdziwym zadowoleniem doczekaliśmy się nareszcie dnia wyjazdu. Przyszło 12 żołnierzy z podoficerem (po jednym żołnierzu na każdego wygnańca), zajechały furmanki pod rzeczy, wyprowadzono nas z rot aresztanckich i poprowadzono do więzienia transportowego. Od żołnierzy dowiedzieliśmy się, że są specjalnie dla nas przeznaczeni i że mają nas eskortować aż do Krasnojarska, gdzie znowu inni ich zastąpią aż do Kańska. Było to dla nas bardzo dogodne. Żołnierze tym bardziej są ugrzecznieni, im dłużej obcują z ludźmi. Ciągła zmiana konwoju utrzymuje ich w stanie dzikim, przy dłuższym obcowaniu można ich z sobą oswoić. Tak też się stało. Po dwu, trzech dniach żołnierze stali się bardzo dogodnemi lokajami, którzy wnosili rzeczy nasze z furmanek na etap, przynosili wodę i t. d., wzamian za co otrzymywali trochę strawy i po przybyciu do Krasnojarska — kilka rubli.
W więzieniu transportowym odbyła się zwykła ceremonja konfrontacji i kontroli, ze mnie zdjęto kajdany i odprowadzono w tył partji kryminalistów.
Dziwny a ciekawy obraz przedstawiała ta partja. Na przodzie blizko stu ludzi, okutych w kajdany, z ogolonemi do połowy głowami, w szarych aresztanckich kubrakach. Wśród nich kilka kobiet w takich samych kubrakach, z białemi chusteczkami na głowach i kilkunastu włościan rosyjskich w jak najrozmaitszych strojach. Włościani ci byli wysyłani administracyjnie na skutek wyroków gmin, do których należeli. Byli tu sprytni złodzieje, których nigdy nie można było schwycić na gorącym uczynku, ale byli i zupełnie uczciwi ludzie, których wysyłano na skutek knowań zamożnych gospodarzy, jak pająki oplątujących nędzarzy w swoją pajęczynę. Biada temu, kto im opór stawił. Zamożni i przez to możni przy pomocy pisarzy gminnych i starostów potrafią pokazać każdemu takiemu śmiałkowi swą potęgę... „Z silnym nie boryś!“ — z możnym nie walcz — głosi rosyjskie przysłowie... Ci, co do tego katechizmu niewolników nie potrafili się przystosować i głowy kornie nie uchylili, uznani zostali za zbrodniarzy i bez sądu, na zasadzie obficie skropionego wódką moralnego przekonania członków zebrania gminnego, zostali skazani na Sybir... Nieszczęśliwi! Jeszcze się nie przyzwyczaili do towarzystwa zawodowych morderców, fałszerzy, złodziei i z jakimś lękiem, jak zwierzęta w matni, spoglądali dokoła...
Tuż za tą pieszą awangardą stały furmanki z choremi, kobietami, dziećmi, po cztery osoby na furmance. Dalej kilkanaście wozów z rzeczami, a w samym końcu my: trzy wygnanki polityczne i dziewięciu wygnańców.
Partja jeszcze nie wyruszyła, czekając na oficera, który w kancelarji załatwiał jeszcze jakieś formalności. Żołnierze żartowali z niezamężnemi kobietami, dzieci darły się w niebogłosy, inne biegały koło furmanek, stojący na przodzie gorąco o czymś rozprawiali. Mitygował ich i uspokajał jeden, również okuty w kajdany, jak i inni, młody, najwyżej 30-letni barczysty mężczyzna, który z miną wodza kręcił się wśród przekomarzających się aresztantów. Był to starosta. Takiego starostę ma każda partja. Zazwyczaj jest to „bywalec“, który już nie po raz pierwszy odbywa drogę na Sybir, doskonale zna warunki podróży etapem, zna oficerów, wie, gdzie można się opierać rozkazom władzy, a gdzie niema co nawet próbować i należy bez walki ulec. Jest to wódz i opiekun partji, pełniący swój urząd z wyboru, dokonanego na ogólnym zebraniu, odpowiedzialny przed swemi wyborcami, ale odpowiedzialny również przed władzą za wszystko, co się dzieje w partji. Jedni się ubiegają o ten urząd z ambicji, drudzy ze względu na zyski, jakie zeń można wyciągnąć. Uczciwy starosta — a tacy są — dba o interesy partji i honor aresztancki nie pozwala mu frymarczyć interesami swych mocodawców; nieuczciwy za łapówki godzi się na mniejszą ilość furmanek dla partji, nie zwraca uwagi na nadpsute wiktuały, przynoszone na sprzedaż przez miejscowe przekupki, wreszcie przywłaszcza sobie część zebranej dla partji jałmużny.
W partjach kawalerskich o wybór starosty nie trudno. W szeregach takiej partji zawsze się znajdzie kilkunastu „Iwanów“ — aresztantów, którzy już mają wyrobioną reputację wśród towarzyszy, ludzi okrytych pewną specjalnie więzienną chwałą, aureolą bohaterów świata więziennego, którzy niejednokrotnie przy nader efektownych okolicznościach wydostawali się z więzienia, którzy tysiące wiorst pieszo przeszli przez lasy i góry, uciekając z ciężkich robót, którzy wreszcie świat więzienny uważają za swój jedyny świat, w którym mogą żyć, w którym im i umierać wypadnie. Taki „Iwan“, zbój, morderca, łotr pierwszej wody, pod wszelkiemi innemi względami za towarzysza niedoli gotów nieraz oddać życie, wybawić go z niebezpieczeństwa, wyzwolić z niewoli. Nieraz jedynym przestępstwem takiego Iwana jest to, że się o kilkaset lat zapóźno urodził... Gdyby żył za czasów Stieńki Razina lub nawet Pugaczowa — byłby może szanowanym bohaterem ludowym, opiewanym przez potomstwo, dziś jest tylko „Iwanem“, „brodiagą“ (włóczęgą).
Zgoła inaczej się rzecz przedstawia w partji „rodzinnej“. „Iwanów“ w takiej partji albo wcale niema, albo, jeżeli są, to już zupełnie pozbawieni aureoli i blasku. Są to ludzie, którym uprzykrzyła się wreszcie wieloletnia włóczęga, których życie tułacze zgięło, którzy zapragnęli innego, prawdziwego, spokojnego życia. Taki sfilistrzały włóczęga za kilka rubli, danych któremuś z pisarzy więziennych w jednym z miast powiatowych, bez popa zawiera legalny związek małżeński z miłą jego sercu bogdanką — pisarz bowiem do jego „statiejnego spisku“ (oficjalnego dokumentu, „przy którym“ go wysyłają), wpisuje imię jego żony — i odtąd jako ulegalizowany pater familias porzuca partję kawalerską i w partji rodzinnej wraz z małżonką podąża na miejsce wygnania. Taki jednak „Iwan“ w rodzinnej partji niema ani powagi ani uroku. Wogóle „Iwan“ jest wielkim tylko tam, gdzie jeszcze odwaga, męstwo, a poniekąd i poświęcenie nie przestały być z tradycji szanowanemi. W partji rodzinnej niema żadnych tradycji, wchodzący w jej skład przestępcy są raczej przypadkowi niż fachowi — i „Iwani“ są raczej przedmiotem nienawiści — jako ciemiężyciele szarej masy aresztanckiej, niż uszanowania. A zresztą żonaty Iwan — to contradictio in adjecto, to wielkość upadła, to lew pozbawiony siły, przedmiot żartów dla najpośledniejszego z najpośledniejszych...
To też taki „brodiaga“ używa wszelkich sił, by jak najmniej wyróżniać się od ogółu. Niekiedy tylko, gdy mu już nazbyt dokuczą, dawny narów wybucha z całą siłą, w zgiętym i złamanym więźniu budzi się dawny bohater i biada temu, kto ten gniew wywołał... W oka mgnieniu ma twarz pokrwawioną, oczy podbite i razy jak grad sypią się na jego głowę... Trwożliwa „szpanka“ — tak nazywają szarą masę aresztancką — z lękiem spogląda w milczeniu na tego obudzonego z letargu lwa i całe tygodnie po takim wybuchu nie śmie dotknąć go ani słowem, ani nawet wejrzeniem obraźliwym... W partji rodzinnej też „Iwan“ nigdy nie bywa wybranym na starostę. Wymagania tu są inne. Kto nie może przeskoczyć, ten musi podłazić. Tam, gdzie partja kawalerska stawia opór, partja rodzinna okupuje się łapówkami pieniężnemi lub w żywym towarze kobiecym, dostarczanym przez starostę oficerowi, feldfeblowi lub podoficerowi z pocztu kobiet niezamężnych. Starosta musi to umieć załatwić sprawnie, by i władze były zadowolone i partja. Zazwyczaj też w tych partjach funkcję starosty pełni jakiś były szynkarz, drobny handlarz, skazany za fałszerstwo i t. p. I — dziwnym się to może wydać — taki jaszczurczych zdolności mąż w tej sferze jest niemniej szanowany, niż „Iwan“ w partji kawalerskiej; wszyscy słuchają go i tylko niezamężne niewiasty, przywykłe do innego zgoła otoczenia, nieraz stawiają mu opór i zalewają kaskadą najbrutalniejszych i najcyniczniejszych wymyślań i przekleństw, od których niejeden mężczyzna by się zarumienił.
Stojąc nieco zdala, z ciekawością przyglądaliśmy się temu zupełnie nieznanemu nam światu przestępców, którzy co tydzień w tak olbrzymiej ilości zalewają sobą bezdenny Sybir, szczepiąc trąd zbrodniczości wśród najmniej odpornej ludności.
Na progu kancelarji więziennej stanął oficer z feldfeblem.
Podbiegli do nich podoficerowie i otrzymawszy rozkaz policzenia więźniów, rzucili się jak opętani, krzycząc: „stanowiś, stanowiś!“ (stawaj do szeregu).
Pozłaziły kobiety z furmanek, każda w otoczeniu dzieci, uszeregowali się mężczyźni i rozpoczęło się liczenie. Tylko chorzy pozostali na wozach i my, tworząc oddzielną grupę, przyglądaliśmy się im zdala. Oficer, ujrzawszy nas, podszedł i po przywitaniu rozpoczął zwykłą pogawędkę o partji, o etapach, o niewygodach tego rodzaju podróży dla osób inteligientnych. Skorzystawszy z tej okazji, odrazu zarezerwowaliśmy sobie tradycyjne prawo politycznych wychodzenia z etapu nieco później niż partja, a następnie wyprzedzania partji o kilka wiorst przed przybyciem na etap.
Miało to dla nas istotne znaczenie. Zwykle po przyjściu na etap partji, składającej się z kilkuset ludzi, całe podwórze etapowe jest przez więźniów zajęte; w jednym miejscu rozkładają ogniska, by ugotować trochę strawy, w innym na rozłożonych na ziemi kubrakach grupami piją herbatę lub spożywają obiad, tu znów grupa kobiet grucha z umizgającemi się do nich żołnierzami, ówdzie dzieci bawią się w chowanego, a jeszcze gdzieindziej czuła małżonka... tępi wszy w leżącej na jej kolanach głowie męża. Iście aresztancka sielanka! Przez cały ten czas o wyjściu na podwórze nie mogło być mowy: wygnańcy polityczni siedzieli w dusznych celach i oczekiwali zmierzchu, kiedy kryminaliści po „powierce“ skontrolowani wchodzą na noc do cel, by przejść się po podwórzu, podumać, pośpiewać... Wcześniejszy przyjazd na etap miał jeszcze bardziej istotne znaczenie. Partja, jak huragan wpada na etap i jak głodna szarańcza rzuca się na stragany przekupek, na przygotowany w kotle wrzątek, na przygotowane dla ogniska drwa i drzazgi. Ilekroć się zdarzało, żeśmy jednocześnie z partją przychodzili na etap, przypłacaliśmy to i głodem i chłodem, bo spółzawodniczyć z kryminalistami w tym szalonym rozchwytywaniu produktów, wody i drzewa aniśmy mogli, ani chcieli.
Oficer się chętnie zgodził.
Był to typ dobrodusznego oficera. Jak zwierzę bezmyślne, zaprzągnięte do pracy i z dnia na dzień powtarzające jedne i te same ruchy, oficer jak maszyna pełnił bez myśli, nawet bez zastanowienia w ciągu lat jedną i tę samą funkcję: odprowadzał i przyprowadzał aresztantów. Z początku tego syna Marsa korciła taka służba. Rycerskich marzeń młodości nie mógł jakoś pogodzić z tą funkcją raczej katowską, niż rycerską, ale z biegiem czasu proza życia wyrugowała z jego duszy ideały młodości i jak miljony innych ciągnął swą taczkę. Takich oficerów spotykaliśmy dziesiątki. Ni to złe, ni to dobre — ot maszyna i koniec. Byle odprowadzić partję szczęśliwie do następnego etapu, byle to się odbyło cicho, bez awantur, byle mógł stale i ciągle meldować władzy, że wszystko „błagopołuczno“ (pomyślnie) — i... innych pragnień niema... A że ktoś przez tę jego „pomyślność“ grzebie najdroższe swe marzenia o wolności, o dalszej pracy, że tę jego „pomyślność“ przypłaca życiem rok rocznie kilkunastu ludzi, to go nie obchodzi, nie zastanawia się nad tym, a gdy się zastanowi, to snu mu to nie zakłóci, bo w zanadrzu ma zawsze gotową odpowiedź wszelkich miernot: „Nie ja, to inny... Czy to nie wszystko jedno!“
„Wszystko jedno“ — i dla tego miljony takich ludzi pełni swe rzemiosło na usługach rządu... „Wszystko jedno“!... A czyż kat się nie znajdzie inny, a jednak, któż będzie dla tego tę funkcję pełnił?
To ten sam typ żołnierza Uspienskiego, który grzmocił „czysty“ naród polski... ale typ dla odbywających podróż etapem na ogół mniej szkodliwy.
Gorszą już jest nieco inna odmiana oficerów, przez jednego z towarzyszy-karyjczyków trafnie scharakteryzowana: „zdala niedźwiedź, zblizka cielę“. Niepewny samego siebie, chcąc sobie dodać otuchy, drze się jeszcze zdala, ale gdy ten środek strategiczny nie pomoże, odrazu kapituluje. Gorszym jest, bo dzięki napięciu nerwów, wszelki krzyk wywołuje ogólne podniecenie i niekiedy wbrew woli obudwu stron wynika awantura, której już potym niekiedy przy najlepszych chęciach z obudwu stron, zażegnać nie sposób. Wtedy jak cielę ogląda się dokoła, czy kto mu nie pomoże i nieraz za tę cielęcość odpowiada dyscyplinarnie.
Oprócz tych dwu typów wśród oficerów często można spotkać typy skrajne: sympatyków-opozycjonistów i ultra-patryjotów, urządzających skandale z przekonania, traktujących wygnańców politycznych niemal że jak swoich osobistych wrogów — oficerów szukających zaczepki i nieraz zbierających guzy za przeholowanie w patryjotyzmie. Są to tak zwani „burboni“. Uważają siebie jako „władzę“, a wygnańców za „przestępców“, występują ostro, bezwzględnie, stanowczo, nie licząc się z przepisami prawa i każde swe słowo uważają za prawo dla skazańców. „Ja dla tiebia car i bog“ (Jam dla ciebie car i bóg)! — Oto ich zwykły okrzyk, który w stosunku do politycznych tej tylko ulega modyfikacji, że zamiast zaimka liczby pojedyńczej używa zaimka liczby mnogiej. Ale oczywiście i car i bóg obraziliby się zupełnie poważnie, gdyby ich potraktowano tak, jak takiego jegomościa traktują nieraz nietylko wygnańcy polityczni, ale i partja kryminalistów. Użyć ostatniego argumentu — broni — nie odważa się, i zwymyślany i wyśmiany nieraz musi opuścić pole bitwy... Niekiedy mści się za to, pisze donos, ale i to nie wiele mu pomaga. Zazwyczaj zarząd gubernjalny, znając tego patryjotę z donosów poprzednich, rzuca je do kosza.
Mniej wyraźni są tak zwani „sympatycy“. Są to przeważnie ludzie bez charakteru, tkliwi i ckliwi, wzdychający na widok młodzieży, „najlepszej młodzieży“ — jak się wyrażać zwykli, pędzonej na zatracenie, ale dobrze pilnujący, by ta młodzież nie drapnęła, przynoszący wygnańcom pisma, niekiedy urządzający dla nich śniadanka, ale mający wielkie obawy przy wysyłaniu listów prywatnych tych wygnańców do rodzin z zawiadomieniem o zdrowiu, ludzie niemal że jednakowo wrażliwi na cierpienia zesłańców i na niezadowolenie władzy.
Są oczywiście wyjątki, jednostki bardziej wyrobione, ale tych los jest najsmutniejszy, bo przepaść między sumieniem a służbą zalewają wódką i wtedy dopiero dają się poznać na dobre. Wielu jest takich nieszczęśliwych, ale straceni to ludzie: albo ostatecznie oddają się alkoholowi i wypędzeni ze służby zupełnie marnieją, albo „życie robi swoje“ i, uczciwie jęcząc i wzdychając, postępują zupełnie nieuczciwie.
Wśród oficerów etapowych spotykaliśmy i Polaków. Jeden utkwił mi bardziej w pamięci: był to już niemłody kapitan Romanowski. Uprzejmy, grzeczny, taktowny, celę utrzymał w porządku i czystości, ale gdyśmy poszli się kąpać, osobiście nas odprowadzał i dozorował, kajdany osobiście kontrolował, wreszcie, jakeśmy się o tym dowiedzieli już na Karze od poszkodowanego, gdy dwa lata przed naszym przybyciem Dzwonkiewicz, skazany w Odesie na 20 lat ciężkich robót, próbował ucieczki, formalnie skatował go. Postrzelonego i omdlałego z bólu kazał bić kolbami bez miłosierdzia...
— Trogaj! Trogaj! (ruszaj) — krzyknął oficer, spostrzegszy, że więźniów już policzono... — i partja ruszyła w drogę, podnosząc tumany kurzu i dzwoniąc kajdanami...
Obejrzałem się w tył. W tumanie kurzawy tonął Tomsk obojętny na tę falę, która rok rocznie przez jego przelewała się ulice, obojętny niemal na wszystko, co nie trąciło interesem...





ROZDZIAŁ VI.
PIESZYM ETAPEM DO IRKUCKA.

Pierwsze dni podróży etapem sprawiają pewną przyjemność. Poznaje się nieznany świat, widzi się zupełnie obce dotąd życie, przyjemność sprawiają dzieciska, plączące się wśród dorosłych i bawiące się w „partję“ lub w żołnierzy, konwojujących ją. I ci mali spostrzegacze nieraz daleko prędzej niż dorośli podpatrzą wiele znamiennych rysów. Jeden malec wali drugiego, jak żołnierz aresztanta, inny umizga się do dziewczynki, jeszcze inny imituje artystycznie zdejmowanie kajdan. Ale ci mali mistrze imitacji nieraz używają też przez imitację takich słów i wyrażeń, że aż uszy więdną... a starsi, słysząc to, tylko się śmieją.
Wogóle aresztanci często się śmieją, gdy człowiek kulturalny wije się w bólu bezsilnym. Gdy oficer żąda żywego mięsa kobiecego aresztanci się śmieją; gdy towarzysz niedoli zgrał się do nitki, przegrał nietylko kilka kopiejek, wydawanych mu na kupienie całodziennego pokarmu, ale i rzeczy skarbowe: kożuch, kubrak, obuwie, nawet czapkę, i ma go za to spotkać chłosta, znowu aresztanci się śmieją; gdy zazdrosna żona pobije się z jedną z niezamężnych kobiet, i obie garściami wyrywają sobie włosy i lżą siebie w najokropniejszy sposób, aresztanci się znowu śmieją; gdy „sucharnik“, nędzarz zawsze głodny, zawsze marzący o sucharach, chudy i wyschnięty jak prawdziwy suchar, za kilka rubli zamieni się losem i osobą z innym skazanym na dożywotnie ciężkie roboty, po przegraniu tych kilku rubli zalewa się gorzkiemi łzami nad swą nieszczęsną dolą, znowu aresztanci śmieją się do rozpuku... Niekiedy śmieją się nawet wówczas, gdy żołnierz tak grzmotnie którego kolbą, że ten się przewróci...
To grzmocenie kolbą jest zresztą zjawiskiem dosyć rzadkim... Na ogół biorąc, żołnierze stale konwojujący partje przyzwyczajają się do aresztantów, widzą w nich ludzi i zadawalniają się... wymyślaniem. Szczególne względy u żołnierzy mają byli żołnierze, tak samo jak u oficerów byli oficerowie. Bardzo często miewaliśmy wizyty oficerów na etapie tylko dla tego, że jechał, a raczej szedł z nami oficer Luri. Dla niego mieli względy i feldfeblowie i nieraz głośno wyrażali się w sposób bardzo charakterystyczny: „Przecież to kapitan, chociaż teraz w nieszczęściu“.
Nie prędko posuwała się pierwszego dnia partja naprzód. Według instrukcji powinna przechodzić 4 wiorsty na godzinę i nie więcej nad 25—30 wiorst na dobę. Następnych dni, gdy już partja zaprawiła się do drogi, a szczególnie potym, w zimie, gdy mróz siarczysty, sybirski popędzał, szli aresztanci i po 5 wiorst na godzinę, ale pierwszego dnia partja jeszcze się nie wdrożyła w to, wielu się prędko męczyło po dłuższym pobycie w więzieniu.
Nie niecierpliwiła nas taka powolna podróż. Wiedzieliśmy z góry, że po dwu dniach chodzenia nastąpi dzień odpoczynku, potym znów dwa dni drogi i znów odpoczynek w ciągu dnia i tak do... nieskończoności, do przyjścia na błogosławioną Karę, rzeczkę w Nerczyńskim okręgu za Bajkałem, nad którą znajduje się słynne więzienie dla skazanych do ciężkich robót więźniów politycznych. 500 wiorst z Tomska do Krasnojarska mieliśmy przejść w ciągu miesiąca, następne 500 wiorst do Niżnie-Udińska znowu miesiąc i t. d.
Festina lente! Ten powolny pośpiech specjalnie dla kryminalistów, idących na Sybir, wymyślono. Oni się zawsze spieszą, czy deszcz, słota, gorąco czy mróz, pędzą jak na jarmark. Dlaczego? Ot tak sobie, to już leży w ich naturze.
W połowie drogi zazwyczaj na brzegu strumyka lub rzeczki partja się zatrzymywała na kwadrans lub pół godziny, na odpoczynek. Jeżeli kto miał co do zjedzenia, zjadał naprędce, zapijał wodą i odpocząwszy nieco, ruszał w drogę.
Tu już zwykle przyspieszano kroku: ludzie byli głodni, chwilowy odpoczynek zwiększał tylko jeszcze zawsze dobry apetyt wiecznie głodnego aresztanta. Myśmy zazwyczaj w tej drugiej połowie drogi zasiadali wraz ze swemi żołnierzami na furmanki i wyprzedzali partję. Oficer we własnym powoziku nam towarzyszył.
Partja przeciwko temu naszemu przywilejowi nic nie miała, zastrzegała tylko, byśmy nie przepłacali przekupkom, bo potym się drożą. I tegośmy się ściśle trzymali, targując się o każdy grosz.
O jakiej piątej normalnie partja przychodziła na etap.
Malarzowi, któryby chciał przedstawić obraz walki o byt, należałoby ściśle skopjować tę chwilę. Ustawieni w szeregi i przeliczeni aresztanci z natężeniem spoglądają na zamkniętą bramę etapu, gotowi rzucić się, jak tylko odchyloną zostanie. Przechodzi minuta, dwie... Bramę otwierają i cała ta rzesza, okutych i nieokutych w kajdany ludzi rzuca się naprzód, tratując po drodze wszystkich, w ten lub inny sposób tamujących przejście. Rwie się i huczy ten potok ludzki. Niektórzy padają, jedni przeskakują przez nich, inni wprost depczą po nich, niekiedy tworzy się cała góra ciał żywych na drodze, ale nikogo to nie powstrzymuje, wszyscy skaczą, pędzą, pracując nogami i łokciami, byle tylko wtargnąć na etap pierwszemi i zająć miejsce na tapczanach. Wśród tych uganiających się o lepsze miejsce, o lepsze warunki spania, przeważają młodzi mężczyźni, ale jak i w rzeczywistej walce o byt ubiegają się o lepsze warunki i najdzielniejsze i najzwinniejsze kobiety. Niewiele jest takich, ale czyż w prawdziwym życiu jest ich więcej? Kobiety, dzieci, mężczyźni w wieku podeszłym, niezręczni lub nieobrotni zazwyczaj pozostają w tyle... Zwycięzcy w tej walce wskakują na tapczany, na znak swego zwycięstwa uściełają je swemi kubrakami. Ale i ci najzwinniejsi, którzy z takiemi usiłowaniami, z takim poświęceniem zdobywali swe legowiska, znajdują najlepsze miejsca już zajętemi. Bo i tu, jak w zwykłym życiu, inicjatywie, sprytowi, umiejętności i sile przeciwstawia się siła... kapitału. Za kilka groszy żołnierze jeszcze przed otworzeniem bramy zajmują dla bogatszych dogodniejsze miejsca. I niechby kto spróbował zakwestjonować to prawo bogaczy. Więzienni Smiles’owie nie gorzej niż rzeczywiści udowodnią i uzasadnią to prawo.
Zziajani, zdyszani zwycięzcy nie mogą jeszcze spocząć na laurach. Czeka ich jeszcze jedna, nie mniej ważna i nie mniej trudna walka — walka o chleb, o pożywienie. W chwili przyjścia partji już na podwórzu etapowym czekają na nią straganiarki i by u straganów nie mogli zająć miejsca ci, co w walce o miejsce nie brali udziału — trzeba się spieszyć. Zaledwie potok ludzi wlał się do zabudowania etapowego, już z takim samym impetem rwie się z powrotem, znowu pomagając sobie i torując drogę pięścią i łokciami. I znowu górą zwycięzcy, górą mięśnie. I tu, jak w życiu, „bagnet góruje nad ścierką“ według obrazowego sformułowania Tichanowskiego. Ale w tym wypadku aresztanci górują nad zwykłemi śmiertelnikami zrozumieniem solidarności „klasowej“. Torować sobie pięścią drogę do straganów wolno, ale niechby się kto odważył dać grosz więcej za garnuszek mleka lub bułkę, setki pięści skierują się przeciwko takiemu aresztantowi.
Gdy już ci zwinni a zręczni patres familias załatwią się z temi najistotniejszemi dla nich sprawami, rozpoczyna się — oczywiście tylko w lecie — ta sielanka na podwórzu etapowym, którą już poprzednio opisałem.
Korzystamy z tego, by przyjrzeć się temu nowemu światu, choć rąbek zakrywającej go przed światem zasłony uchylić... Kompletne rozczarowanie! Romantycznie nastrojona wyobraźnia chciała w każdym ze skazańców ujrzeć co najmniej demonów zła, o silnych charakterach, o czarnej duszy... Rzeczywistość rozwiała te iluzje... Ci wszyscy „żonaci“ zbrodniarze byli to raczej ludzie słabi, łatwo ulegający pokusie, chciwi ale tchórzliwi, często narzędzia w obcych rękach, niekiedy nawet żon-megier... Dusze niewolnicze, służalcze... Gdyśmy z niemi rozpoczynali rozmowę, na miejscu usiedzieć nie mogli, ciągle się z niego zrywając, by się jak przed „naczalstwem“ wyprostować... Dla nich byliśmy „panami“, bez względu na strój aresztancki i na kajdany. Widzieli, że chcemy się z niemi poznajomić i stante pede korzystali z tego „kaprysu pańskiego“, by poskarżyć się na brak chleba i wyłudzić kilka groszy. Byli wstrętni.
Mniej natrętne były niezamężne kobiety. One na tym brudnym podwórku etapowym pozostawały sobą, cynicznie, niemal wyzywająco cynicznie zaczepiając nietylko żołnierzy, ale i nas, otwarcie, coram populo uprawiały swój proceder, ale poza tym nie czołgały się przed silnemi i możnemi. Tamci frymarczyli duszą, one zaś tylko ciałem...
Rażący kontrast z całą partją stanowili niektórzy wysyłani na mocy wyroków gmin i ofiary dramatów rodzinnych. Z tej kategorji przestępców zwracało uwagę jedno małżeństwo. Ona była skazana na ciężkie roboty za zamach na życie męża, on, ten sam mąż, za którego wyrodnej żonie mściło prawo, podzielił jej los i podążył za nią dobrowolnie. Kilka lat trwało śledztwo. Oskarżoną wypuszczono na wolność, pogodziła się z mężem, może nawet zrozumieli się po tym zamachu, bo odtąd zgoda i spokój zapanowały w małżeństwie, po roku doczekali się syna, a po dwu żonę na nowo aresztowano i skazano... Fiat justitia! W partji zwracali na się uwagę wszystkich rozrzewniającą harmonją, jaka pomiędzy niemi panowała. Ona jakby się starała oznakami przywiązania zatrzeć skutki okropnego czynu, on, jak istny lekarz jej zbolałej duszy, troskliwością o nią i o dziecko na każdym kroku dawał jej do poznania, że w jego stosunku do niej nic się nie zmieniło, że nie pamięta i nie chce pamiętać doznanej kiedyś krzywdy... Ta para „przestępców“ dziwnie odbijała na tym szarym tle „niewinnie“ zsyłanych ludzi... „Niewinnie“... Większość partji rodzinnej składała się z niewinnych... Trochę to przypominało słynną anegdotę o Mikołaju I. Zwiedził więzienie dla kryminalistów i każdemu z osobna zadawał pytanie, za co siedzi...
— Niewinnie, Wasza Cesarska Mość! — odpowiadali jeden po drugim więźniowie.
Tylko jeden jedyny w całym więzieniu przyznał się do popełnionego czynu.
— Ukradłem, Wasza Cesarska Mość!
— A wynoś-że się stąd co prędzej, złodzieju — oznajmił Mikołaj. — Tu tylko porządni ludzie siedzą... Zepsujesz ich jeszcze...
Tych „przestępców“ jednak nie wypędzono, zepsuć porządnych oczywiście nie byli w stanie, ale za to być ofiarą jak najbardziej okrutnych katuszy i mogli i byli.
— Patrzcie, patrzcie-no ich, jak gruchają! — zwracał ktoś uwagę na siedzących na ustroniu i rozmawiających małżonków.
— A no, matko, pocałuj go raz jeszcze siekierą, może jeszcze lepszy będzie!
Nie odpowiadali, bo cóż odpowiedzieć mogli... A gawiedź aresztancka zadowolona, zrobiwszy swoje, szła w inne miejsce, by znowu oblać kogoś pomyjami swego dowcipu.
Nie! Ani spółczucia, ani najmniejszej sympatji nie wzbudzała ta „rodzinna partja“. Przeciwnie, wstrętną była swą tchórzliwością, drobiazgowością i nie dającym się nawet opisać brakiem godności...
Zgoła inaczej wyglądała partja kawalerska, do której nas w Niżnie-Udińsku — powiatowym mieście Irkuckiej gubernji — przyłączyli. Tu byli przestępcy zbrodniarze, ale pamiętający o swej godności osobistej. Wykraczając przeciwko prawu i moralności powszechnie uznanej, kierowali się jednak swemi pojęciami o prawie i etyce, iskra boża tliła w ich duszy i kto wie, czy przy innych warunkach społecznych nie byliby pożytecznemi członkami tego społeczeństwa, które w obecnej dobie ich na śmietnik sybirski wyrzuca. — By się o tym przekonać, dosyć spojrzeć na stosunek wszystkich razem i każdego z osobna do tak zwanych „ojców“. Są to skazani za kazirodztwo, przeważnie za uwiedzenie własnych córek... Idą oddzielnie, nikt do nich nie przemówi, nikt ręki nie wyciągnie. Cała partja czuje do nich jakiś fizyczny wstręt. Z innych żartują, tych, jeżeli kto zaczepi, inni obruszą się nań. Sumienie aresztantów z tego rodzaju przestępstwem się nie godzi...
Są natomiast typy, któremi aresztanci się chlubią. Takim był niejaki Golikow. Dobrze zbudowany, wysoki, z dumą jakąś nosił szary kubrak aresztancki z żółtym tuzem[3] na plecach, czapkę na bakier i wyzywająco pobrzękiwał kajdanami na rękach i nogach. Odrazu zwracał na siebie powszechną uwagę.
— Za cóż go skazano? — zapytałem starosty...
— Jedenaście razy uciekał — z uwielbieniem odpowiedział „dostojnik“ partyjny. — Jak zwierzę przewożono go z Orła do Moskwy w żelaznej klatce...
Uciekł...
Zapał i zachwyt dźwięczał w każdym słowie starosty.
Podszedłem do tego bohatera więziennego i zacząłem rozmowę.
Zachowywał się z godnością. Nie przymilając się, nie starając się wtórować każdemu słowu, nie chełpił się również. Ciekawy typ. Jego specjalnością były cerkwie. Ograbił ich bez liku.
Bogu najwyższemu pieniądze są niepotrzebne!
Osoby prywatnej nie tknie, potrzebującemu pomoże, ale niech ujrzy jaką cerkiew, natychmiast myśl o ograbieniu jej opanowuje go, i jak mistrz i wirtuoz buduje plany ograbienia. Dziś ma tysiące, jutro — ani grosza: pojedyńcze ruble zużył sam, setki rozdał potrzebującym...
Aresztanci inaczej nie zwracali się doń, jak dodając do imienia imię ojca, co, jak wiadomo, w Rosji jest oznaką uszanowania. Bez porady z nim nic w partji nie może się zrobić. Odpowiada po zastanowieniu się, świadomy ciążącej na nim odpowiedzialności, zawsze ostrożny, tylko w razie ostatecznym decyduje się na opór lub awanturę. Ale za to, gdy dla tych lub innych powodów zaczęło się starcie z władzą, Golikow stoi w pierwszym szeregu, zimny ale stanowczy i nieraz już kolby żołdactwa spadały na piersi tego bohatera-przestępcy.
Niewielu jest takich Golikowych w partji, są jednak i pewien koloryt takiej partji nadają. Pod tym względem znamiennym jest, że jeszcze przed 20 laty niemal w każdej partji szli na wygnanie włościanie-mściciele obszarnikom lub nawet poszczególnym urzędnikom za krzywdy ludu.
Byli to żywiołowi teroryści agrarni, ciemni, nieuświadomieni, ale szczerze miłujący i szanujący swój „mir“ — swoją gromadę i nienawidzący całą duszą uciskanego niewolnika umundurowanych i nieumundurowanych panów. Cisi, potulni i pokorni jak niewolnicy, i przed i po dokonaniu zemsty, szli na wygnanie, uważając, że za „mir“ powinni włożony na ich barki krzyż dźwigać, szli w krainę lodów, skazani przez sądy carskie, szli — głęboko przekonani, że gdyby udało im się dotrzeć do cara, opowiedzieć mu o krzywdach „miru“, car ująłby się za krzywdy ludu. Szli, klnąc urzędników i sławiąc cara, ojca i opiekuna ludu włościańskiego. Szli i z tą wiarą ginęli, nie doczekawszy się chwili, kiedy zorza rewolucji rzeczywiste oblicze tego ojca i opiekuna odsłoni i wiarę tę rozwieje.
Tych ukrzyżowanych za „mir“ — aresztanci czcili i szanowali. „Mirskoj czełowiek“ — człowiek gromadzki — mówili o nich z wielką czcią... Tacy ludzie przypominali aresztantom własne strzechy rodzinne, osieroconą rolę, opuszczone rodziny... Gotowi byli ich słuchać całemi godzinami i, jak mi się zawsze zdawało, słuchając ich dawali folgę uczuciu tęsknoty, niekiedy sztucznie dławionej.
Daleko mniej popularni byli w partji sektanci, wyrzuceni z kraju rodzinnego, jako „inakowierujuszczije“ — inaczej wierzący. W Rosji inaczej wierzyć, jak rząd nakazuje, nie wolno... To też z kraju rok rocznie setki najuczciwszych ludzi, dzielnych rolników i najbardziej kulturalnych włościan, skazanych przez carskie rządy za sekciarstwo, zaludniają Syberję. Najzajadlejsze represje sypią się na głowy sekt racjonalistycznych, którebym raczej nazwał religijno-socjalnemi, dążących do wcielenia w życie nauk Chrystusowych w całej ich objętości. Tu na pierwszym miejscu muszę postawić sztundystów i duchoborów. Pamiętam swe zdumienie, gdym wiele lat potym, spotkawszy podczas Wielkiejnocy duchobora, przywitał go zwykłym w Rosji „Christos woskres“ (zmartwychwstał Chrystus) i zamiast odpowiedzi: „Wo istinu woskres“ (zaprawdę zmartwychwstał), usłyszałem: Wo istinnych woskres (zmartwychwstał w osobie sprawiedliwych).
Tych sektantów aresztanci tolerowali. Kwestje religijne były im obce, nie interesowały ich, i raczej dla rozrywki niż z zainteresowania słuchali dyskusji pomiędzy przedstawicielami różnych sekt. Ciekawe były te dyskusje ze względu na formę. Ludzie, niekiedy wcale nie umiejący czytać, cytowali całe urywki z pisma świętego, niemiłosiernie przekręcając tekst, jeszcze częściej nie rozumiejąc sami bardzo wielu używanych w cytatach starosłowiańskich wyrażeń. Najlepsi mówcy odznaczali się zadziwiającą zdolnością do... rymowania. Gdy jeden z dysputujących coś powie, drugi mu odpowiada do rymu.
Jeden np. mówi: Eto sdiełał bies. — To uczynił bies.
Drugi odpowiada: Smotri, cztob w tiebia nie wliez. — Patrz, by w ciebie się nie wcielił...
To rymowanie aresztantom nadzwyczaj się podoba i długo potym opowiadają o mówcy, który tak umiejętnie „podkuł“ przeciwnika. Ale poza tym zachwytem co do formy aresztanci pozostawali zupełnie obojętni na treść dyskusji, jakby uważając te wszystkie spory za nie swoją rzecz.
Jedyny wyjątek pod tym względem stanowili „skopcy“ — sekta kastratów. Ta raziła ich, przejmowała wstrętem i często bywała napastowaną przez pojedyńczych aresztantów. Odbierałem wrażenie, jak gdyby tak wrogo usposabiał ich zewnętrzny wygląd lśniących od tłuszczu, z wyrazem bezmyślności na twarzy kastratów. Reszty dopełniał dziecięcy głos „skopców“ wprost rażący przy ich olbrzymiej tuszy. Bez względu jednak na ten wstręt wypadki pobicia skopców przez aresztantów należały do wyjątków.
Jeżeli dodam, że skopcy trzymali się razem i nie mieszali z ogółem aresztantów, na których spoglądali wcale z niechrześcijańską pogardą, odmawiając grosza nawet w największej potrzebie, to obraz wzajemnych stosunków partji i skopców będzie zrozumiałym.
Na pierwszy rzut oka wyda się dziwnym, że z kolei przechodzę do wzajemnego stosunku aresztantów politycznych i kryminalnych; bez kilku słów wyjaśnienia, stosunek ten mógłby być niezrozumiałym.
Chociaż wszyscy w partji byli socjalistami, to jednak w wielu kwestjach zasadniczo się między sobą różnili. Jedni kwestję przestępstw kryminalnych rozstrzygali krótko i węzłowato. Każdy przestępca jest wytworem warunków społecznych, wobec czego, jako bierna ofiara stosunków, jest takim samym człowiekiem, jak i wszelki inny obywatel państwa rosyjskiego, może tylko bardziej nieszczęśliwy, a zatym i bardziej pożałowania godny. Inni szli daleko dalej i w kryminalistach widzieli żywiołowych opozycjonistów przeciwko ustrojowi istniejącemu i chociaż nie posuwali się tak daleko, jak ongi Nieczajew, który nakazywał łączenie się ze światem rozbójników, tych — naturalnych, przez życie wysuniętych na czoło, socjalistów-rewolucjonistów, to jednak byli niedalecy od poglądu na nich co najmniej jako na wodzów ludowych w rodzaju Stieńki Razina... Wreszcie jeszcze inni grzeszyli drugą krańcowością i uważając kryminalistów za wyrzutki społeczeństwa, odmawiali im wszelkich rysów ludzkich, widząc w nich, że tak powiem, uosobienie zbrodni.
Przy takiej rozbieżności poglądów niełatwo było ustalić normalne stosunki z kryminalistami, to też początkowo ogół zajął bierne, wyczekujące stanowisko. Ale z biegiem czasu, w miarę bliższego znajomienia się z tym światem, stosunki się zaznaczyły wyraźniej i streszczały się w sławetnym: „my sobie, oni sobie“, przyczym każda strona starała się nie wchodzić w drogę innej, nie wywoływać niezadowolenia w drugiej. Myśmy baczyli na to, by nie wstawać zbyt późno i przez to nie zatrzymywać partji. Przy ograniczonej ilości furmanek nie domagaliśmy się ich dla siebie z uszczerbkiem dla nich. Wreszcie w wydatkach ponoszonych przez całą partję braliśmy zawsze znaczny udział. Oni nigdy nie stawali po stronie władzy nawet, gdy na skutek naszego z nią zatargu pośrednio odbijało się to na nich. Owszem, nawet z pewną sympatją odnosili się do nas, zwłaszcza zaś partja kawalerska, widząc, jak my, szczupła garstka, nieraz 5—6 ludzi, stawiamy opór władzy i zmuszamy ją do wykonania naszych żądań. Poza tym, jakem to już nadmieniał, spoglądali na nas, jak na tych, z których można ciągnąć te lub inne zyski. Mieliśmy ze sobą apteczkę i, o ileśmy mogli, udzielaliśmy chorym lekarstwa. Zdarzało się, że budzono nas w nocy do chorego. Chętnie oczywiście szliśmy na każde zawołanie, aczkolwiek lekarza między nami nie było. Aresztanci rozumieli i oceniali jeszcze inną stronę tej pomocy. Lekarz urzędujący tylko na etapach, znajdujących się w pobliżu większych wsi, inaczej traktował chorych, gdy ich pielęgnował polityczny, a inaczej gdy działał bez żadnej kontroli. Za tę pomoc partja była nam szczerze wdzięczną i nieraz tę wdzięczność wyrażała. Niemniej gorliwie pomagaliśmy tym wszystkim, którzy zamierzali uciekać.
Dla tych, którzy nigdy pod kluczem nie byli, będzie ta pomoc niezrozumiałą i dziwną. Wszak to zbrodniarze. Ułatwiać im ucieczkę, to znaczy ułatwiać im możność dalszego dokonywania przestępstw. Nad tą stroną kwestji nawet nie zastanawialiśmy się. Dla nas byli to przedewszystkim ludzie pozbawieni najdroższego dla człowieka skarbu — wolności. Solidarność aresztancka, a może i odczuwane więzy własnej niewoli, nakazywały nam pomoc tym, którzy z tej niewoli pragnęli się wyrwać. Pod tym względem i oni, ci wyzuci z czci i wiary zbrodniarze, kierowani tym samym uczuciem, niczego nie pożałowaliby, by i nam również ułatwić ucieczkę. Myśmy im mogli pomóc tylko materjalnie — pieniędzmi, oni nieraz czynnie z narażeniem się stwierdzali tę gotowość. To też, ilekroć zwracali się do nas o składkę na uciekającego, nie było wypadku, żebyśmy im tej składki odmówili.
Zupełnie inaczej rzecz się miała w stosunku do tak zwanej „smienki“ — zamiany jednej osoby przez drugą, o której już raz wspominałem. O tej „smience“, jako zjawisku możliwym tylko na gruncie stosunków rosyjskich, słów kilka muszę powiedzieć.
W partjach udają się na wygnanie aresztanci jak najrozmaitszych kategorji: administracyjni bez wszelkiego pozbawienia lub ograniczenia praw; tak zwani „żitiejcy“, skazani na pobyt w Syberji z ograniczeniem pewnych praw i przywilejów; osiedleńcy pozbawieni wszelkich praw; nareszcie skazani do ciężkich robót na jak najrozmaitsze terminy od 2 i 3 lat do robót bezterminowych włącznie. Najwyższe kary spotykają zazwyczaj przestępców zawodowych, a zatym tych właśnie Iwanów, o których wspominałem, którzy wodzą rej w partji i którzy stanowią niemal zorganizowaną grupę. Każdy taki Iwan, oczywiście, we dnie i w nocy marzy o wydobyciu się na wolność. Jednym ze środków do osiągnięcia tego celu jest zamiana osoby i nazwiska a zarazem i kary z jednym z osiedleńców lub nawet skazanych na 2—3 lata katorgi, gdyż mając już niewiele lat katorgi na karku, można się po raz drugi zamienić z osiedleńcem. Oczywiście amatorów na taką zamianę jest niewielu, ale głód i nędza zmuszają „sucharników“ do tego, szczególniej gdy się zgrają w karty i gdy „majdanszczyk“, sklepikarz-aresztant, prowadzący mały handelek i wynajmujący karty do gry, podjudzony przez Iwanów przyciśnie takiego nędzarza i odmówi mu kredytu. I oto za pewne wynagrodzenie za 20—30 rubli zebrane w partji — i nieraz w ciągu 3—4 dni przez szulerów partyjnych wygrane — taki nieborak zgadza się na zamianę. Ale od tego zaczyna się dopiero ofiara, a nie kończy. Zamieniający są nie zawsze do siebie podobni. Nieraz „Iwan“ ma szramę na czole, nos przetrącony lub brak mu kilku zębów. I oto dla urobienia podobieństwa, byłego sucharnika „specjaliści“ poddają wszelkiego rodzaju barbarzyńskim, a okrutnie bolesnym operacjom: rwą mu zęby na sposób najpierwotniejszy, przetrącają uszy, rozcinają skórę. Nieraz wśród ciszy nocnej słyszeliśmy jęki, dławione zarzucanemi na tych torturowanych ludzi kubrakami. Myliłby się ten, ktoby przypuszczał, że ofiara tych tortur potym staje się przedmiotem spółczucia... Nie! Od chwili gdy wydarto odeń zgodę, taki sucharnik, do chwili rozstania się z tym, którego wybawił od długoletnich ciężkich robót, jest przez Iwanów, ewentualnie przez partję tolerowanym, później zaś pomiatają nim bardziej jeszcze niż dawniej, na każdym kroku wymawiając mu, że za suchary sprzedał wolność. I niechby taki parjas spróbował przedwcześnie przyznać się władzom do winy — czeka go niechybna śmierć. Były wypadki, że wiedząc z góry, jaki go los za to czeka, taki „smienszczyk“ pozostawał w mieście powiatowym i krył się za zgodą władzy w sekretnych celach, ale karząca ręka Iwanów i tam go dosięgała.
Oczywiście „smienszczyk“ nigdy prawie nie ryzykuje i nie dopuszcza się takiego wiarołomstwa, tymbardziej, że po przybyciu na miejsce swego przeznaczenia, po dwu lub trzech miesiącach nic mu nie przeszkadza przyznać się do tej szacherki... Władze sprawdzą jego zeznania, winny otrzyma chłostę — a w tej sferze tylko pierwsza chłosta sprawia wrażenie — sprawiedliwości stanie się zadość i zaprzedany znowu staje się sobą. A ten, którego przy spółudziale partji uratował, w tym czasie już dawno buja po świecie, jako włóczęga, „nie pamiętający swego pochodzenia“, drepcząc przez góry i lasy w stronę Uralu, w kierunku swej wsi rodzinnej, osieroconej roli i rodziny...
Zmierzchało. Grupy aresztantów stopniowo znikać zaczęły z podwórka etapowego... Zwołano na „powierkę“ (kontrolę), przeliczono ich i zamknięto w brudnym budynku etapowym... Na drewnianych tapczanach nie starczyło miejsca nawet dla połowy więźniów, znaczna większość układała się do spoczynku pod tapczanami, kilkudziesięciu na podłodze, nawet w korytarzyku obok sławetnej cuchnącej „paraszy“ (kubła), niekiedy nawet cieknącego... Mężczyźni, kobiety, dzieci spali razem obok siebie, niemal że potrącając się przy przewracaniu się z jednego boku na drugi. A w kącie przy cuchnącej świeczce łojowej szulerzy i namiętni gracze do późna w nocy ogrywali się wzajemnie w karty, oszukując, zaglądając w karty przeciwnikowi i klnąc brzydko...
Kobiety niezamężne w innej nocowały celi. Tu było znacznie więcej miejsca, rzekłbyś, że rząd przewidywał „potrzeby“ konwojujących partję żołnierzy i obok wysyłanych kobiet miejsce dla nich rezerwował. Ilekroć przeznaczona dla politycznych cela znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie z celą niezamężnych kobiet, spędzaliśmy noce bezsennie: odbywające się tam orgje zmrużyć nam oczu nie dawały... Niekiedy orgje takie już jakby się zmieścić nie mogą w granicach celi i rozlewają się po całym budynku etapowym... Wszczyna się wrzask i zgiełk nie do wytrzymania... Jedna z takich orgji na zawsze mi utkwiła w pamięci. Było to pod Kańskiem w Jenisiejskiej gubernji. Naczelnik etapu, młody, dwudziestokilkoletni oficer, natychmiast po przybyciu partji na etap zażądał od starosty haraczu w postaci żywego kobiecego ciała. Wśród niezamężnych kobiet zawrzało jak w ulu. Każda uważała siebie za najbardziej godną do tej szczytnej misji. Skakały sobie do oczu, niemal że do bójki nie doszło... Szło tu nie o zarobek, nie o bardziej smaczny kąsek chleba, a li tylko o zaszczyt... „Sam naczelnik etapu“... W tym świecie ma to walor niemały... Wreszcie wybór pada na młodą, 18 lat zaledwie liczącą „brodiażkę“ (włóczęgę) Saszę. Wyboru w ostatniej instancji dokonywa starosta, i konkurentki volens nolens ustąpić muszą... Z hardo podniesionym czołem, dumna ze zwycięstwa, jakie zawdzięcza swej urodzie, z całą świadomością swej wyższości, z góry spoglądając na towarzyszy niedoli, idzie Sasza na pokoje oficera... A za odchodzącą spoglądają z pewnym nawet podziwem zamężne kobiety, chłopki, któreby jeszcze przed kilkoma miesiącami u siebie na wsi taką Saszę ukamienować były gotowe; spoglądają dziewczęta 13—14-letnie, wreszcie mali chłopcy... Nie tylko we własnych oczach, ale w oczach całego aresztanckiego ogółu jest taka Sasza bohaterką.
Za przykładem oficera idzie feldfebel, podoficerowie, żołnierze z tą tylko różnicą, że oni nie polegają na wyborze starosty i wybierają sami.
Pełnienie służby nie daje możności oddania się rozkoszy. Żołnierze się spieszą, „powierka“ odbywa się wcześniej niż zazwyczaj... Zaledwie zmierzch, a już wszyscy są pod kluczem... Brudny budynek etapowy przekształca się w olbrzymi dom rozpusty. Żołnierze częstują swe bogdanki wódką, słychać dźwięki „bałałajki“, tupanie tańczących.
Naraz rozlegają się dźwięki dzwonków i gwizdki wartujących z zewnątrz ogrodzenia żołnierzy... Nadjechała „partja szlachecka“...
Kilka słów o tej partji, jako o swojego rodzaju „rarytesie“.
Kodeks rosyjski, stojąc na gruncie: „noblesse oblige“, za różne przestępstwa (kradzież, zabójstwo i t. p.) bardziej surowo karze przedstawicieli stanów uprzywilejowanych niż plebejuszów. Ale gdy papierowej sprawiedliwości już zadość się stanie, rząd, pomny na to, że ci przestępcy (urzędnicy i szlachcice) są kością z jego kości i krwią z jego krwi, od najsurowszej kary — zwykłej pieszej wędrówki z etapu na etap — ich zwalnia. Ci „panowie przestępcy“, jak ich ich nazywają żołnierze i kryminaliści, jadą furmankami po 45—50 wiorst dziennie, półtora razy większą kwotę pieniędzy otrzymują na żywność i tylko na noclegi zjeżdżają na etap.
Klnąc, tak jak tylko żołnierz rosyjski kląć potrafi, zrywają się żołnierze z posłania i wychodzą na spotkanie partji, ale przy spotkaniu tłumią niezadowolenie i uprzejmie i grzecznie witają nowoprzybyłych. Dla tych chłopów w mundurach nie utracili oni uroku „panów“. Spieszą się żołnierze z przyjęciem szlachciców... Wracają do opuszczonej celi... Nikogo... Piękności etapowe znikły. Pociągnięte urokiem paniczyków, w ich objęciach szukały ukojenia za krzywdę doznaną przy wyborze bogdanki dla oficera.
Tego już było dla żołnierzy zanadto. Oburzeni, gwałtem wpychali kobiety do poprzedniej celi. One, podchmielone i podniecone, wyrywały się z ich rąk, klęły na czym świat stoi, chowały się pod tapczanami w celach... Wyciągano je stamtąd... Znowu się wyrywały i kryły... Cała partja się żywo tym borykaniem zainteresowała... Sympatje po stronie kobiet... Ale żołnierze nie ustępują placu... Lubieżni kochankowie w jednej chwili przekształcają się w władzę... Powołują się na prawo, żądają od kobiet powrotu do wyznaczonych im cel... Te nie rozumieją tej nagłej metamorfozy, jaka się w oka mgnieniu dokonała, okazują opór... W korytarzach gromadzi się coraz więcej żołnierzy, wszczyna się bój, przynoszą ręczne kajdanki i byłe kochanki okrwawione, w poszarpanej odzieży, okute w kajdany, zwyciężone, wtrącone zostają do celi.
Krzyki i złorzeczenia 300 ludzi w pozostałych celach, płacz dzieci zbudzonych tym hałasem ze snu, przekleństwa szulerów, którym przerwano grę, wtórują temu „wprowadzeniu porządku“... Wzburzenie jeszcze długo panuje na etapie, a następnego dnia już o 5-ej godzinie z rana musi być partja gotowa do wymarszu... Niewyspani, podrażnieni aresztanci... Urażeni i zdenerwowani żołnierze... Co chwila wybucha bądź jedna, bądź druga strona. Zatargi, starcia...
Ale za to oficer suto się ufetował...





ROZDZIAŁ VII.
NA KATORGĘ...

Długo, całą wieczność trwa ta podróż etapem. Mijają dni, tygodnie, miesiące... Towarzysze kolejno opuszczają nas, pozostając w przydrożnych miastach... Od Krasnojarska dalej na wschód już z politycznych idziemy tylko my jedni — trzej katorżanie... Zmieniają się partje, z któremi odbywamy wspólną podróż; zmieniają się miejscowości, zmienia się konwój, pozostajemy niezmienni tylko my i... nasze schronisko — etap, na wszystkich stacjach jednakowy, zbudowany jeszcze za czasów Katarzyny według jednego planu, milczący świadek męczarni i katuszy w ciągu całego wieku...
Na tych tapczanach, na których kładziemy się do odpoczynku po męczącej podróży, odpoczywali jeszcze „jeńcy wojenni“ 1831 roku, powstańcy 1863 roku. Szli z wiarą w świętość sprawy, w imię której powstali, z wiarą w zwycięstwo... I z wiarą tą umierali w tundrach i tajgach sybirskich, nad brzegami burzliwego Bajkału, w kopalniach Nerczyńskich... Szczęśliwi! Umarli wierząc! Stokroć nieszczęśliwsi ci, co ocaleli, co żyją dotąd, ale w których ta wiara umarła... Spotykaliśmy ich często i podczas podróży etapem i potym w Syberji. Materjalnie mieli się dobrze, ale ciężki osad rozczarowania i goryczy niemal w każdym wyczuć się dawał. Tęsknili do kraju, przez długie lata ciułali grosz na tę podróż w strony rodzinne, jak młode lekkomyślne chłopięta porzucali zajęcia, posady, jechali, a po kilku miesiącach powracali zgorzkniali: „Niema dla nas już miejsca w kraju... Zmądrzał kraj... Wytrzeźwiał!“ Wracali, dobrowolnie wracali na Sybir, by tu na obczyźnie, na wygnaniu ukryć się ze swym bólem...
Niektóre nazwiska powstańców 1863 roku jeszcze ocalały na brudnych ścianach etapowych budynków... Ocalały też niektóre napisy przez nich zrobione, świadczące wyraźnie o tym, że wolnej duszy bojowników o wolność narodu nie udało się skuć rządowi... Ale czyż nie udało się również z biegiem czasu złamać tych ludzi lub zgiąć?... Niestety! Życie, potężniejsze nad cary, wprzęgło do swego rydwanu tych, których carat nie był w stanie ukorzyć, i powoli, stopniowo ochładzało ich zbyt gorący zapał... Reszty dokonała troska o kęs czarnego chleba... Dziś ci dawni zapaleńcy zajmują urzędy w policji, wyzyskują tuziemców, handlują wódką... Są jeszcze gorsi... Ale są też i tacy, których nawet życie nie złamało, którzy dotąd zachowali młody zapał i dziś gotowi są tak samo z bronią w ręku wystąpić, jak wystąpili ongi... Zawsze po przyjściu na etap odszukiwaliśmy te drogie napisy, nie zważając na to, że obok tych szanowanych nazwisk, obok dyszących wiarą napisów, nieraz znajdowaliśmy brudne, cyniczne napisy kryminalistów...
Szliśmy na Sybir w 20 lat po powstańcach i spotykając po etapach ich nazwiska, nieraz myśleliśmy o tym, co się z nami stanie po takim okresie czasu... Nieraz stawialiśmy sobie męczące pytanie, czy i dla nas po powrocie do kraju już się nie znajdzie miejsca... Nie była to małoduszność... Czyż nie spotykaliśmy już późniejszego pokolenia rewolucjonistów — rosyjskich „narodników“-ludowców, dla których cały ruch polityczny, zapoczątkowany przez „Narodną Wolę“, był zupełnie obcym dążeniem, którzy najzupełniej podzielali zdanie teraźniejszego leadera socjal-demokratów rosyjskich, Plechanowa, wypowiedziane przezeń na zjeździe partji „Ziemia i Wola“ w Woroneżu, że rewolucjoniści, przez przystąpienie do akcji politycznej, zdradzają sprawę ludu.., którzy też nie wracali do kraju, bo nie mieli „do czego“ wracać. Ale takie chwile niewesołych reminiscencji bywały rzadko. Im dalej posuwaliśmy się na wschód, tym częściej spotykaliśmy zesłanych przedstawicieli już nowego kierunku i myśl częściej się obracała w sferze teraźniejszości, niż w sferze zagadkowej przyszłości. Te spotkania z towarzyszami zawsze miały dla nas ogromny powab.
Całemi miesiącami pozbawieni wiadomości wszelkich ze świata, pozbawieni nawet gazet, od nich dowiadywaliśmy się o ważniejszych wypadkach, otrzymywaliśmy pisma, gazety, a niekiedy nawet listy. Kilka dni po takim spotkaniu żyliśmy wspomnieniem o nim, ale monotonne życie wkrótce zaciągało te światła błyski i znowu szare jednostajne przechodzenie z etapu na etap było naszym udziałem.
W końcu sierpnia przybyliśmy do Irkucka, gdzieśmy w ciągu całego tygodnia czekali na partję, z którą mieliśmy wyruszyć za Bajkał. Był to pierwszy odpoczynek po 2 miesiącach podróży. Tu czekały już na nas listy z kraju, upragnione wiadomości o najbliższych. W Irkucku również od dwu towarzyszek Rosjanek, siedzących tu w więzieniu, otrzymaliśmy pierwsze, bardziej ścisłe dane o warunkach pobytu na Karze. Obiedwie po kilka lat spędziły już w tym więzieniu, od powracających z Kary stale otrzymywały wiadomości o wszelkich zmianach, jakie z biegiem czasu tam zaszły i dzięki temu informacje ich były zupełnie prawdziwe. Były to: Marja Kowalewska i Marja Kutitońska. Pierwsza była skazaną w Kijowie w roku 1879 za zbrojny opór przy zaaresztowaniu na 14 lat i 10 miesięcy ciężkich robót i za bunty i protesty czasowo przeniesiono ją do więzienia w Irkucku. O niej nieraz jeszcze mi mówić wypadnie, gdyż odegrała wybitną rolę podczas słynnego protestu na Karze i przypłaciła go życiem. Druga — to jedna z bohaterek sybirskich, mścicielka za znęcanie się nad więźniami politycznemi na Karze. Skazana w Odesie na 4 lata ciężkich robót w r. 1879, w 1882 została wypuszczona z więzienia i wysłana na osiedlenie do jednego z miasteczek w kraju Zabajkalskim. Tu doszły do niej wieści o znęcaniu się gienerała Iljaszewicza nad politycznemi na Karze, dokonanym z następującego powodu. W połowie maja 1882 r. z Kary uciekło 8 politycznych (Myszkin, Chruszczow, M. Dikowskij, Leszczenko, Bałamez, Jurkowskij, Kryżanowskij i Minakow). Uciekli nie wszyscy odrazu, a po dwu, stopniowo, z przerwą po kilka dni pomiędzy ucieczką jednej pary a drugiej. Dla zamaskowania ucieczki pozostający zrobili podobno bardzo artystyczne manekiny w różnych pozycjach, leżące, siedzące i t. d., które władze podczas kontroli co rano i co wieczór bardzo skrupulatnie liczyły. Maskowanie ucieczki robiono tak zręcznie, że nie zauważyła jej nawet władza wyższa w osobie dyrektora głównego zarządu więziennego Gałkina Wrasskiego i gubernatora kraju Zabajkalskiego, gienerała Iljaszewicza, którzy najniespodzianiej w świecie dla więźniów w tym czasie swym przyjazdem zaszczycili Karę. Ci sumienni kontrolerzy czynności urzędników niższej rangi pochwalili władze więzienne za gorliwość w wykonywaniu służby i już opuścili Karę, gdy zdarzył się fakt, który odrazu wykrył ucieczkę. Jeden z uciekających w ostatniej parze, już po wyjeździe z Kary wszystkich dygnitarzy, przez jakiś nieostrożny krok zwrócił na się uwagę szyldwacha... Żołnierz wystrzelił i tym odrazu zaalarmował i władze i więźniów. W oka mgnieniu wszystkie manekiny zostały zniszczone i w chwili gdy władze wpadły do więzienia, by skontrolować kogo brak, już żadnego śladu tych manekinów nie pozostało... Władze własnym nie dowierzały oczom. Ośmiu więźniów brakło... Nie, być nie może! Liczono po raz drugi, trzeci, czwarty... Uwierzono wreszcie, ale przypuszczano, że tego samego dnia uciekli, że gdzieś w pobliżu znajdować się muszą, że ich łatwo będzie złapać... Rzucono się w pogoń, zmobilizowano wszystkich okolicznych mieszkańców, a pierwsza para uciekinierów już do Władywostoku się zbliżała... Jeden, dwa dni uratowałyby choć tych dwu, bo już wsiadali na statek angielski, gdy ich zaaresztowano... Złapano jednak wszystkich i kilku próbę ucieczki przypłaciło wieloletnim pobytem w Szlisselburgu i śmiercią w kazamatach tego okropnego więzienia.
Wieść o ucieczce do wściekłości doprowadziła wysokich dygnitarzy. Skontrolowali oni urzędników, uznali, że wszystko jest w porządku, pochwalili nawet nadzorcę, aż tu naraz tą ucieczką wobec władz petersburskich odsłonięta zostaje w całej okazałości ich niedbałość w wykonywaniu służby... Dano im znać i już następnego dnia byli z powrotem na Karze, by stanąć na czele „wyprawy karnej“.
Więźniowie wiedzieli, z kim mają do czynienia i żadnych złudzeń nie mieli co do tego, że ich czeka jak najokrutniejsze znęcanie się nad niemi władz wszelkiej rangi. Postanowiono się bronić. Zabarykadowano się w więzieniu, na dachach porozstawiano wartujących i w ciągu kilku dni i we dnie i w nocy bacznie śledzono wszelkie poruszenia obozu nieprzyjacielskiego... Władze nie decydowały się na wzięcie szturmem więzienia, wyczekiwały odpowiedniej chwili i znalazły ją. Po kilku dniach, gdy więźniowie już się względnie uspokoili, o świcie, znienacka wtargnęło do więzienia wojsko i rzuciło się na śpiących. Za włosy ściągano ludzi z tapczanów i rzucano na ziemię, kopano nogami, bito po głowie kolbami, wiązano... Wielu dotąd bez drżenia o tej słynnej „Majowej historji“ — jak ją nazywają w dziejach Kary, wspomnieć nie może. Kierownikiem całej tej akcji był gienerał Iljaszewicz. Na nim też postanowiła Kutitońska zemścić się za krzywdy towarzyszy, za podeptaną godność ludzką. Uciekła z miasteczka, wyznaczonego jej za miejsce osiedlenia, przyjechała do Czyty i tu, we własnym mieszkaniu gubernatora, strzeliła doń... Chybiła... Pomimo to jednak oddano ją pod sąd wojenny i skazano na śmierć, a następnie „ułaskawiono“: zamieniono wyrok śmierci na dożywotnie ciężkie roboty i wtrącono samą jedną do wilgotnej komórki w więzieniu w Wierchnieudińsku, bacznie przestrzegając, by żadnej komunikacji ze światem zewnętrznym nie miała, by nikt nawet z materjalną pomocą nie mógł pospieszyć skazanej... Prócz niej nikogo z politycznych w tym więzieniu nie było. Była sama jedna pośród kryminalistów. To ją ostatecznie zgnębić miało. Okazało się jednak, że zatwardziali w przestępstwach kryminaliści daleko więcej uczucia ludzkiego w sercu posiadali, niż postawieni na czele całego kraju gienerałowie. Aresztanci Wierchnieudińskiego więzienia odejmowali sobie od ust, byle tylko „męczennicy“, jak ją nazywali, dostarczyć lepszego pożywienia, gazety, nawet marki, by mogła list wysłać.
O, z jakim uczuciem wdzięczności opowiadała Kutitońska o tych swoich dobroczyńcach!
Nie wiele jednak ta ich troskliwość pomogła. Wycieńczona poprzednim siedzeniem w więzieniu, Kutitońska w Wierchnieudińsku dostała suchot... Przeniesiono ją do więzienia w Irkucku, ale i to niewiele pomogło. Podczas naszego pobytu w tym mieście już śmierć nałożyła swe piętno na jej młodą i nad wyraz ujmującą twarz, a w pół roku później już Kutitońska nie żyła.
Kutitońska i Kowalewska były pierwszemi spotkanemi przez nas katorżankami i obie wywarły na nas olbrzymie wrażenie. Pierwsza ujmowała łagodnością, wyrozumiałością i „miłością bliźniego“ — w najszerszym tego słowa znaczeniu. Przypominała męczennice chrześcijańskie — była człowiekiem wiary i dla tej swej wiary gotowa była na wszystko. Kowalewska natomiast o jakie 5 lat starsza od Kutitońskiej — gdyśmy spotkali się z nią, miała już 36 lat — była jedną z pierwszych pjonierek ruchu rewolucyjnego w Rosji i swym wykształceniem, zwłaszcza w dziedzinie nauk społecznych, znacznie górowała nad wszystkiemi, przedtym spotykanemi przez nas rewolucjonistkami. „Buntarka“ — bakunistka z przekonania, dziwnie harmonizowała to przekonanie z czynem, nie uznając aż do ostatniej chwili życia żadnego kompromisu, idąc na przebój do celu, własną piersią łamiąc i krusząc przeszkody, na każdym kroku nadstawiając w tej walce własną głowę. Dziesięć lat od chwili jej skazania do ciężkich robót aż do chwili śmierci były ani na chwilę nie przerywającym się pasmem walk.
I z niemi, oczywiście, mówiliśmy o kwestji polskiej, o ucisku narodowościowym, o gwałtach rusyfikacyjnych... One nas odrazu zrozumiały. Protestując przeciwko uciskowi jednostek, miałyżby nie zrozumieć, co czuje 20-miljonowy związek takich jednostek, scementowanych w jedną niepodzielną całość? Rozumiały nasze stanowisko, solidaryzowały się z nim, żartowały z tych, którzy żywy organizm narodu podporządkować pragnęli sztucznemu wytworowi — państwu. Trochę anarchistki wogóle o to państwo nie dbały.
— Ale gdy zażądacie Polski od morza do morza, o! wówczas porachujemy się z wami, pokłócimy, a może nawet i pobijemy się...
Takich zachłannych zamiarów nie mieliśmy, to też niczym niezamącona zgoda przez cały tydzień, spędzony pod jednym dachem, pomiędzy nami panowała. Widywaliśmy je tylko podczas ich spaceru z okna korytarza i w ten sposób, oddzieleni kratą więzienną, gawędziliśmy z niemi po trzy, cztery godziny dziennie. Ze względu na stan zdrowia Kutitońskiej pozwalano im dłużej spacerować w ogródku więziennym.
Któregoś dnia Kowalewska, już oczywiście nauczona doświadczeniem, zadała nam pytanie:
— A macie aby ciepłe ubranie na dalszą drogę?
Roześmieliśmy się. Jedziemy na Sybir, o mrozach sybirskich słyszeliśmy nieraz. Czyżbyśmy bez ciepłego ubrania jechać mieli? Mamy buty na ciepłej podszewce, kożuszki jeszcze warszawskie do kolan, rękawice futrzane.
Nie przekonało, a ubawiło to Kowalewską. Niemal że zmusiła nas do kupienia miękkiego obuwia z wojłoku, futrzanych czapek i baszłyków z sukna wielbłądziego.
Nie wiecie, co to nasze mrozy sybirskie!
Często ją potym wspominaliśmy. Gdybyśmy jej nie posłuchali, gdyby ona nie przypomniała sobie o tym, że nas o to zapytać potrzeba, przypłacilibyśmy to co najmniej odmrożeniem sobie nóg, uszu, twarzy. Wiele lat potym przeżyłem mróz 66-stopniowy podług termometru Celsjusza, mróz, podczas którego słychać, jak zamarza oddech, ale wówczas już przystosowaliśmy się do tych mrozów, byliśmy odpowiednio ubrani, zaaklimatyzowaliśmy się już. Ale te pierwsze mrozy, za Bajkałem, po drodze na Karę wydały się nam czymś strasznym. Dusza drżała z zimna. Ani na chwilę nie wsiadaliśmy do furmanki, przez cały czas idąc z szybkością 5—6 wiorst na godzinę, a jednak rozgrzać się nie mogliśmy... Na szczęście przybyliśmy na Karę jeszcze przed nastaniem najsilniejszych mrozów, bo nie wiem doprawdy, coby się z nami stało...
Smutne było nasze pożegnanie z poznanemi w Irkucku towarzyszkami.
Co do Kutitońskiej, nie wątpiliśmy, że już jej nigdy nie zobaczymy, co do Kowalewskiej, trudno było cośkolwiek przewidywać. W więzieniu nigdy nikt nie jest pewnym... nie tylko jutra, ale nawet następnej godziny. Najdrobniejszy, najbardziej błahy fakt może w jednej chwili stać się czymś tak okropnym, że dziesiątki ludzi padają ofiarą.
Zwykłym „do widzenia“ żegnaliśmy się i, jak w tysiącu innych wypadkach, już ich nigdy więcej nie ujrzeliśmy.
Dalsza podróż — w szóstkę — bo w Niżnieudińsku, gubernji Irkuckiej, połączyliśmy się z Dulębą, Lurim i jego żoną, która dobrowolnie za nim na Sybir etapem podążyła — różniła się nieco od odbytej dotąd.
Przechodziliśmy przez najpiękniejsze miejsca Syberji, po brzegu Angary; przewieziono nas w berlince towarowej przez burzliwy Bajkał, szliśmy po drodze w skałach wykutej przez powstańców; od konwojujących nas żołnierzy i oficerów słuchaliśmy strasznej opowieści o „buncie zabajkalskim“ powstańców, tak mało u nas znanym, a takim krwawym i takim pouczającym...
Jeden szczególnie etap wrył mi się w pamięć... Z wierzchu nad Bajkałem groźna zawisła skała, na samym niemal brzegu — budynek etapowy... Pomiędzy skałą a morzem — 100 zaledwie kroków, i skała wisi nad budynkiem, w którym kilkuset okutych w kajdany więźniów szuka odpoczynku. Groza przejmuje na ten widok... Chwilami się zdaje, że runie skała i wszystkich: i nas i pilnujących nas żołnierzy strąci w przepaść morską... A w takich warunkach wygnańcy za powstanie spędzili lata całe... Czyż można się wobec tego dziwić, że uznali za „milszą śmierć niż niewolę“, że rzucili się z bronią w ręku na żołnierzy i władzę, rozbroili ich, uwięzili i udali się na południe, by przez Chiny przedostać się do Francji, do „tych braci z nad Sekwany“, z któremi razem jeszcze marzyli „pójść w tany z wrogiem“, a którzy wiele lat potym rzeczywiście przyszli do kraju carów, przyszli, nie by ująć się za krzywdy Polski, a na pokłon, by wyjęczyć u Rosji zgodę na sojusz...
Nie udała się ta ucieczka. Jednych schwytali burjaci, drudzy, mrąc z głodu, zdecydowali się sami oddać się w ręce władzy, wielu zginęło w tajdze, lub na stryczku... Po tej ziemi przesiąkniętej krwią tych bohaterów kroczyliśmy w ciągu tygodnia, coraz dalej posuwając się na wschód. Zniknęły góry, zniknęła ludność rosyjska, wkroczyliśmy w olbrzymie stepy upstrzone to tu, to ówdzie aułami burjatów... Słysząc dźwięki kajdan, wychodzili ci aborigeni ze swych jurt wojłokowych, rzędem siadali po mongolsku w kuczki i przyglądali się nam z ciekawością i trwogą. Byli wstrętnie brudni; tłuste, niemal że okrągłe twarze mongolskie ze spłaszczonemi nosami i małemi, wązkiemi jak szczeliny skośnemi oczkami, wywoływały odrazę, tchnęły jakimś bydlęcym zadowoleniem już z samego faktu istnienia... Kobiety, jak u wszystkich mongolskich narodów, były upośledzone. Żadna nie śmiała usiąść tuż w jednym rzędzie z mężczyznami, którzy i pomiędzy sobą zachowywali stosunek wynikający z położenia, jakie wśród spółrodaków zajmowali: kler i urzędnicy siadali z początku, potym już plebs. Kler w żółtej lub czerwonej szacie różnił się od innych śmiertelników tym, że golił włosy na głowie, podczas gdy inni nosili długie warkocze — tym dłuższe, im bogatszym lub „szlachetniejszym“ był właściciel warkocza, bo długość tę w znacznym stopniu warunkował jedwab czarny chiński wplatany we włosy...
Nie rozmawialiśmy niemal nawet z niemi. Oni na nas spoglądali jak na zamorskich djabłów, my na nich jako na pół-ludzi... Nie znaliśmy ich jeszcze wówczas, nie wiedzieliśmy, że stanowią niemal jedyny z sybirskich ludów, borykający się z powodzeniem z zalewem rusyfikacji i już choćby z tego względu zasługujący na uwagę... Widzieliśmy w nich tylko tych, z których ręki padło wielu powstańców podczas buntu Zabajkalskiego, wielu uciekających z ciężkich robót. To nas odpychało od nich...
Miesiąc cały szliśmy przez ich ziemie, póki nie doszliśmy do Czyty — stołecznego miasta kraju Zabajkalskiego.
Tu spotkaliśmy dosyć liczną kolonję byłych Karyjczyków, pomiędzy innemi słynnego robotnika Obnorskiego, który wespół z Chałturinem — twórcą zamachu na pałac zimowy w 1880 r. w Petersburgu, założył „Północno-rosyjski związek robotniczy“, — pierwszą organizację w Rosji, która stojąc na ściśle socjalistycznym stanowisku, uznawała i uzasadniała konieczność prowadzenia walki politycznej, jako niezbędnej organicznej części walki o wyzwolenie klasy robotniczej.
Na kolonji Czytyńskiej już znać było, że się tak wyrażę, wychowanie karyjskie. Tworzyli „komunę“, mieli wspólny warsztat stolarski, w którym pracowali, trzymali się kupą i nie zrywali więzów z Karą. Przeciwnie, przez cały czas istnienia Kary kolonja Czytyńska była żywym łącznikiem pomiędzy nią a pozostałym światem. Każdą przechodzącą na Karę partję politycznych tu spotykano, informowano o wszystkim, wskazywano zamożniejszym partjom, co w danej chwili jest najbardziej dla Karyjczyków pożądanym i korzystano z okazji, by przesłać listy na Karę. Myśmy względnie byli bardzo zamożną partją. Już w Moskwie przed wysłaniem, na walnym zebraniu, administracyjni postanowili wprowadzić możliwe oszczędności, byle tylko jak najwięcej dostarczyć tym, którzy lata całe już spędzili i jeszcze spędzić będą musieli na Karze. W myśl tej uchwały i myśmy byli bardzo oszczędni. Przez całą drogę piliśmy obrzydliwy „kirpicznyj czaj“ — prasowane szczątki herbaty, pozostające po sortowaniu — z minimalną ilością cukru, paliliśmy obrzydliwą machorkę itd. Dzięki temu mieliśmy kilkaset rubli w zapasie.
— Kupcie cukru i herbaty na podarunek dla Karyjczyków. Ogromną frajdę wszystkim sprawicie...
Oczywiście kupiliśmy to, kupiliśmy nadto kilka funtów tytoniu i rzeczywiście sprawiliśmy frajdę uwięzionym.
Po drodze z Czyty do Nerczyńska na etapach spotkaliśmy znowu kilku powracających z Kary: Kalienkinę, Fridensohna, Troszczańskiego... Po dziennej podróży per pedes apostolorum spędzaliśmy całe noce na rozmowie z niemi... Ale nie żałowaliśmy tego... Powracający byli po dawnemu młodzi duchem, żywo interesowali się wszystkim, co się na świecie żywych działo... Więzienie jak gdyby zakonserwowało ich in statu quo ante... Widok tych „młodych“ (wszyscy mieli więcej niż 30 lat) ludzi, pełnych wiary, dodawał nam siły... Wierzyliśmy, że i nas katorga nie złamie, że doczekamy się chwili, kiedy wydostaniemy się z murów więziennych i pokażemy jeszcze komu należy, „jak wolność czuć“!
W Nerczyńsku spotkaliśmy jeszcze jednego z byłych Karyjczyków — Aleksego Kuzniecowa. Był to jeden z uczestników procesu Nieczajewa... O całym procesie szerszy ogół, zwłaszcza w Rosji, wyrobił sobie zdanie na zasadzie słynnego utworu Dostojewskiego „Biesy“. I sam Nieczajew i wszyscy jego towarzysze powszechnie uważani są za demonów zła, za uosobnienie negacji, ludzi być może że rozwiniętych, ale bez serca i sumienia... Kuzniecow, wówczas już honorowy obywatel (poczotnyj grażdanin) miasta Nerczyńska stanowił żywe zaprzeczenie tego. Wysoce rozwinięty, szlachetny, ofiarny, spieszący zawsze z pomocą każdemu, komu tylko ta pomoc była potrzebną, Kuzniecow w krótkim czasie po przybyciu do Nerczyńska zaskarbił sobie powszechne poważanie. Zamiłowany przyrodnik, założył muzeum i ofiarował je miastu, kierując i nadal tą instytucją. Gdyśmy przejeżdżali przez Nerczyńsk, był już jedną z najpopularniejszych osób w mieście. Z biegiem czasu przeniósł się na stałe do Czyty, gdzie był jednym z założycieli Towarzystwa Gieograficznego w kraju Zabajkalskim. Zdawało się, że ta wywołująca powszechny podziw ciągła praca dla kraju, do którego rzuciły go losy, ubezpieczy go od wszelkich wybryków władzy... Przez pewien czas tak rzeczywiście było, ale po tak zwanych „dniach wolnościowych“, już za konstytucyjnych rządów Wittego, Kuzniecow, wówczas już przeszło 60-letni starzec, dostał się w ręce Renenkampfa; został skazany na śmierć, a potym „ułaskawiony“ na dożywotnie ciężkie roboty, w których się dotąd znajduje...
Od Nerczyńska do Kary jest już „bardzo blizko“ — z jakie 350 do 400 wiorst — nie więcej. Po tylu miesiącach podróży, to rzeczywiście było już blizko... Jeszcze z jakie 2 tygodnie i będziemy na miejscu... Byliśmy radzi... Tylko raz nas w ciągu całej drogi pobito kolbami, nikt z nas nie chorował w drodze, nikt nie upadł na duchu, przeciwnie, z wiarą w swe siły zbliżaliśmy się do tego przystanku życiowego — czyż mogliśmy się nie radować?

separator poziomy




  1. Jest to właśnie ta fotografja, którą reprodukujemy na okładce.
  2. Miasto powiatowe na południu gubernji Jenisiejskiej w Syberji.
  3. Oznaka skazanego do ciężkich robót.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.