Strona:Feliks Kon - Etapem na katorgę.pdf/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zmartwieni, przygnębieni w lot chwytali wszelkie kursujące pogłoski o naszym losie i święcie wierzyli w ich prawdziwość. Podług jednej z takich pogłosek miano wysłać do Szlisselburga: Waryńskiego, Janowicza, Luriego, Mańkowskiego, Rechniewskiego, Dulębę i mnie. Zakomunikowano ją nam, ale nikt z nas nie dał jej wiary. Okazało się jednak, że niema dymu bez ognia: połączono w jedną grupę Szlisselburczyków i Karyjczyków, i tylko na tym cały błąd polegał.
Po tygodniu pobytu na Pawiaku oczekiwany cios ugodził w nas. Wieczorem wszedł do naszej celi i do celi Waryńskiego i Dulęby naczelnik więzienia i oznajmił, że przyjechali po Janowicza i Waryńskiego.
— „Kto przyjechał?“
— „Żandarmi!“
Wątpliwości znikły, a jednak na dnie duszy tliła jeszcze nadzieja, że może wywożą tylko partjami do Moskwy... Pożegnaliśmy ich... znowu na zawsze.
Waryński żartował, zabrał ze sobą papierosy, twierdząc, że żandarmi, najszlachetniejszy naród pod słońcem, napewno pozwolą w drodze palić.
Nazajutrz rano od naczelnika więzienia dowiedzieliśmy się, że odwieziono ich na kolej petersburską, a zatym do Szlisselburga.
Okropne to uczucie, gdy się ludzi na pewną śmierć żegna, tym okropniejsze, kiedy wiadomo,