Warszawa w 1794 r.

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Warszawa w 1794 r.
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Tygodnik Wielkopolski
Data wyd. 1873
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WARSZAWA
W 1794 R.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA
przez
B. BOLESŁAWITĘ.
Sunt lachrymae rerum....

POZNAŃ.
Nakładem Tygodnika Wielkopolskiego.
1873.
Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łebiński) w Poznaniu.
Bronisławowi Zaleskiemu
jako pamiątkę przyjacielską
posyła
AUTOR.
11 marca 1873.
Są w życiu narodów chwile gorączki i podbudzenia, które, nie patrząc na ich skutki, (bo te wielce różne bywają) same przez się wlewają nowe siły w całą społeczność, spotęgowują jéj władze, spajają i zbliżają ludzi i na długie lata zostawiają po sobie nie tylko pamięć przeżytych dni ale jakby woń uczuć, któremi rozkwitały.

Często po nich następują godziny pokuty i cierpienia, znużenia i wyczerpania — a mimo to jak iskrą elektryczną działa nawet wśród tego stanu przypomnienie przeszłości.
W dziejach naszego kraju takich chwil jasnych naprężenia, rozbudzenia, podniesienia ducha liczymy kilka w ostatniém stuleciu. Epoka sejmu czteroletniego, powstania kościuszkowskiego, krótki moment pierwszy wskrzeszenia Królestwa, rok 1812, 1830 i 1863 do nich należą. Każdy z tych momentów miał właściwy sobie charakter, ale wszystkie razem wzięte braterskiemi rysy są do siebie podobne. Ludzie naówczas jakby siłą jakąś nie swoją, zaczerpniętą z tajemniczego źródła, mienili się, rośli, nabierali siły, szlachetnieli i w ich życiu potém przeżyty rok także zostawał wiekuistą gwiazdą, ku któréj się wszystkie myśli zwracały.
Któż z nas nie znał tych niedobitków przeszłości, chodzących potém jak obcy wśród nie swojego świata i żyjących jedną godziną, w któréj się skupiło całe ich życie?
Pamiętam, było to w szczęśliwych dniach młodości, poznałem na wsi w jednym z spokrewnionych z nami domów pana kapitana Syrucia. Był on pono dalekim jakimś kuzynem saméj pani domu i, z tego tytułu nazywany przez nią wujaszkiem, przesiadywał na Litwie u państwa B.
Był to rodzaj rezydenta, ale tytuł krewnego i szacunek, jaki dlań mieli wszyscy, przykre to położenie czynił znośném. Kapitan Syruć bardzo niechętnie pokazywał się w towarzystwie, zwłaszcza gdy w domu byli goście; że zaś dom ten w nich zawsze obfitował, rzadko go można było namówić do salonu. Zajmował parę pokojów w oficynie, miał rodzaj małego swego gospodarstwa, chłopaka do posługi, konia i wózek i w domu niemal jak gość wyglądał.
Mając mały kapitalik, nie potrzebował właściwie żadnéj łaski, bo się z niego mógł utrzymać, — lecz w miasteczku nie rad był mieszkać, lubił ciszę i samotność; tu był panem swego czasu i kochał państwo B..., więc zgodził się na ofiarę pary pokojów w oficynie. Nie łatwo jednak pono do tego przyszło z razu i musiano pozwolić mu próbować tego życia, nim się z niém oswoił. Kapitan bał się wszelkiego rodzaju niewoli, poddaństwa, służebności, lękał się być rezydentem śmiesznym, jeszcze bardziéj stać się komuś ciężarem i dopiero najmocniéj przekonawszy się, iż mu tu będzie dobrze i ludziom z nim nie gorzéj — osiadł stale w Wierzbowni.
Tak milczącego człowieka nie zdarzyło mi się w życiu spotkać... oszczędnym był w słowach aż do śmieszności, a niekiedy przez całe dnie ledwie kto od niego parę wyrazów półgębkiem wyrzeczonych po cichu usłyszał.
Powierzchowność była przyzwoita i miła... Na pierwszy rzut oka poznałeś starego wojskowego w dobréj wytresowanego szkole. W późnym już wieku trzymał się prosto, chodził krokiem mierzonym, choć nie bez pewnego wdzięku w poruszeniach, nosił się nadzwyczaj starannie i czysto, prawie elegancko i twarz miał poważną, serdeczną a miłą i słodyczy pełną, jaka rzadko na starość po życiu zostaje. — Oprócz wyrazu pewnéj wstydliwości i obawy, gdy się w liczniejszém gronie znajdował, nigdy się nic nie malowało na obliczu starego wojaka prócz tęsknego jakiegoś zamyślenia... Lubił dosyć czytywać, szczególniéj rzeczy historyczne, ale czytał powoli — z uwagą, długo i, gdy mu się książka z pierwszych kart nie podobała, wolał już nic nie mieć do czytania jak się do niéj przymuszać...
Zresztą żadnych szczególnych namiętności i nałogów nie miał — polował czasem, ale się nie zapalał do łowów, grywał nie tęskniąc za grą, jeździł konno nie pasyonując się do koni. Człowiek był widocznie zobojętniały i wyżyty, choć to mu serca nie odjęło do ludzi i miłości ku nim.
Przywiązywał się do niego każdy, co dłużéj z nim pobył. On ze swéj strony nie narzucał się nikomu, nie łatwy był do spoufalenia, chłodny na pozór, ale gdy raz do kogo przystał, choć słowami mu nie okazywał przyjaźni, czuć było, iż jéj serce miał pełne.
W Wierzbowni nauczyli się już stósować tak do jego obyczajów, że mu jak największą zostawiano swobodę. Kapitan przychodził, gdy chciał, odchodził, gdy mu się podobało, wyjeżdżał, wracał a czasem tygodniami całemi, choć był w domu, nie pokazywał się we dworze. Miał w ciągu roku kilka takich napadów jakiéjś melancholii, w ciągu któréj od ludzi uciekał...
W poufałém zupełnie gronie i gdy go nie wyciągano na słowo, bo to był najgorszy sposób dopytania u niego czegokolwiek, gdy sam się powoli rozgadał, opowiadał w sposób bardzo miły przygody ze swojego życia i służby. Znał ludzi bardzo wielu, w przyjaźni był z najznakomitszymi i ze stósunków z nimi pozostały wspomnienia daleko żywsze niż innym. Chwytał znać stronę życia i fizyognomii prawdziwszą i głębiej umiał wniknąć w charaktery. Ale te zwierzenia się jego półgłosem były rzadkie, ostrożne, bojaźliwe i lada najdrobniejsza przeszkoda, dysharmonijna nuta, niezręcznie wtrącone słowo... usta mu zamykało.
To téż gdy kapitan mówić zaczął, milczało wszystko... bano się odetchnąć i słudzy nauczyli się chodzić na palcach.
Zamieszkawszy w Wierzbowni, przywiązał się tu i do starszych i do dzieci. Szczególniéj téż je lubił... i nas, cośmy naówczas dorastali.
Młodzież była dlań jakby przedmiotem ciekawych studyów, przedsiębranych widocznie z pewnym celem i myślą, bo szczególną zwracał uwagę na uczucia jéj, na słowa, które objawić mogły żyjącą pamięć przeszłości kraju i obowiązków dla niego.
Z wyjątkiem tych nadzwyczajnych chwil rozbudzenia, rzadkiéj rozmowy i uśmiechu Syruć prowadził życie samotne, zamknięte, spokojne i zwrócone więcéj ku przeszłości niż ku teraźniejszości...
Mała gromadka ludzi zwabiała go czasem do dworu, od tłumu szczególniéj wrzawliwego uciekał. W dniach imienin, w zapusty, w wigilią, pożegnawszy gospodarzów, wyjeżdżał gdzieś w okolicę i nie wracał, aż gdy się uspokoiło.
Dobyć z niego coś, gdy nie miał ochoty opowiadania, było niepodobieństwem...
Na zapytania odpowiadał ruszaniem ramion, składaniem ust dziwném a naostatku pospieszną ucieczką z placu.
Ja miałem do niego dosyć szczęścia, ale nigdym go o nic nie pytał, mimo gorącéj ciekawości... Chadzaliśmy razem na przechadzki w milczeniu, zbierali kwiatki, które lubił, patrzeliśmy siedząc w lesie na obalonych kłodach w zielone gąszcze, z po za których zachodzące niebo jaskrawo przebłyskiwało, i wracaliśmy do dworu czasem dopiero po dwóch godzinach medytacyi, rozmawiając nieco żywiéj.
Kapitan mówił (gdy mu się na to zebrało) z pewnym słów doborem, z wolna, namyślając się, cicho i śledząc, jakie czynił wrażenie. Nie lubił, by mu przerywano.
Jak w innych rzeczach tak do kieliszka Syruć nie miał pociągu namiętnego, nie odmawiał ani wódki przed obiadem, ani wina dobrego nie wiele, — pijatyką zaś brzydził się niewymownie. Jednakże gdy wieczorem w małém kółku podano butelkę starego węgrzyna i małe do niéj naparstki a lubownicy tego napoju, con amore, powoli sączyli go rozkoszując się, Syruć chętnie dotrzymał placu i... naówczas usta mu się rozwiązywały, przychodziła nawet wesołość i dowcip. — A nazajutrz powracał do swego mrukowstwa i, jakby się wstydził wczorajszego wywnętrzenia, smutny był i ponury. Już mu tego przypominać się nie godziło.
Wszystkie jego wspomnienia zwykle do jednéj odnosiły się epoki — reszta życia już jakby nie istniała, zabytą była i osłoniętą — jeśli mówił to tylko o kościuszkowskiéj... Wiedzieliśmy, że rok ten 1794 przeżył pomiędzy Warszawą a obozem — dla niego była to godzina jasna, jedyna godzina, w któréj wyczerpał wszystko, co życie dać może. — Z rzezią Pragi skończył się dlań ten żywot a rozpoczęło rozmyślanie i pokuta... Rok ten umiał na pamięć dzień po dniu, godzina po godzinie...
Ale téż oprócz losów żołnierza i kraju, w tym roku pono rozstrzygnęły się losy jego serca i szczęścia nadzieje.
Przez dość długi przeciąg czasu widywałem Syrucia co kilka miesięcy. Nie zmienił się nic a nic, nie starzał, zawiądł tak, że już się zdawał jakby piękną mumią, zasuszoną na zawsze. Ja miałem czas skończyć szkoły i rozpocząć uniwersytet... byliśmy z nim teraz w najlepszéj przyjaźni. W r. 1829 jadąc do Wilna, na parę dni wstąpiłem do Wierzbowni.... Kilka osób znalazło się tam właśnie, lecz z najpoufalszego kółka naszego.... Drugiego wieczora... gospodarz kazał przynieść po wieczerzy butelkę omszonego węgrzyna.... rozpoczęła się przy niéj niezmiernie ożywiona gawędka.
Syruć był tego dnia w usposobieniu, w jakiém go nigdy nie widziałem jeszcze, uśmiechał się, fajkę po fajce nakładał i dowcipował, a miał właściwy sobie sposób podżartowywania, z cicha strzelał jak z za płotu konceptem i milknął. — Sam się nigdy nie rozśmiał, owszem przybierał minę człowieka jakby zafrasowanego niezmiernie.
Przytomni żartowali sobie z zakochanego pana Pawła, pan Syruć nawet dopomagał.
— A! co mi to dziwnego, że wy sobie ze mnie żartujecie, panie kapitanie — zawołał Paweł — taki sucharek, co się nigdy w życiu nie uśmiechnął do kobiety i w oczy jéj nie spojrzał, któremu téż żadna kobieta nie uśmiechnęła się nigdy, co nie zna miłości tylko ze słuchu....
Syruć usta wydął.
— Tak pan sądzi? spytał.
— Nie inaczéj.
Zamilkł kapitan i popił.
Dopiéro po północy odezwało się w nim, że mu zadano — jakby człowiekiem nie był, i winniśmy temu rozdraźnieniu nadzwyczajnemu, iż nam swoją opowiedział historyą pod najmocniejszém zapewnieniem zachowania jéj w tajemnicy.... Ale — ale kapitan Syruć dawno już nie żyje....
Miałem późniéj zręczność z innych źródeł dopełnić to, co mi o sobie opowiedział — i z tego stworzyło się następne opowiadanie... najzupełniéj historyczne.


„Urodziłem się, mówił kapitan, w pamiętnym roku pierwszego podziału Polski.... Mogę powiedzieć, żem od kolebki żył tym jękiem, który gwałt popełniony wywołał. Być może, iż w innych kołach oswojono się wprędce z nieszczęśliwą dolą kraju, w ubogich szlacheckich dworkach na Litwie pamięć tego najazdu i niecnego sejmu Ponińskiego, który uprawnił zabory, — żyła ciągle obudzając oburzenie, żałość, pragnienie odwetu.... Rodzice moi mieli maleńką wioseczkę w Lidzkiém, na którą nas dwoje, siostra i ja, i dosyć długów było w dodatku. Szczęściem dla mnie, z przeszłości zostało nam koligacyi i krewnych majętnych wielu, a w owych czasach obowiązki krwi zupełnie inaczéj były pojęte. Dzisiaj pękły te węzły nie obchodzące nikogo, naówczas nie ważyłby się najzimniejszy człowiek obojętności okazać dla uboższego krewniaka.
W tym świecie naszym szlacheckim, któremu tyle wad i przywar zarzucić można, pojęcie solidarności całego ciała było jeszcze silne i niezachwiane. Stanowiło ono potęgę. — Cała szlachta była jedną rodziną mocno związaną tysiącem węzłów krwi i połączeń. — Śmiało powiedzieć można, iż nie było dwóch rodzin szlacheckich, któreby się z bardzo dalekiego między sobą powinowactwa wywieść nie mogły. Dla tego szlachcic, jadąc bodaj od Bałty do Gniezna, nie potrzebował nigdzie gospody, zajeżdżał wprost do dworu do pana brata, a gdzie nie znalazł szlachcica, zawracał do klasztoru lub na probostwo. I było rzeczą niesłychaną, by mu się gdzie drzwi zamknęły. Przez lat dwadzieścia można było krewnych nie widywać, prawie ich nie znać; gdy przyszła potrzeba się do nich odezwać, szlachcic zaprzęgał do kałamażki kobyłę i ruszał wprost do pałacu, pewien, że się go tam nie zaprą. Posadzono go tam w szarym końcu często, to prawda, lecz go krewny wyściskał i zrobił, co mógł, aby poczciwa krew nie przepadała.
Ojciec mój rodził się z Niesiołowskiéj a rodzina to była można i senatorska... Wiedzieliśmy, iż między żyjącym panem wojewodą a nami jest blizki krwi stósunek, i choć nigdyśmy go w życiu nie widzieli, gdy czas był już z domu mnie gdzieś dać dla nauki, ojciec wprawdzie jechać się zawahał do Wilna — ale list do pana Wojewody napisał, szczerze i otwarcie mu zeznając, iż mi wychowania, jakiegoby pragnął, dać nie może, zatém do łaski jego się udaje.
Czekaliśmy odpowiedzi, na któréj intencyą nieboszczka matka modliła się codzień...
Zwlekło się kilka tygodni, co na owe czasy wcale dziwném nie było, bo i poczty chodziły opieszale i ludzie pisać nie bardzo lubili. Okazało się téż, że list ojca w Wilnie pana wojewody nie zastał.
Naostatek z wielką pieczęcią przyszła wyglądana odpowiedź. Pamiętam dobrze — iż ojciec ją na stole położył, nie bardzo spiesząc z rozpieczętowaniem, a matka odmawiała po cichu Zdrowaśki.
Gdy do czytania przyszło, okazała się daleko lepszą, niżbyśmy spodziewać się mogli. List był serdeczny, czuły, poczciwy, wojewoda cieszył się, że młody Syruć z synem jego prawie tego samego wieku wychowywać się może...
Radość była w domu wielka ale i kłopot nie mniejszy, bo do Wilna wyprawując należało dać przyzwoitą wyprawę. Krawcy, szewc, szwaczki miały wiele do roboty. Gdy wszystko było gotowe, pobłogosławiony przez matkę, spłakawszy się gorzko, siadłem z ojcem do bryczki i pojechaliśmy do Wilna. Biło mi serce ze strachu... łzami zachodziły oczy... nie wielem widział i słyszał, co się koło mnie działo, gdy ojciec wprowadził na pokoje pana wojewody — lecz wszystko to przeszło wprędce, gdym głos posłyszał łagodny starego Niesiołowskiego i poczuł w mojéj dłoni rękę przyjacielską jego syna, który mnie witał jak nieznanego brata.
Nie wiem, czy byli dumnymi dla drugich, to pewna, że dla mnie okazali się najlepszymi w świecie. W domu tym znalazłem rodzicielską troskliwość i serdeczność. Ojciec mój upłakał się z radości i wdzięczności. Na mnie nie zrobiło to może takiego wrażenia jak na nim, bo jako dziecko świat sobie wystawiałem w jasnych barwach, on znał go lepiéj i zdziwił się znajdując lepszym, niż marzył.. Dom téż Niesiołowskiego był pewnie wyjątkiem szczęśliwym.
Pańsko-szlacheckie dwory tylekroć już opisywano, że je z tych tradycyi znają wszyscy; wojewody téż do wielu innych był podobny. Polski żywioł zmięszany z francuzkim w nim panował; pierwszy mu dawał szlachetne podstawy, drugi ogładę i formy europejskie. Wojewoda nosił się jeszcze po polsku, ale mówił po francuzku wybornie i maniery miał ludzi wyższego towarzystwa. Sama pani głównie francuszczyznę tu szczepiła i trzymała. Dla tego i syn wychowywany był przez Francuza na wpół z Polakiem.
Tegoż dnia wzięto mnie na egzamin i okazało się, że moja pijarska francuszczyzna tak była śmieszną, iż ją z gruntu wykorzenić potrzebowano a nową na jéj miejscu zasadzić.
Wychowywałem się tedy z panem Julianem, dogoniwszy go w nauce i jak on sposobiąc do stanu wojskowego. Ta tylko była różnica między nami, iż on miał jeszcze odbyć podróż po Europie i zatrzymać się dłuższy czas w Strasburgu a ja z woli ojca natychmiast wstąpić powinienem był do wojska. Pan Julian, z którym byliśmy w najczulszéj przyjaźni, ciągnął mnie bardzo do téj podróży z sobą, pisał pono potajemnie do mojego ojca, aby na nią zezwolił, przecież ojcu się zdało podziękować a mnie kazać jechać do Warszawy.
Z listem rekomendacyjnym od wojewody dostałem się do pułku Działyńskiego, stojącego naówczas w stolicy. Przybyłem tu w najsmutniejszą godzinę, gdy po chlubnéj ale daremnéj walce król miał przystąpić do Targowicy...
Nie mógłem porównać ówczesnego stolicy stanu do świetnéj powierzchowności jéj w czasie sejmu czteroletniego, ale uderzył mnie nadzwyczajny smutek i pomięszanie na wszystkich twarzach... rozpacz, narzekania i gwałtowne rozdarcie narodu na dwa najzajadléj nieprzyjazne sobie obozy.
Co było w Warszawie patryotów najgorętszych dotychczas — na wieść o przystąpieniu króla do Targowicy uchodziło z przekleństwy i gniewem za granicę. Stronnictwo niby republikańskie, które na pozór dawnéj wolności i praw bronić miało, z zajadłością chwytało władzę, używając jéj na prześladowanie najokrutniejsze. Moskale, od których przez lat kilka Polska była odwykła, z szyderstwem, butą, naigrawaniem, odgróżkami zaciągali znowu do stolicy. Adherenci ich, poubierani w mundury rosyjskie, okryci orderami, otoczeni strażami obcemi, pysznili się na ulicach.
Ponieważ wojsko rozpuszczać w części, reorganizować i zmniejszać miano, trudno się nawet było dostać do niego i ja raczéj wśliznąłem się do służby, niż do niéj zostałem przyjęty. Stało się to po cichu, za wielką forsą i z niemałemi trudnościami.
Nigdy może zwycięzka rzeczywiście partya nie obchodziła się okrutniéj ze złamanymi na placu boju współziomkami, — jak Targowiczanie z krajem, nad którym z łaski wojsk rosyjskich zapanowali — począwszy od króla, którego pojono żółcią i wydarto mu wszelką władzę, aż do ostatniego żołnierza dano uczuć wszystkim, że Kossakowscy i Potocki mają za sobą poparcie cesarzowéj Katarzyny.
Mnie, com się mało mógł wówczas zastanowić i sądzić, uderzało nawet nielitościwe to obchodzenie się z krajem.
W imię wolności najstraszniejszy w świecie zapanował despotyzm.
Nie zdziwi się nikt, gdy się przyznam, że dwudziestoletni naówczas, w pierwszych chwilach po przybyciu do Warszawy, uszczęśliwiony mundurem, widokiem stolicy, nowemi tylą przedmiotami i ludźmi mało zwracałem uwagi, za mało czułem, co mnie otaczało. Stopniowo potém ogarniała mnie trwoga i boleść.
Co dzień obijały mi się o uszy narzekania na panujących naówczas Targowiczan i obchodzenie się ich z krajem. Nawet dziecinny umysł uderzyła w końcu ta sprzeczność despotyzmu bezwględnego, który swobody republikańskie miał krzewić.
Strwożony król zupełnie bezwładny siedział na zamku, na listy impertynenckie Szczęsnego odpowiadając pełnemi względów stylizacyami swéj kancelaryi. — Oddawali mu honory jenerałowie rosyjscy — ale Targowiczanie wcale się nie kryli z zamiarami bodaj detronizacyi...
Ten mięsopust oślepłych panów republikanów trwał tyle tylko, ile było potrzeba Rosyi, aby na sobie nieprzyjaznych ludziach pomściła się za sejm czteroletni... Nie nazywano inaczéj sejmu tego jak spiskiem, konstytucyi zamachem i rewolucyą...
Nastąpił ów okropny sejm, na który króla prawie przemocą musiano wyciągnąć z Warszawy. Butni Targowiczanie znaleźli się wziętymi w matnią.
Krótka chwila panowania ich przeszła, Moskwa dała uczuć, że ona tu jedna rozkazuje i rozrządza. — Jak piorun padł na zdrajców wyrok nowego rozbioru kraju, którego oślepli do ostatka nie przypuszczali.
Było coś okropnego nawet dla najobojętniejszych, najmniéj rozumiejących, co się działo w tym sejmie grodzieńskim — który Polskę dobijał... ale prawie w téjże chwili, gdy na sesyi nieméj podpisano wyrok na Polskę, rozbudziło się uczucie powszechne zgrozy, oburzenia, rozpaczy tak gwałtownéj, iż nie można było wątpić, że za sobą bodaj niewczesny wybuch pociągnie.
Katastrofa ta przychodziła nadto świeżo po wspomnieniach czteroletniego sejmu, padała na gorące jeszcze, nieostygłe nadzieje, a towarzyszyło jéj obejście się Moskali z krajem tak okrutne, iż wszystko, co żyło, jakby jednym głosem zawołało — Lepiéj ginąć niż ścierpieć takie upodlenie i niewolę!
Nigdzie może wypadki te nie uczyniły takiego wrażenia jak u nas w wojsku... Mówiono o rozpuszczeniu go, o uszczupleniu, o rozesłaniu po kraju, o gwałtowném wcieleniu do wojsk rosyjskich...
Pomimo nadzwyczajnéj pilności władz rosyjskich — spisek się zrodził ze dniem rozbioru prawie... We wszystkich jedna myśl się powtarzała — powstanie... wojna... Nikt sił nie rachował, była konieczność ratowania honoru narodowego jeśli nie ojczyzny. Potrzeba było we krwi zmyć hańbę tych ludzi, co podpisali wyroki na własny kraj...
Jak drgnienie elektryczne przebiegło wszystkich...


„Miałem naówczas lat dwadzieścia dwa, nie mógłem więc być przypuszczonym ani do narad, ani do tajemnicy żadnéj, ale duszą i sercem należałem do stowarzyszenia wszystkich moich kolegów, oczekujących tylko znaku do walki. — Nie wiem, czy dla Moskali widoczne były jakie przygotowania, dla nas zaś były one jawnemi...
W połowie marca już w Moskalach konsystujących w Warszawie znać było jakąś trwogę i nadzwyczajne środki ostrożności, przedsięwzięte dla utrzymania porządku w stolicy...
Mieszczanie chodzili chmurni, jakby się nie znając i nie poznając w ulicy a rzucając ku sobie jakiemiś porozumiewającemi się oczyma — między wojskowymi a nimi znalazły się niespodziane znajomości i przyjaźń nie bywała...
Stałem naówczas kwaterą przy Miodowéj ulicy w domu Karasia, gdzie mi krewni Mańkiewicze dali pokoik na górze. — Stary Mańkiewicz zjechał był tu dla leczenia się na oczy, towarzyszyła mu żona, a że choroba była uparta, już rok tu przebywszy i nawyknąwszy do miasta, nie myśleli go opuszczać. Mańkiewicz, stary szlachcic ale człek z głową i niepospolitemi darami umysłu... żył bardzo oszczędnie, po litewsku, żywił téż i mnie z dobrego serca a bawił się tém, że o wszystkiém, co się działo, wiedzieć musiał. Ostrożnym był bardzo, żeby się nie narazić Moskalom, przecież obawę o siebie zwyciężał patryotyzm gorący i umysł żywy a niespokojny.
Stary chodził z zieloną umbrelką nad słabemi oczyma, o kiju, bo był bardzo otyły, ale w domu usiedzieć nie mógł i od czasu, jak tu przybył, tyle porobił znajomości, iż o nowiny nie było mu trudno. A umiał ich dobywać z każdego tak zręcznie, iż sam śmiejąc się zapewniał: — Mój moci bodzieju! jak wezmę na konfesatę, powie mi nawet to, czego nie wie. I tak jest — tłumaczył się zaraz — tak jest, bo nie jeden raz powiedział mi człowiek rzecz taką, która dla niego była niezrozumiałą a dla mnie wiele znaczącą.
Mańkiewicz najął był sobie cały ten dom (nie pałac tego imienia) a to dla tego, jak powiadał, że nie mógł znieść mieszkania z ludźmi, którychby nie znał i którzyby mu mogli chcieć kołki ciosać na głowie. — Nająwszy porozdawał i powynajmował mieszkania, których mu nie było potrzeba — ale już się tu panem czuł. Takim sposobem mnie się dostał pokoik, bo stary Mańkiewicz przypadał mi dziaduniem i bardzo mnie lubił. Mańkiewiczowie dzieci nie mieli... przy sobie, jedyna ich córka zamężna mieszkała na Litwie.
Nie było gorliwszego zbieracza wiadomości, wiadomostek i plotek i pamfletów i broszur nad starego Mańkiewicza. Oczy sobie dopsuwał, wpisując, co tylko dostał, do wielkiéj książki, którą zawsze pod poduszką trzymał. W czasie Targowicy, czasu sejmu i teraz, cokolwiek się ukazało w Wiedniu lub wyszło z potajemnych drukarń w Warszawie, wszystko to mieć musiał.... Skąpy był trochę, ale na taki świstek nigdy nie żałował. Za Księgi rodzaju Targowickie zapłacił dukata, a choć odpowiedź na nie nie wiele była warta, talara i za tę dał dla kompletu. A że pamięć miał nadzwyczajną, wszystko to potém recytował jak pacierz.
Obok tego gorączkowego zajmowania się sprawami kraju, o którego losach nigdy nie rozpaczał, Mańkiewicz miał obawę Moskala równie prawie silną jak patryotyzm. — Nie spodlił się nigdy przez nią, lecz dosyć dlań było widoku munduru zdaleka postrzeżonego, ażeby zamilkł, a w domu musiał się pozamykać i opatrzeć pod łóżkami, nim wodze puścił słowu.... Przytém jenerałom, oficerom a nawet feldweblom moskiewskim spotkawszy ich w ulicy ustępował z drogi i kłaniał się bardzo grzecznie.
Gdy się czasem żona z niego śmiała, odpowiadał cicho: — Taki system mój, mocia bdziko, taki system, djabłu świeczka... a tak! djabłu świeczka....
Za to w duszy nienawidził ich tém więcéj, im niżéj kłaniać się był zmuszony.
Jak dziś pamiętam, było to wieczorem dnia siedmnastego czy ośmnastego marca..... Czas był szkaradny, smagał wicher z mokrym śniegiem... na ulicę ani było wyjść, wróciłem zawczasu do domu. — Mańkiewicz mi był dał do przeczytania broszurę, którą sobie z rąk do rąk potajemnie podawano — Nil desperandum, nudziłem się nad nią przy łojowéj świeczce, gdy mnie na dół zawołano na wieczerzą.... Jadaliśmy naówczas po litewsku zawsze wieczerzą z dwóch potraw złożoną, bo Mańkiewicz smaczno jeść lubił a babunia Mańkiewiczowa umiała doskonale kuchnią zarządzać. Półmisek woniejących zrazów stał już na stole, bok w bok z kaszą ze słoniną... a stary siedząc palcami bębnił po stoliku i nie jadł. Zamyślony był dziwnie. Jéjmość téż, z założonemi na piersiach rękami, zadumana, głową tylko rzucała, jakby się bijąc z myślami. Wszedłszy zaraz postrzegłem, że coś jest niezwyczajnego.
Od obiadu nie widzieliśmy się.
— Cóżeś asindziéj na mieście słyszał? hę? zapytał Mańkiewicz.
— Na mieście? rzekłem — a no nic nowego!
— A widziałżeś kogoś? począł badać stary, zwolna już jednak przysuwając zrazy.
— Widziałem się z kilku towarzyszami.
— I nie mówili nic?
Spojrzał na żonę....
— Nowego tak dalece nie słyszałem.
Mańkiewiczowie popatrzali na mnie jakby badając, czy nie taję się; zaczęliśmy jeść.
Znano z tego dziadunia Mańkiewicza, że plotki lubił, a w mieście nie zbywa nigdy na ludziach, co je noszą, zwłaszcza gdy się spodziewają przy téj zręczności napić lub zjeść. Zrazy już były rozpoczęte, gdy chłopak oznajmił pana szambelana.
Pod tém nazwiskiem znany nam był staruszek, jeszcze za Augusta III. mianowany, dziś zubożały, żyjący nie wiedzieć z czego w mieście i odgrywający rolę pasożyta. Wcisnął się on do wszystkich domów, gdzie go tylko jakokolwiek przyjmowano, zabawiał dykteryjkami, nadzwyczaj łakomie zajadał, podejmował się sprawunków, posyłek, przyjmował nawet małe podarki i winien był cały swój byt takiemu wysługiwaniu się między ludźmi. Wszystko winien będąc Sasom, nienawidził Moskali, przypisując ich intrygom odsunięcie od tronu dynastyi saskiéj.
Stary szambelan nosił się naturalnie po francuzku i mimo wieku był galant dla kobiet, gadał nie bardzo do rzeczy, ale łatwo, wiele i tak, że się nieznajomemu człowiekowi zrazu mógł wcale dobrze wydać.
Przyjście szambusia o téj godzinie, choć w domu był poufałym gościem, miało swoje znaczenie. Wstrzymał się w progu niby strwożony tém, że zastał wieczerzą... lecz już Mańkiewicz krzesło dla niego do stolika ciągnął i o talerz wołał. Szambelan przepraszając zajął miejsce. Oglądał się bardzo ostrożnie.
— A cóż! zapytał Mańkiewicz.
— Najprawdziwsza prawda — zniżonym głosem rzekł szambuś, — niech co chcą gadają, ale tak jest! tak jest! Madaliński poszedł na Mławę ku granicy pruskiéj... to nie ulega najmniejszéj wątpliwości. — Alea jacta est!
Mańkiewicz w ręce plasnął i chwycił się za głowę, ja ażem się porwał ze stołka.
— Siedź! na Boga ukrzyżowanego! odezwał się stary, cicho, wartogłowie, ani mru mru!! Moskale teraz ściany świdrują, żeby co posłyszeć... twarzą ani słowem zdradzać się nie godzi.
Szambelan mówił daléj.
— Koło kwatery Igelströma formalny sejmik, kozacy latają, biegną, wracają... w oknach światła, kilka karet przed domem. W zamku toż samo... Już wiedzą... myślę, że wojska wysyłają.
— Toż dopiero w Warszawie mieć będziemy czém żyć — rzekł Mańkiewicz — boć kiedy przed dwudziestu dniami, gdy jeszcze nie było nic a już aresztowali Węgierskiego, Działyńskiego i Sierpińskiego, cóż dopiero teraz będzie. Powinniśmy się jak myszy tulić po norach, ja i z domu nie wychodzę...
Szambelan zajadał zrazy pilnie.
— Nie ma wątpliwości, począł z gębą pełną sosu, że trzeba być nadzwyczaj ostrożnym... szpiegów jak maku... Za mieszczanami chodzą, za wojskowymi, za każdym, co im się zda podejrzanym.
— Asindziéj mi się pilnuj, na rany Chrystusowe, zawołał Mańkiewicz, bo uchowaj Boże słówko nieostrożne piśniesz... a uczepią się do ciebie, to mi jeszcze biedy na dom naciągniesz... gotowi i do mnie się chwycić.... A no! djabeł nie śpi!!
— To pewna, potakiwał szambuś, że w domu Igelströma, w loszkach siedzi już kilka, drudzy mówią kilkanaście osób... jeden Potocki nawet.
— Przepraszam dziadka — odezwałem się, — ja wcale paplać nie myślę, słowa nie powiem, ale to wcześnie zapowiedzieć muszę, że jeśli — przyjdzie do czego, nie będę ostatnim...
Mańkiewicz ugryzł się w kułak i dał mi znak milczenia.
— Cicho! odezwała się sama jéjmość.
Szambuś popatrzył z ukosa. — Zamilkłem.
Oprócz téj nowiny o Madalińskim przybyły miał wiele innych do opowiadania po cichu a jedne od drugich były straszniejsze.
— I to nie ulega wątpliwości, dodał, że się przysposabiają w mieście jakieś okropności... Moskale odgrażają się, że w pień wytną nas... Mają arsenał opanować, wojsko rozbroić.
Uśmiechnąłem się.
— Czyżbyśmy się tak dali bez oporu im wziąć? zapytałem.
— A milczże, zaklinam! — stukając o stół ręką, przerwał stary — chłopak chodzi, słucha może podedrzwiami a ty głos podnosisz jakby naumyślnie. — Powie dyskursywe stróżowi, stróż łajdak szpieg... to nie ulega wątpliwości. Z oczów mu patrzy źle... a dom zgubić łatwo, mogą nas wszystkich wywieść na Sybir.
Przestraszony zamilkłem dając sobie słowo, że ust nie otworzę. Szambelan wciąż szeptał, lecz z nadzwyczajną ostrożnością i, gdy chłopak wchodził, natychmiast rozmowę zmieniał, zwracając ją na nabożeństwo u Kapucynów.
Wieczór przeszedł na komentowaniu tych wiadomości i konjekturach najrozmaitszych... starzy, zobaczywszy mnie milczącym, rozgadali się szeroko, tak żem się dowiedział niespodzianie wielu szczegółów dla mnie ciekawych, o których wprzódy wyobrażenia nie miałem.
Szambelan i stary wtajemniczeni byli doskonale w roboty emigracyjne Kościuszki, Potockich i Kołłątaja, wiedzieli o bytności Zajączka w Warszawie, którego Igelström z rąk wypuścił, o spisku szerzącym się po całym obszarze dawnéj Polski.
Mańkiewicz był tego zdania, iż trzeba mu było dać dojrzeć dobrze i że Madaliński wyrwał się zawcześnie, tak że przepadnie i cała praca w łeb weźmie, bo ludzie nieprzygotowani.
Szambuś nie podzielał tego zdania.
— Na miły Bóg, albo teraz lub nigdy, — rzekł kończąc kaszę, którą mu gospodyni nakładała bez miłosierdzia na talerz... wojsko całe już wie, co ma czynić. Obywatelstwu dano znać przez ludzi zaufanych; późniéj, gdyby rozbroili resztki żołnierza, powstanie jużby się nie miało o co oprzeć.
U nas zresztą, jak tylko czas dać do rozmysłu, spełznie wszystko na niczém.
Rozeszliśmy się późno a Mańkiewicz jeszcze na dobranoc powtórzył mi, żebym się miał na baczności, bo na pułk Działyńskich Moskale szczególniéj mieli oko...
Jak świt byłem w naszych koszarach...
Tu już po twarzach poznałem, że wiadomość o Madalińskim nie była fałszywą... Oficerowie chodzili niespokojni, szeptano między sobą, naradzano się z żołnierzami, działo się coś tajemniczego i widocznie nadzwyczajne rzeczy gotowały. Jako jeden z najmłodszych nie nabijałem się, aby należeć do narad, bobym nie bardzo wiedział, co i radzić — lecz z rozmów przekonałem się, że mi ufają i rachują na mnie.
Koszary otoczone były szpiegami... musieliśmy się mieć na nadzwyczajnéj baczności, aby nie zdradzić, żeśmy już coś wiedzieli i przysposobili do czegoś.
W ulicach tego dnia uderzał widok szczególny, ludzie silili się jawnie na to, aby nie okazać po sobie, iż wyszli z karbów powszedniego życia, a ruchy ich, wejrzenia, chód... wszystko zdradzało, iż coś niezwykłego się stało i opanowało umysły... Około Igelströma ruch był wcale nie tajony, adjutanci latali, posłańcy chodzili do zamku, od króla przyjeżdżali jenerałowie, hetman przybył i siedział godzinę... Z ratusza ściągano urzędników...
Z każdym dniem rósł ten niepokój Moskali, którzy jednak dla niepoznaki przechodzili przez miasto z muzyką, mustrowali się, konno pląsali po ulicach...
W kilka dni potém zaczęto przebąkiwać o nowych aresztowaniach, mówiono nawet o takich, które do skutku nie przyszły. Jakieś imiona wprzódy nie znanych ludzi krążyły z ust do ust miedzy nami, Aloego, ks. Majera, Kapostasa, Kilińskiego...
Mańkiewicz widocznie przy mnie się nie chciał rozgadywać, bo się bał mojéj gorączki młodzieńczéj... marł ze strachu razem i z ciekawości, co téż to będzie.
Tak dożyliśmy do ostatnich dni marca... z każdym dniem ostrzejsza policya, dozór, szpiegi czyniły życie nieznośném.


Pomimo tych nadzwyczajnych ostrożności, aby się Warszawa nie dowiedziała ani o losie Madalińskiego ani o tém, co się w kraju działo, mimo że każdego przyjeżdżającego przetrząsano na rogatkach i brano na konfesaty... że po miejscach publicznych nikt się ust otworzyć nie ośmielił — akt powstania krakowskiego dnia 24 marca w kilka dni późniéj już był wiadomym w Warszawie...
Ktoby nie wiedział o tém, mógł się domyśleć po twarzach mieszkańców... rozpromieniały oblicza... rozjaśniły się czoła...
Mańkiewicz cały dzień chodził po pokoju pogrążony w myślach. Nie wiedząc, czy już dostał języka, z rana przybiegłem do niego z koszar i na ucho mu szepnąłem.
— Jenerał Kościuszko w Krakowie! powstanie narodu ogłoszone... Lud z kosami, mieszczanie, żydzi, tłumem się garną do wojska!
— Cyt! milczałbyś — odezwał się stary — wiem, ale potrzymaj język za zębami! wszystko wiem... kto ci wiedział?
— Całe miasto, wojsko, lud wiedział, wszyscy...
— I cóż? spytał stary...
— Niech pan przez okno popatrzy... to na czołach przeczyta, co myślą...
— A tak! to rozumnie! to ślicznie — począł gderać staruszek... napiszcie sobie na czole wielkiemi literami, żeby Moskale wyczytali, co myślicie, i wiedzieli, co robić...
— Cóż oni nam zrobią — rzekłem — ich garść a nas będzie krocie...
Ścisnął mnie za rękę...
Już mi trudno było na miejscu usiedzieć, pobiegłem do koszar...
Trzeba było widzieć niecierpliwość żołnierzy i oficerów... ledwie w miejscu spokojnie mogli usiedzieć...
Wieczorem w teatrze zapowiedziano: Krakowiaków i Górali...
Sztuce dosyć było jednego nazwiska „Krakowiaków“.. ażeby tłumy ściągnęła. Dowiedzieliśmy się téż, że Igelström przeczytawszy afisze natychmiast posłał, aby sztukę zakazać, i że marszałek Moszyński na prośbę Bogusławskiego pojechał sam do jenerała przedstawić mu, iż sztuka była najniewinniejszą w świecie a zakaz niepotrzebnieby draźnił...
Afisze poździerane rano, znowu się pokazały po południu, kto tylko miał grosz w kieszeni; biegł do teatru. Sala była przepełnioną, napchaną, nabitą a — jakby na szyderstwo, w orkiestrze umieszczono muzykę wojskową rosyjską, która przygrywać miała.
Wprawdzie z wyższego świata mało kto na teatrze był dnia tego, ale mieszczan, kupców, młodzieży, wojskowych tłumy. Gdy muzyka rosyjska zagrała Krakowiaka a pary poubierane po krakowsku ukazały się na scenie i tańczący przyśpiewywać zaczęli, teatr mało nie runął od oklasków. Uniesienie nadzwyczajne objęło wszystkich, śmiali się i płakali. Aktorowie, powtarzając najniewinniejsze zwrotki piosenki, umieli im nadać takie znaczenie, iż ci Krakowiacy przedstawiali nam nie to, czém byli na scenie, ale ów lud krakowski, co w téj chwili z Kościuszką szedł pod Racławice... Samo imię Krakowa było jakby hasłem tajemniczém, ludzie sobie nieznani zupełnie powtarzali je po cichu ściskając się za ręce.
Widoczném było, że jedném uczuciem drgały te wszystkie piersi. Uśmiech migał na ustach, łzy stały na oczach, dłonie paliły się.
Spojrzałem po sali, cała była jednaką, zapał ogarniał loże, parter, paradyż... ściśnięty tłum.... Gdzieniegdzie tylko twarz blada obcego widocznie człowieka, strwożona, pomięszana wydawała, że zrozumiał niemy język tych, co go otaczali.
Słówkiem nikt się nie zdradził — lecz najmniéj baczny postrzegacz wyczytałby ze źrenic tych ludzi, czém pierś była przepełniona. Posłuszna muzyka rosyjska grała od ucha i tak wyśmienicie, jakby wiedziała, co dziś krakowiaki znaczyły.
Przed kilku dniami wprzódy i ja zostałem wtajemniczony w przygotowania. Nie wiedziałem wprawdzie ani godziny, ani terminu, ale że się w Warszawie coś gotowało, miałem wiadomość, bo mnie kilka razy użyto do odniesienia kilku słów, nie bardzo zrozumiałych, majstrowi Kilińskiemu, temu samemu właśnie, którego podejrzywając Igelström wołał do siebie i rozmówiwszy się z nim puścił wolno.
Stojąc w teatrze na parterze, o kilka kroków od siebie postrzegłem mojego pana majstra, który oczy ociera....
Pięknéj postawy mężczyzna, twarzy bardzo urodziwéj, miał raczéj szlachecką fizyognomią niż rzemieślnika. — Wąs zawiesisty, podgolona głowa, wyraz męztwa i energii zwracały nań oczy mimowolnie.... Spojrzeliśmy na siebie, Kiliński dał mi znak, jakby po teatrze chciał mówić ze mną. Całe to przedstawienie upoiło nas, wychodząc znaleźliśmy się razem. Dopóki tłum wypływający z teatru nas otaczał, nie mówiliśmy do siebie nic, dopiéro na Starém mieście, gdzie już puściéj było, Kiliński zatrzymał się.
— Mój poruczniku, rzekł, już to wam Działyńszczykom wierzę jak samemu sobie... nie ma co w bawełnę dla ciebie obwijać. Czas płaci, czas traci. Może lada moment przyjść taki, że i my im krakowiaka zagramy... cha! cha.... Trzeba, by wszystko było w pogotowiu, a te... moci panie — pilnują nas, że się ruszyć nie można.... Ciągłéj trzeba komunikacyi między nami... a tu szpiegi nam na pięty następują.
— Więc cóż, szanowny obywatelu? o co idzie? rzekłem — jutrom gotów do usług.
— To ja wiem, odparł Kiliński, ale idzie o to, ażeby nie przewąchali i żeby ich zmylić.... Jeśli z was którego pochwycą, choćby acana dobrodzieja, szkoda — rąk i pałaszów nie będzie za wiele... zadumał się pan Kiliński — i rozśmiał.
— Tylko mi, kochany poruczniku, nie myśl, dodał, żeby płocho z tego korzystać, iż cię muszę poznać z piękną dziewczyną.
Na te słowa osłupiałem.
— Cóż to ma znaczyć? spytałem.
— A tak! nie ma rady, choćbyś dwa razy na dzień na umizgi chodził, Moskale się tém nie zgorszą ani zadziwią, a jak do mnie raz przyjdziesz... do kozy nas wpakują.
Stałem milczący, bom jeszcze zrozumieć nie mógł, na czém się to skończy... Szliśmy powoli daléj... Kiliński mówił cicho.
— Trzeba, kochany poruczniku, wszystkich sprężyn użyć... a nasze kobiety męzkie serca mają. Ja waćpana zaprezentuję téj, która nosi rozkazy i papiery i któréj tak pewny jestem jak siebie... Cóż było robić, i baby muszą służyć ojczyznie. Tylko się waćpan nie rozkochaj, bo to darmo... to mospanie Iudytha jest i nie do romansów.
Niezmiernie zaciekawiony, zmięszany szedłem za Kilińskim. Stanęliśmy w rynku Starego miasta. Przed nami była wązka kamieniczka, nad któréj bramą żelazna wisiała tręzla. Kiliński wprost poszedł na wschodki ciemne, ja za nim. Wdrapaliśmy się tak omackiem na drugie piętro.
Do drzwi zapukawszy raz i drugi, majster poczekał, aż się z zewnątrz mały wasistas otworzył i głos zapytał.
— A kto tam...
— To ja, pani majstrowo...
Szepnął cicho nazwisko.
Odryglowano wewnątrz, weszliśmy do przedpokoiku, gdzie mocno już czuć było skóry i juchty..... Kobieta, która nam otworzyła, nie młoda, otyła, wzrostu słusznego, — na powitanie Kilińskiego — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, odpowiedziała pobożnie, ale zobaczywszy mnie za nim, zmięszała się widocznie. Weszliśmy.
— Jest Juta? zapytał Kiliński cicho... Kobieta, nim się zebrała na odpowiedź, zerknęła na mnie, zrozumiał ją majster.
— On tu potrzebny! szepnął.
— Nic do rzeczy! nic do rzeczy! odparła stara — po co młodych ludzi prowadzić.
— Żeby się nie dorozumiano, z czém przychodzą, moja jéjmość, począł Kiliński... niech ludzie myślą (rozśmiał się), że dla pięknych oczów Juty... W téj chwili w progu od drugiéj izby ukazała się kobieta, domyśliłem się w niéj téj, o któréj była mowa. Wyobrażałem sobie piękną, młodą dziewczynę, ale takiego obrazu, jaki mi się przedstawił, calem spodziewać się nie mógł.
Opisanie twarzy i postaci kobiecéj niezmiernie jest trudne, nadużyto farb i słów... które w końcu mówić przestały. Nie będę się téż silił na obraz panny Juty Wawerskiéj, bo go odmalować nie potrafię. Było to dziewczę lat może 20, słusznego wzrostu, z główką dumnie podniesioną, twarzyczką na pozór nic w sobie nie mającą nadzwyczajnego, z oczyma dużemi niebieskiemi i warkoczami blond. Wyraz więcéj mówił niż rysy, chociaż te czyste były i piękne. Rzadko twarz kobieca miewa taką cechę energii, odwagi i dumy, jaką się Juta odznaczała. Przypatrywała się, skinąwszy głową Kilińskiemu, mnie nieszczęśliwemu, stojącemu jakby pod pręgierzem, i zdawała mierzyć i ważyć, co téż ja wart być mogłem.
Usta jéj w końcu zacisnęły się z pewną oznaką nieukontentowania, założyła ręce na piersi i stała milcząca...
— Chodźmy no daléj, rzekł Kiliński...
Szliśmy tedy przez drugą izbę, która była warstatem rymarskim, dużą i przestronną, a potém przez rodzaj kuchenki do porządniejszéj trzeciéj, w któréj pani Wawerska wskazała nam stołki z widoczném zafrasowaniem i złym humorem.... Juta stała nieco opodal.
— Nie gniewajtaż się, nie gniewajta, moja dobrodziejko — ozwał się Kiliński. — Porucznik Syruć, którego wam przyprowadzam, zalecony mi dobrze, nie jest żaden płochy chłopiec, poczciwe dziecko... Cóż wam zaszkodzi, gdy czasem przyjdzie i słowo przyniesie, które Juta odda, gdzie należy?
— Ale dalipan, nie krzywdząc porucznika — poczęła stara Wawerska — niech to będzie bez urazy, mogliście téż dobrać starszego... E! piękna rzecz, jak się tu mundur do nas zagęści... i ludzie na Jutę gadać będą...
Machnęła ręką... — E! e! powtórzyła.
— Ale moja pani majstrowa — odezwał się Kiliński, — nam tego potrzeba, żeby go posądzali, że zaszłapał...
Rozśmiał się, ale ani Juta ani matka nie dały się tém rozweselić. Owszem twarz milczącéj dziewczyny surowego i coraz dzikszego nabierała wyrazu.
— Mogliście téż dobrać starszego! dodała Wawerska.
Spojrzawszy na matkę, na Kilińskiego i na mnie, Juta po namyśle odezwała się wreszcie dźwięcznym i spokojnym głosem.
— Niechaj już mateczka się tém nie gryzie... rzekła — w takiéj godzinie nie ma co myśleć o sobie, kiedy tu ojczyznę ratować trzeba... Niech tam sobie ludzie plotą, co chcą — pan porucznik przyniesie, co trzeba, a ja odniosę, gdzie należy. Kiedy już komedyą grać trzeba... to i grać, aby Moskali oszukać...
Ja nie wiele dbam, co ludzie powiedzą.
Wawerska ramionami ruszała.
— O Jutę ja się wcale nie boję — dodała klepiąc ją po ramieniu — to! to! téj tam głowę zawrócić nie łatwo a umizgusów krótko i węzłowato odprawia! Niechby się tam który ważył — a no, po co na ludzkie języki się dawać...
— Moja majstrowa — zważcie no, o co to idzie... rzekł majster — nam żadnemu nie ruszyć się, żeby za sobą szpiega nie miał... na Jutę nikt zważać nie będzie... to mus... albo my ojczyznę wyratujemy w tym terminie, albo zgubiona...
Juta żywo przerwała...
— Nie ma co mówić — co trzeba to trzeba — niech porucznik przychodzi! Przecież raz się od Moskali musimy uwolnić...
— I spodziewam się, że to nastąpi — uśmiechnął się Kiliński... Ale tu nieustannie między wojskiem a nami trzeba związek utrzymać... Jak? nie ma rady, tylko kryjąc się i motając tak, żeby nici nie doszli...
Wawerska milczała, westchnęła.
— Albo to myślicie, panie majstrze, odezwała się, że mnie ojczyzna mniéj droga jak wam i że jabym życie się wahała za nią dać, jak nieboszczyk mój Serafin... Panie, świeć nad jego duszą... wszak ci nie kto tylkom ja Jutę wychowała, że ma tak wielkie serce — a no, dziecka żal...
— A co mu się stanie? odparł Kiliński, już ci porucznik szanować ją potrafi...
Przyszła tedy pora na mnie odezwać się, a przykro mi już było, że tak jakoś przyjęty zostałem z nieufnością.
— Pani dobrodziejko — rzekłem grzecznie — bardzo mi bolesnie, że będąc użyty w publicznéj sprawie, od któréj się wymówić nie godzi — nie mogę zamienić mojego obowiązku z kim innym, aby pani nie być natrętnym; ale upewnić ją mogę, żem wychowany w religijnym domu a płochości żadnéj nie dopuściłem się w życiu. Tém mniéj można mnie posądzać o nią, gdy idzie o sprawę taką, jak nasza... byłoby kryminałem... o czém inném myślić jak o niéj.
Juta przypatrywała mi się i słuchała pilnie, gdym mówił — słowo moje trafiło jéj do serca...
— No, dosyć, dosyć — odezwała się, o mnie to idzie — dajmy pokój, mateczko... Jużem się podjęła nosić ładunki i papiery i hasła... trzeba dotrwać do końca...
Oczy jéj zapłonęły jakby ogniem wewnętrznym...
— Ojca mi zabili Moskale! dodała — niechże ja słaba choć w ten sposób go pomszczę.... Gdyby i zginąć przyszło! W oczach stanęły łzy, Wawerska je téż otarła fartuchem... Kiliński wąsa kręcił.
— No, panie poruczniku, rzekł nie dopuszczając, aby się więcéj popłakały — żart żartem... będziesz pierwszy raz w życiu wystawiony na ogień bateryi nieprzyjacielskich, bo oczy Juty... to gorzéj armat... nie dajże się zabić! trzymaj się krzepko...
Juta z politowaniem jakiémś spojrzała na mnie z góry, zaczerwieniłem się nie odpowiadając nic.... Wstaliśmy ze stołków, żegnając gospodynią milczącą i piękną dziewczynę, która dopiéro u drugich drzwi roztargniona mi główką kiwnęła.... Chłopaka zaspanego z za pieca dobyto, ażeby nam na wschodach poświecił.
Wyszliśmy w rynek, Kiliński z milczenia i postawy musiał się domyślać, żem był w złym humorze i nie bardzo rad — ujął mnie tedy pod rękę.
— No, no, rzekł żartobliwie, cobyś mi powinien dziękować, że ci tak ocukrowałem posługę dla ojczyzny, porucznik mi kwaśną robisz minę.
Żartobliwy był i kobieciarz wielki pan majster.
— Na waszém miejscu — w waszym wieku, dali pan, miałbym sobie za szczęście parę razy na dzień takiéj ślicznéj pannie spojrzeć w oczy... choć bez dalszych konsekwencyi! A muszę wam dodać, że jak piękna jest, tak mężna i stateczna, prawie powiem, heroina.... To prawda, że nieboszczyk Wawerski Serafin od Moskali zginął... zarąbali go... najniewinniéj... ale téż córka... to Polka, panie, jakiéj drugiéj poszukać. Już za to nie ręczę, żeby karabina nie wzięła. Ona tu tak czynna prawie jak ja, a umie doskonale dać sobie rady... i wśrubuje się wszędzie.
Słowa te Kilińskiego, przy pożegnaniu wyrzeczone mocno mnie zadziwiły i obudziły ciekawość. Napatrzyłem się choć młody, że w wyższém towarzystwie kobiety nasze w intrygach politycznych czynne były bardzo i wielce się roznamiętniały — ale w téj klasie, do któréj należała Juta, nie przypuszczałem ani uczucia patryotycznego ani możności posługiwania sprawie kraju.
Pomimo żem sobie jak najuroczyściéj przyrzekł ani pomyśleć o pięknéj dziewczynie, ani na nią spojrzeć, obrazu jéj pozbyć się nie mogłem noc całą.... Stała mi przed oczyma z tą surową twarzą, z oczyma zaognionemi jakby gniewna i natchniona i straszna, a mimo to pociągająca pięknością dziwną, któréj zrozumieć nie mogłem. Nic w niéj nie było niewieściego, wdzięcznego, — nic łagodnego — jednak urok miała tém osobliwszy dla mnie, że jéj go ani otoczenie, ani strój, ani mowa, — nadać nie mogły. Córka rymarza, ubrana skromnie, bez starania i elegancyi, z twarzyczką, jakich się tysiące spotyka — pogardliwie odpychałem wrażenie, jakie uczyniła na mnie, a pozbyć się go nie umiałem.... Naturalnie o téj całéj przygodzie nikt w domu odemnie nic się nie dowiedział, unikałem rozmowy z Mańkiewiczem, gdyż coraz bardziéj się trwożył. Nie wiedział on, co się działo w mieście, ale musiał się przygotować, domyślać.
Miesiąc kwiecień zaczął się dla nas wzrastającą codzień gorączką.
Postać Warszawy zmieniała się codzień, ślepyby chyba nie dojrzał, że tu się przysposabiano do stanowczego kroku.
Igelström wprawdzie miał doskonałe raporta o stanie umysłów, lecz nie przypuszczał pono nigdy, ażeby do walki w stolicy przyjść mogło. Posłał on po posiłki, obawiając się więcéj powstania i Kościuszki niż saméj Warszawy. Tu codziennie aresztowano kogoś, ostrożności były nadzwyczajne; król, hetman i cała zamkowa partya w myśl jenerała działała i z nim trzymała....
Nie było tajemnicą dla nikogo, iż w wielkim tygodniu, korzystając z tego, iż lud miał być przy grobach i po kościołach, chciano arsenał opanować i wojsko polskie rozbroić.
Ożarowski zgodził się na to.
Cichowski jenerał, który przy nim adjutantem był i naczelnikiem sztabu, należał do związku, przez niego wszystko naszym było wiadome.... Moskali w Warszawie było od siedmiu do dziesięciu tysięcy, polskiego wojska, rozbitego, rozdzielonego, porozkładanego po koszarach i na Pradze, mało co więcéj nad dwa tysiące. — Liczyliśmy wszakże na mieszczan, których arsenał powinien był uzbroić.
Zaraz nazajutrz posłano mnie do Juty z papierem, który miała odnieść na Pragę.
Zapukałem do drzwi, a że w pierwszych dwóch izdebkach pełno było czeladzi u roboty, poszedłem z nią aż do trzeciéj, przyczém roztropna Juta, ażeby znać nie dać posądzać, iż z czémś ważniejszém przychodzę, śmiała się i żartowała, co mnie bardzo zmięszało. Czułem, iż źle odegrywałem rolę moją. Szedłem za nią zmuszając się do uśmiechu... a w sercu gorzko mi jakoś było. Przyszła matka, prosząc mnie na kawę, którą zaraz sama przygotowywać zaczęła. — Myśmy się cofnęli w głąb okna i tu, nieznacznie oglądając się, aby czeladź nie dojrzała, wręczyłem jéj papier, który pospiesznie schowała.
Pierwszy raz widziałem ją po dniu... wydała mi się daleko piękniejszą niż wczoraj. Płeć miała dziwnie białą i delikatną, śliczne oczy lazurowe, czoło wysokie a rzęsy ciemne; gdy powieki spuściła, jedwabną frędzlą kładły się na licu.... Szlachetny wyraz twarzy dziwił w prostém dziewczęciu. Przypatrywałem się jéj ze drzeniem, ona mi z obojętną ciekawością. Kilka słów przemówiliśmy po cichu do siebie.
Zapewne dla zbałamucenia czeladzi w drugiéj izbie, od któréj drzwi stały otwarte, wesoło i śmiejąco się mówiła do mnie.... Czuć jednak było, że ta wesołość i humor wyrobione były umyślnie. Matka także dla oszukania ludzi przyjmowała mnie jakby kawalera....
Nie było nic tak dziwnego naówczas, żeby się szlachcic, oficer starał o córkę zamożnego rzemieślnika i mieszczanina, mającego dom i kapitalik jak Wawerscy. Żeniło się wielu, zwłaszcza gdy panny były ładne i dobrze wychowane.
Umyślnie przesiedziałem tu chwilę, aby się komuś nie zdawało, żem jak po ogień przyleciał. Juta siadła naprzeciw mnie wsparta na ręku... ale rozmowa wymuszona nie szła. Przypatrywała mi się tylko ciekawie i wcale nie kryjąc z tém, że chciała lepiéj poznać narzeczonego jéj młokosa.
Mnie się nie wiodło, prawiłem od rzeczy, spokojny wzrok Juty jakby starszéj siostry spoczywający na mnie... odbierał mi przytomność. Gdy przyszło odchodzić, Wawerska umyślnie znowu wyprowadziła mnie przez warstat i czeladź aż do progu, ciągle na głos powtarzając:
— Prosimy bardzo bywać u nas częściéj, choćby co dnia, bardzo prosimy, zrobisz nam pan wielką przyjemność. Juta dawno chciała brać lekcye rysunku... a tego starego Foligna, to się ani doprosić.
Z tego dowiedziałem się, że mogę odgrywać rolę nauczyciela rysunku.
Spłoszony, zmęczony, nie rad z siebie wydobyłem się na Rynek, tu dopiero odetchnąłem. Szedłem powoli ku zamkowi zamyślony, rozglądając się, gdy po za sobą usłyszałem żywy chód i zobaczyłem już idącą Jutę.... Nowy to był dla mnie widok — spotkać ją w ulicy... ustąpiłem na bok i skryłem się pod bramę, żeby się jéj lepiéj przypatrzeć.
Okryta chustką czarną, tak że twarzy jéj prawie nie było widać, szła a raczéj biegła krokiem pewnym i śmiałym, z postawą tak zręczną i uderzająco piękną, iż ją za przebraną panią jakąś wziąć było można. — Nie spostrzegła mnie nawet i pominęła zamyślona, szła zajęta swojém poselstwem. Poszedłem za nią zwolna i długo ścigając oczyma. Dziwnie mi się to w głowie mięszało. Zdala mógłem dojrzeć, iż się parę razy zatrzymała, przechodząc i wymieniając słów kilka ze spotkanymi mieszczanami... znikła mi potém za zamkiem....
Powróciłem do domu. Tu trwogę zastałem i radość niezmierną — wiedziano już o bitwie pod Racławicami i zwycięztwie, które w pierwszéj chwili naturalnie jeszcze większe przybrało rozmiary. Szambuś opowiadał, że w zamku i u Igelströma panował niewysłowiony popłoch....
Przeklinano Jakobinów!
Na ucho mieszczanie opowiadali sobie, iż kilka tysięcy Moskali na placu legło, że wojska ich były rozbite, armaty zabrane i po raz pierwszy wieśniacy z kosami heroicznie wystąpili, przyczyniając się do zwycięztwa...
W kołach wojskowych i szlacheckich cieszono się zwycięztwu to prawda, lecz gdy mowa była o chłopach i kosach, milczano. Powołanie włościan do broni było rzeczą tak nadzwyczajną, iż w téj chwili pachniało w istocie jakobinizmem i napełniało obawą. Szlachta nie taiła się z tém wcale, że zwycięzkie kosy i dla niéj były straszne... Po co to odrywać ludzi od zagona i roli, czy to ich rzecz bić się za ojczyznę a od czegoż my?
Akt powstania i odwołanie się w nim do ludu, czytane na zamku wywołały naturalnie zarzuty jakobinizmu.
Wkrótce potém ukazały się plakaty Rady nieustającéj, zaskarzenie o zdradę i ustanowienie sądu na buntowników, ale te zdzierano natychmiast. Opowiadano o Igelströmie, iż przystąpić doń nie było można, wpadał w wściekłość na widok kontusza, odgrażał się, łajał, bezcześcił senatorów... klął i przezywał zdrajcami wszystkich... W ulicy mało się kto śmiał pokazać a przed mieszkaniem posła unikano przejeżdżać.... W mieście zapanowała straszliwa cisza i pustynia... Ludzie suwali się bokami, starając się przejść niepostrzeżeni i niepoznani... Żołnierze moskiewscy czy w skutek rozkazów, czy rozzuchwaleni napastowali najspokojniejszych przechodniów, odwachy pełne były uwięzionych.
Rozumie się, iż w takim stanie rzeczy ludzie najczynniejsi kryli się jak najpilniéj, nie chcąc zwracać na siebie uwagi; ja — najczęściéj po cywilnemu i panna Juta, na którą nikt nie zważał, nosiliśmy rozkazy, przynosili wiadomości. Cały ruch miejski skupiał się przy Kilińskim, który na oko zajmował się swojém rzemiosłem; ani poznać było można po nim, że w jego rękach los stolicy a po części i kraju się mieścił. Zawsze wesołego i rubasznego humoru, odważny, zimnéj krwi, nie dawał z powierzchowności domyślać się, jak był czynnym. W mieście tak wielkiém, gdzie Moskale długim pobytem porobili tysiące znajomości i stósunków, przygotować lud, czeladź, — część narodu najmniéj nawykłą do tajemnicy i milczenia, tak aby, przed czasem nie zdradzić się — było prawdziwym cudem. Patrząc, jak się to w ciszy przysposabiało... nie mógłem wyjść z podziwu i uwielbienia dla człowieka prostego, nieprzebiegłego wcale, który to tak poprowadzić umiał.
Zbliżał się wielki tydzień... czuć było mimo tłumionych uczuć wrzenie w całéj ludności... obiegały wieści o rzezi, o zbrojeniu, o napaści Moskali na kościoły. Wszystko to rozdrażniało lud, ale co kipiało w nim, nie okazało się na zewnątrz. Igelström mógł sądzić, iż grozą i trwogą zmusi Warszawę do poddania się. Nie szczędzono téż téj grozy i znęcań. Na zamku panowało przerażenie — ale nie tak rewolucyi się tam obawiano, bo od téj wojska rosyjskie zabezpieczały, jak gniewu Imperatorowéj, którym zawczasu Igelström piorunował.
Król napróżno przedstawiał mu, że za obłąkaną część narodu nie godziło się karać wszystkich, — poseł dawał do zrozumienia, iż w niczyją niewinność nie wierzy.
Z każdym dniem było gorzéj, powietrza zdało się braknąć do oddechu... około koszar kozactwo, armaty do koła, szpiegi, włóczęgi... prześladowanie do niezniesienia. Major Zajdlic i kapitan Mycielski nie stracili wszakże ducha. Ponieważ miano ich na oku, posyłali mnie lub Jagodzińskiego, a że i ja téż na Dunaj do Kilińskiego dostać się nie mógłem ani do Morawskiego rzeźnika, który mu pomagał, posyłaliśmy Jutę, po całych często dniach prawie bez spoczynku, bez jadła biegającą to na Pragę, to po różnych miasta zakątkach. Co biedne dziewczę wycierpieć musiało przez to, ona tylko wiedziała! Nie poskarzyła się wszakże nigdy a często, gdy ledwie przysiadłszy i nie mając czasu spocząć musiała biedz znowu, blada i zmęczona słowem się nawet nie odezwała. Matka patrzała jéj w oczy z politowaniem, otarła łzę i milczała także.
Mieliśmy już i komunikacye z Kościuszką i Krakowem i z Litwą, gdzie się Jasiński gotował, i z wojskiem stojącém na Ukrainie i z Wołyniem a w Warszawie wszyscy z sobą staliśmy w porozumieniu a Moskale albo się nie domyślali nic lub bardzo mało. — Działo się to wszystko pod ich oczyma, które Pan Bóg zaślepił. Nie rozumieli nas, nie mogli nic odkryć, a szczęściem nie było zdrajcy naówczas między nami.
Duchowieństwo po klasztorach także było bardzo patryotyczne i pomocne; u nich najpewniejszy był skład broni, przechowanie ludzi, a gdy posłańców nie stawało, można było na śmiało braciszkowi w ucho szepnąć, aby szedł tam a tam, sprawił się zawsze jak najlepiéj.
Na zamku wcale nie było po dawnemu... Spojrzawszy nawet od ulicy, poznać mogliśmy łatwo, jak tam królowi ciasno było. Tych tłumów dworaków jak dawniéj, tego ścisku, karet, tego napływu cudzoziemców wcale nie było widać co dawniéj. Służba zmniejszona, reprezentacya skromniejsza, mała garść kręciła się jeszcze tylko około Poniatowskiego, który całe znaczenie stracił. Moskale oddawali mu honory jako głowie koronowanéj, ale Igelström obchodził się z nim jak z niewolnikiem... Ani balów, ani asamblów... ani obiadów licznych na zamku. Otaczała króla familia, prymas, który znowu był tu wyrocznią, pani Krakowska, wojewodzina lubelska, Mniszchowie, pani Grabowska, ekspodkomorzy, Tyszkiewicze... Prymas, pani Krakowska i Grabowska jak byli zawsze tak teraz jeszcze bardziéj trzymali się Rosyi i ambasadora. Pilnowano króla, strasząc go jakobinami, ażeby z tego kółka nie wyszedł. Dnie i nocy narzekano na Potockich, na sejm czteroletni i wszystko złe jemu przypisywano.
Więcéj pobłażania było dla konfederacyi targowickiéj; o téj tylko po cichu, w małém kółku rozpowiadano sobie, jak dokazywała przez krótki czas życia swojego. Oczy i serca ztąd skierowane były na Petersburg. Spodziewano się pokorą i uniżonością przebłagać carową — gdy powstanie krakowskie wybuchło. Dla króla i familii był to cios nowy — znaleźli się między młotem a kowadłem. Największy wstręt miano do rewolucyi, a z drugiéj strony Moskal stawał się najnieznośniejszym, wymagającym, despotycznym — król nie chciał się ani jednéj ani drugiéj narazić stronie i męczył się okrutnie. Ożarowski i Zabiełło przychodzili doń nie już z rozkazami od Igelströma, ale tylko z wiadomością, co zostało nakazane... Król się godził na wszystko.
Wygrana pod Racławicami wszakże dała mu do myślenia: — A nuż rewolucya zwycięży? rewolucya, jakobiny, teroryści, demagogi.
Nie przypuszczano wszakże w zamku, aby potęga Rosyi mogła być złamaną, a w odwodzie byli téż Prusacy. To uspokajało.
Gdy tak z jednéj strony świat urzędowy łudził się nie czując, co miał pod stopami, w mieście organizowało się na dobre powstanie.
Przez Cichowskiego wiedzieliśmy na pewno, że w czasie nabożeństwa wielkopiątkowego miano zająć arsenał a dla odciągnienia ludu pożary wzniecić umyślnie. — Ośm przeszło tysięcy wojska mający Igelström i dobrych jenerałów nie wątpił, iż, choćby do starcia przyszło, zwycięży i steroryzuje Warszawę.
Nam więc trzeba się było spieszyć, aby go uprzedzić.
Szpiegów było pełno, ale ci patrzyli i nie widzieli nic lub to, co wagi rzeczywistéj nie miało; nasi schodzili się w arsenale, na ratuszu, po gospodach, w izbach koszar... radzili, rozsyłali rozkazy, posły latali, Pan Bóg im oczy pozamykał.
W istocie, gdy sobie teraz przypomnę tę chwilę, wybuch poprzedzającą, nie mogę pojąć, jak się stać mogło, że nas zawczasu nie pobrano, że do ostatniéj godziny Igelström nie wiedział nic... Mimo ostrożności ludzie się prawie jawnie umawiali, co robić mieli; noszono w fartuchach skałki i ładunki, po warsztatach nie było roboty, na każdy odgłos dzwonu zrywali się ludzie, niepokój malował się na twarzach.
Żołnierze moskiewscy w wielu domach stali kwaterą, ocierali się niemal o spiskowych... nie domyślali się nic.
Być bardzo może, iż wielki tydzień, nabożeństwo, przygotowywanie się do świąt, zwykle czyniące zamęt w życiu powszedniém, przyczyniały się do tego.
W wielki wtorek już ani Kiliński ani Morawski nie pokazywali się na ulicach... w koszarach naszych przygotowywano wszystko. Najczynniejszy był kapitan Mycielski, bo i sam sobą i groszem robił, co mógł. Haumanowi pułkownikowi, który wywiezionego szefa Działyńskiego zastępował, nie wypadało się mięszać aż do ostatniéj chwili, bo był zbytnio na oku.
Gdym tego dnia przyszedł do domu, żeby dziadka Mańkiewicza pożegnać, bo chciałem mu oznajmić, że się muszę do koszar przenieść, zastałem oboje staruszków bardzo skonsternowanych. Szambuś im placu dotrzymywał.
Po twarzach znać było, że się oboje Mańkiewiczowie albo domyślali lub wiedzieli coś, o czém ja im mówić nie mógłem. Gdym wszedł, stary mnie przywitał kwaśno.
— Co bo waszeci już ani widać! zawołał — co się z tobą dzieje?
— Ale służba — rzekłem — służba...
— Gdzie? co? służba! gadaj temu, co nic nie rozumie... w wielkim tygodniu! jaka służba?
Popatrzyli na mnie, zmięszany byłem.
— Ale słowo daję dziadusiowi, że — służba, odpowiedziałem, jużciżbym z dobréj woli nie latał...
Szambuś na mnie spojrzał uważnie, skorzystałem z tego przemówienia, aby przy téj zręczności oznajmić, że dom będę musiał opuścić.
— Tak pilna u nas teraz służba i mustra, rzekłem, że nawet przyszedłem się oznajmić, iż na kilka dni muszę się przenieść do koszar. Mam rozkaz od kapitana Mycielskiego...
Wszyscy się na siebie popatrzyli znacząco i umilkli... Szambuś chrząknął.
Mańkiewicz, chociażem się spodziewał sprzeciwienia z jego strony, nie powiedział nic...
Zamilkłem i ja... Nie śmieli mnie znać pytać a odpowiadaćbym téż nie mógł... Po chwili Mańkiewicz, odprawiwszy chłopaka na miasto i opatrzywszy drzwi, powrócił.
— No — gadaj, co się święci? w mieście wre? wy cóż gotujecie? tu nie ma co się wykłamywać... ja stary i kaleka, licho mi jeszcze nadało stanąć tak niedaleko od kwatery posła... może być nieszczęście przy jakim zamęcie... Co robić! Czy w istocie poszaleliście i zamierzacie co?
— Ja o niczém nie wiem — rzekłem, jestem młody, spełniam rozkazy, a reszta do mnie nie należy...
— Ale oczy masz! cóż się tam gotuje? zawołał stary, Moskali z jakie dziesięć tysięcy w mieście, naszych nie ma i dwóch a to połowa na Pradze, artyleryi nie ma... ładu téż pewnie... z czémże się tu porywać? z motyką na słońce?
Znałem Mańkiewicza, że był patryotą najgorliwszym, ale téż tchórzem znakomitym... ruszyłem ramionami i nie odpowiedziałem nic...
— Gadajże, czarno czy biało! zawołał stary... cóż boisz się mnie czy co?
— Spodziewam się, że mnie téż pan Syruć się nie boi? uśmiechając się rzekł Szambelan...
— Musiałbym powtórzyć tylko to, com mówił — odpowiedziałem z wolna — nic nie wiem. Po mieście jednak mówią wszyscy i to żadnym sekretem nie jest, że Moskale w wielki piątek rzucić się mają na domy, miasto podpalić, arsenał opanować i rzeź sprawić!
— Ale, gdzie zaś! ofuknął dziad.
— Tak mówią, powtórzyłem — nie bardzo w to wierzę... Powiadają, że na domach znaki kredą porobione poznajdowano... Gdyby w tém co było prawdy, czyż mamy dać się jak barany w pień wyrznąć nawet nie broniąc...?
— To są brednie — przerwał Mańkiewicz.
Zamilkliśmy.
— Wpadłem w matnią, dodał namyśliwszy się, z Warszawy wyjeżdżać za późno... będzie rzeź, to dostanę po gardle a uchowaj Boże awantury... także nie lepszy koniec.
— Mój jegomość, odezwała się spokojniéj pani Mańkiewiczowa, choć to babskie zdanie, możecie go posłuchać. Gdzie się ratować można, dobrze się zakłopotać, a jak nie ma ratunku, co najlepsza? Zdać się na wolą Bożą i siedzieć. Jam się już wyspowiadała, jegomość téż, sumienie mamy czyste... niech się dzieje, co da Opatrzność.
— Ale zapewne, — potwierdził głowę skłaniając Mańkiewicz — ale zapewne... jednakże... wpadłem w matnią... Na oczy mnie Beekler nie wykurował, a gardło dla nich przyjdzie dać...
— Juścić nas w pień wszystkich nie wyrzną — dodał szambuś. Są strychy i piwnice... są schówki... jak już wielka bieda będzie... to do nory...
Wstałem, ażeby starych pożegnać, szczerze mi ich żal było, Mańkiewicz podniósł się, objął mnie za szyję i błogosławiąc po cichu rozpłakał się.
— Ty także, nieboraku, szepnął, pewnie w kącie siedzieć nie będziesz... niechże cię Chrystus Pan od nieszczęścia strzeże... in nomine patris et filii. Wstrzymywać cię od zapłacenia świętego długu ojczyźnie — nie będę... ale szanuj się.
Wszystko to w ucho mi kładł po cichu, zbliżyła się staruszka ze łzami w oczach także, ale mężniejsza.
— Nie rozmazujcie się, rzekła, co Bóg da, to da. Polakowi w ogień iść to zwyczajna rzecz... Dziadowie i pradziadowie wasi nie inaczéj ginęli. Naliczyłabym moich kilka pokoleń z rzędu, z których ani jeden na łóżku nie umarł, wszyscy na placu... I toć piękniejsza śmierć nad inną. Co Bóg da, to da!
Szambuś wstał i zbliżył się téż do mnie.
— Kawalerze kochany, odezwał się, ja, tak dyskursywe, na przypadek dla informacyi powiem ci, — nie żebym się do czego chciał mięszać... ale... wierzaj mi tak... dyskursywe tylko... powiem ci... że... tego (tu się pochylił do ucha mego) w kamienicy ambasadora tylne wyjście trzeba mieć... na oku.... hm!
To powiedziawszy, odskoczył, zbliżył się do mnie znowu i tak samo mi szepnął.
— Szanuję kościół, ale z Kapucynami porozumieć się — hm! — bo to naprzeciw Igelströma — punkt — wielkiéj importancyi — hm.... Tak, dyskursywe.
Odprowadzany aż do drzwi poszedłem. Ledwiem do koszar dobiegł, zawołano mnie do kapitana Mycielskiego. Między innemi wyznaczony zostałem w środę do zajęcia stanowiska właśnie około Kapucynów, naprzeciwko pałacu, w którym stał Igelström, niedaleko od mieszkania dziadka, mając polecenie śledzenia, kto będzie wchodził i wychodził i gdzie posłańców wyprawią. Było nas dokoła rozstawionych tak kilkunastu, ale po cywilnemu, bez mundurów.
Szambuś doskonale odgadł, bo już naówczas dowiedziałem się, że nazajutrz rano rozpocząć się miało od napadu na tę główną kwaterę.
W przódy jeszcze, nim zająłem mój post w izdebce u szewca, z któréj okna doskonale bramę i furtkę widzieć mogłem, musiałem pobiedz z kartką do Juty.
Było tylko co z południa, gdym do nich zapukał. Sama mi otworzyła. Warstat pustował, czeladzi nie było nikogo, w trzeciéj izbie właśnie Wawerska zastawiła była obiad, gdym się zjawił.
Juta była blada... oczy się jéj tylko paliły, a miała oczy dziwne, bo się w nich barwa mieniła. Bywały szare, niebieskie a czasem ciemno-szafirowe, bledły i ciemniały, gdy się uspokoiła lub rozgorączkowywała i jak twarz jéj stawała się białą albo karmazynową od zapływającego rumieńca, tak te źrenice wielkie, czyste... mieniły się cudownie. — Popatrzyłem na nią, była zmęczona widocznie, — niespokojna, ręce jéj drzały a wzrok pałał.... Zaryglowałem drzwi i przeszedłem z nią do matki.... Stara milcząc jadła rosół a dla córki talerza nawet nie było....
— A pani nie jesz? spytałem.
Była już śmielszą ze mną.
— Nie mogę — rzekła, zmęczona jestem okrutnie, nogi pod sobą ledwie czuję, głodna jestem a do ust nic wziąć nie mogę. Im bliżéj ta godzina wielka, stanowcza, tem niespokojniejszą jestem. Mój Boże wielki — dodała łamiąc ręce — azali się nam téż uda biednym — azali się uda! Moskale gotowi, wierzcie mi — może nawet co wiedzą. — Chodząc tyle, patrzałam bacznie, wielka pilność u nich. A! Boże, czy téż się nam uda!
I padła na krzesło, zakrywając oczy.
— Wszystko w mocy Bożéj — szepnąłem wzruszonym się czując jak ona — w takich sprawach nie ma podobno człowieka, któryby wyrachować potrafił, jak się powiedzie. Najmniejsza rzecz może dopomódz, najmniéj znacząca na pozór przeszkodzić... ja mam dobrą nadzieję.
Juta miała oczy łez pełne.. matka, popatrzywszy na nią, rzekła:
— Ale zjedzże co ciepłego... ta to powietrze jakby stworzone, żeby febry dawało... choć łyżkę...
Ona już chustkę narzucała chcąc iść.
— A pan? odezwała się — pan pewnie głodnym jesteś i więcéj potrzebujesz niż ja posiłku i siły.
— Ja jadłem — rzekłem dziękując i potrząsając głową...
Matka podsunęła jéj talerz, wzięła łyżkę przez posłuszeństwo, poniosła ją do ust i położyła.
— Nie mogę — szepnęła — nie mogę — prędzéj suchego chleba kawałek... Muszę iść na Dunaj... gdy wrócę, matusia mi zrobi kawy... bo ta sen odbiera, a ja nie chcę i nie mogę spać... W téj chwili zasnąć... tegobym sobie nie darowała...
Przyznając się bez wstydu, że w szalonéj dziewczynce téj zakochałem się już naówczas, a pewny jestem, że każdy młody człowiek, coby na mojém miejscu był, tak samoby głowę stracił. Lecz im mi ją mocniéj zawracała, tém więcéj się starałem ukryć z tém, co się ze mną działo. Za nic w świeciebym się z tém nie wydał, udawałem najobojętniejszego...
Już miała wychodzić, a ja, pożegnawszy się z matką, szedłem téż do progu, gdy zwróciła się do mnie z poufałością niewinną siostry...
— Gdzie pan będziesz stał? zapytała...
— Kazano mi przy Miodowéj być na czatach aż do — chwili...
— W ulicy?
— Nie — rzekłem, mam tam na dzień kątek u szewca i okno... podle Kapucynów...
— No — odezwała się, stojąc w progu i podając mi rękę — Bóg wie, czy się na tym świecie jeszcze spotkamy i zobaczemy, Bóg wie, co mnie i co was czeka... pracowaliśmy razem dla jednéj sprawy... bywaj mi zdrów, dobry towarzyszu...
Uśmiechnęła się smutnie. W uniesieniu porwałem jéj rękę i z zbytnią może gorączką począłem ją całować, aż mi ją wyrwać musiała i zarumieniła się. Nie rzekliśmy już ani słowa, bo pobiegła piorunem pędząc po wschodach, a ja wlokłem się jak sparaliżowany. — Na duszy dziwnie, strasznie, smutno mi było...
W kilka dni tych przywiązałem się do niéj, po bratersku prawda, ale tak, że mi się zdało, iż nigdy już obcemi sobie pozostać nie możemy. Uczucie jedno związało nas, zbliżyło... spoufaliło tak prędko, tak mocno, żem teraz myśląc, iż może już nie zobaczę jéj nigdy, kamień miał na sercu. — Poszedłem na stanowisko.
Izdebka była brudna, wyziewem skór i smoły przesiąkła, ciasna, okno zasmolone... słowem stanowisko wcale nie miłe. W pierwszéj izbie majstrowa Tomiłowa z trojgiem małych dzieci, jedno u piersi, drugie w kolebce, trzecie raczkujące po podłodze. Jeżeli jedno przypadkiem usypiało, drugie zaczynało krzyczeć, jeżeli dwoje się uspokoiło, płakało trzecie. Biedna kobieta ze swém — luli, luli i wzdychaniem do Boga o ratunek i fukaniem i pieszczotami czyniła mi wrażenie prawdziwéj męczennicy. Miałem już ochotę najstarszego potomka Tomiłów na kolana wziąć i sprawić mu — jedzie pan na koniku!!.. ależ od szyby nie wolno mi było odstąpić...
Przed nią brama domu Igelströma była jak na dłoni...
Ile razy się otworzyła w dziedzińcu, mogłem dostrzedz stojący batalion piechoty pod bronią... Ruch był ogromny... konni kozacy co chwila przybiegali i odjeżdżali. Kilku jenerałów przybyło na narady..
W oknach pierwszego piętra przesuwały się mundury i gęsto snuły najrozmaitsze postacie.
Kareta hetmana Ożarowskiego przybyła także i stanęła... za nią przyjechał Zabiełło, potém Ankwicz.. potém jenerał adjutant od króla...
Narady trwały długo.. wysłano parole na miasto... Znowu kozak pobiegł konno ulicą Miodową ku Śto-Jerskiéj...
Zaczynało zmierzchać, gdy pierwszéj izby drzwi się otworzyły, ktoś wszedł... Poszeptano cicho... patrzę, w progu stoi Kiliński. Choć wcale gorąco nie było, pot ocierał z czoła... podał mi rękę...
— Coś te.... przewąchały! szepnął — prawda.. jak w ulu pszczoły brzęczą... Nie widziałeś, kto to z naszych panów był? zapytał.
Powiedziałem mu imiona tych, których znałem, głową potrząsł. — E! było ich tam pewnie więcéj.. a dobrzeby spisać, aby jegomościów do porachunku pociągnąć... hm!!.
Popatrzał tedy sam przez szybę, długo...
— Mój poruczniku — rzekł — mnie się zdaje, że wybyście gdzieindziéj byli zdatniejsi niż tu. Wieczór nadchodzi... tu nie ma już co robić...
— Ale kazano... odparłem...
— Zluzują was pewnie...
Zgadł pan majster, gdyż w saméj istocie przysłano mi wieczorem rozkaz stawić się do koszar...
Wolniéj odetchnąłem odebrawszy go, bo mi tu bezczynnemu było i nudno i wstyd siedzieć z założonemi rękami... W ulicach patrole kozackie latały, tak że z wielką trudnością przyszło mi się przedrzeć nie zaczepionemu przez nie, bo po drodze zatrzymywały i badały niemal każdego. Już pod koszarami znalazłem rosyjskich żołnierzy, jakby rozproszonych umyślnie, aby przystępu do nich bronili... Nasi oficerowie warty téż rozstawili, żeby się do koszar nie dać zbliżać nikomu i szpiegować. Gdym nareszcie wpadł tu rozradowany i szczęśliwy, znalazłem wszystko w poruszeniu i spieszném przygotowywaniu... Ale musieliśmy cicho to robić, aby nie zaalarmować nieprzyjaciela przedwcześnie...
Było nas razem wszystkich nie więcéj nad czterechset kilkudziesięciu ludzi; mieliśmy cztery armatki trzyfuntowe, ale bez koni...
W salach, gdzie byli żołnierze, skupiało się wszystko około oficerów... Zapał był ogromny, prości ludzie przysięgali głośno, że padną trupem wprzódy, niżeli sobie broń wydrzeć dadzą. Zapowiedziano im bowiem, że Moskale rozbrajać mieli... W mieście cichuteńko jeszcze było... U nas o północy téż uspokoiło się nieco, bo godziny stanowczo oznaczonéj nie było i mogło jeszcze co przeszkodzić; musieliśmy sygnału czekać, gdy we dzwony uderzą...
Godziny się wlokły powoli... była czwarta z rana, gdyśmy naprzód usłyszeli od strony Saskiego ogrodu i Żelaznéj bramy wystrzał z działa.
Równemi nogami porwali się tedy wszyscy, poznawszy, że już się poczyna.... Konie pod działka, amunicyą, kasę mieliśmy wprawdzie napatrzone i zamówione, lecz trzeba je było dopiero ściągnąć. Pułkownik Haumann, kapitan Mycielski, major Zajdlic stali już w pogotowiu... żołnierz się rwał....
— Do broni! rozlegało się po koszarach....
Była krótka chwila zamętu, ale ta nie trwała, żołnierze biegli i stawali ochotnie w szeregach.
Wykomenderowano oddział, aby co najbliższe warty moskiewskie zdejmował. A tuż... nigdy większego w życiu nie doznałem wrażenia, wszystkie dzwony w mieście uderzyły na gwałt. U Dominikanów, Paulinów, Bernardynów, u św. Krzyża... zaczęto bić... zrazu w największe, potém we wszystkie.
Ledwie na dzień się brało... ciemno dokoła... po pierwszym wystrzale cisza, potém daleki, głuchy tentent i krzyki stłumione i wyżéj wszystkiego głos dzwonów.
Rozeznać było można prawie, że nie na modlitwę wołają te dzwony, że nie jęczą żałością grobową, że to jeszcze nie tryumf głoszą, ale budzą do broni.... Zrazu zwolna, nieśmiało dźwięczały, potém rozkołysały się, rozpędziły, coraz żywiéj, goręcéj, jakby czuły, co czynią... jednym jękiem nieustannym krzyczeć się zdawały — Do broni! do broni!
Zdala budziło się miasto całe... a raczéj zbudzone i oczekujące wstało w mgnieniu oka. W nas już kipiała krew.... Strzały rozlegały się zdala i znów głos potężny dzwonów... i huk, którego już rozeznać nie było podobna.
O brzasku wybiegliśmy z koszar w porządku.... Podporucznik Sypniewski, mężny żołnierz, szedł przodem w awangardzie, co mógł zdążyć. Zdawało się nam, żeśmy się opóźnili na głos tych poświęconych dzwonów, że nam na wstyd dragoni mirowscy i gwardya wyprzedzić musiała. Tak doszliśmy do ulicy Ujazdowskiéj.... O brzasku rannym z boku postrzegł Sypniewski o kilkaset kroków tylko kolumnę moskiewską z ośmiu armatami. A że ta dała nam przejść nie zaczepiając a nam téż zbyt pilno było do miasta, żebyśmy tu z nią walkę rozpoczynać mieli.
Wbiegliśmy tak na Nowy Świat.... Kamienice pozamykane, ulice puste, w oknach rzadko gdzie głowa, dzień się robi... ze dzwonnic gwałt a w mieście już słyszymy strzały i krzyki i szum.... Biją się.
Spieszymy. — Oko w oko znowu spotykamy się z uszykowanym szwadronem jazdy moskiewskiéj pułkownika Baura, który znać rozkazów nie mając, puszcza nas daléj. Minąwszy szwadron... napadamy na tłum ludu naszego, ale bezbronny. Rzemieślnicza czeladź, słudzy, mieszczanie... z gołemi rękami.
Sypniewski woła... — Lećcie do koszar naszych, znajdziecie broń, a prędzéj!... i w mgnieniu oka ta fala ludu uliczkami się rozpływa ku koszarom. Myśmy tak spokojnie dobili się aż do ulicy Śto. Krzyzkiéj.
Tu już trzeba było stanąć. Naprzeciw nam wykierowane były dwa działa i pułk moskiewski przeciął ulicę, zajmując całą od pałacu Branickiego do kościoła ks. Dominikanów Obserwantów.
Położenie nasze było wcale nie miłe, z tyłu za sobą pozostawiliśmy nieprzyjaciela a tuśmy go mieli przed nami... Trzeba było próbować fortelem jeśli nie siłą... Huk w mieście rozżarzał nas, odbijał się nam w piersi jak gdyby napróżny jęk i wołanie:
— Przybywajcie na pomoc.
Pułkownik Haumann wysłał naprzód adjutanta Lipnickiego na zwiady, jakąśmy siłę przeciwko sobie mieli. Dowiedzieliśmy się przez niego, iż ludzi około pięciuset w czworobok ustawionych z ośmią działami pod komendą jenerała Miłasiewicza i księcia Gagaryna zapierali nam drogę.
Haumann wyprawił majora Gresena z żądaniem, aby nas do zamku przepuszczono... ale wnet rozeszła się wieść, że posła naszego aresztowano...
Sypniewski tymczasem ciasną uliczką ś. Krzyzką posunął się nieostrożnie, chcąc bok nieprzyjacielowi zająć i dom, w którym była apteka Misyonarzy. Zmuszony był jednak cofnąć się, gdyż groziło niebezpieczeństwo w zbyt ciasném przejściu i podoficera jednego ubito... z najlepszych naszych strzelców.
Mycielski z jedną dywizyą i jedną armatą wysłany został ulicą Warecką dla obrony od napaści z tyłu... Staliśmy jak na mękach... nie wiedząc, co począć, gdy — z nakazu czy z niecierpliwości z jednego naszego działa dano ognia...
Ledwie się dym rozszedł, gdy Moskale w odpowiedzi kartaczowym ogniem sypnęli... a żeśmy stali bardzo blizko, ranili i zabili nam wielu, popłoch się wszczął, ale téż wołanie — Na miłość ojczyzny naprzód! na działa! na działa!...
Adjutant Lipnicki i chorąży Urbanowski na bagnety prowadzili wprost zebranych ludzi naszych, bo prędko oprzytomnieli, lecz w chwili, gdy już miało przyjść do walki wątpliwéj bardzo, Urbanowskiemu myśl przyszła doskonała, zsiadł z konia, cofnął się i wprost na wrota klasztoru Dominikańskiego wpadłszy wyłamał je, prowadząc za sobą ludzi.
Czyby mu do końca stało téj myśli dobréj, nie wiem, możeby był z podwórca się bronił — lecz tuż w białym habicie, z twarzą rozognioną, schwycił go za rękę stojący braciszek.
— Na miłość Boga! na wieżę! na wieżę za mną! na wieżę!
Sam skoczył przodem pochwyciwszy karabin, Urbanowski téż, żołnierze ilu ich było...
Chorąży znalazłszy się na drugiém piętrze i opatrzywszy okna, w mgnieniu oka strzelców rozstawił.
— Ognia! rzekł, — ale tylko do artylerzystów co przy działach!
Strzelcy byli, co do jaskółek mogli w lot kulami palić, jak wzięli na cel... posypali się artylerzyści. Kule padały jakby z nieba i odpowiedzieć na nie sposobu nie było... Popłoch się stał w szeregach wielki.
Sypniewski skorzystawszy z tego, pod ogniem nieprzyjaciela rzucił się na bramę pałacu Branickiego ze swemi strzelcami i tu z za murów téż jął razić w odkrytém miejscu stojących żołnierzy Miłasiewicza. Szło to tak szczęśliwie, że duch wstąpił w nas, uporządkowaliśmy się jak należy, jedno działo ustawiono w rogu ulicy ś. Krzyzkiéj, drugie zaprowadzono na Sułkowskie...
Przy pierwszém z tych dział obsługa była jeszcze jakakolwiek, bo kapitan Mycielski wcześnie artylerzystów pozbierał, ale na Sułkowskiém można powiedzieć, że Pan Bóg strzelał nie ludzie... Było około działa dwóch doboszów, którzy tyle tylko, że kiedyś widzieli, jak strzelano i nabijano, i ze czterech chłopców wyrostków po lat czternaście pod komendą doboszów, amatorów z pozakasywanemi rękawami, jeden od szewca, drugi od stolarza, inny od ślusarza. Ci wśród ognia, kul.. trupów śmiejąc się i wykrzykując, choć jeden z nich padł, heroicznie się popisywali, aż dusza rosła.
Mnie, choć kule świstały koło uszów a jedna ładownicy pas przecięła, dotąd się nic nie stało. Z razu przyznam się, pierwszy w życiu wytrzymując ogień, po kartaczowym wystrzale poczułem rozróz w kościach; ale gdy się walka zawzięła na dobre, wszelka myśl o sobie, o niebezpieczeństwie pierzchnęła... gorączka opanowała. Zapomniało się, że można być zabitym, pamiętało, że bić i zwyciężyć potrzeba.
Nadzwyczajna przytomność umysłu i męztwo naszych oficerów ciągnęło, można powiedzieć, za sobą... Kapitan Zabilski z porucznikiem Witkowskim rwali się naprzód i trzymali ludzi, nie dając się im rozsypać; dawano ognia i wytrzymywano ogień dzielnie a tymczasem idąc za przykładem Sypniewskiego, major Zajdlic z Monkeynem z jedną armatą i małym oddziałem wparł się do pałacu ordynackiego, przeszedł go i atakował z boku... a potém zajął miejsce pod kościołem Wizytek; Kowalski tak samo przysunął się do pałacu Karasia, Woliński zaś poparł Urbanowskiego i strzały się sypały jak grad... ze wszech stron...
Już tylko kiedy niekiedy ucho chwytało głos dzwonów wśród huku dział i ręcznéj strzelby...
Wzięty ze wszech stron pułk Miłasiewicza nie mógł wytrzymać na takiém stanowisku, chociaż bronił się dzielnie do ostatka... Dwa działa, od których kanonierów odbito, zostały na placu, — zmięszany czworobok w popłochu cofać się zaczął. Widząc to Urbanowski i Woliński, zbiegli zaraz, aby pochwycić działa.. i od dziedzińca pałacu Małachowskiego uciekającym zaparli drogę... Ze wszystkich stron objęty nieprzyjaciel zwinął się i uchodzić zaczął w największym nieładzie ku saskiéj kuźni...
Ludzie nasi poszli w pogoń i rozpierzchli się także; zwycięztwo było przy nas, ale należało być ostrożnymi... gdyż nie z jednym tym oddziałem mogliśmy mieć do czynienia. Nie wiedzieliśmy, co się stało z pozostawionemi w tyle. Uderzono więc na appel, do porządku...
Część naszych ludzi zgromadziwszy Zajdlic i Woliński, przez dziedziniec saskiego pałacu i z bramy, na końską targowicę idącéj, drugi koło saskiéj rajtszuli na końskim targu jeszcze napastowali pierzchających.. którzy rozsypali się, przez dziedzińce i podwórce domów uchodząc... Nabito ludzi dużo.. ale i naszych a najmężniejszych padło wielu...
Miłasiewicza rannego zabrano do niewoli, a ks. Gagaryn padł broniąc się mężnie na placu... Dzień już był — widok tych trupów leżących po ulicach, téj krwi czarnéj na bruku kałużami stojącéj, gdym ochłonął, przejął mnie jakimś bólem na chwilę, lecz zapał był taki, że ogarniał i w szał wprawiał... Tak dawno nasz żołnierz nie kosztował zwycięztwa, tylu upokorzeń i znęcań mścić się byliśmy zmuszeni...
Wśród nocy mniéj może wrażenia czyniła bitwa, ale w biały dzień przerażającą się stała.
W całém mieście wrzało... strzały i krzyki i wrzaski i jęki mięszały się w powietrzu, dym kłębami unosił się po ulicach... dzwony biły ciągle...
Stanęliśmy tak na krakowskiém przedmieściu... mimowoli spojrzałem ku zamkowi... cicho było koło niego, bramy zamknięte, okna pozapuszczane — jak w pustce... Gdyśmy się zebrali... znowu pod strzaskaną chorągwią, bo nam ją kartacz nieprzyjacielski zdruzgotał, mnie z kapitanem Zabilskim i Huhnem, z chorążym Urbanowskim wysłano przez ulice Piwną na Podwale dla atakowania z tyłu domu Igelströma...
Stanęliśmy tedy do szturmu, bo istotnie był jak forteca ze wszech stron obwarowany i ludźmi najdzielniejszymi osadzony... Chcieliśmy bramę wysadzić... gdy sypnęli na nas ogniem, przypuściwszy do niéj, tak gęstym, iż w pierwszéj chwili, nie spodziewając się go, żołnierz prawie się strwożył... Spostrzegłem obok mnie padającego kaprala Kocierzyńskiego, któremu krew buchnęła z boku, i w chwili, gdym się do niego schylał, poczułem jakby ukłucie w ręce a potém ciepło w rękawie i — bezwładna dłoń mi opadła...
Byłem ranny... Nie chciałem dla tego rzucić towarzyszów moich i brałem się do obwiązania ręki, gdy mnie Skałecki żołnierz oburącz porwawszy na bok odsadził.
Cofaliśmy się téż wszyscy, bo wprost na bramę napadać nie było sposobu; postanowiono zająć sąsiednie domy... i z nich zdobywać kwaterę Igelströma...
Było dobrze z południa... Czas ten tak nam przeszedł, iż się jedną wydawał godziną. Nie wiedzieliśmy dobrze, co się w innych stronach miasta działo, lecz sama walka tak długa oznajmywała nam zwycięztwo. Nie ustawała ona ani na chwilę, owszem stawała się zażartszą coraz, zajadlejszą... a miasto przedstawiało obraz, który ktokolwiek widział w życiu, do zgonu go nie zapomni. Wściekłość ludu, rozpacz dzika żołnierzy moskiewskich, którzy nie mogąc się obronić napadali na domy, rabowali, pili i pijani dawali się zabijać i wieszać... rozruch i wrzawa straszna, nie wrzawa bitwy, ale coś okropniejszego nad nią — zamęt szalony szturmem zdobytego grodu... stanowiły obraz przerażający...
Gdy mnie od domu Igelströma odciągnął żołnierz tracącego przytomność ze znużenia i upływu krwi, nim omdlałem, spostrzegłem jeszcze Kilińskiego na czele ogromnéj gromady dziwnie uzbrojonych ludzi, która z zimną krwią na pałac ambasadora się posuwała.
Prowadził on nie wojsko i nie żołnierza, ale coś daleko straszniejszego nadeń — tłum, tłum pijany zwycięztwem, zemstą, zdumiony szczęściem a mimo to dziwnie poważny i posłuszny. Patrzeli na wodza i szli za nim jak dzieci. Poobnażane piersi, na których widać było szkaplerze i medaliki, u niektórych różańce w ręku przy rękojeściach pałaszów, chłopcy bosi, inni zaledwie w koszulach i spodniach okrwawionych i podartych, broń począwszy od topora do szyny rozpalonéj na kuźni, młoty, piły a obok karabiny stare... ciężkie jakieś z arsenału pochwycone gardłacze. Między starcami dzieci, wyrostki, kobiety... żydzi nawet, studenci, księża, wszystko to pomięszane, zbite a zlane w jedno ciało, które tylko taka rozpacz wiekowa mogła na chwilę skojarzyć.
Obraz ten ostatni przedstawił mi się przed zamglonemi oczyma; wkrótce potém widziałem tylko jakby szary obłok, przez który blade przesuwały się cienie, a potém ciemność, wśród któréj przelatywały błyskawice a w uszach brzmiały mi dzwony i huk dział i jęki konających.


Gdym oczy otworzył, była noc... znajdowałem się w izbie ciemnéj, z boku bladém światełkiem płonął kaganek na przymurku... nad głowami wisiało ciemne sklepienie... dokoła poczułem narzuconą słomę a obok usłyszałem jęk cichy. Nie byłem sam, leżało nas kilku na podłodze. W izbie panowała głucha cisza, przerywana to stękaniem obok leżących ludzi, to w dali wrzaskiem i strzałami.
Widocznie walka nie skończyła się jeszcze. Chwyciłem się za rękę, w któréj czułem ból, była naprędce obwiązaną... krew sączyła się przez chusty.... Ze drzwi otwartych do drugiéj izby płynęło pasem jasnym żywsze światło... i ucho wsłuchawszy się pochwyciło kilka głosów stłumionych, które się naradzać żywo zdawały.... Zwróciłem oczy ku drzwiom tym ciekawie.
W téjże chwili prawie wchodziło trzech ludzi, bernardyński braciszek niosący bieliznę i kilka flaszek, ksiądz staruszek, przygarbiony, i człowieczek chudy, w którym poznałem dawniéj widzianego w mieście felczera Mutiga.... Zobaczywszy ich podniosłem się na ręku.
— Co się tam dzieje w mieście? na miłość Boga! — zapytałem.
Braciszek przyłożył rękę do oczów, patrząc, zkąd głos pochodził, a Mutig, poznawszy mnie znać po mowie, zawołał:
— Pan Syruć! a! i pan tu!
— Opatrz mi rękę na miłość Bożą, powtórzyłem, bo ja tu leżeć nie będę... i idę.
— Dokąd idę? co za idę? ofuknął stary Bernardyn.... Ledwie tu waszmości przynieśli a już ci pilno nazad? Dziękuj panu Bogu, żeś gdzie pod płotem ducha nie wyzionął.
Mutig przestępując przez rannych, którzy téż poczynali głośniéj jęczeć, przyszedł do mnie.... Ksiądz świecił. Podnieśli mi rękę... wisiała jak bezwładna. Kula nadwerężywszy kości nielitościwie poszarpała więzi i mięśnie... krwi upłynęło dużo... rana była szkaradna. Felczer głową kiwał i mruczał.
— Co się dzieje w mieście? pytałem natarczywie. Staruszek poklepał mnie po ramieniu.
— Jeszcze się bijemy, rzekł — ale dzięki Bogu nie ma wątpliwości, że zwyciężym. — Igelström zabiera się do ucieczki, miasto w rękach naszych, kilka tysięcy trupa w ulicach, kilka tysięcy więźniów pod strażą mieszczan.
— A król? zapytałem.
— Neutralnie się zachował na zamku! rozśmiał się Bernardyn, — ale przebył chwilę nie wesołą... Patrzaliśmy na to, jak mu gwardye z zamku uciekały do miasta, jak wybiegł, żeby je zatrzymać, i jak go Leszczyński potrącił uchodząc... a powiedział mu, słyszę, chcącemu zatrzymać, że ojczyzna go woła a na głos jéj głuchym być nie może.
— Więc zwyciężyliśmy! zawołałem radośnie.
— Tak! tak! potwierdził stary, byle tylko Prusacy nam się do Warszawy nie wpakowali. Odpoczywaj i bądź spokojny!
Mutig tymczasem rękę mi krajał i zszywał i obchodził się z nią po barbarzyńsku, ale taką radość miałem w duszy, żem prawie bólu tego nie czuł. — Chociaż od wyjścia z koszar nic w ustach nie miałem, siłą jakąś dziwną trzymałem się nie wiedząc o głodzie.
Na myśl mi przyszli Mańkiewicze a zaraz po nich Juta, co téż z niemi, co się z nią działo? Trudno mi było spoczywać tu w refektarzu bernardyńskim, mając gdzieindziéj schronienie.
— Mój ojcze, odezwałem się do starego, macie i będziecie tu mieli kogo pielęgnować; ja, dzięki Bogu, mam krewnych niedaleko i schronienie, po co drugim potrzebne zajmować miejsce, puśćcie mnie...
— Dokąd? zapytał stary.
— Na Miodową ulicę, odpowiedziałem.
— A no tam jeszcze się Moskale bronią i przez strzały a ogień przejść nie można.
— Nie, rzekł Mutig, — na tyłach sam ogień... zdaje się, że już Igelströma wykurzyli i walka koło pałacu Rzptéj.
— Gdyby mi kto iść dopomógł, odezwałem się.
— Leżałbyś, gagatku! burknął stary Bernardyn, — jeszcze ci niańki trzeba i betów... a nie łaska z drugimi na słomie obok tych, co jak ty za ojczyznę krew lali!
Zawstydziłem się, ale surowy ton starego trochę mnie zabolał, poczuł to znać i zaraz złagodniał.
— No, no, rzekł, — bądźno cierpliwym, zrobi się wszystko powoli. Tu pierwsza rzecz, jak najwięcéj ludzi uratować, nie ma czasu pieścić.
Musiałem milczeć. W czasie opatrywania namęczył mnie felczer, ale koniec końcem ręka ściśnięta jakoś zdała mi się więcéj moją — czucie wracało. Postanowiłem spróbować choć podźwignąć się z posłania i dokazałem tego. Nogi mi się chwiały, alem stał... Spojrzałem po sobie. Wyglądałem okropnie. Mundur był poszarpany, odarty, zbłocony, postrzelany... miejscami wisiały z niego powyrywane kawały... zimno mi chodziło po kościach.
— Mój ojcze, odezwałem się opierając na pałaszu, który przy sobie znalazłem, — mój ojcze, od czwartéj z rana w ustach nic nie miałem...
Bernardyn zamruczał coś.
— Cóż ja ci dam, moje dziecko? zapytał patrząc na felczera, nie zaszkodzi kieliszek wina...
— I kawałek chleba, dodał felczer, — żołnierzowi nie zaszkodzi, bo o rosołach nie ma mowy. Drugi dzień już jak pewnie w całéj Warszawie żadna gospodyni nie zastawiła nic w kuchni, chyba Tremo dla króla jegomości.
— Tego pani jenerałowa musiała chyba jak dzieciątko łyżeczką karmić, rzekł Bernardyn, boby w ręku jéj sam nie utrzymał, takiego mu strachu napędzili... A miał gości do licha, bo co było w mieście zdrajców, wszystko pod jego skrzydła tulić się poszło. Ożarowski, Ankwicz, Moszyński, Zabiełło, Kossakowski, Masalski... wszyscy tam siedzą... dobrze, że ich wiadomo gdzie szukać.
Postawiwszy światło ksiądz poszedł po wino i chleb; siadłem na znalezionym stołku... Nadszedł posiłek a nawet talerz rosołu z przeszłych dni znać zachowanego...
Jak mi się to wydało po długim głodzie — opisać tego nie potrafię; nigdy w życiu żadne jadło i napój nie zdał mi się tak smacznym, tak nadzwyczajnie wonnym i doskonałym. Czułem, jak mi krew żywiéj po żyłach obiegać zaczęła, jak wstępowała siła we mnie... Mógłem już śmiało iść. Wstałem, aby staruszkowi podziękować ucałowawszy jego rękę. Śmiał się z radości...
— Do prawdy się ty wybierasz? zapytał...
— Nic mi nie brak, tylko ręka boli, a wyleżećbym nie mógł, odpowiedziałem — pójdę.
Milcząc zrobił mi krzyżyk nad głową i przeprowadził stoczek zapaliwszy do furty...
Miało się na dzień... godzina była ranna, ale miasto jeszcze się ruszało całe i strzały słychać było w dali. Tu około Bernardynów i zamku wydało mi się pusto. Na zamku w dwóch oknach blade za firankami widać było światełko... Łuna jakby od przygasającego pożaru roztaczała się po nad Miodową i Śto-Jurską. Niekiedy wśród niéj błyskało żywiéj i głuchy grzmot się rozlegał a po nim jakby okrzyk tłumu... to strzały ręcznéj broni sypnęły gradem i umilkły... Chmura dymu czarnego, rozkładająca się szeroko jak ciężki całun, purpurą podszyty rozciągała się po nad miastem. Opierając się na szabli szedłem zwolna daléj, dążąc ku Miodowéj... Zbliżając się ku niéj... zacząłem spotykać trupy. Leżały kupami czarnemi, tylko woskowe ich twarze z dala jak blade plamy świeciły. Żołnierze ruscy, chłopcy i czeladź rzemieślnicza, kobiety w odartych sukniach leżały razem... Gdzieniegdzie w rynsztoku zaparła się krew czarna i stała gęstnąc, okryta pianą...
W niektórych kamienicach okna były powyłamywane, okiennice wisiały na hakach, bramy strzaskane zwaliły się na bruk... Widocznie przeszli tędy Moskale i zostawili po sobie pustkę... przed jedném z domostw wytoczone i rozbite beczki, z których wylała się wódka, czuć było spirytusem, na ziemi pomięszanym z błotem i krwią...
U sklepu jednego stał trup, który go chciał znać bronić, kula utkwiła mu w czole, osunął się tylko i, rękami kostniejącemi za drzwi chwyciwszy, tak stężał. Widok był straszny, krwawy, bolesny... odwracałem oczy, lecz gdziem je obrócił, spotykałem ciała ludzi a wiele z nich już były do naga odarte... Na latarni jednéj wisiał trup i chwiał się z wiatrem a żelazo piszczało pod nim... Zwolna ciemność ustępowała brzaskowi dnia...
Doszedłem do pałacu Igelströma... znalazłem go w gruzach, paliły się resztki. Kupa ludzi stała dokoła, inni coś dobywali ze zgliszczów, naprzeciw kościół Kapucynów otworem był a na wschodach usłany trupami Moskali....
Wszędzie mury czerniały tkwiącemi w nich kulami, kawałami poosypywały się z nich tynki, okna były potrzaskane, drzazgi drzewa zalegały bruk, przez który dla trupa przejść było trudno.... Swąd spalenizny dusił w powietrzu, czarne płachty popalonych papierów wiatr niósł od domu Igelströma i zaścielał niemi drogę.... Jęki dziwne dobywały się z piwnic pod domami.
W domku szewca, gdzie miałem niedawno schronienie, na progu leżała matka cisnąc zabite dziecię do piersi, drugiego trup tulił się do niéj... ściany kawał leżał obalony na chodniku....
Ze ściśniętém sercem spieszyłem do domu Karasia do Mańkiewiczów... tém więcéj strwożony, że właśnie przy Miodowéj dla sąsiedztwa ambasadora szkody były największe.
Już zdala zobaczywszy bramę zabarykadowaną, odetchnąłem lżéj. Przednia ściana postrzelana była, okna potłuczone, lecz wnijście zostało zaparte.... Żelazne okiennice na dole nietknięte były także.... Mało miałem nadziei dostania się do kamienicy, jednakże sparłszy się o mur stukać począłem. Nawykł był stary stróż nieraz mnie poznawać po pukaniu masońskiém, któregom go był nauczył. — Bezmyślnie powtórzyłem je kilka razy, znajdując, że wołanie próżnémby było. W bramie zakratowane i z wewnątrz zasuwane było okienko... odsunięto je....
— Kto tam? spytał stary Filip.
— Ja! odrzekłem słabym głosem — Czy żyjecie? nic się wam nie stało....
Zamiast odpowiedzi furtka się otworzyła, Filip mnie wpuścił nie mówiąc słowa i natychmiast zaryglował.
W mroku dojrzał ręki na temblaku i rozpłakał się....
— A Mańkiewicze? spytałem.
— Pan Bóg nas ocalił! szepnął Filip, ale ino On, bo na tyłach byli Moskale i rabowali i trzech ludzi ubili a jedną kobietę cięli szablą... ale czasu nie było się tu dostać.
Uściskawszy stróża, skierowałem się do drzwi dziadka.
Nie zapomnę téż i tego widoku nigdy, jaki mnie uderzył, gdym wpuszczony do mieszkania wszedł do pokoju dziada.... Stary leżał na łóżku ze złożonemi rękami, w których trzymał różaniec.... Znać gotował się lada chwila na śmierć, bo krzyż miał na piersiach i w rękach medalik.... Nieco opodal z gromnicą w ręku żółtą, obwiązaną wstążką pąsową, klęczała spokojnie staruszka Mańkiewiczowa u krzesełka, na którém rozłożona była gruba księga, i odmawiała głosem niewzruszonym litanią do patrona dobréj śmierci, św. Józefa.
Gdy drzwi po cichu otwarły się i stanąłem w progu, Mańkiewiczowa zwróciła oczy, postrzegła mnie, lecz nie przerwała modlitwy.... Stałem, odmawiali ją aż do antyfony, staruszek cicho powtarzał — Módl się za nami!
Dopiero po skończonéj litanii wstała, opierając się ręką o ziemię staruszka i zawołała:
— Bądź Jezu pochwalony! Syruć żyje! Dziadek, który sądząc, że chłopiec był wszedł, głowy nie podnosił i nie widział mnie, pochwycił się na posłaniu i krzyknął:
— Syruć, dziecko moje! żyjesz!
Szedłem całować ich ręce, dopiero zobaczyli rękę na temblaku okrwawioną i poszarpany mundur na mnie....
— Ranny nieboraczysko! zawołała staruszka, ręka.... cóż? strzaskana....
— Dziękujmy Bogu, że żyjemy! odrzekłem, straszne przebyliśmy godziny.
— Moje dziecko, odparł stary spokojniejszym niż dawniéj głosem, — nie to było tobie bić się i broniąc narażać, ale nam tu bezbronnym tyle godzin niechybnéj śmierci czekać i słyszeć ją chodzącą w koło... wdzierającą się do domu, dobijającą do drzwi, szturmującą do okiennic, oddalającą się na chwilę i powracającą znowu... i czekać i modlić się — i ocalić cudem...
Głosu mu nie stało... odetchnął i mówił daléj:
— Któż wie? powrócą może jeszcze a naówczas zemsta ich nie poszanuje nikogo...
Strzały, dające się słyszeć w oddaleniu, tym słowom starego Mańkiewicza nadawały pewne prawdopodobieństwo.
— Wypędzeni z miasta połączą się z Prusakami, uderzą na nie... wyrzną nas w pień... to niechybna! dodał staruszek.
— Nie, rzekłem, nie ma się co obawiać, większa część Moskali w niewoli, do trzech tysięcy leży trupem w ulicach. Nie z wojskiem jedném mieli do czynienia ale z narodem: nie działa ich pokonały, ale tłumy... tłumy bohaterskie.
Stary pokiwał głową a był szlachcic z kościami.
— No, no, rzekł cicho. Kiedy téż już do tego przyszło, że szewcy ojczyznę zbawiają — koniec świata.
Mimowolnie musiałem się uśmiechnąć. Był już dobry dzień i przez szczeliny okiennic wciskało się blade światło poranka, ale z obawy napaści nie śmiano otwierać — i siedzieliśmy przy gromnicy.
Zacząłem opowiadać, co wiedziałem, na com patrzał i jakeśmy się bili. To staruszka odżywiło, duch w niego wstąpił, wstał z łóżka i począł chodzić. Mańkiewiczowa gotowała kawę. W mieście jakoś się po troszę uspokajało, strzałów przynajmniéj nie było już słychać i rzadko tylko przeciągająca kupa ludzi z pobojowiska okrzykiem przerwała ciszę.
Filip wysłany na zwiady w kilka godzin oznajmił, że w mieście było wszystko skończone, tylko się brano do porządku, bo dla trupów i gruzów przejść ni przejechać nie było można. Otwarto więc choć jedną boczną okiennicę, żeby gromnicę zagasić. Starzy poszli spoczywać i ja z pomocą Filipa wdrapałem się do mojéj izdebki na górę, gdzie padłszy na posłanie kamiennym snem zasnąłem aż do ranka w niedzielę.
Nie mógłem jeszcze podnieść się z łóżka i wynijść, chociaż najgoręcéj pragnąłem zobaczyć miasto „wolne“, jak je w odezwie swéj nazwał Zakrzewski... miasto dla nas nowe, bośmy go nie znali my młodzi tak swobodném, jak teraz było. W pierwszych chwilach rozgorączkowany więcéj miałem sił, teraz mnie one opuściły. Przywołany doktor nakazał spoczynek, a rękę téż źle na razie opatrzoną i obandażowaną należało jeszcze raz krajać i zszywać, co mnie zmęczyło i osłabiło... Z pomocą Filipa raz na dzień miałem pozwolenie powoli znijść do Mańkiewicza i tam parę godzin posiedzieć.
Tu teraz przy najpatryotyczniejszém usposobieniu wszystkie plotki z całego miasta się zbiegały. — Szambuś, który na strychu w jednym z domow przy ulicy Długiéj, koło komina się tuląc, rewolucyą szczęśliwie przesiedział, — powrócił do dawnych obowiązków, skromniéj tylko ubrany, gdyż cała jego garderoba, rzeczy i — jak mówił — precyoza padły ofiarą nienasyconéj chciwości nieprzyjaciela. Okazało się późniéj z jego własnych wyznań, iż drogocenne owe klejnoty szambelana składały się z piętnastu łokci galona złotego, który miał kiedyś przedryzlować, ze srebrnéj tabakierki i sprzążek od trzewików wysadzanych czeskiemi kamieniami.
Ale — co dlań daleko było dotkliwszém, stracił nieborak suknie i peruki, tak że mu jedna tylko i to najstarsza, którą na głowie miał, ocalała. Bolał téż bardzo nad stratą pończoch jedwabnych, acz wychodzonych u dołu ale w górze prezentujących się bardzo świeżo.
Szambuś już znowu wiedział wszystko... ściskał się z Wysogotą Zakrzewskim, odwiedzał Mokronoskiego, miał szczęście rozmawiać z bohaterem Kilińskim, z d’Aloëm i Wulfersem... On pierwszy doniósł nam, że Kossakowskiego, Ożarowskiego, Ankwicza, Tomatysa, Boskampa i wielu innych aresztowano i osadzono w arsenale i na ratuszu...
W zamku popłoch być miał niesłychany, bo kilku z nich z pod boku królowi wzięto... Poniatowski zaklinał się, że już trzymał z narodem... patryotyzm po zwycięztwie rósł ogromnie... wszyscy starali się donieść, że jeszcze 16 kwietnia a właściwie 22 marca patryotami byli i nie czekali ani Kościuszki, ani Kilińskiego, aby się przejąć tém uczuciem...
O Moskalach mówiono, że się około Magnuszowa pod jenerałem Nowickim gromadzili...
Mańkiewicz się rozpłakał dowiedziawszy o rewolucyi w Wilnie, wzięciu Arsenijewa i powieszeniu hetmana.
Ta wiadomość na zamku była ciosem okropnym — haniebna śmierć, rewolucyjny sąd doraźny przeraziły króla a więcéj jeszcze uwięzionych jego przyjaciół... Przychodzące wiadomości z Paryża o konwencyi i jéj czynach trwogę tu zwiększały. Grano patryotyzm i popularność na zamku, ale po twarzach zasępionych znać było wstręt i przerażenie...
Dopiéro dnia 29 kwietnia na uroczyste nabożeństwo, które się w kolegiacie u św. Jana odprawiać miało, doktor mi pójść pozwolił. Pierwszy raz wyjrzałem na ulicę.
Warszawa dziwnie była zmienioną... Powozów prawie widać nie było w ulicach oprócz karety Prymasa i prezydenta Zakrzewskiego. Mundury, straże zbrojne mieszczańskie, swobodnie kołyszący się tłum panował na nich.
Słyszałem zaraz wyszedłszy rozlegającą się, powtarzaną wszędzie pieśń ochotników krakowskich, którą niemal całe miasto nuciło. Jeszcze mi kilka strof w pamięci się błąka:

Pókiż damy się ciemiężyć?
Daléj bracia do oręża!
Kto chce umrzeć lub zwyciężyć,
Ten zawsze prawie zwycięża!

To była ostatnia strofa — ale mnie w niéj to wtrącone dla miary — prawie jak dysharmonijna nuta raziło...
Była tam inna zwrotka jeszcze, która mi także w pamięci utkwiła:

Roztropne Moderatory!
Skryte stronniki północy!
Któreż wam odkryły dwory,
Że nam nikt nie da pomocy...

Panującym w ulicach żywiołem był, jak już mówiłem, mieszczanin i wojskowy, z wyższego towarzystwa mało kogo było można spotkać. Gdzie niegdzie przez ciekawość pokazywano się z okien dla bezpieczeństwa w kolorach narodowych, biało z karmazynowym.
Tego dnia tłum był niezwyczajny, bo i pora piękna służyła i nabożeństwo za poległych do kolegiaty ciągnęło... a kto chciał patryotą się okazać, musiał tam być. Ponieważ w pierwszych dniach wszyscy byli ordery pozrzucali, a król to wziął za oznakę jakobinizmu i żądał, aby tytuły i krzyże i gwiazdy powkładano, poubierali się wszyscy po dawnemu.
Kościół św. Jana cały wysłany był czarno... Mojéj ręce na temblaku winien tylko byłem, żem się do niego docisnął. W pośrodku znajdował się piękny katafalk laurowemi wieńcami obwieszony z napisami:
„Nie zapominajcie dobrodziejstwa, albowiem dali za was duszę swoją.“
„Pamiątka ich będzie w błogosławieństwie a kości ich zakwitną z miejsca swego.“
„Woleli raczéj poczciwie umrzeć aniżeli jarzmo dźwigać i nie przystojne rodowi swemu krzywdy cierpieć.“
„Dusze i ciało nasze wydaliśmy za prawa ojczyste, wzywając Boga, aby co najrychléj narodowi naszemu miłościwym był.“
Wśród zawieszonych pośrodku wieńców laurowych inne jeszcze czytano napisy: — „Zeszli z żywota, ale wszemu Narodowi pamiątkę śmierci swéj na przykład cnoty i męztwa zostawiwszy.“
Sam Prymas, którego najmocniéj posądzano o sprzyjanie Moskwie a nawet o konszachty potajemne z Prusakami, odprawiał nabożeństwo uroczyste. Znany z wymowy i patryotyzmu ks. Witoszyński miał ogniste kazanie. — Król był obecnym i na widoku...
Witoszyński wśród mowy swéj nie wahał się zwrócić do króla, aby go niejako wciągnąć w sprawę narodu.... I tak jak owego pamiętnego dnia 3 maja 1792 roku odezwał się król w kościele św. Krzyża, tak i tu odpowiedział Witoszyńskiemu...
— Twoje serce zacne, N. Panie, rzekł Bernardyn — nie opuścisz ludu.
Na co król z tronu — Tak, nie opuszczę, z ludem mym chcę żyć, z ludem moim umierać!
Szmer poszedł po kościele, ale czy tak bardzo wierzono w te słowa, trudno przypuścić. Zmieniał król tylekroć przekonania, że się już obróconéj chorągiewce nigdy dziwić nie było można.
I tego dnia i następnych król począł pokazywać się na ulicach, dosyć sympatycznie witany, ale mimo to z niedowierzaniem patrzeli drudzy na te przejażdżki, gdyż były wieści nie płonne, że chciał się z objęć Jakobinów wydobyć, a Warszawa obawiała się, aby, gdy ją opuści, na łup i zemstę wydaną nie została. Pilnowano więc króla niezmiernie, a mieszczanie sami widzialną i niewidzialną straż sprawowali.
Z kościoła wyszedłszy, gdy się tłum na różne strony rozpływał — tknęło mnie pójść się do Juty dowiedzieć. Na prawdę nie miałem do tych odwiedzin żadnego prawa, ale mi głęboko w sercu pamięć po niéj została a nie wiedziałem, jak wyszła z tych krwawych dni, w których łatwo narażając się paść mogła ofiarą.
Zawahałem się nieco zrazu ale tłumacząc się sam przed sobą, żeć przecie kryminału nie popełnię, odwiedzając ją — poszedłem.
Na Starém miéście zwłaszcza koło ratusza bardzo było tłumno i gwarno, przecisnąłem się jakoś, patrząc w okna kamienicy, ale w nich nic widać nie było.
Na wschodach téż cisza... zbliżyłem się do drzwi i zapukałem nie śmiało.
Czekałem dosyć długo, dopóki znajomy mi chód staréj Wawerskiéj nie dał się słyszeć.... Spojrzała przez okienko i krzyknęła. Otworzyły się zaraz drzwi, lepszą mnie powitała twarzą, niźlim się spodziewał.
— A to, chwała Bogu, żyjesz waćpan, rzekła bez ogródki — a nam tu mówili, żeś na Miodowéj około domu Igelströma padł.
Dopiéro zobaczyła rękę na temblaku i moją twarz wybladłą, skinęła głową — Ciężko ranny.
Poszliśmy razem do trzeciéj izby, czeladzi nie było żywéj duszy. Tu Juta siedziała w oknie, a gdym wszedł, zarumieniła się i podbiegła ku mnie, podając obie ręce.
— A toś żyw! dzięki Opatrzności! zawołała... myśmy was opłakali.
Jeszcze w jéj oku stała łezka, któréj się powstydziwszy prędko ją otarła fartuszkiem.
— A jam się o was troszczył, rzekłem, boście się narażali, a nie każdemu Bóg dał wyjść cało z téj okropnéj walki.
— O! to prawda! to prawda! wzdychając przerwała Wawerska; com ja wycierpiała, Bóg mi jeden policzy. Wszakże Juta o czwartéj godzinie rano jeszcze nie była w domu... a potém, gdy wróciła, utrzymać jéj nie mogłam.... Była w arsenale, kule nosiła w fartuchu! Jak Boga kocham.... Suknię ma dwa razy przestrzeloną, cudem N. Panny, że ją kalectwo nie spotkało....
Juta, jakby się wstydziła, zakryła twarz dłonią i patrzała w okno, nagle odwróciła się ku mnie cała w płomieniach.
— A! kto te dni przeżył, do śmierci mu one w oczach stać będą! nie prawdaż? spytała. — Tak coś okropnego, strasznego, pięknego chyba jeszcze na świecie nie bywało! A! bili się nasi jak lwy! Duch jakiś w nich wstąpił! Patrzyłam i płakałam.... Mój Boże! Florek od nas, czeladnik....
— Takie to rozlazłe — wtrąciła matka.
— Zakrwawiony, posiekany, parł się na mur do pałacu Igelströma jak lew... oczom nie wierzyłam... Dzieci zmieniły się w bohaterów.
Pod bramą dwunastoletni chłopak, terminator od ślusarza, ze sztabką żelazną w ręku uwijał się w moich oczach... wzrok mu się palił. Podszedł... Syknęły kule, porwał się za pierś i padł. Poskoczyłam ku niemu, chwyciwszy głowę... obrócił ku mnie oczy, uśmiechnął się, podniósł rękę — Niech żyje wolność! wyjąknął i skonał...
Juta płakała, Wawerskiéj łzy płynęły z oczów i mnie się na płacz zbierało.
— Toż samo, rzekłem, widziałem ja pod Dominikanami, na Sułkowskiém... to téż Bóg dał zwycięztwo.
Kobiety zamilkły.
Juta wyglądała uspokoiwszy się blado i mizernie, znać na niéj było zmęczenie wielkie i jakby gorączkę.
— Wszystko to dobre, dodała po kilku minutach rozmowy matka — ale już dziś, gdyśmy swoje zrobili — dosyć — trzeba wrócić do roboty i do dawnego spokojnego życia... a toby człowiek się spalił tą gorączką... Słyszę, że pan Kiliński do rady i do rządu zaproszony i że ma dowodzić żołnierzami... a jabym na jego miejscu do szydła i dratwy wróciła. On tam nie poradzi nic, ani on ich ani oni jego nie zrozumieją i tylko się poczciwe człowieczysko nagryzie... a z kościami to zacne i dobre...
— E! matusiu! odezwała się Juta, — to nie koniec, a któż będzie wały sypał! a któż na zamku straż utrzyma, żeby król nie uciekł? Żołnierzy mało... to nasza sprawa...
— Tylko nie twoja, przerwała matka, nam babom garnków pilnować.
Juta się rozśmiała ruszając ramionami i spojrzała na mnie. Trzymałem w nią oczy wlepione, oderwać ich nie mogąc.
— A! mój poruczniku, rzekła, ja teraz rozumiem, jak to nałogu nabrać można i dla czego Jukowski stary, choć mu doktorowie śmiercią grożą, do szynku ciągnie. Wszak to mnie tak samo w ulicę rwie i do téj bieganiny, do któréj przez kilka tygodni nawykłam. Czegoś mi brak... radabym znowu kule nosić i przekradać się i oszukiwać Moskali, których chwała Bogu nie ma... i ot, czegoś mi nudno...
Matka się namarszczyła.
— Nie plotłabyś dziwolągów! rzekła chmurno, — jeszcze czego, dobrze, że się to raz skończyło... dzień w dzień ze strachu o ciebie marłam, przynajmniéj odetchnę wolniéj.
Nie wypadało mi zbytecznie odwiedzin przeciągać, choć grzeczniejsi byli dla mnie niż, się spodziewałem, osobliwie Juta. Parę razy pochwyciłem jéj wzrok na mojéj choréj ręce spoczywający.
— Kto pana opatruje? spytała, gdym się już miał żegnać.
— Mam tam felczera, rzekłem.
— Musi być nie bardzo mądry, dodała, bo pan strasznie mizernie wyglądasz... a mężczyzna, jeśli ma żyć, trzebaby, siłę miał, bo bić się musi...
— Ja téż spodziewam się wkrótce do szeregów powrócić, rzekłem z uśmiechem, ręką będę władał, byle wydobrzała. Była wprawdzie wątpliwość, czy władzy nie stracę, coby mnie kaleką uczyniło, ale z tego strachu wyszedłem...
Począłem się żegnać, stara miała coś do czynienia i zaraz odeszła. Juta weselsza odprowadziła mnie do drzwi.
— Bardzo mi was żal było, rzekła już dochodząc do drzwi, gdy nam powiedziano, żeście zabici. Wierzcie mi, zapłakałam. Tak to się łatwo poprzyjaźnić i nawyknąć można, a potém zdaje się, że się już człowiek i nie obędzie bez przyjaciela.
— A! jakżeś mię panna Juta... uszczęśliwiła, — odpowiedziałem całując ją w rękę, tém dobrém nazwiskiem przyjaciela. Zapłaciłaś mi za ranę.
— Za ranę? podchwyciła, — a nie! ojczyzna zapłaci za krew i ranę, a ja płacę wam za to, żeś nie był płochym, żeś mnie poszanować umiał i że mi bzdurstw nie prawiłeś jak drudzy, w które nie wierzę!
Zaczerwieniłem się mocno i pożegnaliśmy się jak brat i siostra. Drzwi się zamknęły.
Dom Mańkiewiczów, w którym mnie moja rana trzymała jeszcze, stał się teraz prawdziwém zbiorowiskiem nowin. Stary siedział, przyjmował, puszczał się w polityczne i strategiczne konjunktury, a tu mu ludzie koszami i worami przynosili nie stworzone baśnie.
Przyznaję się, że mnie ta paplanina próżna ludzi, co sami nie robili nic a ostro sądzili o tych, którzy się do czegokolwiek brali — niezmiernie męczyła. Siadywałem milczący. Mańkiewicz pono mi to za złe miał. — Uważałem, że niezmiernie pilną uwagę zwracano na króla. W istocie, mimo oświadczeń jego patryotycznych, mimo ofiar sreber i kosztowności na potrzeby ojczyzny, mimo odezw głośnych — nie można było wątpić, iż rewolucyi coraz groźniejsze przybierającéj rozmiary sprzyjać nie mógł. Pomimo utrzymywanego porządku i jakiéj takiéj subordynacyi lud i mieszczaństwo brało górę... pomiędzy szlachtą i panami w najbliższém otoczeniu króla wytykano jawnych zdrajców a papiery po Igelströmie dowiodły ich własnemi podpisami, iż brali pensye od Rosyi.
Sam król z sześciu tysięcy dukatów, z których kwitował, tłumaczyć się musiał. Mieszczanie, którzy do zamku chodzili na straż codzień i siedzieli w pokojach królewskich, pełniąc niby urząd czasowych szambelanów, pomimo respektu dla N. Pana... nie dowierzali mu wcale. Nocami rozstawiali się i nie sypiali.
Wiedziano z największą pewnością, że familia króla przestraszona oskarzeniami, jakie wywołały regestra Igelströma, chciała koniecznie wyrwać go z rąk rewolucyi. Przygotowywano do tego lud w ten sposób, że król się codzień przejeżdżał daléj... i chciał oswoić z tém Warszawian a jednego dnia puścić się za Wisłę i oddać w ręce oddziałowi Moskali czy Prusaków....
Prymas szczególniéj miał się zajmować całym tym planem i sam także podobno uciec zamierzał. Jak się o tém dowiedziano, trudno zbadać. Być może, iż między służbą królewską na zamku byli donosiciele. — Dosyć, że na ratusz przynoszono coraz to nowe przestrogi... a Rada tam zasiadająca odpychać ich nie mogła.
Nierazem to rozważał z ludzkich opowiadań, wiedząc o losach króla Poniatowskiego, iż nieszczęśliwszego człowieka na świecie nadeń pono nie było.
Pozornie miał wszystko, co do szczęścia potrzebne, a w istocie panowanie jego było długiém męczeństwem. Męczyli go swoi, obcy, przyjaciele, familia.... Ci, dla których był najlepszym, jak hetman wielki, jak Szczęsny; wywdzięczyli mu się w sposób najokrutniejszy, Rosya, której sprzyjał, poniewierała nim, ambasadorowie karmili upokorzeniami... a jeśli kiedy był w położeniu straszném, to przez czas rewolucyi 1794. Każdy hałas w ulicy zdawał się ostatnią zwiastować godzinę.... Od porwania przez konfederatów król ciągle mówił, iż czuje, że nie umrze naturalną śmiercią, że go los Karola czeka.... Nigdy ta fałszywa przepowiednia prawdopodobniejszą się nie zdała jak naówczas.
Ze wszystkich swych nieprzyjaciół król najbardziéj się musiał obawiać tych, którym się naraził. Nigdy nie lubił Kołłątaja a od Targowicy zupełnie z nim zerwał, nie chciał żadnych zachować stósunków. Teraz zwrot wypadków dawał mu w ręce wpływ i potęgę... a król drzał, ażeby jéj na zemstę nie użył....
W pierwszych dniach maja rozpoczęło się już coraz z większym napływem osób wszystkich stanów sypanie wałów dokoła miasta.... Rząd zachęcał ku temu, lud miał ochotę, a płosi ludzie jak ze wszystkiego zrobili sobie z tego patryotyczną zabawkę. Był to w istocie piękny obraz... gdyby dziś zdala widziany prawie smutnym się nie wydawał.... Co żyło w mieście a nawet i wyższe klasy, pociągnięte nowością i rozgrzane patryotyzmem, płynęło z rydlami, łopatami, taczkami na cały dzień do sypania wałów: kobiety, wyrostki, dzieci, księża, mieszczanie, panowie, nawet dygnitarze rzeczypospolitéj.
Pospolicie zbierały się całe takie bandy z muzyką, na wozach jechały łopaty, baryłki z winem, piwo, żywność, łakocie, bo się bez ucztowania nie obyło, i przy odgłosie patryotycznych piosenek orszaki strojne ciągnęły — na okopy, kobiety miały ubiory właściwe, króciuchne, kapelusze słomiane, wesołość panowała jak największa, śmiechy i koncepta... ale roboty wiele nie było. — Pół dnia odpoczywano, kilka godzin posilano się i taniec na murawie nie był bezprzykładny.
To tylko było piękném w tych pochodach, że tu nigdy jeszcze nie widziana panowała harmonia i piękne panie stawały do łopat obok obdartusów a senatorowie wraz z rzeźnikami. — Że się tam potém wieczorami śmiano u senatorów z panów mieszczan a u mieszczan z panów i ich krągów, to bardzo być może, ale na okopach przyjaźń była jak najczulsza...
Z dostatnich baryłek poili panowie biedaków, a za to choć potém nie bardzo rydlem wiele dokazali, nikt im nic nie mówił.
Nie było zdaje mi się naówczas zdrowego człowieka w Warszawie, żeby na okopach nie był. A kto nie kopał, szedł czy jechał się przypatrywać. Ci, co pracowali czasem, do gawroniących odzywali się z zaprosinami... naówczas radzi nie radzi szli spektatorowie do taczek na chwilę. W tém wszystkiém więcéj było fantazyi i śmiechu niż roboty — za to prawdziwych robotników dzień i noc pod ścisłym dozorem, płatnych — nie brakło...
Król nawet parę razy jeździł do okopów także i, chcąc dać dowód patryotyzmu, taczkę piasku zatoczył... Dawano mu — bravo! jak w teatrze... Gdy jechał na spacer... wszakże, choćby na te okopy, z dala nań naglądano... Zawsze tkwiła ta myśl we wszystkich, że król chce uciec i że naówczas Moskwa opanuje miasto i obróci w kupę popiołów... Nie można powiedzieć, żeby rozumowanie to całkiém nie logiczném być miało...
Zdaje mi się, że dnia 8 maja, na sam św. Stanisław i mnie wzięła fantazya, choć jeszcze z ręką na temblaku pójść na okopy. Nie będę się z tém taił, że pobudką dla mnie było wyszpiegowanie, iż Juta u matki się wyprosiła pójść z rydelkiem także. Wzięła ona z sobą dwie koleżanki i poleciały... Bardzom chciał ją zobaczyć, pobiegłem téż... Wybrała się nie rano, bo matka z razu nie pozwalała; ja téż, dopiero późniéj dowiedziawszy się przez czeladnika, któregom w ulicy spotkał, poszedłem. Juta była na Pradze... Ledwiem się przerwał przez most i wyszukał to miejsce, gdzie stała, aby jéj pomódz... ledwiem ją miał czas pozdrowić — słyszemy od mostu na Pradze i od miasta... jakby alarm... Patrzymy, tłumy się zbierają... zwijają, lecą... wrzask, zamęt... słowem, nie ma wątpliwości, coś się stało...
Spojrzałem na Jutę, stała jak w ogniu, rzuciła rydel, oczy wlepiła w drugi brzeg, drżała cała...
— Chodźmy, rzekłem, podając jéj zdrową rękę — zobaczemy, co to jest...
— Chodźmy! krzyknęła... ale nie przyjmując ręki i z wzrokiem zapalonym puściła się jak strzała ku miastu... tak że zaledwie mogłem za nią nadążyć — tchu mi brakło...
Na Pragskim moście przecisnąć się było trudno... Pytamy, co jest.
— Król chciał uciec...
Drudzy wołają — Zdrajcy z więzień się chcieli wybić! Zdrajców trzeba wywieszać... Śmierć zdrajcom!! Ludowi i ojczyźnie sprawiedliwości! Krzyki te głuszyły nas... Juta biegła blada, anim mógł ją powstrzymać...
Już za mostem spostrzegliśmy zawrócony orszak królewski, majestatycznie powoli zdążający ku zamkowi. Król niezmiernie blady, uśmiechając się niezręcznie kłaniał się na wszystkie strony. Lud krzyczał — Wiwat król! ale więcej wołało — Śmierć zdrajcom! a że i króla naówczas nie za lepszego miano, można sobie wystawić, jakie na nim okrzyki te mogły czynić wrażenie...
Nie ma nic straszniejszego nad lud choćby najszlachetniejszy i najpoczciwszém uczuciem roznamiętniony. Namiętność jednego jest bezpamiętną i dziką; cóż, gdy tysiące łańcuchem się jednym spoją i w pierś każdego wleje się spotęgowana namiętność tysiąca! Naówczas nie lud to ale morze, którego fale biją o brzegi niepowstrzymane, niszcząc, co spotkają w biegu. Takim był tłum dnia tego. Jedni króla pozdrawiali, drudzy podchodzili pod konie prawie z odgróżkami. Pokazywano pięści, król się kłaniał.
— Niech żyje król! krzyczeli dworscy.
— Tak! niech żyje, lecz niech nie ucieka!!
Jak pogrzeb zwolna ciągnęła kawalkata królewska, oczyma pożerając zamek, port wybawienia.
Widzieliśmy ją zdążającą coraz pospieszniéj ku bramie i wpadającą w nią nagle. Lud pozostał na placu i ulicach, mrucząc, krzycząc i miotając się, raz ku zamkowi podpływając, to znowu pod ratusz na Stare miasto, gdzie prawie nieustannie zasiadała Rada.
Okrzyki jak wystrzały dobywały się z tego tłumu, na okrzyk taki odpowiadało milczenie i zdala chwytaliśmy tylko głos słaby mówcy, który stanąwszy na kamieniu, ławie lub beczce coś przemawiał do narodu i obywateli. Widoczném było przy nieustającym pod wieczór ruchu, że przyczyną jego nie był wcale wyjazd króla, ale co innego. Z innych pobudek wyniknęło to poruszenie, bo jak sami mieszczanie opowiadali, zrodziło się daleko od zamku i mostu pragskiego i wybuchnęło w okolicach arsenału razem i kilku miejscach, zupełnie z sobą nie będących w związku.
Okazało się późniéj, iż służący Ankwicza całéj téj wrzawy i wynikłych z niéj nieszczęść był przyczyną. Zamknięci w arsenale i prochowni więźniowie niepokoili się losem swoim. Oni to wpadli na myśl ratowania się ucieczką, korzystając z wynikłego w mieście zamięszania: starano się je sztucznie wywołać.
Rozsiano tedy wieść o ucieczce króla i napadzie Prusaków na Warszawę, czém łatwo lud jeszcze wrący po ostatnich wypadkach poruszyć było można.
Ankwiczowi jednak nie udało się uciec, bo straż około więzień była pilna, a lud ciągle trapiony myślą, że mu się zdrajcy wyrwać mogą, zwrócił się zaraz ku nim i począł wołać na nich kary i sprawiedliwości.
To więc, co oswobodzenie ich sprowadzić miało, nieskończenie pogorszyło ich położenie. Tłumy skupiły się około arsenału, koło ratusza, przed zamkiem, napełniały ulice, wołając jednym głosem — Śmierć zdrajcom! śmierć zdrajcom...
Widok tego zburzonego i coraz gwałtowniéj roznamiętniającego się tłumu był w istocie straszliwym... Juta milcząca przeciskała się zręcznie, ja szedłem za nią, nie wiedząc, co zrobić z sobą, a obawiając się o nią. Nie zdawała mi się jednak wcale strwożoną, ani podzielała uczucia, które miotało tłumami, smutną była. Namarszczywszy brwi, szepnęła mi:
— Coś złego się gotuje... ktoś ten rozruch zrobił... czuć w tém rękę nieprzyjaciela...
Około ratusza spotkałem Kilińskiego, zamyślonego, zafrasowanego, który wąsa kręcił, spoglądając to na lud, to na ratusz. Z jednéj strony ciągnęli go, żeby lud uspokajał, mając nad nim przewagę i zaufanie u niego, z drugiéj strony głos braci mówił do niego jakby jego własnym... Nie rad był folgować i on zdrajcom... Juta przypadła doń, chwytając go za ręce... Więcéj ona miała rozwagi w téj chwili niż wszyscy.
— Panie Kiliński, zawołała doń — przemówcie i postarajcie się o uspokojenie... Na Boga! na co się to przydało... Na zdrajców sąd będzie... wszak jest wyznaczony... a bodaj go i nie było, nie mielibyśmy w oczach ludzi téj plamy, że nasza ziemia zdrajców rodzi! Mamyż się chwalić i głosić, że tylu ich między nami? mamyż się mścić?
Kiliński spojrzał na nią i pokiwał głową.
— A do kądzieli! mościa panno! zawołał, a do krosien, a do pończoszki! Będziesz tedy nas uczyła rozumu! Śliczne rzeczy! Co asińdźka rozumiesz z wyższéj polityki... Tu mospanie sęk, tu sęk... tu na naszych głowach i ramionach, mości panie, przyszłość... tu trzeba wiedzieć, czy powściągnąć czy popuścić... hę!
— Nie uczcie ludu poczciwego krwi żądać! zawołała Juta... napisano jest — nie zabijaj...
— Cicho... bo jeszcze się dopytasz, że cię tu kto weźmie za Moskiewkę, rzekł Kiliński. Sądzisz, mościa panno, nie zabijaj.
— Niech sędziowie sądzą nie wy... i niech kat nie wy zabija! dodała Juta...
— Dobrze, dobrze — rozśmiał się Kiliński, ale czasem lud, mościa panno, musi być i sędzią i katem... nie ma na to rady... trzeba przykładu...
W téj chwili Jutę i mnie tłum odbił od Kilińskiego. Na beczce pod ratuszem stanął młody człowiek, blondyn... i głosem ochrypłym począł wołać o sprawiedliwość i karę na złoczyńców... Słuchano go z natężeniem, niekiedy tylko przerywając mu okrzykami, a mowa jego tłum z nowa tak rozgorączkowała, iż dobijać się zaczął do ratusza...
Na ganek z kilką słowy uspakajającemi wyszedł Zakrzewski, ukochany od ludu — ale cichą jego mowę zahuczały krzyki. Popchnięto Kilińskiego, który wcale wymownym nie był, lecz słowo z ust jego wprost szło, zrozumiałe, dostępne do serc wszystkich...
— Obywatele wolnéj stolicy! zawołał — posłuchajcie mnie — sprawiedliwość będziecie mieli i to w jak najkrótszym czasie, aleście nas wybrali, ufajcież nam, spuśćcie się na nas... a dziś idźcie spokojnie do domów...
Mówił długo i jąkając się w ten sposób, ale już pod koniec mowy zagłuszać go poczęto. Zły to był znak, gdy ukochanego Kilińskiego słuchać nie chciano... Juta stała przy mnie ruszając ramionami.
— A téż to rozum, odezwała się — porobić z nich męczenników, ażeby ohyda na nas spadła!!
Przyznaję się, że mi trudno ją było naówczas rozumieć. Ogólne usposobienie było takie, iż jéj mowa dla mnie nawet wydała się dziwaczną. Przypisywałem ją tylko usposobieniu łagodniejszemu, kobiecemu...
Strapioną odprowadziłem do drzwi jéj domu, podała mi rękę widocznie zniechęcona i smutna.
— Mój miły Boże, zawołała do mnie załzawionym głosem — jabym pragnęła, aby nasza rewolucya tak była czysta, święta, niesplamiona, aby rąk sobie nie zmazała niczyją krwią... a tu źli ludzie pchną ją na takie szały... w których już nikt nie wie, co czyni. Bić się z nieprzyjacielem... a! to cudowne, ale brudy swe po szubienicach wywieszać przed światem... Wszakże to bracia... wszak to Polacy... niechby ich wrzucili gdzie w doły i ciemności, aby świat imienia ich nie wspomniał.
My to mieszczanie oswobodziliśmy Warszawę, ja pomściłam śmierć ojca, Kiliński stał się bohaterem... to nasza krew i nasza sława... a chcą nas pchnąć na mordy, abyśmy ją stracili — a, to okropne... Idź, poruczniku... uspokajaj — proś... niech się rozchodzą...
Znikła mi wśród domu... nie wiedziałem, co z sobą zrobić, poszedłem prawie nie myśląc ulicami.
Chociaż wieczór nadchodził, tłumy raczéj się powiększały niż rozpraszały... Wszędzie ktoś do nich przemawiał, i, o ile dosłyszeć mogłem, starał się przekonać, że rząd nie domierzy sprawiedliwości, że zdrajcy mają przyjaciół, że ich rojaliści ocalą, że im ucieczkę ułatwią, że dla postrachu złych potrzebny jest przykład i że lud musi stać na straży a nie przestać domagać się kary, dopóki jéj nie otrzyma. Największe zbiegowisko otaczało arsenał... nie spuszczając się na straże i warty, które tam stały, obawiano się, aby więźniowie nie pouciekali. Tu téż rozdrażnienie było najokropniejsze, odgróżki najdziksze, ryk tego morza ludzkiego najwięcéj przejmujący. — Mając znajomych wojskowych przy warcie i sam będąc w mundurze, wszedłem wewnątrz, aby się coś o tém dowiedzieć...
Tu nowy mi się widok przedstawił.
Znaczna ilość więźniów wojennych rosyjskich, podobno jenerał Miłasiewicz i inna starszyzna pobrana w nocy 18 kwietnia, znajdowała się tu także zamkniętą. Można sobie wystawić przestrach tych ludzi słuchających zdala wrzasków zdziczałego ludu. Blade twarze wyglądały przez okna.
W chwili gdy na ulicy najzapamiętaléj wykrzykiwano, ujrzałem kilku mieszczan i wojskowych, podstępujących pod okna więźniów rosyjskich, z którymi obchodzono się z największą ludzkością, można powiedzieć, z wyrachowaną grzecznością i wyrozumieniem dla ich nieszczęśliwego stanu.
— Panowie, zawołał do okien mieszczanin w imieniu tych, którzy mu towarzyszyli, przychodzimy tu umyślnie, abyśmy was uspokoili. To, co słyszycie, ta wrzawa i ta wściekłość nic się was nie tyczy. Marny naszą domową sprawę ze zdrajcami ojczyzny do ukończenia. Biliśmy się z wami na placu, dobijając się należnéj nam swobody; wyście żołnierski spełnili obowiązek, szanujemy was i nie dopuścim, aby któremu włos spadł z głowy. Całość wasza jest honorem naszym. Jesteście bezbronni. Nie mamy do was nic — nie lękajcie się i nie trwożcie.
Rosyanie powychylali się z okien słuchając, kilku podało nam ręce — scena była rozrzewniająca. Jeden z nich odezwał się, że ufają honorowi Polaków. Odpowiedziano mu okrzykiem... i tak się skończył epizod téj nocy dla mnie pamiętnéj.
Pobiegłem do moich starych, aby i ich uspokoić nieco, bom czuł, że i oni strwożeni być musieli. Zastałem oprócz szambusia niejakiego Drogomirskiego, człowieka, którego zajęcia, ani stanu, ani przekonań nigdy dopytać nie mógłem. Kręcił się ciągle, bywał wszędzie, mówił wiele, dopytywał jeszcze więcéj. Miałem go za wielce podejrzanego, bo się pokazywał i znikał. Umiał kilka języków, wiedział o wszystkiém i znał cały świat a z całym światem był dobrze... Uchodził za jakiegoś kupca, ale czém handlował właściwie, nigdy się z tém nie wydał. Była to figura sucha, długa w stroju niemieckim, z harcapkiem, skromnie ubrana. Mańkiewicze zapraszali go chętnie, bo plotki im trząsł jak z rękawa.
Gdym się ukazał w progu, a cały prawie dzień mnie w domu nie było, wszyscy zarzucać zaczęli pytaniami.
Nie łacno mi było odpowiadać.
Drogomirski, którego po kwietniowych dniach raz pierwszy spotykałem, począł mi rany i męztwa winszować — dziadunio dopominał się relacyi.
Uczyniłem im jak najwierniejszą z tego, com słyszał i widział.
Stary był przerażonym, w jego przekonaniu rozruch musiał być wszczęty przez nieprzyjaciela, który pewnie nocą z niego chciał korzystać i zdobyć a wyrznąć Warszawę. Gdym się z tego śmiał, Mańkiewicz się pogniewał.
Zaczęto pytać, czy się lud rozchodzi.
— Ani myśli, rzekłem, mnożą się po ulicach tłumy i coraz stają groźniejsze... a gdy raz poszło przeciwko zdrajcom, a po nocy wszystkie krowy czarne, może się dostać i najniewinniejszemu.
Drogomirski zdawał się powątpiewać o prawdzie słów moich.
— Wiecie państwo co? — zawołał — szanowny młodzieniec trochę gorąco te rzeczy sądzi i widzi. Pójdę ja — nic mi się nie stanie, rozpatrzę się w położeniu i powrócę z relacyą, jeśli państwo tak rychło spać nie pójdziecie.
— A ktoby tu myślał o śnie! krzyknął Mańkiewicz — piękny mi sen, kiedy pod oknami takie wycie, co do szpiku kości przechodzi. Idź waszmość i powracaj...
Szambuś został. Tysiące epizodów dnia tego było na placu. Godzili się wszyscy na to, że całéj biedy narobił służący Ankwicza, który słup alarmowy o milę od Warszawy podpalił, licząc na to, że w rozruchu pana wybawi. On, Ożarowski i inni konie mieli w pogotowiu nie daleko od arsenału.
Siedzieliśmy tak prawie do północy, gdy Drogomirski powrócił — minę miał przepłoszoną i twarz bladą. Siadł, aby odetchnąć.
Nie rychłośmy dopytali od niego wiadomości.
— W istocie, rzekł po namyśle, groźnie rzeczy stoją. Lud się tuła po ulicach, krzyczy, zbrojne bandy chodzą... i bodaj... bodaj — ale cóż tu już kryć.. szubienice po nocy przy pochodniach budują.
Mańkiewicz pobladł.
— Gdzie? zapytał.
— Dwie czy trzy przed ratuszem Starego miasta, — docisnąć się tam było niebezpiecznie ubranemu z niemiecka, bo tam kapoty królują — mówił Drogomirski. Jedna na pewno pod Bernardynami, widać ją będzie z zamku.
Na tę wiadomość zamilkli wszyscy.
Posiedziawszy jeszcze chwilę, poszedłem ja zobaczyć, co się działo. Mnie żadne nie groziło niebezpieczeństwo...
Mundur i ręka na temblaku dostatecznie mnie broniły...
Wiosenna owa noc, którą na wsi nieraz przepędziliśmy słuchając słowików i napawając się wonią lasów, w mieście przybrała charakter złowrogi. Nie była ona wcale podobną do pamiętnéj mi nocy walki, dzwonów i huku dział. Miasto na pozór było spokojne a nie spało... z okien wyższych, ostrożnie niekiedy otwieranych, wysuwały się trwożliwie głowy, usiłujące wsłuchać się w gwar i znurtować ciemność, z któréj wychodził. Światła były pogaszone wszędzie... Z szynków tylko buchały czerwonawe łuny, na których tle czarne jakieś zwijały się postacie groźne i do rozeznania trudne. Niekiedy zegar miejski wybijał godziny bezlitośne... Zamek stał czarny — ale około niego chodziły widocznie podwojone straże, dziedziniec był pełen gwardyi mieszczańskiéj. Po za grubemi zasłonami okien migały jasne pręgi... nikt tam pewnie nie spał...
Na Krakowskiém milcząca kupa otaczała miejsce, w którém stawiano szubienicę... a odgłos siekiery w śród nocy, ciosającéj te bierwiona cmętarne — rozlegał się tragicznie. Kilka pochodni oświecało tę scenę pogrzebową, straszniejszą tém, — że jéj wtórował śmiech niekiedy przejmujący, jakiś śmiech urągający życiu... Postawszy tu, poszedłem pod ratusz. Tu było daleko gwarniéj. — We wszystkich oknach świeciło, ludzie wchodzili i wychodzili, powóz Zakrzewskiego stał zaprzężony. Zbrojne straże się mieniały. Pod bokiem rady najwyższéj tłum budował tuż, tuż trzy szubienice, z których jedna z sosnowego białego drzewa na ciemném tle domów podnosiła się już gotowa na przyjęcie winowajcy, nawet ktoś na niéj sznur powiesił, na którym nie rychło dopatrzyłem się uduszonego psa... wirującego razem ze stryczkiem... Na straży tych groźnych rusztowań leżeli, siedzieli, stali gromadami ludzie, jakich się rzadko w biały dzień widuje. Byli to widocznie pozbierani ochotnicy różni, niektórzy podpojeni, twarze czarne, ogorzałe, suknie odarte narzucone na ramiona, najwięcéj koszul tylko grubych płóciennych. Niektórzy nucili piosenki, inni mruczeli coś niezrozumiałego i śmieli się wskazując ku ratuszowi.
W przedsieniu zamyślonego spotkałem Kilińskiego, który stał i jak zawsze, gdy mu co dolegało, nieszczęśliwego wąsa pokręcał.
Poznał mnie mimo nocy i wziął za rękę, daleko był mniéj pewien siebie niż z wieczora...
— A cóż, spytałem, nie potrafiliście ich skłonić, aby się rozeszli...
— To darmo, szepnął po cichu majster — już i Zakrzewski i Mokronoski próbował, lud musi mieć sprawiedliwość. Ale cóż waćpan chcesz, dodał — to panom dla tego, że jaśnie wielmożni, ma być wolno sprzedawać ojczyznę i ma im to uchodzić bezkarnie? Wracam z zamku — szepnął mi — chodziłem, mości panie, w delegacyi, aby Najjaśniejszego uspokoić. Nigdym go takim nie widział. — Zawsze się bywało uśmiecha i przymila, a dziś był jakby zły... tylko po swojemu i strasznie pańsko wyglądał... a słowa mu z ust płynęły bez zastanowienia i oczy miał załzawione... Bo to mości panie, wszystko przyjaciele... najlepsza była komitywa...
— Mówiłeś z królem? zapytałem.
— A jakże! z respektem — ale jak się należy... po obywatelsku, rzekł Kiliński... Gdym namienił o zdrajcach, aż N. Pan mi — Wszyscy u was zdrajcy... nie długo i mnie powiecie, żem téż taki!... — I począł mnie molestować, abym wpływu mojego na lud użył i starał się go odwieść od ekscesów. Wtedy powiedziałem mu — N. Panie, zamku choćby piersiami naszemi obroniemy, aby majestat nie cierpiał, ale co się tyczy tych panów... ja tu już nie mogę nic...
Król zapłakał...
Pobłąkawszy się po mieście... i trwożliwie popatrzywszy na szubienice, do których poprzybijano nad ranem ogromne karty z napisami — Kara na zdrajców ojczyzny — powlókłem się spocząć do domu. W ulicach wprawdzie przerzedziło się ludzi nieco, ale znać było, że drudzy napływają... Szubienic pilnowały straże.
Ledwiem się zdrzemnął tylko, biały wczesny blask wiosennego dnia mnie obudził, dzwony się odzywały na jutrznie... ubrałem się i wyszedłem...
Ulice były pełne znowu... najgromadniéj koło ratusza się cisnęli wszyscy... Gwardya miejska uzbrojona, przystrojona jak na uroczystość jaką, czekała u przedsionka...
Dowiedziałem się, że sąd się zbierał i że po aresztantów miała właśnie iść gwardya... która, uszykowawszy się, z doboszem na przedzie ruszyła. Lud wszędzie się przed nią rozstąpywał.
Zobaczywszy mnie w tłumie stara Wawerska, dała mi znak, ażebym do nich wszedł, kamienica bowiem tak stała, że z okien jéj wszystko było widać jak najlepiéj. Udałem się więc chętnie, bom téż chciał Jutę zobaczyć.
Znalazłem ją w izbie, zdala od okna z czerwonemi od płaczu oczyma...
— A no — patrzże — zawołała stara Wawerska do mnie, niechże ją kto zrozumie? Jak trzeba się było bić, leciała prawie w ogień, a teraz, kiedy lud chce sobie sprawiedliwość uczynić, płacze i nie może na to patrzeć...
— Pani majstrowo, rzekłem — ja się temu nie dziwuję, smutny to widok... wstyd i ból...
— A! niech łotry dyndają! machając ręką, zawołała Wawerska — dość się karmelków najedli za moskiewskie pieniądze... Mam ich żałować?
Juta się nic nie odzywała... chcąc ją rozerwać, przystąpiłem do niéj, ale była roztargnioną, smutną i pogrążoną w sobie.
Matka zaś siadła w oknie i tak się zajęła widokiem, który miała przed oczyma, że się od niego oderwać nie mogła... Mimowolnie wyrywały się jéj z ust wyrazy i wykrzyki...
Więźniów o zwykłéj godzinie przyprowadziła gwardya na ratusz... Tu dopiéro lud zaczął tak się cisnąć i oblegać go, że, gdybym był chciał wynijść, nie było sposobu. Z góry patrząc widać tylko było czapki, głowy, czuby, kapelusze i ramiona tego tłoku, wśród którego ani na szpilkę miejsca nie było próżnego. Wszystkich oczy zwracały się na ratusz... milczenie panowało głuche...
Trwało to długie cztery godziny... tylko niekiedy przerywane głosy, które domagały się — kary zdrajców...
Wiedzieliśmy późniéj, iż sąd postąpił sobie acz z pospiechem, którego wymagał lud, chcąc ocalić sądowe formy i nie dać mu sobie samemu domierzać sprawiedliwości — ale z zupełną pewnością winy... ferując dekreta... Papiery znalezione u Igelströma świadczyły, że brali pieniądze i że za nie obowiązali się być posłusznymi rozkazom obcego rządu. Ich własne podpisy na kwitach potępiły ich... Sąd musiał wydać wyroki śmierci na wszystkich.
Z południa ruszyło się wszystko na placu i w bramie ratusza... zakipiało... Okna pełne były głów, lud na placu poruszał się jak fala...
Przyznaję się, że choć nie bez wstrętu jakiegoś i trwogi stanąłem obok Wawerskiéj, aby coś zobaczyć. Juta nie ruszyła się z krzesła — patrzała dziko, ponuro na ścianę...
W bramie ukazał się naprzód mężczyzna słusznego wzrostu, pięknéj bardzo postawy, twarzy pańskiéj, delikatnéj, ubrany w zielony watowany kaftanik, tak znać, jak go po bezsennéj nocy z więzienia zabrano... Szedł śmiałym krokiem... ku szubienicy... sam wstąpił na drabinę i chciał coś mówić... W téj chwili wrzask tysiąca ludzi oburzonych zagłuszył go...
Juta zakryła oczy... ja patrzyłem jak osłupiały... Stał jakiś czas w górze, spokojny, pogardliwym niemal okiem mierząc tłum... Widok był rzeczywiście tragiczny... Okazała jego postać nie zmieniła się, nie drgnęła... dobył z wolna z kieszeni tabakierkę świecącą, tabaki zażył, oddał ja katowi i sam sobie założył stryczek...
Nie miałem siły patrzeć na egzekucyą dwóch drugich, która się odbyła szybko — lud milczał... tłumy stały długo... ale dziki okrzyk pierwszy nie powtórzył się już więcéj. Grobowe milczenie... szmer... niektórzy zaczęli uchodzić. Widok śmierci zawsze porusza najnieczulszych a biada tym, których on roznamiętnia...
Nie wiem już, jak spełniono wyrok na czwartym osadzonym, którego egzekwowano naprzeciw Bernardynów pod zamkiem... tak że król z okien widzieć mógł do godziny czwartéj po południu zostawione ciało...
Wyprosił pono król tego dnia biskupa Massalskiego od śmierci, która go późniéj w czerwcu nie minęła. Nie byłem świadkiem krwawych tych wypadków gorszych jeszcze od 9 maja w Warszawie. Ręka moja cudownie się goiła, domagałem się sam jakiegoś zajęcia i skutkiem prośby mojéj wysłano mnie do obozu naczelnego wodza.
Na wyjezdném samém poszedłem Jutę pożegnać. Już naówczas nie taiłem się przed sobą a pewnie i ona poznać to mogła po mnie, żem się do niéj mocno przywiązał. Nie mówiłem jéj o tém nigdy. Na cóżby się to przydało? Ożenić się nie mógłem teraz a miłości bez celu wyznawać jéj nie śmiałem. Zdaje się, że ona mnie téż rozumiała. Matka poznawszy mnie lepiéj, nie broniła mi wstępu do domu. Położenie moje w nim było dziwne, niemal śmieszne, byłem znajomym, przyjacielem, niby dalekim krewnym, nie ukrywano się z niczém przedemną, nie mówiliśmy o przyszłości nigdy. Lepiéj poznawszy Jutę, potrafiłem ją inaczéj niż w pierwszych chwilach ocenić. Matka u któréj była jedynaczką, starała się pilno o jéj wychowanie. Innego naówczas dać nie było można dziewczynie średniego stanu jak klasztorne. Szkół dla kobiet nie było, pensye francuzkie nie przyjmowały dzieci mieszczan i kupców, boby sobie szlachecką przez to popsuły klientelę. Juta więc chodziła na naukę do klasztoru, czas jakiś nawet w nim mieszkała... Umysł się jéj tam otworzył. Późniéj pokrewieństwo z Greblem dostarczyło książek do domu, czytała chciwie, wiele, nieporządnie i wszystko to razem układało się, jak mogło, w jéj głowie. Ale szlachetny charakter wybierał na swój użytek to, co mu przypadało do jego natury i usposobienia.
Z tych wszystkich żywiołów i wpływów stworzyła się istota oryginalna, nie podobna do innych a nadewszystko do tego, co ją otaczało. W pierwszych dniach nie byłbym mógł w niéj poznać nieco wyżéj nad stan wykształconego dziewczęcia. Każda inna byłaby się tém wychowaniem chlubiła, — ona się kryła prawie z niém, tak że powoli dopiero dobadywałem się z pod téj zwierzchniéj prostoty tego, co wiedziała i umiała. Usilnie pragnąc zastósować się do swego świata, z którego wychodzić nie myślała, Juta okrywała się taką powierzchownością pospolitą, aby łatwiéj wyżyć z poczciwą matką i ludźmi, wśród których obracać się musiała. Jakież było zdziwienie moje, gdym nierychło poznał w niéj drugą Jutę starannie ukrytą. Wiele naówczas uczuć jéj mi się wytłumaczyło. Raz wydawszy się z sobą, nie ukrywała się potém przedemną. Wyznała mi to kilkakrotnie, iż zaufanie, jakie do mnie miała, winienem był temu, żem jéj nigdy nie prawił komplementów i nie wzdychał do niéj.
Milczałem naturalnie, gdy to mówiła, chociaż myślałem w duchu, że wcale mnie nie znała, bom się naówczas w niéj najzapalczywiéj kochał.
Ale za to, co mówiły oczy, zdawała się nie gniewać, ustom tylko nakazane było milczenie.
W dniu wyjazdu do obozu naczelnego wodza, do którego wiózłem papiery ważne, poszedłem do Wawerskich z pożegnaniem. Od tygodnia tam nie byłem. Juta mnie spotkała w progu niespokojna.
— Cóż to się z wami stało? zapytała poufale, — gdybym się nie obawiała starych nastraszyć dopytując o pana, byłabym już poszła się dowiedzieć o niego, bom sądziła, żeś chyba chory?
Podziękowałem jéj serdecznie.
— Nie chcę bywać nadto często, rzekłem, ażeby się nie przyzwyczajać zbytecznie do was... a potém nie tęsknić jak zepsute dziecko.
Spojrzała tylko na mnie, jakby zakazując mi, żebym pospolitych słodyczy nie mówił... musiałem zmienić ton na weselszy.
— Wybieram się téż w drogę, dodałem.
— Dokąd?
— Do obozu Naczelnika.
— To waćpan szczęśliwy, naprzód, że się wydobędziesz, gdzie się biją... ztąd, gdzie my tylko kłócić się będziemy — a potém, że zobaczysz człowieka, w którym cała Polska pokłada nadzieję...
Zostaniesz tam, czy powrócisz? zapytała.
— Przed wami powiedzieć to mogę, rzekłem cicho, że jadę z papierami. Czy powrócę z odpowiedzią, czy mi tam każą zostać, nie wiem.
— A kiedyż pan jedziesz? — spytała.
— Dziś jeszcze przed nocą.
Nastąpiło milczenie, przyszła Wawerska, która za każdém mojém ukazaniem się miała sobie za obowiązek poić mnie kawą.
— Porucznik dziś wyjeżdża w świat! odezwała się do niéj Juta.
— Co? jak? na długo?
— Nic nie wiem... odpowiedziałem — ale jadę do wojska...
— A ręka? — zawołała matka.
— W drodze się dogoi — rzekłem.
Byłem tu teraz jak w domu, nawykłem do tego skromnego pokoiku, a rozmowa z Jutą, mogę powiedzieć, życie mi słodziła. Jednakże w téj chwili zapał do boju, ochota do czynu, nadzieja zobaczenia Kościuszki dawały mi prawie wesołość.
— Wojska się muszą zbliżyć do Warszawy, dla jéj obrony — odezwała się Juta — to i pan z niemi. Naówczas, spodziewam się, odwiedzisz nas i nie zapomnisz o dawnéj koleżance.
Rozstaliśmy się smutnie; zwykle teraz, nie obawiając się ani mnie ani matki, odprowadzała mnie do drzwi... Tym razem poszła téż ze mną po woli, trwożliwie jednak oglądając się, czy matka patrzy. — Wawerska zajęta była już gospodarstwem. U drzwi wziąłem jéj rękę do pocałowania i spojrzałem w oczy, miała je pełne łez, choć się uśmiechała.
— Żal mi pana — rzekła — ot widzisz, nawykliśmy tak z sobą być po bratersku... nie będę miała z kim pomówić i czasem... do prawdy, żal mi pana. Pomyśl tam czasem o Jucie...
W téj chwili zdjęła z szyi krzyżyk złoty, który nosiła na aksamitce, i wcisnęła mi go w rękę.
— Krzyżyk na drogę!! odezwała się śmiejąc — nie śmiéj się pan z tego... krzyż Pański wiele wam przypomni... Chrystusa, ewangelią, bliźniego, miłość nieprzyjaciół... i tę może, co krzyżyk dała... szczerze mu życząc szczęścia na téj drodze i na całéj drodze życia...
To mówiąc rękę mi dała i pobiegła.“
Syruciowi, gdy to mówił, choć staremu, zebrało się jakby na łzę — ale po chwili ciągnął daléj.
„Dobiłem się do obozu Naczelnika po bitwie nieszczęśliwéj pod Szczekocinami, znalazłem go w Kielcach. —
Po kilku wygranych bitwach zachwiani byliśmy wszędzie dla przemagających sił nie jednego ale wszystkich trzech nieprzyjaciół, mniéj więcéj jawnie przeciwko nam występujących. Prusacy się już wcale nie taili z tém, że Rosyanom pomagać chcieli. Ich niespodziewanemu ukazaniu się winien był Kościuszko przegraną szczekocińską, jeśli tę bitwę nazwać się straconą godziło. Oprócz tego zagrożony był Kraków — nie wiodło się innym oddziałom. Sam kraj, co wcześnie przewidywał Kościuszko, nie odpowiedział powołaniu rozpaczliwemu pod broń wszystkich sił narodu. Ociągano się, obawiano, wątpiono. Lud nie był przygotowany, szlachta przestraszona.
Pierwszy to raz w Polsce rewolucyą zrobili mieszczanie a do wojska na równi ze szlachtą powołani byli wieśniacy. To, co się działo we Francyi, rzucało jaskrawe światło na to, co się dziać miało w Polsce. Rosyanie i ich przyjaciele wołali ciągle na jakobinizm, na kluby, na nowe zasady przeciwne wszelkiemu porządkowi społecznemu i religii. Igelström powołanie wieśniaków do broni nazywał naruszeniem własności...
Na zgotowanie rewolucyi takiéj, o jakiéj wychowany politycznie w Ameryce marzył Kościuszko, dłuższego potrzeba było czasu... Stary porządek w szlachcicu widział żołnierza, we włościaninie spokojnego żywiciela narodu... Wszystkie klasy rozdzielone były i rozbite wiekowym stanem, z którego w chwili na rozkaz wyjść nie mogły. Znalazł więc Kościuszko Polskę nie przygotowaną, a jego pojęcia republikańskie grożące rzeczywistą równością zamiast szlacheckiéj — odstręczały od niego... Wołali od dawna wszyscy ludzie widzący niebezpieczeństwo o oswobodzenie włościan — trwożyła się niém szlachta i na tę ofiarę zebrać nie mogła.
Odrzucono kodeks Zamoyskiego z oburzeniem dla tego tylko, że napomykał o usamowolnieniu jednéj trzeciéj części ludności wiejskiéj; konstytucya 3 maja trwożliwie dotknęła kwestyi włościan, boby inaczéj, mimo czteroletniéj propagandy liberalnych idei nie przeszła. Głos Kościuszki w imię ojczyzny odzywał się do ludu, nie śmiano mu się sprzeciwiać, wielka powaga imienia i wielka świętość sprawy nie dopuszczała — ale bierny opór stanął milczący przeciw rozkazom Naczelnika.
W obozie znalazłem czoła chmurne, twarze smutne... Obawiano się o Kraków, lękano o Warszawę... Nie zwątpił jeszcze Kościuszko i nie powątpiewał do końca, czuł już przecie, z jak wielkiemi, nie tylko zewnętrznemi przeszkody walczyć mu przyjdzie...
Pierwszy raz w życiu miałem go zobaczyć — i — gdy mnie Linowski wprowadził pod skromny szałas z gałęzi zielonych, który zajmował, serce mi biło ogromnie. Ze drżeniem przystępowałem do niego.
Spodziewałem się znaleźć w Naczelniku narodu coś majestatycznego, bohaterskiego; zdumiałem się widząc średniego wzrostu, bardzo skromnego człowieka, którego twarz dopiéro po wpatrzeniu się uderzała wyrazem dobroci, czystości, spokoju, rzekłbym, prawdy... gdyby można tak się wyrazić.
Nic w nim nie było wybranego, udanego, obrachowanego. Stał takim przed ludźmi, jakim go Bóg stworzył... Niepiękne rysy twarzy miłe były i sympatyczne... w oku patrzało męztwo i rozwaga...
Ubrany był w szarą sukmankę krakowskim krojem, długie buty, czapeczkę chłopską i ładownicę. Właśnie powróciwszy z przeglądu wojsk odpasywał szablę, gdy wszedłem. Szałas, w którym mieszkał, raził prawie ubóstwem. W jednym kąciku ciasne łóżeczko z poduszką skórzaną a pod niém tłumoczek na pół opróżniony, w drugim stolik sklecony na prędce, zdaje się z okiennicy, a na nim papiery i mapy. Drugi podobny stół był właśnie nakryty ze spartańską prostotą grubym obrusem nie dobielonym i kilką talerzami glinianemi. — Butelka wina jedna... stała przy karafce z wodą... Ani wykwintnych adjutantów ani służby przy nim. Stary, z nieogoloną brodą kucharz w białym fartuchu, zarazem pono i służący, zjawił się oczekując rozkazów. Kościuszko, nim jeszcze otworzył papiery, począł mnie rozpytywać o Warszawę. Zobaczył rękę jeszcze na temblaku, dowiedział się o ranie i uściskał mnie milcząco...
Mówił sam mało... Linowski poddawał pytania jedne po drugich, tak że ledwie na nie zdążyłem odpowiadać.
Wielu téż rzeczy nieświadomy byłem lub znałem tylko zewnętrzną ich fizyognomią. — Musiałem opowiadać o egzekucyi 9 maja, com o niéj wiedział. Naczelnik milczał posępnie, popatrzyli na siebie z Linowskim, nie mówili nic.
Naostatek, gdy się główniejsze przedmioty wyczerpały, Kościuszko kazał dawać do stołu. Trzech wojskowych, Linowski i ja siedliśmy do téj skromnéj, prawdziwie spartańskiéj uczty. Chleb był razowy... Zupę przyniesiono w wazce otłuczonéj, potém polską sztukamięsę białą, pieczyste i naleśniki. Na deser znalazły się przysłane przez kogoś poziomki. Wypiliśmy po kieliszku wina, podano wreszcie czarną kawę.
Rozmowa przy stole toczyła się ciągle niemal o Prusakach, o ich wiarołomstwie i o losie Warszawy. O królu nie mówiono prawie. W ciągu całéj téj wojny oddawano mu wprawdzie wszystkie honory należne dostojności królewskiéj, ale od wszystkiego odsunięto go, czynnie nie dopuszczono do niczego, nie mając w nim zaufania. Król próbował czasem wywierać wpływ pewien i w końcu utworzył sobie kółko, które rozmaitemi drogami usiłowało działać na Naczelnika, — na rząd. — Zawsze jednak działanie to nie śmiałe, słabe nie mogło mieć wielkiego znaczenia.
Spodziewano się tu jeszcze powstania szerszych rozmiarów w kraju, większego udziału włościan, żywszego patryotyzmu szlachty. Linowski pytał kilka razy o Potockiego i Kołłątaja, ale małom mu co mógł o nich powiedzieć. Kościuszko badał pilnie o Kilińskiego i prawie do łez był poruszony, gdym mu przygotowania do powstania w mieście pod oczyma i grozą Igelströma opowiadał.
Tak nam zszedł czas do wieczora.
Co chwila nadbiegali oficerowie, raporta a wreszcie i szlachta okoliczna przybywała pokłonić się Naczelnikowi, przywożąc mu skromne zasiłki do jego śpiżarni a stękając okrutnie, że jéj kosarzów i kosy zabierano w samuteńką kosowicę.
Stary wąsaty szlachcic z okolicy Kielc, niejaki pan Belina i ubawił i zasmucił Kościuszkę... Przyjechał ze starém winem węgierskiém i z perswazyą.
— Naczelniku nasz uwielbiony! zawołał głośno, na rany Chrystusowe co czynisz, tych chamów nam buntując. A czy to my się bez nich nie obejdziemy! mało to narodu szlacheckiego! Czy to umie władać orężem? Kosa! kosa bardzo dobra rzecz na łące, ale na Moskali to żarty...
— Przecież pod Racławicami gorzéj się jéj lękali niż szabli, rzekł Kościuszko.
— Bo się jeszcze nie poznali! zawołał Belina, — a najgorsza rzecz, że nam zaraz chłop zdumnieje i już go za ucho pokręcić nie będzie można.
— Panie sędzio, zawołał Kościuszko, powracam z Ameryki, z kraju prawdziwie republikańskiego, gdzie oprócz murzynów niewolników i chłopów nie ma i szlachty téż nie ma.
— Jakże to może być, wykrzyknął Belina, aby gdzie na świecie szlachty nie było. Oto dopiéro kraj! Jakże oni tam mogą żyć... promiscue... jak bydło...
Oficerowie się śmiali, Belina mówił daléj.
— Już to w tém, Naczelniku uwielbiany, zbłądziłeś, chamów nie trzeba było wołać, bo to do niczego! a szlachcicowi obok nich stanąć — despekt. Gdzie to kto kiedy widział! fuj! Daléj i żydzi pójdą.
— A spodziewam się! zawołał Kościuszko, i mam pewność, że pułk sformują.
Szlachcic oniemiał.
— Koniec świata, — zawołał po chwili, — my się już z sobą nie zrozumiemy. Samibyśmy ojczyznę ocalili, było tylko czasu dać.
— A czemuż nie idziecie? spytał wodz, garnijcie się, przepędźcie innych, ale stańcież falangą krociową, jakiéj ja potrzebuję.
— Niechajno po żniwach, to zobaczemy, — rzekł stary Belina. Co do mnie, ja ci i dziś na koń siędę, a no ze mnie pociecha nie wielka, miałem synów dwóch, oba poszli, — cóż chcesz więcéj!
Starowina się rozpłakał, a Kościuszko go uściskał. Nie było co walczyć z ideami, które jednego dnia się zmienić nie mogą.
Wieczorem dowiedziałem się, że przez noc Linowski z Naczelnikiem miał mi odpowiedzi wygotować, a nazajutrz rano musiałem powracać do Warszawy.
Próbowałem się tu wprosić do służby, Kościuszko mi odpowiedział łagodnie:
— Mój poruczniku, naprzód ręka jeszcze nie bardzo zdrowa, powtóre, potrzeba mi koniecznie kogoś, coby rozkazy zawiózł, a raz już przebyłeś tę drogę szczęśliwie, to ją i powtórnie przejedziesz. Czekaj, zbliżymy się tam do was, postaram cię dobrze umieścić, abyś ochocie dogodził.
I pokłoń-że się odemnie poczciwemu Kilińskiemu.
Przespawszy się w drugim szałasie z oficerami od sztabu na sianie, gdzie nas w nocy deszcz napadł i porządnie strzepał, — o godzinie ósméj odebrałem papiery i listy od Linowskiego, pożegnałem Naczelnika i puściłem się do Warszawy.
Z różnemi jednak przygodami walcząc po drodze i krążyć zmuszony, wróciłem dopiero po dniu 10 czerwca.
Już w drodze dowiedziałem się o wypadkach zaszłych w różnych stronach kraju a dla nas po większéj części niepomyślnych; wszystkich trzech nieprzyjaciół mieliśmy przeciw sobie, ze trzema ucierać się trzeba było z siły niedostatecznemi, nie mając czasu na ich zorganizowanie; Warszawie groziło oblężenie przez Prusaków.
Wszędzie po pierwszéj chwili popłochu kupiły się wojska mocarstw nas otaczających, mające zasoby o wiele przewyższające nasze; Polskę ratował tylko patryotyzm jéj i ofiary, które płynęły zewsząd ochotnie. Lecz i te starczyć nie mogły, bo kraj był poprzecinany przez nieprzyjaciół, zajęty przez nich w części i komunikacye ze stolicą utrudnione.
Poddanie Krakowa znękało i przybiło wszystkich. — Przybyłem właśnie na tę chwilę rozgorączkowania i rozpaczy... Warszawa wydała mi się zmienioną — fizyognomia jéj nawet inaczéj się teraz przedstawiała... Większa część ludności, ochłonąwszy z zapału, narzekała tylko i wątpiła, upatrując zdradę i zdrajców we wszystkich... Posądzano ludzi najniewinniejszych, rodziła się chęć nienasycona zemsty i krwi pragnienie. Nikt nie wiedział, co czynić, miotano się, rzucano, narzekano... Przestrach panował wszędzie... podejrzliwość go mnożyła... Zaledwie przybywszy, zbiegłem po oddaniu papierów na Radzie, nie wiele ustnie opowiedziawszy o Naczelniku — do moich Mańkiewiczów... Przyjęto mnie tu otwartemi rękami i okrzykami radości, — wszyscy jedno pytanie mieli na ustach, czy prędko przybędzie Kościuszko... W nim jednym widziano ratunek... Każdy ciekawym był coś o nim posłyszeć... nie ufano ani Kołłątajowi, ani Potockiemu nawet, ani ulubionemu Zakrzewskiemu, cudu ocalenia wyglądał każdy od bohatera z pod Racławic...
Gdym począł opowiadać o nim, o jego Cyncynatowskiéj prostocie życia i postaci, o chłopskim ubiorze... nie zrozumiano jakoś całéj piękności i wzniosłości obrazu, który kreśliłem... dziwiono się a nawet zaprzeczano, ażeby to pożyteczném być mogło...
— Wódz, zawołał szambuś, powinien uderzać oczy tłumu, mieć powagę i majestat... nakazywać wzrokiem... trzeba, by się go trwożono na pierwsze nań wejrzenie...
Mańkiewicz nie wierzył téż w skuteczność chłopskiéj pomocy.... Pomimo to wierzono w geniusz Kościuszki i w jego cnotę. Instynkt ogółu szczególniéj czuł w nim i cenił ideał ten zacności i prawości, charakter niezłomny, sumienie wielkie...
Niejeden może w duchu więcéj zdolności przyznawał Potockiemu i Kołłątajowi, a mimo to potęgą charakteru nad wszystkimi nimi niósł się górą Kościuszko!
Jakże szlachetném było usposobienie narodu, który w chwili największego niebezpieczeństwa więcéj ufał cnocie niż geniuszowi nawet!
Takie było poczucie ogółu. Pojedyńczo wzięci ludzie sądzili różnie i już odzywano się z różnemi krytykami. Łatwemi one były, niestety! bo nikt podołać nie mógł ogromowi niebezpieczeństw, jakie na nas spadały.
Od Mańkiewiczów wychodząc, spotkałem mojego Kilińskiego. Zmęczony był, zbiedzony, przybity. — Karmazynowa wstęga na ramieniu (oznaka członków rady i rządu) ciążyła mu. Obowiązki przechodziły jego siły. Znając wpływ jego na mieszczan, narzucano mu nieustannie kierowanie nimi, uspokajanie ich, wstrzymywanie, nawracanie.
Ścisnął mnie za rękę. Był to zawsze ten sam patryota, który wiódł lud dnia 17 kwietnia bezbronny na wojska nieprzyjacielskie — lecz łatwiéj zaprawdę było zwyciężyć wroga zbrojnego niż ducha, który niebezpieczeństwo zaszczepiło w Warszawie.
Z nim walczyć było zadaniem Herkulesowém... Kiliński blady był, niecierpliwy i prawie gniewny.
— Waćpan nie wiesz, panie poruczniku, — rzekł do mnie, co to tu u nas się dzieje. Sodoma i Gomora, mówię wam. Lud kipi, zdrajców pełno, coraz gorsze wiadomości. Naszego kochanego Kościuszki nie widać, a tu daléj, daléj rozżalonego narodu nie utrzymamy, jak pójdzie.., jak się rzuci, to i zamku nie obroniemy.
— Ależ to nie ocali ojczyzny! zawołałem.
— A no, kiedy żal szaleństwem poi. Co na to poradzić! rzekł Kiliński.
Chwilami się uśmiechał, gdy mówił o nieprzyjacielu i o wojnie, ale wspomniawszy miasto chmurzył się...
— Już to tu nie obędzie się jeszcze bez... awantury... nadto zdrajców zostało. Ludzie mówią o konszachtach z Prusakami, a póki tu mieć będziemy niepoczciwych, pótyśmy nie pewni siebie, mogą nas wydać w ręce wrogów.
Zaczął mi liczyć podejrzanych, poczynając od prymasa; zatknąłem uszy. Rozeszliśmy się, bo mi było do Juty pilno. O nią pytać go nie śmiałem. Zapukawszy do drzwi długo pod niemi czekać musiałem; zamiast matki lub córki otworzył mi chłopiec i oznajmił, że jéjmość wyszła na miasto a panna czegoś była niezdrowa.
Zawahałem się w progu — bo choć w mieszczańskim domu ubogim nie ma tych form wymyślnych, które chorego nawiedzić nie dozwalają, nie wiedziałem, czy mi wypada narzucać się Jucie w czasie niebytności matki. W téj chwili postrzegłem ją samą, bladą i smutną, wyglądającą z trzeciéj izby ku mnie. Poszedłem już nie pytając o pozwolenie. — Rumieniec wybiegł jéj na twarz.
— Cóż to wam? chorujecie? zapytałem, ale to być nie może?
— A! nie — tak — było mi trochę nie dobrze, rzekła cicho — powiedzcie mi, komu tu w takie czasy zdrowo i wesoło być może? Wszyscy siedzimy gdyby na beczce prochu, która nas co chwila może wysadzić w powietrze! Jeżeli nie o siebie, biedujemy o kraj... o rodzinę, o kochane miasto!
A! — o siebie się troszczyć nawetby się nie godziło...
— Gdzież pani Wawerska? zapytałem.
Juta popatrzyła długo na mnie, nim mi odpowiedziała.
— Poczciwa matka dużo ma trosk, rzekła — aż mi jéj żal; ja jestem do niczego, mężczyzny w domu nie ma, rzemiosło przepada... rady sobie nie możemy dać.
To mówiąc popatrzyła na mnie i łza cicha popłynęła jéj z oczów.
— Otóż na tę biedę, ten nieład — dodała — nie było innego ratunku jak nikomu na nic nie potrzebną Jutę poświęcić.
Słuchałem nie rozumiejąc, ona mówiła daléj prawie spokojnie.
— Matce trzeba ulżyć i ratować ją... wiecie, co się święci... oto panna Juta wychodzi za mąż za prostego rymarskiego czeladnika, aby było komu prowadzić daléj rzemiosło, bo inaczéjby warsztat upadł i matka się biedna zamęczyła.
Słuszna rzecz, by za tyle ofiar rodzicielskich dziecko téż wywdzięczyło się posłuszeństwem.
Zapewne, że dla mnie w tém zamążpójściu szczęścia nie będzie. Michałek, mój przyszły, dobry może chłopak, ale nieokrzesany, krzesać go już nie pora, nie zrozumie on nigdy Juty, ani Juta jego... ale rzemiosło pójdzie daléj, bo rymarz z niego dobry i czeladź utrzyma i nie zapije się...
Spuściła oczy wzdychając. Jam słuchając tych wyznań osłupiał, robiło mi się zimno, gorąco, zgojona ledwie rana piekła mnie jak żelazem, szumiało w głowie, ćmiło się w oczach, opanowywał gniew, złość i smutek.
Ale jakież ja miałem prawo powiedzieć choć słowo...
Spojrzała mi w oczy i musiała wyczytać z nich pewnie wszystko, com doznał, — musiała zrozumieć, co mi zamykało usta.
— No — cóż wy na to? szepnęła cicho.
— Mnie nic powiedzieć nie wolno — rzekłem cicho — jakże ja mogę być sędzią w téj sprawie albo doradzcą? Panno Juto — co ja myślę, wy odgadniecie...
— Cóż chcesz pan? Są takie losy! odpowiedziała — nie każdy być może szczęśliwym, ale poczciwym może być każdy...
Matce trzeba się wywdzięczyć — to potrzebne dla jéj spokojności. Powiem już panu szczerze wszystko, choć się tego domyślam tylko... zdaje mi się, że matka trochę się zlękła o mnie... (śmiéj się pan) — z powodu pana — i przyspiesza moje ożenienie, sądząc, że mi niém z głowy wybije...
Nie dokończyła...
Byłem cały w ogniu. — Matka nas posądza, rzekła, że my się kochamy.
— Matka odgadła — przerwałem, przynajmniéj mnie — bo ja...
— Cicho!! zawołała Juta... o tém ani słowa, my się kochamy jak brat i siostra, i tak kochać się poczciwie, święcie, bratersko... możemy do końca życia, choć ja zostanę panią majstrową... wy może...
Zerwałem się jak piorunem rażony.
— Mogę pani przysiądz na wszystko najświętsze, że nikogo nie wezmę, pókim żyw. — Nie mogę was mieć... nie chcę innéj.
— Przysiąg nie słucham i nie przyjmuję, odezwała się Juta — życie jest długie, wymagania jego okrutne... nikt przewidzieć nie może swéj przyszłości... mój poruczniku... ani słowa o tém...
Usiadłem milczący. O czém inném już ani mówić nie mógłem...
Juta mi pogroziła.
— Poczciwa miłość braterska — rzekła, nie powinna być kwaśną i smutną... waćpan wiesz, że Michałek przecie z serca mi nie wyruguje mojego towarzysza broni.... to dosyć... i — cicho...
Nadchodząca matka przerwała tę smutną rozmowę, zdziwiła się i zachmurzyła zobaczywszy mnie, ale wprędce jakoś odzyskała zwykły humor i z prostotą właściwą obyczajowi ludowemu spieszyła zrzucić z serca wiadomość o zmowinach Juty z p. Michałem.
— Będziemy jegomości prosili na wesele! zawołała — i to wkrótce; jak tylko Warszawa będzie wolną od nieprzyjaciela, wydaję za mąż Jutę... jużci czas... chłopaka jéj wybrałam poczciwego, dobrego rzemieślnika i nie bez grosza, a co najwięcéj, że charakter ma dobry i pracowity... a nawet z twarzy niczego...
Rozśmiała się stara złośliwie, patrząc na mnie i na córkę i wzięła się w boki.
— A co? a co? spytała — co asińdziéj na to? ha? myślisz, żem ja ślepa i żem nie widziała, że ci się chce do niéj smalić cholewki! Otóż masz!! Nie chcę, żebyś mi asińdziéj się próżno bałamucił i ona...
— Matko — przerwała Juta —
— A no tak! tak! mówiła stara, nie trza w bawełnę nic zawijać!
Bardzo mnie ubodły wyrazy pani majstrowéj.
— Darujesz mi, pani — odezwałem się — nigdy ani słowem ani wzrokiem nie zdradziłem się z tém, żem miał przywiązanie do córki pani, dla tego, że sobą nie władam, nie mam nic a mam rodziców i familią, od któréj zależę... Gdybym zaś wolnym był... otwarciebym starał się o rękę panny Juty...
Majstrowa zaśmiała się głową kiwając na wsze strony i ciągle dla powagi trzymając się w boki.
— Wszystko to piękne, ładne! rzekła... ale mój poruczniku, czy ty myślisz, żem ja nie żyła i świata nie widziała? Ty się dziś kochasz, gotówbyś na wszystko... ale czy jabym córkę dała na te losy, coby ją tam czekały!! wytykaliby ją palcami jako mieszczankę i córkę rzemieślnika, krzywiłyby na nią nosami szlachcianki, zdawałoby się wam, że jéj łaskę robicie... a tego ja nie chcę! Chleba kawałek z łaski Bożéj jest... tu ona w domu pani i pierwsza, tamby chyba była ostatnia... Tobieby się łatwo żywot zatruł i przypisywałbyś to żonie, przeszłaby może gorąca miłość... a biedna Juta płakałaby gorzko. Wolę, niech popłacze teraz, że jéj trochę was żal będzie, aby przyszłość pewniejszą miała...
Więc tak, mój poruczniku — dodała — nie gniewajta się na mnie — matką jestem, myślę o dziecku... i co w sercu to i na języku...
Wstałem z siedzenia zmięszany, chcąc odejść co najprędzéj. Juta wpatrywała się we mnie uważnie, chcąc poznać, czym się gniewał... Łatwo jéj było wyczytać z mojéj twarzy, iż smutny byłem, zgryziony, pomięszany, ale nie gniewny. Prostota i szczerość nieco szorstka Wawerskiéj rozbrajały mnie... bolałem wszakże i pilno mi było już z tym bólem i smutkiem co rychléj się gdzieś ukryć przed niemi...
Wawerska popatrzywszy na mnie, spojrzawszy na córkę — z wielkiego tego impetu nagle ostygła — żal się jéj zrobiło nas obojga... Gdyby się jéj kto był sprzeciwiał, burzył, byłaby z pewnością pogniewała się i rozdraźniona nie przebaczyła córce ani obcemu — to poddanie się pokorne jéj woli zmięszało ją. — Wedle pojęć i charakteru własnego było to dla niéj niezrozumiałém... Stała tak milcząca jakby za daleko się puściwszy i nie wiedząc, co daléj pocznie. Zacząłem się kłaniać i żegnać, chcąc już odejść, i byłaby jéjmość rada temu pewnie, gdyby nie przewidywała niemiłéj sceny z córką, któréj wejrzenie zapowiadało choć łagodną wymówkę...
Zatrzymała mnie za rękę.
— Jam się wypaplała z pod serca, zwyczajnie stare babsko, co języka nie umie utrzymać — ale — zgoda! Pewnie do nas już i nosa nie pokażesz, napijże się jeszcze kawy z nami i posiedź, póki nie ochłoniesz, żebyś mi zły nie odchodził...
Rozśmiała się patrząc na mnie. Podziękowałem za kawę, stara zamilkła... Pożegnałem ją nie okazując urazy, poszedłem Jutę w rękę pocałować, na co matka bardzo jakoś niespokojnie popatrzała, i zwolna krocząc przez izbę czeladzi, nie patrząc i nie widząc nic dostałem się do drzwi, które się za mną zamknęły — jakbym ten próg przestąpił raz ostatni...
Moi panowie, rzekł Syruć poważnie — było to pierwsze głębokie uczucie w życiu mojém a szczęśliwym trafem budziło je nie płochę dziewczę ale kobieta godna przywiązania i szacunku. Mogę powiedzieć, że ono wpłynęło na całe życie moje. Z tą gorącą miłością młodzieńczą gdybym był trafił na inną, mógłbym sam płochym się stać — ona mnie uczyniła człowiekiem i z młodzieńca mężczyzną...
Tego dnia nie poszedłem do domu, nie chciałem się spotykać z nikim, ani mówić ani szukać rozrywki, pobiegłem nad brzeg Wisły, unikając ludzi i w najbrudniejszych kątach, na stosach drzewa nad wybrzeżem siadłszy spędziłem wieczór cały. Moje własne nieszczęście, któregom się i wyznać i okazać wstydził, więcéj mnie obchodziło nad wszystko... Miasto huczało tam za mną, dzwony biły na Anioł pański, słońce zachodziło... nie widziałem i nie słyszałem nic... byłem osłupiały... Nadeszła noc i chłód dopiéro a dreszcz mnie rozbudził. Potrzeba było iść do domu...
Dostawszy się na Krakowskie przedmieście usłyszałem huczenie i wrzenie tłumów dobrze mi już znane... Był to właśnie pamiętny ten wieczór siedmnastego czerwca...
Na Krakowskiém poznałem, co się święci; wzburzenie było daleko sroższe i straszniejsze niż w maju, owego wieczora po przejażdżce króla...
Przewidując, na co się zanosi, nie chciałem drugi raz być świadkiem scen podobnych — uciekłem co prędzéj do domu... Nie dochodząc nawet do Mańkiewiczów, zamknąłem się w mojém mieszkaniu...
Ale tu nie mogłem téż znaleźć spoczynku.
Z miasta niemal przez noc całą dochodziły mnie okrutne wrzaski i huk spiesznie latających po mieście powozów i konnych. Nad rankiem znużony, zaledwie mogłem się zdrzemać. Nie wiem, jak długo spałem, gdy mnie stukanie do drzwi obudziło — był biały dzień, służący dziada wołał mnie, abym zszedł na dół.
Znalazłem tu parę osób przerażonych... nie wiedziałem o niczém. Od szambelana dopiero, który głos niemal postradał, dowiedziałem się o wypadkach dnia i nocy. Jedenaście szubienic stało po mieście, a na nich sam lud bez sądu pochwytanych wieszał winnych i niewinnych. Pijana garść podżeganych zbrodniczo ludzi, prawdziwy motłoch, który się znajdzie w złą godzinę w każdéj stolicy, puścił sobie cugle, buntując się formalnie przeciwko rządowi i Radzie, odtrąciwszy Kilińskiego i ledwie mocy charakteru Zakrzewskiego dając się wreszcie upamiętać.
Skończone było nareszcie wszystko, władza przywrócona, ale straszliwe wspomnienie téj ludowéj ślepéj a namiętnéj sprawiedliwości pozostało — odstręczając od rewolucyi umysły i serca.
Upadek ducha i trwoga w mieście były powszechne. Mańkiewicz ręce łamał i chciał wyjeżdżać, ale dokąd? Tegoż dnia nadeszły wieści, iż Kościuszko się przybliża i że winnych tego rozruchu nie minie kara.
Podżegacze mniejsi, zdaniem powszechném, mieli być tylko narzędziami ludzi, którzy w naśladowaniu rewolucyi francuzkiéj widzieli zbawienie. Inni utrzymywali, iż pruscy emisaryusze do tych scen popchnęli lud, aby zohydzić rewolucyą i dać powód znęcania się nad nią.
Stan miasta czynił w niém życie ciężkiém, duszném, nieznośném... Nazajutrz po okropnym dniu, ponieważ jeszcze ręka mi nie dozwalała zaciągnąć się do wojska, pochwycił mnie Kiliński, abym mu pomógł gwardyą miejską organizować, i wziął mnie z sobą na cały ten dzień, zamawiając nawet na następne, dopókibym czynnéj służby nie znalazł sobie.
Musiałem z nim ciągnąć na zamek i po raz pierwszy oddawna znalazłem się wśród rezydencyi królewskiéj, którą teraz trudno mi poznać było, bom ją cale jeszcze inną nawet za Targowicy pamiętał.
Smutniejszego obrazu wystawić sobie trudno. Zamek pusty był cały dzień, wielkie sale pozamykane, służba zmniejszona, król skryty w gabinecie, otoczony kilką kobietami i familią. Z szambelanów, paziów, adjutantów ledwie kilku pozostało.
Na twarzach wszystkich milcząca trwoga się malowała, słowa się trudno było dopytać. Wszystko zdawało się czekać jakiegoś wybawienia.
Byłem przytomnym, gdy Kiliński, poprosiwszy króla o posłuchanie, przyszedł mu oznajmić, iż miasto jest już spokojne, że nie ma się czego obawiać i może zaufać wiernemu mieszczaństwu swojemu, które go nigdy nie odstąpi...
Król Stanisław, którego twarz wydała mi się dziwnie zestarzałą i jakby zdrętwiałą od bólu, wyszedł w szlafroku... milczący, oglądając się, napróżno usiłując okazać panem siebie.
Przemówienie Kilińskiego proste bardzo ale gorące, bo to był człowiek serdeczny, poruszyło króla, wymówił kilka wyrazów podzięki, pomięszany, oglądając się, słuchając jakby... Pod powiekami czuć było wstrzymywane łzy.
W téj chwili zapomniałem win i błędów tego panowania, człowieka szczerze mi żal było. Gdy się to przyjęcie skończyło, odetchnąwszy jakby po ciężkiéj pracy, król szybko odszedł do gabinetu.
Wyszliśmy z pokojów z Kilińskim i miałem z nim razem zajmować się już tą gwardyą bezpieczeństwa, gdy niespodzianie po raz pierwszy spostrzegłem wojewodę Niesiołowskiego. Nie wiedziałem nawet o pobycie jego w Warszawie a tém mniéj o tém, że go do sądów naznaczono.
Niesiołowski poznał mnie.
— Syruć — zawołał — ja ciebie szukam od dawna i dobadać się nie mogę... na miłość Boga, potrzebuję cię... gdzieś był?
Opowiedziałem mu, żem do Kościuszki był wysłany. Musiałem tedy pożegnać Kilińskiego a siąść z wojewodą, który z zamku do domu jechał. Przez całą drogę chmurny był i milczący. Spytał mnie o Kościuszkę i nie wiem, czy moją odpowiedź posłyszał, bo się znowu cały w myślach zatopił.
Nareszcie powóz zatrzymał się przed pałacem, weszliśmy z nim do pokojów.
O moich losach w pierwszych dniach kwietnia wojewoda był uwiadomiony, nie potrzebowałem mu się spowiadać... Znałem ja go jako gorącego patryotę, znalazłem w téj chwili dziwnie znękanym i zafrasowanym obrotem sprawy.
— Siadaj, Syruć — rzekł — mam tyle na sercu, że mi się wygadać potrzeba...
Człowiek głowę traci i nie wie, co czynić.
Załamał ręce.
— Źle jest — rzekł — szaleńcy wzięli w ręce wszystko i najświętszą sprawę poplamią i popsują. — Po tym biedaku Wulfercie nikt życia niepewny... Krzyknie służący, co wczoraj zbiegł, na swego pana, że zdrajca, to go na biczysku obwieszą.
— Przecież się to uśmierzyło — rzekłem, i nowych rozruchów nie ma się co obawiać.
Niesiołowski się uśmiechnął boleśnie.
— Raz spróbowano — rzekł — raz się zaprawiono... nie poszanowano kapłanów...
— Ależ to byli jawni zdrajcy! przerwałem.
— Tak, to prawda, odparł, tém bardziéj trzeba było sprawiedliwości ich oddać, nie zamęczyć ich bez sądu. Wzdrygam się na to, dodał, jestem pewny, że się oburzy Kościuszko, że to sprawa pruskich emisaryuszów, co nas jakobinami mieć chcą, aby potępić.
To mówiąc pochwycił mnie za rękę i spojrzał mi w oczy.
— Syruć — zawołał — znasz mnie. Polskę kocham nad życie! Trzeba jéj oszczędzić wstydu i ohydy, trzeba ztąd wyrwać króla i prymasa... bo... bo ja za ich życie nie ręczę.
Zbladłem usłyszawszy te słowa.
— W takim razie — rzekłem — Prusacy i Moskale napadną miasto i w perzynę je obrócą.
— Dziecko moje! gdy będą mogli, pewnie ich ani król ani prymas nie wstrzyma... Zresztą obu ich nie gdzieindziéj trzeba wywieźć jak do obozu do Kościuszki...
Milczałem...
— Do tego nam potrzeba kilku energicznych ludzi, na którychby nie padło podejrzenie żadne... Pomyślałem o tobie.
Serce mi się ścisnęło... nie miałem ani ochoty ani zdolności do takiego przedsięwzięcia; odpowiedziałem, że się na siłach nie czuję.
Wojewoda pochodził po sali zamyślony i powrócił do mnie.
— Nie sił ci braknie ale przekonania — rzekł — ja ci powtarzam, że narodowi trzeba oszczędzić sromu... Padnie nań plama, jakiéj w całych jego dziejach nie ma... Nie należałem nigdy do dworaków króla — ale dałbym życie, aby go ocalić. — Usłużysz ojczyznie, Kościuszko ci sam podziękuje, tłumy są roznamiętnione, wiem, co się gotuje, z czém się odgrażają...
Musisz dopomódz...
Dosyć długiego czasu potrzebował wojewoda, by mnie nakłonić; uległem wreszcie jego prośbom i rozumowaniom. Wymagał odemnie słowa i przysięgi, dałem jedno i drugie, uścisnął mnie, zdjął sygnet z palca i rzekł:
— Idź z nim do zamku, melduj się do króla a bądź ostrożnym... Rzeczy są po trosze przygotowane... braknie ludzi...
Jak pijany wyszedłem od wojewody, nie chętnie kierując się ku zamkowi.
Rozpowiedziano mi, któremi drzwiami, jakim kurytarzem i do kogo mam się udać... Pora była poobiednia. Na zamku pusto, na wschodach żywéj duszy, w przedpokoju od sali audyencyonalnéj siedziała gwardya i deputacya miasta, która króla strzegła. Król znajdował się w małym gabinecie. Ryx mnie do niego wpuścił, powiedziawszy wprzódy, z czém i od kogo przychodzę.
W chwili, gdym wchodził, czarno ubrana kobieta podżyła, poważnéj postaci, nieco do króla podobna wstała z kanapki i, popatrzywszy na mnie, do bocznego udała się pokoju.
Ze zwykłą sobie uprzejmością i uśmiechem, na który trudno mu się zdobyć było, przystąpił do mnie król.
Głos mu drzał. — Rozpytał się mnie, kto byłem, gdziem służył, zagadał o rodzinie Syruciów i o jéj dawności na Litwie, z pamięcią szczególną kilka naszych koligacyi przytoczył, oświadczył mi, że z zupełną ufnością przyjmuje pomoc moją, i kazał mi się udać za Ryxem... zwracając sygnet Niesiołowskiego...
W całéj postawie króla i mowie jego czuć było hamowaną trwogę i smutek, najmniejszy szelest wstrzymywał go, wykrzyk z ulicy okrywał bladością twarz, niespokojny wyglądał oknem...
Gdym ucałowawszy podaną mi rękę wyszedł, Ryx prosił mnie, bym szedł za nim. Milcząc wprowadził mnie w kurytarze ciemne, potém przez kilka pustych pokojów, galeryą, wschody i prawie na poddaszu, dowiódłszy mnie do drzwiczek, do których zapukał, poprzedził mnie sam a potém wpuścił...
W małym pokoiku znalazłem trzy osoby zupełnie mi nie znane. Jedna z nich była w stroju duchownym, dwie drugie, ubrane po cywilnemu, miały postawy wojskowe...
Ciemno już było, tak że twarzy ich dobrze rozeznać nie mogłem. Przywitano mnie milcząco, opowiedziałem się kilku słowy.
Ksiądz wstał z kanapki.
— Wiesz pan więc, rzekł — o co idzie — króla ocalić należy! masz pan już co obmyślanego?
— Ja ani czasu ani znajomości położenia nie mam dostatecznéj, odezwałem się, ażebym mógł plan jakiś stworzyć, mogę zaledwie być pomocnym w wykonaniu.
Spojrzeli po sobie, jeden się odezwał.
— Trzeba się spieszyć, każda godzina droga — mieszczanie niby króla pilnują dla jego bezpieczeństwa — ale jako żywo raczéj, aby nie uszedł... Pierwsza tedy trudność, jak ich uśpić...
Ksiądz się odezwał:
— To najmniejsza rzecz — wieczerza się im daje, trzeba, by kto podpoił, to się pośpią, a i tak pomęczeni...
— Niech i tak będzie... dodał trzeci — główna rzecz, jak króla uprowadzić.
— Dniem nie ma co o tém myśleć, odezwałem się, nocą... tylko nocą. Wyjście z zamku jest niczém... ale co daléj?...
— Tak, zawołał starszy wiekiem. Całą noc patrole chodzą... uniknąć ich prawie niepodobna, poznają...
— A rzeką? wrzuciłem pytanie.
Zamilkli na chwilę.
— Trzebaby się przekonać, czy brzegi są osadzone i czy pilna straż przy nich. W istocie, łódką możnaby się spuścić po za miasto a u brzegu nagotować powóz i z nim rzucić się w lasy jużby może nie było trudno.
— Nie wiem, czy kto badał brzegi! rzekł ksiądz, trzebaby to uczynić natychmiast. Jutrzejszy dzień ledwie starczy, by się starać dobréj łodzi i pewnych wioślarzy, a daléj jak do jutra zwlekać — nie podobna. Kto z panów zna cokolwiek miejscowość?
Jeden z przytomnych wstał. — Pójdę, rzekł, ale sambym nie rad.
— Ja panu towarzyszę — odezwałem się.
— Powrócimy, jak tylko będzie z czém wrócić, dodał mój towarzysz.
Po ciemku z pomocą jego zeszliśmy już innemi wschodami w podwórce zamkowe a z nich do ogrodu. Idący ze mną miał klucz od furtki. Wsłuchawszy się w milczenie i przekonawszy, że nam tu nic nie zagraża, poczęliśmy się spuszczać ku Wiśle. Zakrywały nas gęste krzaki, wśród których mój przewodnik umiał się z wielką znajomością miejsca kierować. Szliśmy tak zwolna, gdy doszły nas głosy od dołu — musieliśmy się zatrzymać. Towarzysz mój silnie pochwycił mnie za rękę, staliśmy jak wryci. Nie daléj jak o kroków kilkanaście od nas przechadzały się dwa cienie po nad samą prawie rzeką. W lewo mogliśmy dostrzedz drugich dwóch, którzy nieruchomie stali.
Usłyszeliśmy naprzód stłumiony śmiech a potém wyraźną rozmowę.
— A co? panie Kasprze? dobry spacer nocny nad Wisłą? ha! nie wolałbyś w pierzynie leżeć... i chrapać.
— Pewnie, że wolałbym, ale służba służbą, a mamy na sercu, aby się nam nie wyrwał.
— A gdzieby uciekł?
— Do przyjaciół Moskali! Wierz pan — gdyby go byli nie strzegli, nie grozili, nie prosili i nie dali do zrozumienia, aby spacerów przestał — jużby go nie było...
— Baba z wozu kołom lżéj...
— Nie można pozwolić na to...
— Tędy tylko do Wisły... jużby go lada rybak przewiózł...
Rozmowa się urwała... Nawoływały się straże zdala po cichu, lecz oczywistą było rzeczą, iż o wykradzeniu się czołnem myśleć już nie mogliśmy. Wyprawa nasza była skończona. Powróciliśmy z niéj po cichu prędzéj, niżeli się nas spodziewano.
— Nad Wisłą gęste straże wskroś — rzekł mój towarzysz, nie ma co i myśleć.
Ponure milczenie trwało chwilę.
— A zatém, rzekł duchowny, rady już innéj nie widzę, wieczorem się trzeba przekraść do kamienicy około kolegiaty. Tam przygotujemy suknie duchowne... najlepiéjby ubiór bernardyński lub kapucyna, chłopiec przodem będzie dzwonił, jakby szedł ksiądz z Panem Bogiem... To najbezpieczniéj, nikt z ludu nie zaczepi a zakapturzonéj twarzy nie dopatrzą.
Drudzy milczeli — nie było przeciwieństwa, spytano mnie — odezwałem się, że może to być dobrém, ale nie daleko, a zawczasu konie obmyślić należy, aby dopadłszy ich daléj uciekać.
Jeszcześmy tak rozmawiali, gdy po wschodach usłyszeliśmy bieg szybki i jeden z pozostałych paziów królewskich wpadł pomięszany niezmiernie... Ksiądz wstał z siedzenia i natychmiast się z nim udał... Stało się coś widocznie niespodzianego i nieszczęśliwego... Ilu nas tam było, czekaliśmy w milczeniu, co nam rozkażą... i co czynić mamy daléj...
Nie upłynęło pół godziny, ksiądz wszedł blady, słaniając się i padł na sofę... zakrywając oczy...
— Wszyscyśmy tu przyjaciele króla i słudzy jego, zawołał — tajemnic mieć nie możemy... Wracam od N. Pana... nieszczęście wielkie... Wojewoda w téj chwili daje znać, iż przejęto list księcia prymasa... list, który go najokropniéj w oczach rewolucyi obwinia... Dla tego zgraja ta przed pałacem prymasowskim wznieść się ośmieliła szubienicę... Dano królowi znać... prymasowi grożą sądem i śmiercią haniebną; Kossakowskiego i Massalskiego... prymasa ratować potrzeba... prymasa... jutro być może za późno... List jest powstrzymany, ale zniszczonym być nie może. Odwleczono rozpieczętowanie... Prymasa ratować trzeba... a tu z nas żaden nie może nawet wynijść z zamku i zbliżyć się do pałacu prymasowskiego, ażeby poznanym nie był...
Spojrzał na mnie — wstałem...
— Jeżli potrzeba, pójdę, rzekłem...
— Chodź — zawołał ksiądz — chodź ze mną do króla...
Spuściliśmy się znowu wschódkami, kurytarzami, na palcach stąpając aż do drzwi gabinetu, w którym płacz słychać było...
Wszyscy byli tak przerażeni, poruszeni, wylękli, że nikt się nie zdziwił, gdy mnie nieznajomego wpuszczono do gabinetu... Król ze złożonemi jak do modlitwy rękami klęczał przed krucyfiksem stojącym na stole, ale modlić się nie mógł, oczy miał suche... wargi blade... Na kanapie obok hetmanowa Branicka płakała zachodząc się od szlochania, obok niéj pani Zamoyska osłupiała, martwa z rękami załamanemi wydawała się obumarłą. Na ziemi córka jéj pani Mniszchowa jak padła znać, tak głowę położywszy na kolanach matki, pozostała nie mogąc się już poruszyć... We drzwiach stał blady a przy ciemnych swych włosach białym się wydający jak śnieg książę Józef ze skrzyżowanemi na piersiach rękami...
Gdym wszedł, król się nie odwrócił... nikt nie spojrzał; ksiądz, który mi towarzyszył, trącił nieco klęczącego, który drgnął cały i spojrzał na nas.
— Ten pójdzie — rzekł ksiądz...
Król wstał opamiętywając się powoli. W ręku ściskał już gotowy znać papier i małe pudełeczko...
Ręka ta drzała mu febrycznemi ruchy miotana.
— Na honor i na Boga zaklinam Waćpana, idź, staraj się niedostrzeżony przecisnąć. Kamerdynerowi lub kapelanowi powiedz — odemnie! Do rąk, do własnych rąk oddaj prymasowi i — wróć, jeżeli możesz...
To mówiąc, wciskał mi opieczętowany papier i pudełeczko.
— Na Boga, wziąć się nie daj — trzęść się nie daj — ostrożności — roztropności... będę ci wdzięcznym. Może kiedy przyjdą czasy, jeśli dożyjemy — gdy ci potrafię wypłacić dług za tę przysługę. Wyświadczysz mi wielką... Idź — powracaj!
Król pocałował mnie w głowę i odepchnął. — W téjże chwili hetmanowa płakać zaczęła głośniéj jeszcze... łkanie pani Mniszchowéj wtórowało jéj, książę Józef zniknął ze drzwi.
Mnie otwarto gabinet i znalazłem się z Ryxem w przedpokoju.
Nigdybym sam był nie trafił do bramy... Tu w głębi dostrzegłem już gwardyą miejską, ale mieszczanie tegoż rana widzieli mnie z Kilińskim, nie miałem obawy, aby zatrzymać mnie chcieli... Szedłem śmiało.
Jeden z mieszczan zawołał — Stój! Podprowadzono mnie pod palącą się o kilka kroków latarnią. Zacząłem się śmiać. Straż poznała mnie, bo stolarza Dąbskiego osobiście dobrze znałem i z rana będąc rozmawiałem z nim.
— A cóż tu porucznik robi po nocy? — zapytał. Poklepałem go po ramieniu.
— Nie powinniście mnie badać, posłany byłem zobaczyć, co się u was dzieje, ale widzę, że wszystko w porządku i że nie śpicie.
— A już o to bądźcie spokojni, odezwał się Dąbski, mysz się tu nie wyśliźnie.
Pozdrowiwszy ich znalazłem się na placu i odetchnąłem. Z okna ktoś znać pilnował mojego wyjścia, bom słyszał, jak się z cicha potém zamknęło. Spiesznym krokiem zmierzałem ku prymasowskiemu pałacowi.
Ulice były zupełnie spokojne i przedstawiały widok codzienny — bramy domów pozamykane, szynki także. Rzadko gdzie się w wyższych piętrach świeciło. Zbliżałem się już ku ciemnemu także pałacowi prymasowskiemu, gdy spotkałem jakąś kupkę ludzi. Szeptali cicho, nie zdawali się zważać na mnie.
W dziedzińcu nie było żywego ducha, drzwi pałacu szczelnie pozamykane, z za krat w jedném tylko oknie słabe błyszczało światełko. Oglądając się do koła bacznie, zapukałem zwolna i ostrożnie. Nie zaraz mnie posłyszano. Szyba okna otworzyła się i głowa pokazała.
— Od króla! — pilno! rzuciłem w nią cicho.
Drzwi najbliższe otwarły się natychmiast. W kurytarzu stał ksiądz, był to kapelan prymasa. Zdawał się chcieć przejąć poselstwo, — odezwałem się, że to, co mam, tylko do rąk własnych oddać mogę.
Szliśmy więc razem.
W pokojach było ciemno. Szereg długi sal, przyozdobiony w obrazy, krzyże, godła, pusty, owiany jakimś chłodem murów zamkniętych przechodzić musieliśmy po rozesłanych dywanach, aż do gabinetu przy sypialni prymasa.
Kapelan zapukał i sam wszedł naprzód. Po krótkiéj chwili wpuścił mnie i drzwi zamknął.
Książę prymas, majestatyczna, piękna, arystokratyczna postać z bladą twarzą, rysów czystych i uspokojonych, siedział w ogromném krześle z książką na kolanach.
Miał na sobie tylko szeroką jedwabną suknią kapłańską, czarną z guziczkami purpurowemi. Zrzucona znać co tylko komża koronkowa i piuska purpurowa leżały obok na stoliku... Wzrok łagodny, pański, protekcyjny, arcykapłański zwrócił ku mnie i jął się we mnie wpatrywać. Zdziwiło go to znać, że nieznajomy człowiek przychodził w téj godzinie w poufném od króla poselstwie. Długo i ja na słowo zebrać się nie mógłem, alem w ręku trzymał papier i pudełko.
Prymas z twarzy mojéj zwolna oczy zwrócił na papier i rękę ku mnie nic nie mówiąc wyciągnął... Schyliłem się i całując ją, odezwałem się cicho, iż mi zlecono złożyć do rąk Jego Ekscelencyi i przynieść odpowiedź.
Lecz prymas nie zdawał się słuchać mojéj mowy, przysunął świecę stojącą na stole, rozerwał kopertę i zaczął czytać... Książka, którą miał na kolanach, zsunęła się na posadzkę. Pospieszyłem ją podnieść a mimowolnie rzuciwszy wzrokiem poznałem Tomasza à Kempis...
Gdym składając ją na stole zwrócił oczy znowu na czytającego, postrzegłem w jego twarzy zmianę tak przerażającą, żem stanął osłupiony nią. Oblicze to spokojne, pełne wyrazu, siły i rezygnacyi — przeistoczyło się pod wrażeniem kilkunastu przeczytanych wyrazów. Nie marmurowa ale trupia bladość przyoblekła twarz, oczy zbladły, wargi zbielały... ręka, którą papier trzymał, trzęsła się. Zdawał się zapominać, żem stał przed nim...
Z rąk wypadł list na stół, prymas począł szukać oddanego mu pudełeczka i położył je machinalnie na stole... potém zamyślił się...
Stałem, będąc w jak najprzykrzejszém położeniu człowieka, co podsłuchuje mimowolnie — a uciec nie może.
Prymas nie domyślał się znać bytności mojéj, zapomniał o mnie... tak silne było wrażenie... Głowa opadła mu na piersi, westchnął i załamał ręce...
Dopiéro w téj chwili błędny wzrok jego postrzegł mnie... zatrzymał się na mnie... stężał na moment... i prymas odezwał się głosem słabym...
— Idź!
— Co mam powiedzieć królowi?
Nie było odpowiedzi długo... potarł dłonią po czole, jak gdyby chciał myśli wywołać wstrzymane w biegu.
— Powiedz mu... Niech Bóg go błogosławi...
Skinął ręką... Skłoniłem się i miałem wyjść — gdy mnie słabym przywołał głosem...
— Trzeba ci znaku... że spełniłeś, co ci polecono... Tak...
Obejrzał się do koła.
Daléj trochę na stoliku leżała mała ze srebrnemi klamrami książeczka... Zakładka w niéj ze szkaplerzem tkwiła... był to nowy testament... Prymas wyjął z książki znak, poszukał miejsca, które zamierzał naznaczyć, wsunął zakładkę, spiął klamrę i podał mi ją milczący.
— Tak ją oddasz królowi...
Obejrzał się niespokojny...
Piękny różaniec z agatów leżał na stole... wziął go spiesznie...
— Zachowaj to na pamiątkę... z błogosławieństwem...
Ręką mi krzyż zrobił nad czołem, przykląkłem całując ją... zimna była jak lód...
Kapelan stał w progu i widzenie to znikło, szliśmy znowu szeregiem pustych sal... aż do sieni...
Powróciłem do zamku pustemi ulicami wśród ciszy nad porankiem, ze smutkiem jakimś w duszy — nikt mnie nie wstrzymał, nikt nie zapytał, straż chodziła drzemiąc, w przedpokoju króla na krzesłach siedząc służba spała... cisza panowała w gabinecie. Ryx przy drzwiach czuwał jeden i nie pytając o pozwolenie otworzył mi gabinet. Króla zastałem samego... z książką w ręku. — Pobieżnie rzuciwszy okiem na nią, zobaczyłem żywoty Plutarcha...
Spokojniejszą już miał twarz...
Wręczyłem książkę oddaną mi przez ks. prymasa, ośmielając się zwrócić uwagę N. Pana, iż zakładka była świeżo włożoną... jakby oznaczała odpowiedź; król skłonił tylko głową i pożegnał mnie, znać nie życząc sobie, abym był świadkiem uczuć, jakie nim owładły.
Przyznaję się chętnie do tego grzechu ciekawości, żem niosąc biblią zatrzymał się pod latarnią i spojrzał na to miejsce, które zakładka wskazywała. — Nie znalazłem w niém nic nad okrzyk tłumu, który wołał, by Chrystusa ukrzyżowano, ale na zakładce saméj znać dawniéj napisał prymas z proroctw Jeremiaszowych, z rozdziału piątego, ten ustęp, który dziwnie przypadał do dnia tego:
„Słuchaj, ludu głupi, który nie masz serca... wy, co macie oczy a nie widzicie, i uszy a nie słuchacie...“ i t. d....
Niestety, lud ten nie zasługiwał na nazwisko owo, ale na imię najnieszczęśliwszego z narodów! Chciał on dobra i pragnął mądrości, — nie dano mu jéj a nękano; cóż dziwnego, że szałem płonął i targał się w tych boleściach...
Spełniwszy moje posłannictwo, nie wiedziałem, co mam czynić z sobą, nie chciałem odejść, dopókibym nie miał na to pozwolenia. W sąsiednim pokoju siedział ksiądz, który był z nami na górze; postrzegłszy go, poszedłem spytać, co mam czynić... Smutny wzrok podniósł ku mnie.
— Na teraz nie mamy do czynienia nic — rzekł cicho — rozchwiało się wszystko... niepodobieństwem jest ucieczka... Zdaje mi się, że na dziś nie pozostało nic — prócz, żebyś pan sobie tu czy, gdzie mu dogodniéj, spoczął.
— Mam o tém donieść panu wojewodzie? zapytałem...
— Zapewne — rzekł wahając się nieco... trzeba, ażeby wiedział, że usiłowania są daremne. Musimy się starać inaczéj niebezpieczeństwo odwrócić.
— Gdybym był potrzebnym? — zapytałem jeszcze odchodzących.
— Damy panu znać przez wojewodę... Najpotrzebniejsza rzecz wszakże — szepnął mi, abyś miał oko na usposobienie ludu i na tych, co go podburzają... a w razie, gdyby się na zamek i króla odgrażano... mógł dać znać wcześnie...
Z tém odszedłem już nad rankiem i nie sądząc, żebym do wojewody mógł się dostać o téj porze, powróciłem do domu. — Znużenie, zniechęcenie, niesmak jakiś mnie dręczył... chciałem się wyrwać z tego chaosu miejskiego na plac boju... Bijąc się z myślami, usnąłem gorączkowo...
Znużenie moje było tak wielkie, żem się nie obudził aż z południa. Stukano do drzwi moich... zerwałem się, jak stałem, bom ubrany spał, i otworzywszy zobaczyłem przed sobą samego pana wojewodę, który pot ocierał z czoła, wdrapawszy się po ciemnych i niewygodnych wschódkach na górę.
Spojrzałem na zegarek i przeląkłem się, że tak było późno, począłem się tłumaczyć...
— Daj pokój, rzekł mi, nic nie winieneś, zrobiłeś wczoraj, coś mógł, — byłem u króla... wiem wszystko...
Spuścił głowę i sparł ją na lasce — puściły mu się łzy z oczów.
— Nie ma już nic więcéj do zrobienia... króla ocalimy, tam ten już sam się pono od wszelkiego niebezpieczeństwa wybawił...
— Kto? zawołałem zdziwiony.
— Książę prymas...
— Jak to? uszedł? — krzyknąłem.
— Nie — umarł... — rzekł Niesiołowski spokojnie.
Nie mogło mi się w głowie młodéj pomieścić, by człowiek, którego widziałem wczoraj w pełni sił i zdrowia... dziś miał już nie żyć. Stałem niemy.
— To być nie może, panie wojewodo, zawołałem — ja wczoraj w nocy byłem u niego, mówiłem z nim, oto jest różaniec, który od niego otrzymałem z błogosławieństwem, był zupełnie zdrów... przytomny...
— Pójdź do pałacu prymasowskiego, na dole zobaczysz go już na katafalku... odparł wojewoda. — Nie masz już na zamku nic do czynienia — co myślisz...
— Wracam do wojska! — zawołałem żywo — w mieście wyżyćbym nie mógł dłużéj, tu mi duszno, ciasno i ani wiem, z kim trzymać, ani co mi sumienie czynić każe... w pole! w pole! z szablą, na koniu... będę szczęśliwy.
Pocałowałem rękę wojewody.
— Masz słuszność — rzekł — tam lepiéj i zdrowiéj, tu — tylko skazani na to, by rządzili tém, co sobą rozrządzać nigdy nie daje — męczyć się muszą...
Westchnął stary.
— Ciężkich dożyliśmy czasów — dodał — chwili swobody — jednéj chwili... jednego błysku, po którym lękam się ciemniejszéj nocy niż kiedykolwiek... Stary jestem, źle widzę może, ale trwoga mnie ogarnia... Powstania idą bezsilnie i powoli... Kurlandya wprawdzie podniosła się, ale straciliśmy Kraków, Austrya występuje przeciwko nam... Prusacy lada dzień oblegną Warszawę.
Nie dokończył prorok, popatrzył na mnie, uderzył po ramieniu. — Jesteś wolny, rzekł, przyszedłem ci to oznajmić, bo nie uszło to mojéj uwagi wczoraj, żeś do pokątnych robót nie bardzo się brał z ochotą... Wracajże do wojska, ale nim się zaciągniesz i wyciągniesz... przyjdź do mnie.
Odprowadziwszy wojewodę, przebrawszy się trochę, zszedłem na dół i trafiłem na opowiadanie szambelana, które mnie w osłupienie wprawiło...
Szambuś opisywał właśnie, jak list prymasa do Prusaków przejęto, jak odgrażano się szubienicą i że ks. Kołłątaj posłał królowi oznajmić i przestrzedz go, że ludu nie powstrzyma, aby więc prymasowi radził... Wedle powieści ulicznéj Kołłątaj nawet posłać miał truciznę dla uniknienia hańby... Mówili drudzy, iż król w nocy przesłał bratu ostrzeżenie i proszek, że prymas słysząc lud warczący w ulicy... zażył z tabakierki owego usypiającego na wieki specyfiku i wkrótce potém usnąwszy życie zakończył...
Słuchając nie śmiałem się naturalnie z niczém odzywać, ale mi na myśli był list i pudełko, które nosiłem...
Sądy o zmarłym bardzo były różne — mogę to dziś ostygłszy powiedzieć, nie bardzo sprawiedliwe. — Prymas był wprawdzie zwolennikiem przymierza z Rosyą i zawsze do niego nakłaniał, lecz czynił to z przekonania głębokiego i ze sposobu zapatrywania się na sprawy krajowe. — Nie był nigdy płatnym i nie poniżył się niczém upadlającém. Był pewnie najrozumniejszym, najenergiczniejszym z całéj rodziny... ale chłodny, poważny, zimny, nie lękający się mówić prawdy, popularnym nie był. Rzucono nań plamę chciwości po uwięzieniu Sołtyka, choć się administracyi i funduszów biskupstwa krakowskiego wyrzekł... nie policzono mu zasług jego w Komisyi edukacyjnéj, które były wielkie... Oprócz rodziny własnéj przyjaciół miał mało a nieszczęśliwym był w ich wyborze... jak z Tyzenhausem... na którego upadek patrzeć musiał, ratować go nie mogąc.
Wysłuchałem uwag złośliwych szambusia i pod wieczór już wyszedłem na miasto. Chciałem własnemi oczyma widzieć zwłoki tego, któregom wczoraj jeszcze oglądał żywym... i otrzymał od niego błogosławieństwo...
Cała ulica Senatorska ludu tłoczącego się była pełna, dziedziniec nabity, do pałacu przecież się docisnąć nie było podobna...
Mieszczanie, czeladź, tłum kupami stał i śmiał się — wykrzyki ich serce mi ściskały — wszyscy niemal nieboszczyka mianowali zdrajcą i śmierć jego przypisywali obawie kary... Ponieważ chodziły téż pogłoski, że prymas uszedł, że się krył w podziemnych lochach pod pałacem, chcieli wszyscy koniecznie widzieć zmarłego, aby się przekonać, że w istocie on a nie kto inny na katafalku spoczywał... Wielu nie dowierzało śmierci, zowiąc ją komedyą.
Słuchając tych niedorzecznych przypuszczeń i żartów, zawsze w obec majestatu śmierci rażących, milcząc począłem się i ja dobijać do pokoju na dole, w którym prymas od kilku godzin spoczywał... Przyszło mi to z nadzwyczajną trudnością i dzięki tylko mundurowi, który wziąłem, potrafiłem wnijść do pałacu...
W lewo od drzwi izba obszerna cała była suknem czarném obita... Na niéj wysoko podniesione spoczywały zwłoki ubranego pontyfikalnie arcykapłana... z zasłonioną zieloną kitajką twarzą.
Właśnie ta okoliczność pono była powodem, że jedni nie dowierzali, aby to istotnie miał być prymas, a drudzy przypuszczali, że twarz od trucizny musiała być zmienioną i dla tego ją przysłonić musiano... Ogromne świeczniki srebrne otaczały katafalk a kilku duchownych nieustannie śpiewało wigilie... Tłum przepływał do koła katafalku rozciekawiony więcéj niż pobożny, rozgorączkowany raczéj niż współczuciem ujęty... Szeptano i uśmiechano się...
U drzwi już, gdym napowrót chciał wynijść — spotkałem niespodzianie Jutę... któréj matka towarzyszyła... Spostrzegły mnie obie. Juta się uśmiechnęła, Wawerska pozdrowiła mnie, stanąłem jak wryty. Za niemi szedł, rękami dla nich torując drogę młody chłopak dosyć przystojny, rysów pospolitych, rad widocznie z siebie, w którym domyśliłem się narzeczonego... Ubrany był, jak się naówczas nosili dostatniejsi rzemieślnicy i mieszczanie, w czamarce polskiéj... i nie źle wcale wyglądał... Wzrok mój, który się na nim zatrzymał ciekawie, na twarz Juty wywołał rumieniec a potém bladość i pomięszanie.
Gdyby były same, możebym im ośmielił się w téj ciżbie do progu domu towarzyszyć — ale mnie teraz nie potrzebowały... Popatrzywszy więc zdala na biedne dziewczę... wysunąłem się w podwórze pałacowe...
Cale niespodzianie zastąpił mi tu drogę niesmaczny ów, u Mańkiewiczów poznany, podejrzany dla mnie wielce pan Drogomirski, który bez ceremonii pod rękę mnie ujął.
— Kochanego porucznika — zawołał — tak dawno niewidzianego! ale co za dziw... Pan bo czasu nie traci.
Pytająco spojrzałem na niego...
— Myślisz pan, że my... to jest ja — ja, że ja o niczém nie wiem! cha! cha! rzekł spiesznie — ale o każdym kroczku jego... Bardzo mi was żal, że się z tą ładną mieszczaneczką nie udało... dodał...
— Z jaką? — przerwałem mu oburzony...
— Ale po cóż bo przedemną, przyjacielem ich rodziny, te sekreta?.. Juta ładna i dobrze wychowana i kamieniczka i bodaj kapitalik... Dla was szlachty to może razem wszystko nie wiele znaczy... a no... nie zły zawsze kąsek... Tymczasem ci go, panie poruczniku... prosty rymarz z przed nosa bierze...
Zacząłem mu się wypierać, śmiał się.
— I to wiedziałem, rzekł — i inne rzeczy wiem... Pan jesteś krewnym wojewody Niesiołowskiego?
Zdumiałem się bardzo. — Więc cóż? spytałem chłodno.
— Ano, nic — wojewoda patryota dobry, — ale zawsze to patrycyusz...
A wiesz pan co, panie poruczniku, rzekł cicho ciągle mnie prowadząc z sobą, chociaż nie wiedziałem sam, dokąd szedłem — czasy patrycyuszów i ich panowanie minęły! Darmoby chcieć przywrócić, co się przeżyło... Swiatło przeniknęło między lud... mieszczan, nawet chłopów, poznali się ludzie, że są równi i że tylko tyle jeden od drugiego lepszy, o ile więcéj wie i umie... nie wrócą więc już wasze szlacheckie wieki.
Mogły one się utrzymać póty tylko, pókiście szkoły zamykali dla nas i dla ludu a skazywali nas na ciemnotę i głupotę. Nie rychło my się douczym, ile trzeba, dużo bąków nastrzelamy jako samouczki i studenty, lecz koniec końców... gdy raz promyk padł na głowy, gdy tajemnica siły odkryta... jest to tylko kwestya czasu.
Nie dobrze rozumiałem Drogomirskiego, alem go ciekawie słuchał.
— Byłeś kiedy w naszym klubie? zapytał.
Zasłyszałem był wprawdzie coś o tym na wzór paryzkich założonym w Warszawie klubie, który pospolicie lud klopem nazywał — alem go nigdy ciekawym nie był. Mówiono nam, że tam jawnie i z cicha ks. Majer przewodził... Przypisywano nawet klubistom czerwcowe owo zaburzenie, które wywołało gniew w Kościuszce i przeraziło ludzi spokojnych...
— Nie byłeś w klopie? podchwycił usłyszawszy przeczącą odpowiedź moją Drogomirski — a toś może ciekawy?
Zawahałem się.
— Gotówem zaprowadzić, jeźli chcecie? uśmiechając się mówił mój przewodnik — jest to zapewne kolebka tylko, w któréj więcéj słychać dziecinnego krzyku niż rozsądnéj mowy... ależ to signa temporis... Chodź!
Jeszczem się ociągał, śmiejąc się wziął mnie pod rękę Drogomirski.
— Nie zjedzą cię — rzekł, a teraz po wzięciu Konopki, Piotrowskiego, Dębowskiego... nie takie już z nich zuchy jak bywało... Warto posłuchać... Wstąpić! Klub, do którego mnie prowadził ciekawy ów człowiek... znajdował się przy ulicy Wierzbowéj.
Weszliśmy przez bramę ciemną w dziedziniec domu, na którego tyłach duża sala na dole z przedsionkiem była zwykłém miejscem zgromadzeń najzagorzalszych rewolucyonistów.
Kilka oliwnych lampek kopcących przy ścianach słabo ją oświecało... Przy zastawionych po bokach stołach... pili siedząc niektórzy piwo i wino...
W głębi na ścianie między dwoma lampami dostrzegłem namalowanego orła, nad którym zamiast korony była frygyjska czapka wolności a do koła napis — „Wolność, równość, niepodległość.“
Mały portrecik Kościuszki, jakich naówczas tysiące się rozchodziło, wyobrażający go z szablą w dłoni, z napisem — „Pozwólcie mi jeszcze raz umrzeć za ojczyznę!“ wisiał w ramkach pod orłem.
Gdyśmy weszli, nikt nas nie spytał, nie wiem, czy kto spojrzał nawet, tak żywą była rozmowa.. Dosłyszeliśmy naigrawania się z Bucholtza, posła pruskiego, który był świeżo dostał paszport i zmuszono go pod konwojem wyruszyć z Warszawy, opieczętowawszy papiery jego i kancelaryą, którą starannie wprzódy zrewidowano..
Drudzy rozpowiadali o prymasie i jego nagłym zgonie, ręcząc, że zwłoki leżące na marach nie były jego a on sam umknął do Anglii. Inni zajmowali się królem, poprzysięgając, iż mu z miasta ruszyć się nie dadzą.
Z niezmierném zdziwieniem usłyszałem tu mimo portretu Kościuszki, który na ścianie zawieszono, kwaśne jakieś o nim przekąsy.
Ktoś go nazwał szydersko Amerykaninem... inni się ujęli i zamknięto zaraz usta śmiałkowi, który próbował zniechęcać ku niemu...
Od dymu fajek i kopcenia lampek olejnych duszno było w téj izbie, która nie wyglądała wcale ponętnie. Postacie, które się tu błąkały, znane mi były z ulicy, nigdym ich jednak nie widział tak licznie zgromadzonych... kilka obcych twarzy i języków można było rozeznać w tém zbiorowisku... Na uboczu szeptało po dwóch i po trzech, oglądając się do koła. Słyszałem rozpytujących ciekawie o losy uwięzionych z powodu rozruchów czerwcowych. Nie tajono się z sympatyą dla nich...
— Już to bądźcie, obywatele, spokojni, rzekł jeden z przysłoniętą twarzą, że Kaziowi Konopce z głowy włos nie spadnie — a Dębowskiemu téż nie wiele się stanie... ino Dolgierd, Dziekoński, Klonowski i Stawicki a może i więcéj gardło dadzą.
— Albo dadzą lub nie — przerwał inny... lud nie powinien dopuścić, ażeby tych, co się dla niego poświęcili... spotkała taka hańba i...
— Cicho — zawołał inny... cicho...
— Naczelnik kazał karać surowo... wtrącił ktoś z boku...
Rozśmiał się z ławy podparty łokciami na stole mężczyzna barczysty.
— A choćby téż i przypłacić przyszło — a kilku pociągnęli na szubienicę — zawołał ponuro — czyż to taka miła zabaweczka tego nie warta? Widzieliście, ichmość panowie obywatele, co się rzadko zdarza... dygnitarzy w koszulach, bez orderów, bez peruk i bez kapeluszów schnących sobie na wolném powietrzu. Za każde widowisko trzeba płacić, tak i to...
A inaczéj myślicie, że kraj będzie wolny? nigdy...
— I no dosyć tego gadania — wyrwał się drugi głos. — My nie mamy takiéj drapieżnéj natury, żebyśmy sobie lubowali w takich widowiskach. Jeszcze u nas Pan Bóg jest.
Podparty na stole łokciami rozśmiał się na głos szydersko. Drugi stuknął pięścią o stół.
— Imienia Boskiego mi tu nie wzywać nadaremno ani żadnych bluźnierstw... bo... za drzwi.
— Prawcie bo o czém inném... wtrącił ktoś z boku, a to już się waśnie wezmą.... Co myślicie, jak Prusak przyjdzie.... Kiedy się dokazywało ze zdrajcami po ulicach, trzeba nam téż popisać się i na okopach....
— A kto tego Prusaka tu sprowadził — przerwał barczysty, abo to nie królewska szajka i nie zdrajcy, co się o swoją skórę boją??
— Byłby on przyszedł i sam, przerwano z boku.
— Choć to my niby trochę oczyścili i nastraszyli żółtobrzuchów — mówił nie zważając podparty — nie tak to łatwo z niemi i nie koniec jeszcze.
Z najlepszych naszych ludzi powoli łajdaków porobią.... Co myślicie! a no już pan pułkownik Kiliński inaczéj śpiewa... albo Zakrzewski? toż to on piersiami własnemi Moszyńskiego obronił?? popsują nam i odbiorą tych, co z nami byli, zobaczycie.... Myśmy ślepi i zbyt dobroduszni....
— Nie plótłbyś — odezwał się inny.
— Prawdę mówię — począł pierwszy, ale się przekonacie o tém zapóźno....
Za mało się zrobiło.... hm! hm.
— Chce ci się więcéj! rozśmiał się drugi, ruszaj z innymi do obozu... od 18u do 40u musimy pono wszyscy.
— Ja mam 42 — zawołał barczysty, mnie się to nie tyczy.... Porządek w mieście robić to co innego, a na okopy... młodzież.
Na chwilę zapanowało milczenie jakieś przykre. Niejeden westchnął.
— Czy my uwolnimy tę nieszczęśliwą ojczyznę czy nie, a niejeden z nas głową nałoży, to pewna.
Starszyzna i panicze... będą nas pędzili w ogień, a sami komenderować z tyłu.
Tego rodzaju wykrzyknikami jakiś czas się zabawiano, gdy wszedł maleńki człeczek, którego zobaczywszy wszyscy wstawać i gromadzić się doń zaczęli.
Podawszy dłoń kilku bliższym — wstąpił na krzesło, cisza wielka i sykanie na mruczących w dali poprzedziły wykrzykniki:
— Co słychać we Francyi? obywatelu!
Co robi konwencya?
Sucherlawy ów jegomość odchrząknął.
— Sławnego patryotę i obywatela Robespierra o mało nie zabito — zawołał.... Barrèze doniósł o tém konwencyi na sesyi 26 maja. Kobieta, która się na to ważyć miała, zowie się Cecylia Renaud.... Wkrótce spotka ją zasłużona kara.
Z tego powodu Robespierre miał piękną mowę.
— Przeczytajcie ją! odezwało się kilka głosów — przeczytajcie.
Zbliżono świecę... mały człeczek czytać począł:
— Konwencya narodowa zgromadzona jest, że tak powiem, na wierzchołku góry ogień wyrzucającéj. Na tém niebezpieczném miejscu zatrudnia się ona z jednéj strony oddawaniem Bogu czci, winnéj mu od wielkiego narodu, z drugiéj strony badając ugruntowaną na wolności, sprawiedliwości i cnocie Rzeczpospolitą, broni jéj od napaści wielkiéj części świata.
Czytał tak całą, dosyć długą mowę Robespierra, któréj słuchano w milczeniu, przerywając tylko niekiedy nieśmiałemi wykrzyknikami.
Gdy przyszedł ku końcowi do miejsca, w którém Robespierre się odzywa:
— Wielka masa ludu francuzkiego jest dobra, kocha sprawiedliwość i wolność, poświęca za nie wszystko, co być może najmilszego na ziemi. Mała tylko cząstka ludu tego jest tak jak za czasów monarchii lekkomyślna, gadatliwa, próżnująca, panowania chciwa i intrygi knująca. Tę klasę oszustów i hypokrytów wytępić nam koniecznie należy.
Mówca podniósł głos a przytomni poczęli klaskać i powtarzać: — Wytępić zdrajców i oszustów.
Czytał późniéj jeszcze mowę Barrota a na ostatku historyjkę wdowy Delcamps, patryotki, któréj konwencya wyznaczyła 1200 liwrów pensyi za to, że w oczy rojalistom, kłuta bagnetami, wołała: — Niech żyje Rzeczpospolita!
Umiejętny wybór nowin z Francyi wielce zajął słuchaczów i odwrócił szczęśliwie uwagę ich od spraw domowych.
Dosyć długi czas trwające posiedzenie obiecywało jeszcze pociągnąć się dłużéj, gdym pożegnał mego towarzysza, sądząc, że tu zechce pozostać, i zabierałem się odchodzić — nie puścił mnie wszakże.
Ciężył mi bardzo i radbym się go był pozbył, nie miałem sposobu. Wygadałem się, że idę do domu, Drogomirski przypomniał sobie, iż dawno Mańkiewiczów nie widział, i zabrał się razem. Zaczynała mnie niepokoić ta wielka serdeczność człowieka, ku któremu wstręt czułem jakiś. Mógł się nawet poznać na tém z milczenia mojego, że mi wcale nie był miłym, nie odbierało mu to jednakże humoru ani uprzejmości dla mnie.
Im jawniéj przekonywałem się, że chciał mnie wybadać, tém mocniéj zamykałem się w sobie. Sama ta myśl, iż mnie miał za żaka i dla tego nasiadł się odemnie dostać języka, już mnie niecierpliwiła.
W milczeniu przyszliśmy do Mańkiewiczów, gdzie jeszcze historya prymasa była na stole. Drogomirski w najlepszym humorze rozpowiedział zaraz, że mnie do klopu wodził. Dziadunio z ukosa na mnie spojrzał i namarszczył się.
— Nie poszedłem tam z dobréj woli, — rzekłem, winienem ciekawe widowisko mojemu przewodnikowi.
— I lepiéj było wcale nie iść — mruknął Mańkiewicz, tam się, słyszę, ateusze sami zbierają a my jeszcze do téj fiksacyi nie doszliśmy.
Zmilczałem... Oddawszy Drogomirskiego na pastwę Mańkiewiczowi, sam wyśliznąłem się na górę.
Nie czekając dłużéj, gdy mi ręka moja zupełnie już zabliźniona do służby czynnéj powrócić dozwalała, pierwszych dni lipca znalazłem się znowu między wojskowymi towarzyszami w obozie.
Po tém długiém a nieznośném próżnowaniu i włóczędze ulicznéj — zdało mi się, żem się do nieba dostał. Czułem się w swoim żywiole... Miasto mi było obrzydło a życie w niém codzień stawało się przykrzejszém. Być może, iż i zawiedziona tak boleśnie miłość moja dla Juty przyczyniła się do tego obrzydzenia...
Mokronoski, Zajączek, Dąbrowski, którego podówczas Niemcem zwano, bo świeżo ze służby saskiéj wyszedłszy w istocie lepiéj mówił po niemiecku niż po polsku ale serce miał polskie i gorące, Adam Poniński, syn osławionego podskarbiego, (który już był rannym pod Szczekocinami i zmazał krwią plamę ojcowską) dowodzili wojskami mającemi bronić Warszawy.... Siły nasze były nie zbyt wielkie, znaczna część wojsk rozproszona, lecz dział nie brakło i rachowano téż na gwardyą mieszczańską Warszawy, duchem patryotycznym ożywioną.
Ukazanie się nieprzyjaciela w blizkości miasta poprawiło w niéj ducha, odwróciło umysły od tego ustawicznego marzenia o zdradach — rozżarzyło patryotyzm we wszystkich...
Sypały się ofiary... klejnoty, złoto, bielizna, szarpie, ślubne obrączki, nie jedna ostatnia łyżka srebrna, konie, wozy, co kto miał, co kto mógł. Król nawet, ogołocony z dochodów, zrujnowany długami, słał resztki sreber do mennicy... Bogatsi ludzie, których o ostygłość posądzano, dawali najwięcéj, aby się od zarzutu obronić, biedni nieśli grosz ze łzami...
W chwili, gdym do obozu odjeżdżał, urządzano milicyą miejską, cisnącą się ochotnie do szeregów, które nędznych dosyć okopów bronić miały. Dostało mi się szczęściem miejsce choć mało znaczące, lecz dla mnie zaszczytne, pod ręką samego naczelnego wodza. Uznano bowiem, że zgojona wprawdzie rana ale osłabiona dłoń do innéj jak posiłkowéj służby i kancelaryi czyniła mnie niezdolnym.
Znalazłem Kościuszkę pod Mokotowem zajętego niezmordowanie obroną stolicy; a choć niedawnom go w nielepszém może położeniu pod Kielcami spotkał raz pierwszy, wydał mi się teraz i smutniejszym daleko i jakby zestarzałym ze znużenia. Zbyt wielkie brzemię spadło na jego ramiona, a oprócz jawnych trosk były tam i takie, które w sobie kryć musiał... W obozie przebąkiwano, że zachodziły żywe spory z ks. Kołłątajem, które o mało Naczelnika nie zniechęciły do tego stopnia, iż gotów był władzę złożyć.
Przerażono się znać odpowiedzialności, jakaby na sprawców takiego nieszczęścia spaść mogła... i zgoda pozorna zatarła na czas ślady nieporozumienia... W wojsku téż były różnice zdań wielkie i niechęci wzajemne...
Kościuszko, któremum miał szczęście towarzyszyć, bom był przez niego wysyłany często przez ogień kul i przez najniebezpieczniejsze stanowiska — pracował jak prosty żołnierz, ale zarazem jako doskonały wódz i inżynier, dla tego obrona Warszawy znakomicie została obmyśloną i chlubę nam przyniosła...
Między Warszawą a obozem nieustanny był i serdeczny związek... Ochotnicy biegli, wyrywając się od zatrudnień, czeladź, niedorostki... kobiety... Każdy chciał widzieć, słyszeć, skosztować tego ognia...
Nadeszła znowu chwila piękna i heroiczna, któréj bez bicia serca przypomnieć sobie niepodobna.
Lud warszawski, zapominając o zdrajcach, wrócił do ducha, jaki go ożywiał w kwietniu. Niepodobna sobie wystawić wesołości, ochoty, porywu tego, zapału, jaki wszystkich unosił.
Byłem w mieście wypadkiem, gdy dnia 13 lipca z działa stojącego pod Zygmuntem na Krakowskiém przedmieściu i na okopach strzelaniem dano znak do alarmu. Posypała się ludność z taką ochotą do boju, z takim pospiechem, weselem, jak na gody. Starszyzna ledwie ją mogła utrzymać, tak się to rwało wszystko, tak sypało na okopy. Ten różnobarwny tłum... między którym o czternastoletnich chłopców nie było trudno i o siwych weteranów... szedł jak na uroczystość.
Dnia tego Kościuszko objeżdżał właśnie okopy... i zdaje się, że ta zbierana drużyna więcéj może go rozradowała niż nowy przypływ wojska regularnego. Na zapale całego narodu a szczególniéj ludu najwięcéj on polegał. Łzy mu się w oczach kręciły.
Mieszczanie patrząc nań, wykrzykiwali rzucając czapkami, bo choć go który nie znał, po otoczeniu i po sławnéj sukmance poznawali.
Moje serce radowało się tém, żem mojego pułku Działyńskiego męztwo, pod Gołkowem okazane, powszechnie wielbioném słyszał. Lipnicki tam cudów dokazywał. Jakżebym był chętnie poszedł pod komendę Zajączka, choć go tam mało lubiło a nikt pono nie kochał — byle do swoich powrócić. — Nie kazano, słuchać więc musiałem.... Prawda, że choć ręki na temblaku nie nosiłem, alem nią dobrze jeszcze władać nie mógł.
Wiodło się pod Warszawą dość szczęśliwie, bo téż baczność była wielka. Nie dano Prusakom w Żegrzu mostu postawić i przedrzeć się na Pragę.
Artylerya téż nasza doskonale była ustawiona a o pruskiéj tego powiedzieć nie można, bo nas od niéj uszy mogły boleć i nic więcéj. Kule padały bezsilne albo nas nie dochodziły.
Około naszego obozu pod Mokotowem utarczki były ciągle, lecz bardzo mało znaczące.... Mieliśmy czas nawet zabawić się nieco i dać przybyłym z Warszawy ciekawe a podnoszące serca widowisko.
Kościuszko miał przy sobie batalion kosynierów krakowskich, który mu bardzo był miłym. Wiedząc o tém pani Zybergowa, wojewodzina brzesko-litewska, do któréj województwa należał Kościuszko, ofiarowała mu tu sztandary, które uroczyście poświęcono. Jedyne to były tego rodzaju a bodaj pierwsze i ostatnie karmazynowe chorągwie, na których snop, pika i kosa i czapeczka krakowska, u nas frygijską zastępująca, ukazały się w ciągu téj wojny.
Popłakało się dużo, gdy je oddawano włościanom, już zaprawionym do boju. Tego samego dnia Denisów się pokazał, wyszedłszy z lasu naprzeciw obozu, ale go kulami przywitano i długo nie bawił.
Kościuszko jak był niezmiernie czynnym w obronie miasta, tak równie gorliwym o ukaranie winnych buntu i samowoli, bo mu szło o karność i utrzymanie porządku. Jak przewidywano więc, stało się, że padło kilku ofiarą, chociaż najwinniejsi ocaleli za staraniem swych protektorów. Mniéj to jednak wszystko zwracało uwagę, bośmy wszyscy duszą i sercem byli w obronie stolicy. Dziwna rzecz! Przy mniejszych siłach z wielu względów w mniéj szczęśliwém położeniu mając przeciwko sobie nie jednego ale dwóch nieprzyjaciół, szliśmy wesoło z jakąś dziwną ufnością w szczęście nasze, że się nam ich uda odpędzić.
Czujność była nadzwyczajna. Prusacy w niedzielę (28 lipca) rzucili się na Wolę i zbliżyli do obozu Kościuszki samego; zarazem piechota i jazda moskiewska się ukazała i posunęła aż do Czerwonéj karczmy i wioski. Kościuszko i my byliśmy na koniach. — Posłał mnie Naczelnik, abym Dembowskiego strzelcom wyprzeć ich kazał. Ledwie dobiegłem do nich, Dembowski, Krzycki i armaty były w pogotowiu. Pędem rzuciliśmy się przeciw nieprzyjacielowi jakby na zabawkę... i spędziliśmy ich dosyć łatwo. We wtorek potém znowu podsunęli się, chcąc Czerwoną karczmę, która już do połowy była przez naszych spaloną, opanować, i znowuśmy w czas ich odegnali.
Z równém szczęściem udało się nam Prusaków wyforować ze Szczęśliwic, które opanowali w niedzielę i mieli już tam piechotę, strzelców i armaty. Wieczorem o dobrym mroku, pół do dziesiątéj, podpułkownik Gawroński puścił z rozkazu Kościuszki rozpalone kule dla zapalenia wioski i tak mu się powiodło, iż od pierwszéj wieś była w ogniu.
Suche dosyć lato i drewniane kletki pożar uczyniły nagłym i niepowstrzymanym, lekki wiaterek go rozdmuchiwał. Widzieliśmy ogromne zamięszanie, słyszeli krzyki i przekleństwa nagle ze spoczynku wieczornego pożarem zbudzonych żołnierzy. Chcieli gasić, aleśmy z dwóch bateryi prażyli ich tak, że ledwie swoje działa zaprzągłszy uciekać musieli.
Na ten popłoch strzelcy Dembowskiego przypadli i ostatek wynoszących się z gorejących chat wygnali.
Ogromna łuna tego pożaru, który nie rychło ustał, rozlała się po niebie i pięknie przyświecała tryumfowi naszemu. Naczelnik był jak rzadko wesół i szczęśliwy... a tém więcéj uradowany, że tam już we wsi z włościan dawno nikogo nie było, bo się byli wynieśli wcześnie.
Zaalarmowane wojska króla JMci pruskiego, który osobą swą sam im dowodził, stały do późna pod bronią i w obozie ognie pogasiły — aby ich na cel nie wzięto.
Późno w nocy, gdy się to wszystko zakończyło szczęśliwie a oficerowie poczęli przybywać z raportami — Kościuszko, który miał sobie poprzysyłanych mnóstwo darów dla rozdania odznaczającym się wojskowym, kazał przynieść szkatułkę ze swojego namiotu i tu się rozpoczęło obdarowywanie na pamiątkę dnia tego.
Nie mieliśmy aniśmy chcieli mieć na ów czas orderów, po republikańsku dzielił Kościuszko mężnych tém, co mu patrioci przysłali... I tak Boczankiewicz kapitan dostał pierścionek z brylantami, który ofiarowała p. Zybergowa, major Golejewski — zegarek złoty, Osowski major tabakierkę złotą, major Krasicki, mężny żołnierz, pierścień téż brylantowy, — Dembiński z perłami, Dembowski, Kołłątaj, ja i inni obrączki i zegarki.
Prusaków rannych sto wozów zawieziono téj nocy do Sochaczewa... myśmy oka nie zmrużyli do rana i Kościuszko się téż nie myślał kłaść... Ledwie łuna pożaru pobladła, różowieć zaczęło niebo na wschodzie i wesoło gotowaliśmy kawę przy połamanym płocie starym. W obozie panował taki zapał i dobra myśl, jak gdybyśmy już wroga za granicę wyparli...
W parę dni potém król pruski myśląc, że piórem więcéj dokaże niż armatami, przysłał trębacza z listem namawiającym do poddania się.
Rzeczą jest nie wątpliwą, że dzielnéj obronie i dobremu rozporządzeniu winniśmy byli dotychczasowe szczęście nasze; trzeba tu jednak dodać to, co nam późniéj jawném się stało, że Moskale mieli rozkaz nie zbyt raźnego dopomagania Niemcom do zdobycia miasta, któregoby już im z rąk wydrzeć późniéj nie było można.
Warszawa dniem i nocą czuwała przysłuchując się, patrząc, odgadując, co się z nami dzieje. Latały posłańce, przybiegali ochotnicy, szły wozy z zapasami, a z pruskiemi kulami tak się ludzie oswoili, że trzaskowi ich przyklaskiwano tylko.
Zaprawdę, dni to były wesołe, jak nie pamiętam, a może mi one tylko takiemi się wydały po ciężkich poprzedzających je warszawskich dniach ulicznych burz i wrzawy.
Zajączek następnych dni zapalił im Wolę, począwszy od stodoły, którą kula porucznika Wrońskiego zażegła, Dąbrowski opanował Augustów (pod Wilanowem) i wysepkę Zawadzką, zdobywszy żywność i trochę amunicyi... słowem, Prusakom się jakoś wcale nie szczęściło...
Trudno mi jest dać wam pojęcie naszego a szczególniéj mojego życia w tych dniach, którebym mógł najszczęśliwszemi nazwać, gdybym na sercu nie miał bolu i tęsknoty po Jucie... Byłem ciągle czynnym, w szarmyclach na forpocztach ucierałem się nieraz, gdy nic pilniejszego nie było do roboty; zresztą na koniu ciągle, wożąc rozkazy między Zajączkiem, Mokronoskim, Naczelnikiem, Dąbrowskim i Warszawą życie pędziłem, patrząc się, jak wszystko zdrowym naówczas, pięknym patryotyzmem gorzało. Nie było ofiary, od któréjby się ktokolwiek wymawiał... I Kościuszki téż nie widziałem nigdy bardziéj ożywionym a lepszéj myśli niż teraz. Strzały pruskie nie dokuczały nam wcale, głuszyły tylko; jednego domu nie zapalili nam a ludzi strata była prawie nieznaczna...
Odpieraliśmy niemal każde ich pokuszenie się i dział nigdy nie dali ustawić, gdzie chcieli.
Ale były i chmurki na tém piękném niebie nadziei pełném... Nie zbyt był Naczelnik rad zaprowadzeniu asygnat, które naówczas puszczono w obieg mimo jego woli; nie koniecznie trafném znajdował zapowiedziane zabieranie dzwonów i sreber kościelnych, przeciw któremu wielu sarkało, — bo dobrowolnych ofiar dość było a lud nasz pobożny źle to rozumiał...
Jeszcze gorzéj z rozkazu tych, którzy dworowi i królowi byli przeciwni — postąpiono sobie zacząwszy drukować w Gazecie wolnéj papiery, które znaleziono u Igelströma, i kwity osób, które od niego płatne były. Kołłątaj nie lubiący Poniatowskiego i srogi mając żal do niego jeszcze od Targowicy, poddmuchnął wydanie tych rachunków, w których i królewskich sześć tysięcy dukatów umieszczone było...
Zerwała się tedy sroga burza na zamku, że w ten sposób jątrzono lud przeciw Poniatowskiemu, wskazując go jako zdrajcę... Lament podniesiono okrutny, przyleciał książę Józef do Naczelnika z wymówkami i żalem... A że Kościuszko w chłodnych był naówczas już stósunkach z ks. Kołłątajem, wyprawiono mnie z biletem do Zakrzewskiego, aby ogłaszanie tych brudów nie w porę powstrzymał... Król listem do Gazety wystósowanym się tłumaczył...
Pamiętny mi jest ten dzień i tém, żem już powracając od prezydenta napotkał w mieście Jutę...
Prowadziłem konia w ręku i szedłem zwolna Krakowskiém przedmieściem, wcale się nie spodziewając jéj widzieć a myśląc mimowolnie o niéj, gdym usłyszał nazwisko moje, które mnie jakby ze snu przebudziło. Podniosłem oczy i spostrzegłem ją stojącą naprzeciw samą jedną a tak bladą i zmienioną, żem się przeląkł... Pospieszyłem ku niéj co prędzéj.
— Anim się o was, panie poruczniku, dowiedzieć mogła, rzekła mi, ani was nigdzie spotkać. Cóż to za szczęśliwy dzień! Chodziłam do kościoła, Bóg mi dał was zobaczyć...
Uśmiechnęła się smutnie, spojrzałem jéj w oczy.
— Cóż mi pani tak blado wyglądasz? Zarumieniła się natychmiast.
— Ale nie, rzekła — może ze wzruszenia, gdym mojego towarzysza broni postrzegła... pobladłam trochę... Zresztą... trudno w taki niespokojny czas bardzo być szczęśliwą...
— Nam się dotąd dobrze wiedzie i w Bogu nadzieja, że Niemców odegnamy!
A! gdybym wam mógł opowiedzieć, jak się ucieramy z nimi, jak nam dnie błyskawicami płyną szybko.. jaka w obozie ochota i wesele.... Znowu spojrzała na mnie.
— Czuję to, że możecie być szczęśliwi — ale wystawcież sobie życie nasze, moje... dodała żywo... Siedzę w oknie i słucham... i słyszę, biją działa z daleka jak gromy... grzmi dzień cały, nocą łuny się palą... my nie wiemy nic... albo dostajemy baśnie... Czasem się porwę i chcę lecieć i pomyślę smutnie — jam kobieta, mnie nie wolno, a po cóżbym się tam zdała... Serce się rwie, oczy płaczą...
— Cóż w domu? zapytałem, chcąc odwrócić rozmowę.
— No — i w domu — matka mi chora... jakoś jéj nie jest dobrze.... Biedna nie wstaje z łóżka, biegałam po doktora. Trudno się którego doprosić, lazarety pełne, a żołnierz pierwszy, bo on służy ojczyźnie, my tylko za nią wzdychamy. Gorzéj codzień biednéj matce. — Zniżyła głos i spuściła oczy. A że źle się ma i trwoży, więc nagli... nagli jak może.
Nie potrzebowała mi mówić więcéj, odgadłem łatwo, o co ją przynaglała — musiałem zmilczeć.
— Dla czego ja, niewdzięczne dziecko, odkładam? mówiła ciągle cicho — prawda? należałoby matkę uspokoić... ale gdy pomyślę o przysiędze u ołtarza, o związaniu się na wieki, o człowieku tym, dobrym pewnie ale dla mnie tak obcym... choć dzieńbym utargować chciała... i jeszcze dzień i jeszcze godzinę.
Milczałem smutny. Stanęliśmy tak wśród ulicy, na oczach ludzkich, ja w moim oficerskim mundurze, ona ze swą dziewiczą krasą, a przechodzący patrzali na nas, uśmiechając się... ona wcale nie zważała na to.... Chciałem ją pożegnać, zatrzymała mnie.
— Czy wam tak bardzo pilno? zapytała.
— O! nie! rzekłem — dano mi do nocy czas, ale w mieście nie mam co robić.
— Gdyby się wam koń nie wyrwał, moglibyście przecie zamiast przez Krakowskie pójść na Stare miasto i trochę nałożyć dla mojéj przyjaźni.
— A z duszy serca — jeśli mi pani pozwolisz.
— Ja proszę, rzekła Juta. Dobrze jest ukraść sobie choć minut kilka... kto wie, czy się na tym zobaczym świecie.
— Masz pani słuszność, ja codzień pod kule jechać muszę.
— O! nie tylko one zabijają — przerwała, ludzie mrą z tego, co wewnątrz przeszywa.... Mnie czasem zdaje się, że umrę prędko.
— Co za myśli... dla tych, co was kochają, dla matki żyć powinniście.
— Tak, dla matki — rzekła machinalnie, powtarzając ostatnie słowo — dla biednéj matki — ja jestem niewdzięczne dziecko.
Chustkę przyłożywszy do oczów zaczęła płakać i łzy prędko ocierać.
— Pieszczone dziecko jestem — odezwała się, za to pieszczenie pan Bóg karze. Dawno powinnam pójść do ołtarza, siły mi braknie, zwlekam... we dnie, gdy go nie widzę a myślę o obowiązku, powiadam sobie, muszę, powinnam raz skończyć; wieczorem przyjdzie to poczciwe stworzenie, siądzie, zacznie mówić, popatrzę nań i truchleję... a — wierz mi, poruczniku, dobre chłopczysko... tylko — tylko — ot tak — jakoś nie mogę się zgodzić z tą myślą, abym ja mu żoną być miała.... Widzisz, spowiadam się wam jak bratu.
— A! panno Juto! panno Juto.... krwawisz mi serce... zawołałem — trzymałem długo w sobie ból, wreszcie wybuchnąć musi.... Niech się tylko wojna skończy... przewleczcie ten ślub... ja o waszą rękę poproszę... ja z wami tylko mogę być szczęśliwy.
Chwyciła mnie za rękę gwałtownie.
— Nie mów tego, to się nie godzi, przerwała — matkaby nigdy nie pozwoliła, jabym się sama obawiała nie was ale rodziny. To nie może być! a! nie może!
— Owszem to i może i powinno być, bo my się kochamy... szczerze, święcie... wytrwale... zawołałem....
— Cicho! cicho! dosyć — odezwała się wzruszona... w miłość wierzę, w przyszłość nie.... Matcebym ostatek dni zatruła... a jéj winnam wszystko.
Wśród téj rozmowy przestraszyło nas dziwnym głosem nad uchem wyrzeczone — Dobry wieczór!
Juta zwróciła się blada ale spokojna — był to jéj narzeczony, który od roboty się uwolniwszy spieszył do Wawerskich.
Spojrzałem na niego. Zmięszany był i przypatrywał mi się ciekawie, ze źle ukrywanym gniewem. Juta patrzała nań lekko, ruszając ramionami, wcale nie zakłopotana spotkaniem.
— Bądźże zdrów, poruczniku — odezwała się, żegnając mnie skinieniem głowy, bądź zdrów... a jeśli kiedy znów zdarzy się być w mieście, zajedź przecie starych znajomych odwiedzić. Przynajmniéj od was się prawdy dowiemy o tych Prusakach, bo tu u nas Bóg wie, co plotą.
Michałek stał nadęty i kwaśny... Juta odstąpiła nieco a ja, ściągnąwszy cugle, skoczyłem na konia i popędziłem ku obozowi...


Dwudziestego szóstego sierpnia nocą ledwiem na siodle głowę złożył, by się cokolwiek przedrzemać, gdy mnie Kaźmierz, kucharz Naczelnika, przebudził. Sen miałem lekki, otrząsnąłem się tylko i poszedłem do namiotu Kościuszki. Siedział na swém twardém łóżeczku.
— Słuchaj, Syruć, rzekł — bierz konia... jedź zaraz ku Marymontowi i Powązkom... słychać tam już strzały, dotrwaj do końca, opowiesz mi, co się stanie. Jeśliby — uchowaj Boże — złego się co przytrafiło... pospieszysz prędzéj.
Była godzina między trzecią a czwartą, gdy mi konia podano. Zaledwiem się nieco odsadził daléj, spostrzegłem, że Prusacy silny atak przypuścili od Wawrzyszewa... Ruch ze strony naszéj był już wielki. Strzelcy z Hadziewiczem i jazda z ks. Józefem tył usiłowali i bok Niemcom osaczyć... ale garść naszych strzelców była nie wielka, musieli się cofać.
Zbladłem widząc, że dwie baterye Prusacy opanowali, które ledwie trzy dały wystrzały; ks. Józef przybył za późno. Prusacy góry, na których były ustawione, znali dobrze, bo na nich one zostały zdobyte. Prawe nasze skrzydło cofało się... nie miałem nic już więcéj do czynienia, tylko z powrotem spieszyć do Kościuszki...
Ale mnie tu z niefortunną uprzedzono wiadomością, dodając, że ks. Józef noc spędził w Warszawie u jednéj z pięknych pań, których tyle się w nim na zabój kochało, i że opóźnienie jego było przyczyną straty... i, co gorzéj, wpływu, jaki ona na ducha wojsk wywrzeć miała.
Trudno dójść, ile w tém prawdy było... to pewna, że ks. Józef bił się jak lew, gdy się znalazł na placu, i że został rannym, nie mniéj jednak... jemu powierzone baterye polskie i pozycye zostały pierwsze zdobyte.
Jeśli kto tryumfował, to Zajączek, który „książątku“ pomódz nie myślał, który go nie cierpiał i cieszył się bodaj z utraty „gór szwedzkich“ a upokorzenia ks. Józefa.
Zajączek naówczas był najczerwieńszym republikaninem i w najściślejszych stósunkach z Kołłątajem przedstawiał w obozie jakubińską partyą rewolucyjną; ks. Józef i Mokronoski byli zwani regalistami i dworskimi, Dąbrowski stał w środku pełniąc tylko obowiązki żołnierza — a Kościuszko wszystko moderować musiał.
Właśnie mu to za złe miano, że się umiarkowanie trzymał, łagodził i jednał. Między nim a ks. Józefem nie było nigdy ani bardzo ścisłych stósunków, ani wielkiéj harmonii i sympatyi. Ks. Józef należał do szkoły tych mężnych, tęgich, wykształconych ale nieco arystokratycznie na świat patrzących wojaków, jakim był ks. de Ligne, najlepszy jego przyjaciel.
Obok brawury największéj najszaleńsza tężyzna i hulanka... wszystko to przyprawne dowcipem jak najlepszego tonu. Kościuszko wyglądał, myślał i żył cale inaczéj. U księcia Józefa dowcip i szyderstwo — uczucie honoru..... odwaga..... były sprężynami życia, — u Kościuszki ojczyzna, cnota, prawość, męztwo, powaga... Ks. Józef kochał się jak w XVIII wieku wszyscy panicze, codzień w innéj... Kościuszko raz może w życiu i do śmierci. Obyczaj mieli inny, przekonania, humory.
Już w kampanii 1792, w któréj Kościuszko był pod dowództwem ks. Józefa i nie zawsze się z nim godził, dały się czuć te różnice; w 1794 zacna i piękna dusza ks. Józefa poddała się dobrowolnie rozkazom Naczelnika, przyjęła obowiązki posłuszeństwa i ks. Józef bił się walecznie aż do tych nieszczęsnych gór... dwudziestego szóstego sierpnia.
Można sobie wystawić, jak wypotrzebować umiano to nieszczęście, aby zasiać nowe ziarna nieporozumień. Zajączek był uszczęśliwiony.
W parę dni potém pomścił się Dąbrowski upokorzenia naszego... Od Powązek do Bielan nad Wisłą przypuścili znowu ze dniem atak Prusacy... na całą linią... Cała czynność wysiłek skoncentrowała się około tego domu Parysa, gdzie Prusacy dwa dni temu wzięli bateryą polską około lasku powązkowskiego...
Dąbrowski, który objął komendę po chorym ks. Józefie, bronił tego klucza pozycyi z zaciętością i chłodną krwią nadzwyczajną.
Na lasek powązkowski napadali Prusacy nie jeden raz, ale odparci od niego wracali, a myśmy téż wysadzeni na chwilę, ściągali nasze siły, aby się koniecznie przy nim utrzymać... Gdy podpułkownik Mycielski, na którego z pięćkroć większą siłą napadli Prusacy, zmuszony był zwolna się cofać, Kościuszko stał w pogotowiu z piechotą... Poprzedził nas Bronicki... my za nim.
Kościuszko sam dowodził, pierwszy raz go widziałem idącego w ogień... z taką chłodną krwią i powagą ale z taką energią, że lud wszystek za sobą ciągnął i byłby go na dziesięć razy silniejsze wojsko mógł pchnąć... Nicby go nie wstrzymało. Sukmanka Naczelnika była talizmanem... żaden się już nie liczył z niebezpieczeństwem... wbiliśmy się w las z takim impetem, takim murem posuwając się niezłomnym, że Niemcy téjże prawie chwili, gdy się Kościuszko ukazał, złamani zostali... Przyczynił się do tego zwycięztwa i brygadyer Kołysko, który na ogień nieprzyjacielskiéj artyleryi nie zważając z boku wziął lewego Prusaków i pomógł nam ich odeprzeć...
Raz usadowiwszy się w powązkowskim lasku, jużeśmy go nie dali, ale nie skończyło się na opanowaniu, bo wnet piechota, kawalerya i kanonada rzęsista nas tu spotkała... Walka wszczęła się zacięta i z obu stron z nadzwyczajnym uporem prowadzona... Kościuszko sam był na placu i z Dąbrowskim razem obroną dowodził... W istocie w gaiku tym rozstrzygały się losy Warszawy i pruskiego oblężenia... Utrata lasu spychała nas na okopy... Wojsko było niezmiernym ożywione duchem, wiejącym od téj szaréj sukmanki wodza... na którą oczy się wszystkich zwracały... Nie jestem w stanie ani opisać walki, ani dać o niéj wyobrażenia... przebyliśmy ten dzień w trwodze, czując, że on rozstrzyga o przyszłości...
Gęsta kanonada dnia tego i niezmierny ruch na linii całéj sprowadził, co żyło, na okopy... roiły się one ludem zbrojnym, kobietami... tłumem nie ciekawych ale spragnionych bitwy... Traugutt i Majewski kapitanowie municypalnéj gwardyi odznaczyli się ze swymi ludźmi... Ochotnika z Warszawy było mnóstwo... bieżącego tak w ogień jak na zabawę....
Obdarte, bose chłopaki rzucali się na Prusaków z takiém szaleństwem i zapamiętałością, że w kilku miejscach pobrali ich, działa pogwoździli i wozy pouprowadzali. Przy armatach naszych większą część służby pełniło mieszczaństwo, któremu Górski pułkownik dał późniéj świadectwo męztwa i poświęcenia.
Mnie tego dnia parę razy kula świsnęła mimo uszów... z rana, we dnie zaś, mimo żem rozkazy nosił przez najniebezpieczniejsze miejsca, które Prusacy ostrzeliwali, nie stało mi się nic; dopiéro o pół do siódmej obłam jakiś nieszczęsny... trafił mnie znowu w to samo ramię... które już raz miałem strzaskane... Padłem z konia... i byłbym może dostał się do niewoli, gdyby nie ranny także Wiertelewicz dziesiętnik, który mi rękę podał i uprowadził ku okopom...
Nie omdlałem wprawdzie jak pierwszą razą, alem nierównie cięższego doznał bólu...
Kość była mocno stłuczona a dawna rana jakby odnowiona ogniem paliła. Mimo to, dawszy tylko opatrzeć rękę felczerowi i znalazłszy konia z pod huzara pruskiego, siadłem, aby powrócić do Kościuszki.... Gdym mu się meldował — odwrócił się, pokręcił głową i wskazał mi ręką na miasto.
— Jedź się wprzódy wylizać... a jak będziesz siłę miał, powracaj. Obędziemy się bez waszmości.
Mówił to tak żartobliwie jak miał zwyczaj, gdy mu humor dobry służył. Dobył z kieszeni zegarka a miał ich zawsze pod ręką kilka.
— Żebyś godziny nie chybił! rzekł... i ruszaj, boś mi potrzebny nie tylko na dziś.
Tak tedy odprawiony, pojechałem nazad do miasta... i dopiéro w pół drogi przekonałem się, iż Naczelnik miał słuszność, odsyłając mnie, bom z bólu ledwie na koniu mógł usiedzieć. Ręka straszliwie brzękła i mundur zdawał się pękać na niéj. Dopadłszy z koniem do miasta, znalazłem szczęściem komu go zdać a sam rzuciłem się na wóz, który mnie na Miodową odwieść obiecał.
W mieście radość panowała wielka. Wiedzieli już wszyscy, że dzień to był zwycięzki, a zarazem przyszła wiadomość o powstaniu województw wielkopolskich, które nigdy bardziéj w porę dla nas przyjść nie mogło.
Poznań, Kalisz, Gniezno, Łęczyca, Sieradz, Ziemia gostyńska i wieluńska, Kujawy — ruszyły się z okrzykiem „Żyć wolnymi albo umrzeć....“ Ludzie po ulicach, nieznajomi, spotykając się ściskali i płakali — ojczyzna w istocie zdawała się nareszcie wybawienia blizką. Z tą dobra wieścią pochwyconą na ulicy... wszedłem do domu, już daléj nie mogąc nad mieszkanie Mańkiewiczów... gdzie na kanapę ległszy... omdlałem.
Oboje staruszkowie przelękli się niezmiernie a nieodstępny szambuś wysłany został po felczera.... Jéjmość tymczasem starała się mnie ocucić, co łatwo przyszło, bom tylko ze znużenia i bólu na chwilę przytomność stracił.... Gdy mundur rozcięto i rękę wydobyto, okazała się czarną i nabrzękłą, trzeba więc było co rychléj radzić... a że naówczas krwi puszczenie było niemal uniwersalném lekarstwem, naprzód mi je żydek felczer zaadministrował.
Mańkiewicz stał nademną ręce założywszy w tył, zupełnie spokojny.
— Nic nie będzie — mówił — ja znam polską naturę... najgorzéj w nogę... ręce u nas wszystko wytrzymują... wyliżesz się, dziękuj Bogu, że ten czerep ci o kilka cali daléj do głowy się nie dostał.... Prawdziwy cud!
Musiałem choć chory rozpowiadać. Mańkiewicz płakał, sama Jejmość kiwała tylko głową. Staruszek był teraz szczególniéj do łez łatwym, byle co go rozrzewniało. Jednakże szczęściu naszemu tego dnia nie bardzo mu się wierzyć chciało po straconych górach szwedzkich, które go napełniły najczarniejszemi aprehensyami.


Jeszcze leżałem z obwiniętą ręką, gdy jednego ranka wszedł do mnie po wschodach rzadki gość, dziadunio, któremu drapać się wysoko przychodziło z największą trudnością. Otworzył drzwi śmiejąc się, tak rozpromieniony, szczęśliwy, jasny, żem nie wiedział nawet, co się stać takiego mogło, coby go do tego stopnia rozradowało.
Czytałem z jego twarzy... Łzy mu biegły z oczów, które ocierał najprostszym w świecie sposobem, od natury danym kułakiem, trząsł się, usta miał otwarte, ręce podniesione, a gdy nareszcie głos się dobył z piersi, usłyszałem tylko:
Gloria in excelsis Deo!
Podniósłem się na łokciu zdumiony.
— Cóż tam tak szczęśliwego? zawołałem.
— Zgadnij!
— Niepodobieństwo... wygrana bitwa...
— Gdzie tam, lepiéj...
— Nowe powstanie...
— Lepiéj...
— Ale niechże dziadek mnie nie męczy...
— To ci powiem. — Cud się stał! — Prusacy w nocy zabrawszy manatki poszli precz...
— To nie może być! krzyknąłem.
— Ale i ja nie wierzyłem, dodał dziadek... ano patrz, czytaj — drukowano!! poprzybijano karty na wszystkich rogach ulic.
To mówiąc dziadek mi podał kawałek szaréj bibuły, na którym stało:
„To, czego się wszyscy roztropni patryoci spodziewali a czego źle tylko myślący i skrycie niechętni ojczyznie pojąć nie chcieli i nie życzyli — stało się. — Wojsko pruskie, które z kilku tysiącami Moskalów podstąpiło pod Warszawę i przez dwa miesiące stojąc pod miastem koniecznie je opanować chciało w nocy z dnia 5 na 6 bieżącego miesiąca, — z hańbą cofnęło się, wyrzuciwszy nadaremno krocie bomb i granatów, nie spaliwszy jak kilka drewnianych domów na przedmieściach i t. d. i t. d.“
Czytałem a dziadek płakał...
Wiadomość ta poskutkowała tak — żem się tego dnia cyrulikowi gwałtem prawie wydarł, aby wyjść na miasto...
Boć warto było zobaczyć tę powszechną radość — niestety! tak krótko trwać mającą... Biegli wszyscy opuszczone obozowisko oglądać.
Gdym wyszedł o kiju na ulicę, bo i noga z téj strony, na którą padłem, ugniecioną była znacznie przez konia, w głowie mi się z razu zawracało... wprędce jednak ośwoiłem się z powietrzem i nauczyłem chodzić jako tako.
Same mnie, mogę powiedzieć, nogi poniosły tam, gdzie były myśli moje. Nie miałem zamiaru iść do Wawerskich, ale około ich domu przejść tylko chciałem i ku niemu spojrzeć...
Mimowolnie, doszedłszy tu, oczy zwróciłem ku oknu, w którém Juta bardzo rzadko siadywała; anim miał nadzieję ją zobaczyć... Nim głowę podniósłem, usłyszałem już brzęk otwierającego się okna... czarno cała ubrana Juta stała w niém, ręce ku mnie wyciągając.
Stanąłem wryty.
Chwilę trwała niepewność... Juta znikła z okna... Już miałem iść daléj — gdym ją w bramie zobaczył...
Chodziłem jeszcze dosyć powoli, powlókłem się jednak o kiju, jak umiałem najspieszniéj. Ręce trzymała złożone jak do modlitwy i patrzała na mój chód kaleki i na wybladłą twarz moją. Ja także wpatrywałem w ten czarny ubiór jéj, u którego teraz dopiéro zobaczyłem biały pas żałoby... Nie potrzebowałem jéj pytać, domyśleć się było łatwo, że stara Wawerska umarła.
Tak było w istocie, w czasie, gdym ja chory leżał, ona matkę pogrzebała...
Zbliżyłem się do niéj usiłując zmusić do jakiegoś uśmiechu.
— Co wam było?... ranni jesteście!... — zawołała...
— A! a wy w żałobie! matka...
— Tak! straciłam dobrą, ukochaną matkę moją — odezwała się po cichu... tak mój poruczniku... ale cóż wam?
— O! już nic!... już dobrze, gdy was widzieć mogę...
— Nie wnijdziecie na wschody? — spytała trwożliwie — drugie piętro... i ja — nie śmiem was prosić — sama jestem...
Spuściła oczy — milczeliśmy...
Oparłem się o drzwi, patrzałem na nią, biedniejszą, bledszą wydała mi się niż kiedykolwiek, niż ostatnią nawet razą.
Nie śmiałem jéj o nic pytać...
Zawahała się nieco, obejrzała trwożliwie — i szepnęła mi:
— Idźcie, jeśli możecie... siądźcie gdzie na ławce w Saskim ogrodzie... ja przyjdę — potrzebuję mówić z wami...
W téj chwili znikła mi z oczów — poszedłem. — W głowie mi się plątało... Matka umarła, Juta nie była zamężną — mogła więc uwolnić się od natrętnego tego konkurenta, mogła być moją.
Nie śmiałem wierzyć szczęściu mojemu. Serce mi biło... szedłem... Uniknąłem szczęśliwie znajomych i natrętów i obrawszy sobie ławkę w bocznéj alei siadłem. Ogród Saski jak zawsze tak i teraz był pełnym. Główne ulice, cukiernia, altany roiły się tłumem, wśród którego słychać było wesołe śmiechy i wykrzykniki... Chłopcy sprzedawali gazety z opisem ustąpienia Prusaków... wojskowi, cywilni, mieszczanie opowiadali sobie przygody swoje i bohaterskie czyny maleńkich ludzi, którzy jutro zapomnianymi być mieli...
Zamyślony wsłuchiwałem się w ten szmer... gdy szelest sukni i widok czarnéj postaci z bladą twarzyczką rozbudził mnie. Juta usiadła przy mnie. Długo odpoczywała, nim mogła się odezwać...
— Znowu byliście ranni!... w tę samą rękę!... a noga?
— To nic, wszystko przeszło — jestem lepiéj... mówcie mi o sobie...
— Cóż ja wam powiem — jęknęła — wiecie wszystko — albo raczéj powinniście się domyśleć... Matka moja umierała przytomnie... Na łożu śmierci żądała odemnie słowa, że pójdę za tego, kogo ona dla mnie wybrała... pobłogosławiła nas klęczących u jéj łóżka na godzinę przed zgonem... Wiesz wszystko... Zawołała świadków, kazała zamienić pierścionki — wolną jestem i związaną. Jak tylko zrzucę żałobę... włożę kajdany...
Zaczęła płakać cicho... — To przeznaczenie moje...
Ze szczęścia, o którém marzyłem, padłem w przepaść — nie mogłem odezwać się ani słowem... cóżem miał powiedzieć? boleć nad nieuniknioném, czy namawiać do krzywoprzysięztwa?.. Spostrzegła Juta ten stan mój i podała mi rękę z jakąś nagle wydobytą z siebie odwagą...
— Potrzeba mieć męztwo, gdzie nad nie innego nie ma ratunku... Życie krótkie — niech poczciwe przywiązanie braterskie nam starczy. Tego nam ani ludzie ani Bóg zabronić nie mogą.
— Bóg, rzekłem, to prawda, ale ludzie, co go nie znają, co w nie nie wierzą, wzbronią nam lub je oczernią... Rozstać się więc potrzeba...
— Mogłażem inaczéj postąpić! zawołała, struć ostatnią godzinę biednéj matce, żeby sobie szczęście zgotować? Byłożby to szczęście, gdybym musiała przypominać sobie tę godzinę... Pierwéj byłam dziecięciem jéj niż... serce moje przemówiło... niż — dziś to powiedzieć mogę, niżem was pokochała... Miłość jest rzeczą świętą, — okrutną i samolubną być nie może, stałaby się — dziką...
Myśleć o sobie któż broni — los może kiedy mi dozwoli zobaczyć was jeszcze... Pomilczawszy trochę, poczęła żywo i gorączkowo...
— O! wiecie, musiałam sobie wcześnie całą moją przyszłość obmyśleć... Ten człowiek kocha mnie, ale on nigdy nie zmieni się, nie będzie kim innym jak jest... ja mogę wiele zapomnieć, muszę nawet — i po latach... latach może wielu... stanę się taką jak on... aby mu być równą... Zajmę się tém, przy czém myśl nie potrzebna, książki w piec wrzucę oprócz pobożnych, będę żoną rzemieślnika... zapomnę... wszystko zapomnę...
— I o mnie... szepnąłem...
— Nie — rzekła — nie zapomnę o was — tylko jak najmniéj myśleć będę, bom przekonana... to śmieszność — że myśl obudza pokrewną drugą, że tęsknota o sto mil wywołuje tęsknotę... że o was rozmyślając zmuszałabym was myśleć o mnie... a wam to niepotrzebne...
Chciała wstać... wstrzymałem ją...
Nie mogę, nie umiem ani się godzi, abym wam opisywał rozmowę naszą... Są słowa, które na zimno wydają się śmieszne, jak są potrawy, które chłodne stają się niesmaczne — sądzę, że ta nasza przerywana rozmowa wieczorna na ławce w Saskim ogrodzie, gdybym spamiętał, gdybym powtórzył, stałaby się dla was potworną, dziecinną, dziwaczną, niezrozumiałą...
Wstawaliśmy i żegnali się kilka razy, ona wstrzymywała lub ja i siadaliśmy znowu i ciemno się zrobiło, gdy nareszcie podała mi rękę, nie chcąc, ażebym ja ją odprowadzał, ale sama żądając przejść ze mną do bramy domku Karasia...
W téj godzinie życia ostatniéj powiedzieliśmy sobie więcéj niż w całym tym roku... Spieszno nam było wyspowiadać się przed sobą, jakbyśmy przeczuwali, że już się nie zobaczymy więcéj. — Juta żądała odemnie, bym jéj nie szukał...
— Zostawmy losowi przyszłość, nie czyńmy nic sami, rzekła — poddajmy się przeznaczeniu — niech ono rozstrzyga... W tych słowach był jeszcze cień nadziei... schwyciłem jéj rękę i ucałowałem ją nie mogąc ust oderwać, z lekka przyłożyła chłodne wargi do mego czoła i uciekła...
Zapewne z osłabienia i przechadzki dostałem mdłości, bo mnie stróż znalazł osuniętym na bruk w furtce... i bezprzytomnym... Z pomocą felczera zaniesiono mnie na górę.


Po tych dniach tryumfu i wesela mieliśmy już być świadkami najstraszniejszego upadku i upokorzenia, które stokroć się nam sroższemi wydały po odpoczynku i swobodzie. — Warszawa radowała się jeszcze i rozlegała śpiewami patryotycznemi, gdy już nad nią zbierała się burza. Nie wszystkich oczom była ona widomą, dla większéj części skrytą; bystrzejsze umysły przewidywały wszakże klęski, jakie nam groziły...
Skazany na pobyt w Warszawie, słaby po odniesionéj ranie, byłem zarazem zmuszony mimowolnie śledzić każdą pulsacyą jéj życia i odboleć z nią wszystko, co ją dotykało.
Kilkanaście dni po odejściu Prusaków, którzy swych rannych po drodze rzucali a mścili się doznanéj klęski rabunkiem nieszczęśliwego kraju, siły moskiewskie, jak gdyby tylko oczekiwały na odstąpienie króla Wilhelma, zbliżać się i osaczać nas poczęły.
W stolicy jeszcześmy byli pełni nadziei, Kościuszko część sił uwolnionych teraz porozsyłał w różnych kierunkach, rachując na to, iż one wywołają i podeprą nowe ruchy na prowincyi. Rozumna ta czy mylna rachuba dała znać powód malkontentom, podżeganym niewidomemi siły, do sarkania przeciw naczelnemu wodzowi. Zarzucano mu téż uwolnienie od wyroku na śmierć skazującego biskupa Skarszewskiego, za którym król, Zakrzewski i nuncyusz papiezki wstawiali się mocno. Kościuszki serce i charakter brzydził się niepotrzebnemi okrucieństwy, choć z drugiéj strony usilnie nań nalegano, aby dał przykład surowości. Z łatwością skłonił się do złagodzenia kary.
Wkrótce potém, nie wiele wiedząc o wszystkiém, co pod powierzchnią wrzało i gotowało się, spotkałem w ulicy jenerała Zajączka. Uchodził on wówczas za jednego z najgorliwszych patryotów, służyłem pod jego komendą, byłem mu osobiście znanym... mógł nie wiedzieć o moich usposobieniach a zbierał wówczas prozelitów; przywitawszy się więc ze mną i popatrzywszy na mnie, spytał, co tu robię.
— Leczę moją kontuzyą, rzekłem, która mi srożéj dokucza od rany; muszę jeszcze czas jakiś próżnować, czas mi się dłuży, radbym co najrychléj módz znowu być w polu.
— E! rzekł, w Warszawie téż, kto chce, ma się czém zająć. Czemuż to waćpana nie widać nigdzie tam, gdzie się patryoci zbierają? Toby cię i rozerwało i nauczyło... że i tu i z chorą ręką użytecznym być można.
Nie dobrze zrozumiałem go. Jenerał znał mnie tylko z pola bitwy jako zapalonego żołnierza.
— Trzeba trochę wejść między ludzi, rozsłuchać się, zapoznać... dodał.
Milczałem.
— Wiem, że z was patryota gorący, Kiliński mi o nim wspominał. Jest tu nas przecie garść, każdy ma co robić... hm! mam ochotę i waćpana zwerbować....
— Gdybym na co się zdał, bardzo chętnie, panie jenerale.
— A no, podał mi rękę — to dobrze, przyjdź się naprzód rozsłuchaj. Schodzimy się dla narad z wojskowymi i mieszczanami niemal codzień w refektarzu u Kapucynów. Nie ma tam kart wnijścia, zameldujcie się odemnie na ósmą wieczorną, to was wpuszczą. Rozumie się — rzekł po chwili, kręcąc wąsa, że o tém się ani przed babami nie paple, ani na ulicy nie rozpowiada....
— Z babami stósunków nie mam a w ogóle wielomówny nie jestem, odpowiedziałem.
— Tak się spodziewam, — dokończył jenerał.... Przyjdź się rozsłuchać.
Nie miałem najmniejszego wyobrażenia, coby to tam za narady mogły być u Kapucynów, ale ciekawość mnie wiodła, tegoż samego więc wieczora wybrałem się na Miodową. Furtę znalazłem otwartą, braciszek mnie tylko wstrzymał pytaniem, dokąd chcę.... Powiedziałem, że mnie tu posłał jenerał Zajączek... wskazał mi więc milcząco drzwi do refektarza.
Wszystkie kapucyńskie są do siebie podobne: ogromny piec, który górne cele ogrzewa, ławy i stoły, drewniany krucyfix, kilka lichtarzy rozsianych po sali — i w pół mroku kilkanaście osób w kupki pozbieranych... oto był obraz, jaki ciekawym oczom się moim przedstawił. Wśród zgromadzonych znalazłem już jenerała rozprawiającego po cichu z parą nieznajomemi osobami.
Wszyscy zresztą byli mi nieznani, oprócz jednego towarzysza broni, z którym zabrałem znajomość w obozie. Był to niejaki Strzelbicki. Z tymeśmy jako oba nowicyusze poszli do kąta, czekając, ażby się narady rozpoczęły głośniejsze. Od Strzelbickiego dowiedziałem się, że dopiéro po raz trzeci tu przychodził, a gdym go spytał o szczegóły i zajęcie zebrania, rzekł mi kwaśno: — Posłuchacie — osądzicie.
W pół godziny wtoczył się żywo, na kiju opierając, otyły dosyć człeczek z żywemi czarnemi oczyma, któremu wszyscy zaraz miejsce zrobili. Obejrzał się niespokojnie do koła, kilka razy rękę do czoła przyłożył, aby twarzom się lepiéj przypatrzyć, i zajął miejsce w krześle, które mu braciszek kapucyński nagotował. Był to ks. ex-podkanclerzy Kołłątaj.
Wiele o nim słyszałem wprzódy i, gdy mi imię to Strzelbicki powiedział, jąłem mu się pilno przypatrywać. Twarz była niezmiernie życia pełna, acz zmęczona i jakby nalana. Oczy wypukłe patrzały bystrém pojęciem, wyraz ust ruchliwych nie był sympatyczny, czoło za to bystrą zdradzało inteligencyą...
Całość twarzy mogła się nie podobać, nie obudzić pociągu ku sobie — ale nie można jéj było obojętnym wzrokiem pominąć.
Gdy się obejrzał po przytomnych, począł zaraz głośno mówić.
— Twoje tedy zdanie, jenerale — zawołał — położenie kraju nie dozwala nam sobie słodkich pochlebstw prawić — przedewszystkiém prawdy trzeba i rozumu... Kto myśl dziś zbawienną tai, ten zdradza...
— Jam téż z moją nigdy się nie krył — odparł Zajączek. — Niech drudzy łudzą się sobie gładkiemi nadziejami — ja rzeczy widzę czarno i nie taję... Naczelnik jest człowiek zacny i czysty, ale zdolności jego nie odpowiadają stanowisku... Kokietuje króla, zdrajców, chce być ze wszystkimi dobrze... a tu surowości potrzeba, surowości nieubłaganéj, jakiéj nam przykłady stawi Francya.
Kościuszko nas pobłażaniem swém, wahaniem się, umiarkowaniem zgubi...
Jako żołnierz mam mu za złe, że siły swe rozdrabnia i rozprasza... gdy je skupiać należy i gromadzić.
— Święte słowa! — przerwał Kołłątaj — daremnie wpłynąć chciałem na niego... Człek słaby — powiem otwarcie, ograniczony... tam tacy Linowscy, Zakrzewscy, Niemcewicze... znajdą powolne ucho — my nie... ja nie... i ojczyzna zginie dla braku energii!
Słuchałem wyrazów tych z mojego kąta osłupiały. Odezwać się naówczas przeciwko Kościuszce — temu ulubieńcowi narodu, i to w chwili, gdy okrył się sławą, heroiczną obroną Warszawy, było czémś tak zuchwałém, tak niesłychaném, żem zdrętwiał... Strzelbicki trącił mnie łokciem, spojrzał na mnie.
Tymczasem wystąpił ks. Majer.
Sławny on był i znany mi dobrze jeszcze z przygotowań do kwietniowego powstania. Słusznego wzrostu, żółty, z nieogoloną brodą, w sutannie obcisłéj, z wydętym nieco brzuchem i długiemi rękami, śmiałego wyrazu twarzy, zażywał tabakę słuchając Kołłątaja, pociągnął mocno, strzepnął rękę i podniósłszy ją prosił o głos.
Dano mu go zaraz.
— Prawdziwi patryoci nie potrzebują żadnego mandatu — rzekł — aby ratować ojczyznę. Gdy zdrowsze umysły złe widzą, powinny radzić na nie.
Na mdłe środeczki i łagodzące balsamy tu nie pora... suche gałęzie walić toporem, aby żywym słońca nie zasłaniały... Wody nie warzmy, słów nie marnujmy, do czynu dążmy...
Dowódzca nieudolny — precz z nim... król nam zawadza, pozbyć się go... arystokraci nam bróżdżą, przecie drzewa na szubienice jest dosyć...
Zdrajców wywieszać, łajdakom gębę zamalować, oddać ster rzeczypospolitéj w silne dłonie... Ot co jest do zrobienia. Mamy się wahać...
Kołłątaj zaczął pod koniec mowy téj ręką trząść i śmiał się.
— Stój, księżuniu... na miłość Boga, te rzeczy się wśród ulicy nie głoszą...
— Nie jesteśmy w rynku — odparł Majer.
— Jak prawie — szepnął Kołłątaj oglądając się.
Nego majorem, ja Majer! — rozśmiał się ksiądz — na ulicy, w rynku, w kościele, trzeba te rzeczy prawić, aby ludowi oczy otworzyć, aby zdrowe zasady propagować. We trzech ani we czterech nie dokażemy tego... a tu należy rewolucyą zrobić w rewolucyi.
Raz z tymi, z pozwoleniem, parszywymi owcami skończyć a stado ocalimy.
Zajączek się obejrzał ruszając ramionami.
— Za gorąco mówi zacny nasz ks. Majer — ale prawdę. Rewolucya z komplementami...
Contradictio in adjecto! zawołał ksiądz Majer — sensu nie ma... To mi rewolucya, jaką widzimy w Paryżu, Robespierra rozumiem... Kościuszko jest mdły... mdły... z niego nie będzie nic.
We mnie się burzyło wszystko słuchając, alem milczał. Odezwał się jeszcze jeden, którego mi mój towarzysz nazwał Taszyckim, i dowodził, ile Kościuszko popełnił błędów... Tu stuknąwszy o poręcz krzesła Kołłątaj, okiem obiegłszy zgromadzenie — począł:
— Ani słowa, nikt poczciwego, romansowego, czułego i sentymentalnego Kościuszki lepiéj nie zna odemnie... Wszystko prawda, co mówicie... a pomimo to... tak, jakby sobie radził ks. Majer i Taszycki, pogorszyłoby tylko sprawę...
Est modus in rebus, — modus, panowie, modus często więcéj znaczy niż sama res... Łatwo obalić Kościuszkę, który jest bożyszczem narodu, zasłużenie czy nie, a co na jego miejscu postawicie? za kim tak pójdą? w kogo tak uwierzą? Ks. Majera zna ulica, bo się z kowalami pod szubienicą całował...
— Nie przeczę — zawołał ks. Majer, gloryfikuję się tém...
— Zajączka znamy w kółku naszém, ba i w szerszych kołach... ale takiego imienia jak Kościuszko wyrobić sobie nie umiał... mnie więcéj ludzi nienawidzi niż wierzy... Słowem... obalić go łatwo, zastąpić niepodobna...
— Oh! oh! począł Majer... hyperbole!
— Prawda chłodna, zawołał Kołłątaj... Modus in rebus byłby dał mu inne otoczenie, innych ludzi do boku, radę inną... Starałem się o to... i sądzę, iż przynajmniéj do czasu starać się o to należy, póki dla narodu nie ulepiemy drugiego bożyszcza takiego, w któreby mógł uwierzyć...
Zajączek głowę obracał widocznie nieukontentowany...
— Wszystko dla ludu, ale przez lud nie wiele czynić można, chyba nim umiejętna dłoń kieruje.... Ks. Kołłątaj zbyt chce ulegać i schlebiać ludu fantazyom, a tu go należy prowadzić... natchnąć, wpoić mu, wmówić, co trzeba, bo my zań rozum mieć musimy, to darmo! Nim się drugie bożyszcze ulepi, kraj zginie, chwili nie ma do stracenia...
Rewolucya ma swe prawa.
— Dobrze mówi! potwierdził ks. Majer — smutna to rzecz ale pierwszy obowiązek pozbyć się tego, co szkodzi... Zdrajców nie żywić i tych, co ich oszczędzają, nie cierpieć... Salus reipublicae suprema lex.
Kołłątaj niby przekonany zmilczał.
— Nie zaprzeczam wysokich cnót i pewnych zdolności Naczelnikowi, dorzucił Zajączek, inżynier z niego dobry, na naczelnego wodza energii za mało. Nie jest to człowiek rewolucyi, choć dobry jenerał. Tu trzeba na czele wojskowego razem i męża stanu... inaczéj, oszczędzając, łagodząc, pieszcząc się — zginiemy...
Zmilczano, we mnie kipiało...
— Na to się wszyscy godzimy — odezwał się po przestanku ex-podkanclerzy, iż jest źle — nie ma tylko zgody, jak radzić na to...
— Dwóch dróg, odparł Taszycki, nie widzę... jest jedna: trzeba obalić, co złe, a dobre w jego miejscu postawić. Dyktatury potrzeba w silnych dłoniach... To nie zabawka... tu idzie o życie...
Prusacy ustąpili, lecz wielkopolskie powstanie padnie, z drugiéj strony ciągną Moskale siłą znaczną... Warszawie zagraża głód, dowozy są wstrzymane... pieniędzy brak... a partya króla i dworska coraz śmieléj podnosi głowę. Co jest jeszcze niedowieszanych zdrajców, spiskuje... co bogatsze i mogłoby służyć ojczyźnie, pouciekało za granicę... duch upada... nie robimy nic...
Nieznajomy człek wyszedł z kupki na boku i począł cichym głosem:
— Z Kościuszką przecież rozmówić się można... i powiedzieć mu... co ma czy nic...
— Nie posłucha — przerwał Kołłątaj... słaby dla złych a w słabości swéj uparty... co chwila mi grozi, że wszystko rzuci i ustąpi... Co poczniemy...
— Hm — odparł Zajączek — gdyby to uczynił, moglibyśmy się może obyć bez niego...
Słuchaliśmy ze Strzelbickim, niemi oba; uważałem, że Zajączek wiele razy oglądał się ku mnie, jakby śledził wrażeń z méj twarzy... Nie wiedziałem zaprawdę, co czynić, lecz cześć moja dla Kościuszki i pojęcia, jakie miałem o sprawie narodowéj — wstrętliwemi czyniły mi te mowy, byłem zgorszony i oburzony. Czułem, żem wpadł wśród ludzi, którzy zamach knuli, może w najlepszym zamiarze, ale zbrodniczy i nieochybnie najszkodliwszy, bo ohydny a ocalić nas nie mogący.
W naturze naszéj naówczas mniéj było namiętnych i dzikich rewolucyjnych żywiołów, niżeli późniéj wyrosło — można było lud zburzyć i na chwilę i chęć zemsty w nim obudzić, lecz pragnienia krwi i okrucieństwa nikt mu wszczepić nie był zdolny. Zdolniejsi byliśmy zostać ofiarami niż mistrzami. Wszyscy ci, co chcieli Polskę zbawiać naśladownictwem Francyi, ślepi byli na różnicę charakteru i położenia.
Teroryzm u nas mógł na chwilę przerazić, nazajutrz byłby oburzył i zniechęcił. Nie mieliśmy materyałów czynnych ani biernych do niego.
Na pół już tylko słuchając narad i rozpraw długich i krytyki rozporządzeń wojennych Naczelnika, dumałem, co począć daléj.
Wypadek dał mi wpaść na wątek spisku przeciwko Kościuszce, jeżeli jeszcze nie zupełnie zorganizowanego, to już się zawiązującego... ważyłem się z sumieniem mojém, co mam czynić. Ani zdradzić tych, co mi zaufali, nie godziło mi się, ani milczeniem zbyć zarzutów, czynionych Kościuszce.
Po Zajączku mówił znowu Taszycki, na ostatek Kołłątaj.
— Com powiadał Wam — odezwał się, to powtarzam, nikt lepiéj nie zna poczciwego ale nieudolnego pana Tadeusza odemnie.... Niezliczone popełnił błędy, panuje nad nim, kto chce.... prowadza go na pasku.... Wielhorscy, ks. Józef, Mokronoski, ci u niego najwięcéj miru mają... ja, Zajączek... i całe nasze gorętsze stronnictwo podaniśmy w ohydę. — Cóż robić? musimy do czasu cierpieć.....
Znowu ks. Majer począł gwałtownie nalegać, że czasu tracić się nie godziło... że on był najdroższym — aż wyrwał się oficerzyna nieznany z za stołu... i począł bluźnić przeciwko Kościuszce.
— Ani wódz, ani mąż stanu — rzekł, a do tego słaby i uparty... precz z nim! i z całą tą kliką... innych nam ludzi potrzeba....
Nie mogąc dotrwać dłużéj... chwyciłem się z za stołu....
— Jeśli mi wolno przemówić?... spytałem Zajączka....
— I owszem, dla czegoż nie — rzekł jenerał.
Wszystkich oczy zwróciły się ku mnie, widziałem, jak jedni drugich pytali, kto byłem.
Biło mi serce... przemógłem obawę i wstyd, jakich każdy doświadcza, mówiący po raz pierwszy w liczniejszém zgromadzeniu.
— Nie mam może prawa ani z wieku ani z położenia odzywać się ze zdaniem mojém, rzekłem — trudno mi jednak powściągnąć uczucie moje. Z całym narodem podzielam cześć i uwielbienie dla Naczelnika. W jego osobie dziś naród cały, bo nikt nad niego nie ma większego zaufania, większéj siły i potęgi. Któż go zastąpić potrafi?...
Gdyby geniuszu nie miał nawet, nagrodzi go w nim cnota i prawość....
Łatwo jest przyganiać mu, lecz któżby na jego miejscu zwyciężył pod Racławicami, Szczekocinami i tu pod Warszawą, za kimby poszły tłumy....
Jego imię więcéj znaczy niż armia.... Kościuszko jest tém właśnie mężem stanu, iż namiętnością, zemstą, surowością owładnąć się nie daje. Umiarkowanym być musi. Przecież nie zaprzeczył sądowi na zdrajców... a że samowola go oburzała, toż nigdy jak czasu rewolucyi karność potrzebna. Nie bronię ja złych... ale oni, choćby przebaczenie otrzymali, szkodliwymi być nie mogą... krwią się zmazując nie podźwigniemy.
Mówiłem z zapałem, lecz znać nie dosyć silnych użyłem argumentów, bym przytomnych mógł nietylko przekonać — lecz zachwiać... Ruszano ramionami, Zajączek się krzywił, Kołłątaj niecierpliwie rzucał... inni sykali, nakoniec ks. Majer zażywszy tabaki zwrócił się do mnie i pedagogicznym ruchem ręki mi przerwał....
— Dosyć, panie oficerze... et caetera, et caetera... znane rzeczy, argumenta i dokumenta... nie trudźcie się. — Po cóżeście tu przyszli, jeśli wam się zda, że rzeczy idą dobrze. Zdrowy do apteki nie powinien zaglądać. — Zajączek się odezwał:
— Wcalem sobie inaczéj wnosił po pańskim patryotyzmie — rzekł.
— Ja mój patryotyzm dziś, odezwałem się, zasadzam na posłuszeństwie i gotowości poświęcenia życia.
Myślałem, że będziemy radzili, zkąd wziąć pieniędzy, butów i mundurów dla wojska, broni dla ochotników... ale bunt podnosić....
— Co za bunt? ofuknął Zajączek — w wolnym narodzie każdy obywatel ma prawo sądzić czynności mandataryuszów swoich; Kościuszko jest przecie niczém inném jak mandataryuszem naszym...
Wyszedłem z za stołu powoli:
— Zdaje mi się, żem ja tu niepotrzebny — odezwałem się.
Oficerzyna nieznajomy, który mówił niedawno zapalczywie a nie do rzeczy — znać na skinienie Zajączka czy kogo innego — porwał mnie za rękę...
— Za pozwoleniem, rzekł groźno — iść sobie asindziéj możesz, kiedy mu republikańska wolność śmierdzi, ale pamiętać powinieneś, że to tu jak w szkole... choćby cię pieczono i smażono w smole...
Uśmiechnąłem się wzgardliwie.
— Nikt mnie do sekretu nie zobowięzywał — odparłem.
— Ale ja szanownemu koledze mam honor oznajmić — dodał oficerzyna, że, jak mi słówko piśniesz o dzisiejszym wieczorku.... kulą w łeb.
— Mości kolego — zawołałem — ja téż pono strzelać umiem...
Spojrzeliśmy po sobie z gniewem, który ledwie pohamowałem...
— Cicho! dosyć! sza! — rzekł Zajączek — pana Syrucia znam... honorowi jego wierzę, daj waćpan pokój pogróżkom...
Skłoniłem się i ruszyłem do drzwi.
Strzelbicki nie mówiąc nic poszedł za mną. Ledwie się za nami drzwi od refektarza zamknęły, usłyszeliśmy w nim straszny hałas i żywą kłótnią... a nim doszliśmy do furty, oficerzyna wybiegł w chęci znać dogonienia mnie... Rozpędził się tak, iż ledwie się mógł powstrzymać.
— Panie Syruć — zawołał — albo mi dasz tu najświętsze słowo, że milczeć będziesz, lub... będę zmuszony...
— Do czego pan będziesz zmuszony? — zapytałem.
— Kulka nie minie! kulka! — zawołał spiesznie... strzelam jaskółki, to i lisa trafię.
— Nie byłem nigdy porywczym, dodałem z powagą, — ani sądzę, żeby lis był bardzo w świecie zwierząt niegodziwą figurą — ale są takie chwile w życiu, że człowiek się rozpali, rozmacha i nie wie, co robi...
Dałem oficerzynie w twarz...
Strzelbicki, gdy się na mnie chciał rzucić, odepchnął go, do muru przyparł i przytrzymał a był silny bardzo.
— Ty... łotrze jakiś... krzyczał oficer — jutro na plac... jutro do dnia...
— Dziś, kiedy chcesz, rzekłem — służę...
Odstąpiłem parę kroków — Strzelbicki umówił się o miejsce... wyszliśmy.
Ochłonąłem na świeżém powietrzu, a było nieco wieczorem zimno.
— Spodziewam się, rzekłem do Strzelbickiego, żeś się o nazwisko spytał?
— Nazywa się Miller — odparł mój towarzysz, a no Millerów, Szulców, Sznajdrów, Majerów i Szmitów tylu u nas jest, że tak samo, jakby nazwiska nie dał żadnego...
Gdzie służył? jaki miał mundur? nie rozpatrzyliśmy się tak bardzo. Potrzebowałem przecież wiedzieć, z kim się bić będę, a że ów Miller miał na skroni znamię czerwone, które włosami nieco przykrywał — spodziewałem się po niém przynajmniéj coś się dopytać...
Poszliśmy ze Strzelbickim na ratusz, spodziewając się tam kogoś znaleźć i dostać języka... Niemal w progu jak na szczęście trafił się serdeczny pułkownik Kiliński.
Zatrzymałem go, bo pamięć miał wielką i ludzi znał bez liku.
— Mam awanturę, kochany pułkowniku, odezwałem się, najgorszą rzecz, że człeka tego nie znam. — Nosi jakiś mundur a zowie się Miller... nie powiecie wy mi co o nim?
Kiliński wąsa kręcił milczący.
— Otóż to tak — mruknął po chwili — pewnie awantura o dziewczynę, bo to wy wszyscy tacy! Ojczyzna ginie a wy smalicie cholewki.
— Jako żywo!
— A o cóż poszło?
Strzelbicki wtrącił, że musiał być napiły i nic do rzeczy plótł.
— Miller! — rzekł Kiliński — znam szewca Millera, znam krawca Millera, jest kowal Miller na Solcu... djabeł go wie...
— Ale wojskowego, wojskowego — wtrąciłem... ze znamieniem czerwoném na skroni...
— Eh! eh! mały człeczyna! nie poczesny! kosmykiem plamę zasłania... No! no! to ten Miller...
— Nie inny, rzekłem.
— Tego to dawno należało powiesić — odezwał się Kiliński — mam go za moskiewskiego szpiega... podejrzana figura...
— To nie może być! przerwałem... znaleźliśmy go w towarzystwie bardzo patryotyczném.
— No to co? rzekł Kiliński, wąchał... ja ich znam... wąchał. Jeżeli to ten Miller, co myślę, możecie iść spać spokojnie, jutro dmuchnie a nie wyjdzie... Miał już nie jednę awanturę, po każdéj nurka dawał... Strzelać się nie sądzę, żeby chciał... a no... po nocach chodząc trzeba być ostrożnym. Z za węgła może poczęstować...
Zdało się nam obu, że pan pułkownik przesadzał... Strzelbicki mnie odprowadził do domu i zanocował u mnie. O świcie byliśmy na Bielanach w umówioném miejscu, czekaliśmy do godziny jedenastéj, ostrzelali plac i powrócili. Millera ani znaku...
W mieście téż dowiedzieć się o niego nigdzie nie było podobna... Naśmialiśmy się nazajutrz tylko i na tém się skończyło.
Tak mi czas schodził w Warszawie.... Z każdym dniem jednak mimo patryotycznego ducha czuć było mocniéj, że wysiłek całego narodu ledwie podoła obronie rozpaczliwéj. — Położenie stolicy z każdym dniem było trudniejszém; w istocie, jeśli nie głód, bo tego nie doznaliśmy, to wielki niedostatek żywności czuć się dawał. Dowóz był niedostateczny.... Lazarety pełne chorych, ochotnik z lichą bronią, brak amunicyi, brak grosza... czuli wszyscy. Papierki kursujące nie wzbudzały wielkiego zaufania, choć się na nich pisał Kościuszko. Płynęły wprawdzie ofiary, które dzienniki ogłaszały, lecz te na ogromne potrzeby wojsk starczyć nie mogły; Kościuszko zmuszony był zezwolić na zasekwestrowanie depozytowych sum i kosztowności.... Musiano powołać ludzi po jednemu z dymów dziesięciu....
Dla obudzenia ostygającego ducha Bogusławskiemu oddano teatr, zalecając, by patryotycznemi sztukami starał się go utrzymywać. — Po kościołach mieszczanie i duchowieństwo paradnemi nabożeństwy za poległych przypominali obowiązki względem kraju. — Wszystko to nadaremném było przy jego wycieńczeniu, znużeniu i wyczerpujących ofiarach, jakie zeń wojska obce wycisnęły....
Niepokój zaczynał owładać Warszawą. Nie mięszałem się już do żadnych narad, lecz mógłem bodaj ulicą przechodząc widzieć — jak lud się trwożył i upadał... i jak w miarę tego zamek i partya królewska nieznacznie wprawdzie głowę podnosiła i wpływ odzyskiwała.
Kościuszko się wcale nie pokazywał w Warszawie; raz podobno ulicami przejechał i trzymał się obozu swego pod Mokotowem, zkąd czynił po cichu wycieczki.
Wiedzieliśmy wszyscy, iż Fersen i Suworow kroczą ku Warszawie, aleśmy mieli nadzieję, że ich nasze wojska, wysłane przez Naczelnika powstrzymać potrafią....
W pierwszych dniach października, chociaż jeszcze z trudnością chodzić mógłem i rękę miałem bezwładną, pojechałem do Kościuszki do Mokotowa, aby się wprosić do czynniejszéj jakiéj służby.
Uderzyła mnie nowa zmiana twarzy jego i humoru.... Po zwycięztwach nad Prusakami odniesionych był swobodnéj myśli i rzeźkim, uśmiechał się często i rubacznie z nas podżartowywał. Gdym teraz zjawił się przed domkiem, który zajmował, znalazłem go zamyślonym, chmurnym, zniecierpliwionym, jakimś do niepoznania. Wziąłem to za chwilowe jakieś wrażenie, ale mi znajomi powiedzieli po cichu, że od dni kilkunastu innym go nie widywali.
Zobaczywszy mnie, poznawszy, poklepał po zdrowém ramieniu, chciał mi się niby uśmiechnąć, skrzywił usta i westchnął....
— Ale cóż z twoją ręką? możesz ty ją podnieść? zapytał.
— Mogę, chociaż tylko ją ale nie nią podnieść — rzekłem.
— To siedźże w Warszawie i bądź mieszczan instruktorem. Mężni to są ludzie, ale chodzą jak niedźwiedzie.
Ledwie tych kilka słów miałem szczęście posłyszeć od niego, bo mu chwili pokoju nie dawano. Z Warszawy toczyły się powozy, przyjeżdżali konni przez cały dzień, często nie bardzo potrzebnie trując czas Naczelnikowi. Ani zjeść, ani spocząć, ani popracować nie mógł swobodnie. Gdy mu to dokuczyło, siadał na koń i ruszał oglądać wojsko, aby gdzieś kąt spokojny znaleźć.
Namiot i dworek nieustannie były otoczone. Damy, panowie, duchowni, z podarkami, z prośbami, z instancyami, od świtu do nocy się mieniali — Kościuszko radził, pozbywał się, wymykał... a męczył okrutnie.
Nie zbywało na raportach sekretnych najrozmaitszych i znać jeden z nich musiał czynić o mnie wzmiankę, bo w pół godziny po pierwszéj rozmowie przysłał po mnie Niemcewicz, abym do szałasu przyszedł.
Znalazłem jego i Kościuszkę, który z rękami w tył założonemi przechadzał się niespokojnie.
— Ale, ale — odezwał się Naczelnik — plotki tu różne chodzą, panie Syruć, byłeś asińdziéj kiedy na jakiém zgromadzeniu u Kapucynów?
Zdziwiłem się niezmiernie, alem zrazu milczał.
Niemcewicz się rozśmiał. — Nie trwóż się, rzekł, nikogo nie zdradzisz, Strzelbicki wygadał wszystko, ująłeś się za Naczelnika.
— Bóg zapłać — dodał Kościuszko — ale powiedz mi — seryo tam tak się bardzo na mnie odgrażają i spiskują?
Nie mógłem zaprzeczyć, że doniesienia były prawdziwe. Kościuszko i Niemcewicz spojrzeli po sobie znacząco.
— Nie ma, rzekł pan Ursyn, tak głupich ludzi, ani tak błahéj rzeczy, z któréjby się czegoś nauczyć nie można. Ci Ichmość mogliby panu jenerałowi poddać myśl użycia ich własnego przeciwko nim systemu.
Kościuszko nic nie mówiąc, chodził chmurny.... Znać było po nim zniechęcenie i zniecierpliwienie.
Wciągnięty w rozmowę przez Niemcewicza, opowiedziałem, com słyszał, nie mógłem taić zamachów.
— Cały rozum w jedném, zawołał — poczciwy Korsak kiedyś na sejmie powtarzał — Wojsko i pieniądze, wojsko i pieniądze... my musimy dziś wołać tylko — Bić się, bić się i bić się.... Reszta na nic się nie zdała... Zwycięztwo nas wszystkich wyleczy... a jeśli nam go nie da Opatrzność, padniemy z chwałą.
Ostatnie to były wyrazy, które z ust jego słyszałem, kazał mi wracać jako instruktorowi do stolicy, która wprędce bronić się — jak już wówczas przewidywano, potrzebowała... pożegnałem go z rozrzewnieniem, jakie we mnie stan jego obudzał.


Wróciwszy zająłem się poleconym mi obowiązkiem... Kiliński pomagał mi radą i czynem... Nie można zaprzeczyć, że mieszczaństwo i rzemieślnicy szli bardzo ochotnie... Pierwszych dni zaraz... wśród ludzi poznałem narzeczonego Juty... pana Michała. Musiał i on przypomnieć sobie twarz moją, gdyż się przybliżył do mnie dla przywitania... Nie wiedział tak dalece co mówić... ja nie śmiałem pytać go o nic... Kiliński, który był temu przytomnym, zaśmiał się zbliżając do niego.
— A kiedyż weselisko? zapytał — bo jużci nie teraz, kiedy koło okopów stać trzeba... byłoby, ożeniwszy się, jeszcze markotniéj.
— Gdzie jeszcze do wesela — odparł Michał... a żałoba... Ruszył ramionami.
Jakoś mi się lżéj zrobiło.
— Pan porucznik nie wiesz może, dodał chętnie podżartowujący pułkownik, że to jest narzeczony panny Juty Wawerskiéj, dobréj pańskiéj znajoméj... przez którą naówczas chodziły papiery do mnie, gdy ich żadna żywa dusza nosić się nie ważyła... piękna, śmiała i do rzeczy panienka.
Michał się zarumienił i oczy spuścił.
— Będziesz miał, da Bóg, taką żonę, któréj ci wielu pozazdrości — mówił stary... trzeba się tylko na okopach popisać, byś jéj był wart...
— To się rozumie — odezwał się Michał ponuro...
Na tém rozmowa się skończyła... i pan Michał nam znikł...
Dnia 12 października, na zawsze mi pamiętnego... wstałem był ledwie i zbierałem się zejść do Mańkiewicza... gdy mnie chłopak jego zadyszany, bez pamięci przybiegł wołać co prędzéj.
— Co się stało? — spytałem go — co ci jest?
— A! panie! jakieś wielkie nieszczęście — ja nic nie wiem... oboje państwo płaczą i ręce łamią.
Zbiegłem piorunem na dół. Tu w istocie zastałem starych we łzach i trwodze... Nie mogli mówić z razu...
— Wszystko stracone! odezwał się w końcu Mańkiewicz szlochając — wszystko stracone... jesteśmy pobici na głowę... Poniński zdradził, Kościuszko wzięty w niewolą, nie mamy wojska! nie mamy jenerałów, zgubieniśmy...
Oburzyłem się na te słowa. — Ale to fałsz, to być nie może! to bałamuctwo...
Biegnę, dowiem się, nie wierzę...
Porwałem czapkę i wyszedłem na ulicę. Tu poznać już było można po trwodze całéj ludności, po niespokojnych poruszeniach i wykrzykach, gromadzeniu się tłumów... iż coś stać się musiało nadzwyczajnego...
Na ratusz zjeżdżała się Rada...
W twarzach odmalowana była rozpacz i niepokój... Wstrzymałem jednego z idących, prosząc na miłość Boga, aby mi powiedział, co się stało...
Wziął mnie na bok do kąta.
— Nie trzeba trwogi siać między naród — odezwał się — nie trzeba powtarzać, zmniejszać klęskę nie powiększać... Pozawczoraj Kościuszko wydał bitwę Fersenowi pod Maciejowicami... Przegraliśmy na głowę. Wasz pułk... Działyńskich, jak stał, tak legł na placu cały... Kościuszko, Sierakowski, Kniaziewicz, Kopeć, Fiszer, Niemcewicz ranni i pobrani w niewolą. Naczelnik ledwie z życiem wyszedł, cięty w głowę i pokłuty lancami...
Załamaliśmy ręce oba... Stałem jak piorunem rażony.
Wszystko było skończoném dla nas, czuliśmy to, z wzięciem Kościuszki...
To wrażenie na całym ludzie uczyniła nieszczęsna wiadomość... płakali, stojąc w ulicach, łamiąc ręce, bijąc głowami o ściany. Nigdy tak strasznéj i ogólnéj boleści nie widziałem jak dnia tego. Kobiety biegły do kościołów, mężczyźni szli nie wiedząc, gdzie idą, pytali i nie rozumieli odpowiedzi... jeden wyraz słychać było powtarzający się wszędzie...
— Kościuszko wzięty... Kościuszko w niewoli!... Straciliśmy Naczelnika!
W téj godzinie dopiéro mógł poznać każdy, jak dalece naród cały wcielił w niego swe nadzieje, jak ten człowiek był mężem przeznaczenia... Nieprzyjaciele jego mogli się przekonać naówczas, jaką posiadał potęgę ten człowiek, po którym teraz płakała i rozpaczała cała Polska...
Było coś nadzwyczaj rozrzewniającego w tym obrazie Warszawy owdowiałéj. Nikt nie czuł przytomności króla na zamku... Kościuszkę na czele wojsk czuli wszyscy i on był prawdziwym królem téj godziny ostatniéj... nie ziszczonych nadziei.
Poruszenie w mieście było tak wielkie, jak gdyby nieprzyjaciel miał natychmiast podstąpić pod Warszawę. Potrzeba było wysiłków nadzwyczajnych ze strony osłabłego rządu, aby odrobinę ducha wlać w to ciało pozbawione głowy. Miotał się ten kadłub... jak konający na rusztowaniu...
W stanowczym tym momencie sądzę, że partya rewolucyjna usilnie pragnęła chwycić wodze rządu w swe ręce, gdy rozgłoszono wolę Kościuszki, przekaz jego oddający dowództwo Wawrzeckiemu.
Na zacnym ale bezbarwnym Wawrzeckim, który płacząc wymawiał się od czci i brzemienia tak ciężkiéj odpowiedzialności — budowali pono nadzieje i umiarkowani i gorący... Spełzły wszystkie na niczém...
Od tego dnia myśli, prace, ofiary zwrócone zostały wszystkie ku obronie Warszawy... Dowiedzieliśmy się natychmiast, że siły nasze rozproszone co najprędzéj powołano ku stolicy... Tegoż dnia lud niecierpliwy sypał się do okopów na Pragę.
Ale nie były to już te wesołe gromady pełnych nadziei ludzi... były to strwożone tłumy, które nie wiedziały prawie, dokąd szły i co czynić miały...
Cały ten dzień spędziłem z innymi w gorączce, w niepokoju... w nieopisanym chaosie jakichś przygotowań bezładnych.
Potraciliśmy głowy, czuliśmy serca tylko po bólu, jaki je ściskał, nikt pewnie o sobie nie mysłał — zapomniano choć na krótko niechęci i nieufności wzajemnych, kupili się wszyscy... Co począć? jak się ratować?...
Opisy i opowiadania o téj bitwie nieszczęśliwéj krążyły najdziwniejsze, przesadne... nie ulegało jednak wątpliwości, że Kościuszko ranny został i wzięty.
Pod wieczór już spotkałem dawnego znajomego, którego Moskale na słowo puścili do Warszawy, aby potrzebne dla naszych jenerałów rzeczy przywiózł... Od niego dowiedziałem się szczegółów... klęska Sierakowskiego pod Brześciem, niepowodzenie Ponińskiego, który zapobiedz nie mógł przejściu Fersena przez Wisłę, były pobudkami, dla których Kościuszko postanowił ostatnim wysiłkiem zaprzeć drogę Moskalom ciągnącym na Warszawę... Nieszczęście chciało, że Poniński, któremu dano rozkaz jak najpospieszniejszego przybycia pod Maciejowice, na czas znowu nie nadciągnął.
O godzinie piątéj z rana rozpoczął się bój zażarty od ognia działowego z obu stron, nierównego, bo artylerya rosyjska nieskończenie była silniejszą.
Denisow zajął tę pozycyą, którą Poniński miał osadzić...
Kościuszko widząc, że wojsko naciskowi nieprzyjaciela podołać nie może, rzucił się na czele ostatniego oddziału, szukając śmierci... Rannego i bezprzytomnego, bo ciętego w głowę, kozacy byliby dobili, gdyby go wypadkiem nie poznano...
Cóż to za radość była i Fersena i całego jego sztabu, gdy pochwycili człowieka, który jeden ich trwogą nabawiał.
Padł niemal cały pułk Działyńskiego, tak iż, gdzie stał, po szeregu mundurów poznać było można trupy walecznych, co zginęli nie cofnąwszy kroku... Pułk Czapskich, prowadzony przez Krzyckiego, dokazywał cudów... Krzycki dowodził nim z odwagą i zimną krwią, która go odznaczała. Wśród bitwy kartacz strzaskał mu szczękę, tak iż upadł z konia zemdlony, zerwał się jednak i rwał się na siodło, aby do ostatniego tchu spełnić powinność. Ale już na nogach utrzymać się nie mógł... Miał tylko czas miniaturę, którą nosił na piersiach, oddać jednemu z towarzyszów... Wkrótce potém dobili go kozacy.
Żal po stracie Kościuszki i miłość dla niego powszechna wyraziły się w pierwszych chwilach zaraz uchwałą umieszczenia jego wizerunku w sali posiedzeń Rady, ofiarami dla niego, gotowością oddania wszystkich jeńców rosyjskich za tego jednego człowieka, który nam stał za tysiące.
Ale właśnie dla tego wydać go Moskale nie chcieli. Fersen tryumfował.
Przez cały ten dzień osłupienie nie dozwalało nic przedsiębrać, oczekiwano na nowego naczelnika, rozesłano rozkazy do Mokronoskiego, Jasińskiego, Dąbrowskiego, ażeby co najprędzéj ciągnęli na obronę miasta.
Na umysłach jednych rozpacz wywarła wrażenie odrętwiające, w drugich wywołała niecierpliwość użycia wszelkich środków ku obronie — nie było komu kierować... ani podnieść umysłów, narzekali wszyscy... szukano win i błędów...
Spotkałem Kilińskiego z posępną twarzą, stojącego na Krakowskiém i patrzącego na Pragę.
— Dawno ją trzeba było warować, zawołał, jak skorośmy wiedzieli, że się Moskale w kupę zbijają... czemu i teraz nic się nie robi? Wszędzie nieład i nieporządek! zginąć przyjdzie! zginąć ojczyznie i nam! wszystkie ofiary marne... Żołnierz marzł nieodziany i bosy... choć Kościuszko kożuchów i butów dosyć narobić kazał... nie płacili mu, choć srebra dosyć leżało w mennicy z kościołów pozabieranego... Pułkownicy rwali, jak się który uwinął...
Rzucił ręką. — Teraz, gdy i Kościuszki nie stało, co jeden serce miał i głowę — cóż tu ma być!
— Pułkowniku, zawołałem... musimy się bronić, pójdziemy do ostatniego na okopy...
— Ale idźże, zobacz naprzód te kretowiska, co je okopami nazywają! zawołał Kiliński — i odszedł...
Następny dzień Radzie dozwolił oprzytomniwszy przedsiębrać lepsze środki obrony, miasto zaś więcej na duchu upadło niż wczoraj a z każdą godziną zwiększał się popłoch powszechny.
Wprawdzie odbierano wiadomości o zbliżaniu się Dąbrowskiego, o szczęśliwém spotkaniu ks. Józefa z Niemcami, ale zarazem zwiększone powieści o potędze moskiewskiéj, ciągnącéj wprost na stolicę — przerażały...
Po kilku dniach nieczynności rzuciło się, co żyło, sypać okopy i gotować rozpaczliwą obronę od strony Pragi.
Ale jakże różne teraz były usposobienia, twarze, fizyognomie tego ludu, który bez nadziei zwycięztwa pełnił milcząc ostatni obowiązek. Milczący szli gromadami ludzie, ze zgasłym wzrokiem, znękani, często głodni i wyziębli... Kierunek robót był nie dość energiczny... Ręce odrywano to do późnego eksercerunku, to do różnych pilnych potrzeb lazaretów i składów... szło to marudnie, słabo — a że dnie były krótkie... pora szkaradna, postępu nie widać było.
Jednego z tych dni, gdym pilnował robotników na Pradze, bo mi się już nieczynnym być nie godziło... z wielkiém zdumieniem postrzegłem obwiniętą w chustkę czarną Jutę, popychającą taczkę w milczeniu...
Twarz jéj zmienioną była do nie poznania, oczy zgasłe, powieki zciemniałe, policzki zapadłe jakby po ciężkiéj chorobie — przeraziły mnie. Drzała z zimna, zadumana popychała tę odrobinę zmarzłéj grudy, którą słabe jéj ręce dźwignąć mogły... Nie była to już owa wesoła zabawka pierwszych dni kwietniowych, ale grabarza robota przy mogile... Podbiegłem ku niéj zdumiony i wzruszony...
— Co wy tu robicie? zawołałem, co wy tu pomódz możecie nam? a jak sobie zaszkodzić łatwo...
Mówiłem to prawie z gniewem.
Nie rychło podniosła głowę i posłyszała.
— Tuśmy dziś wszyscy być powinni — rzekła ponuro, nie witając się ze mną — kto nie pracuje rękami, to przykładem służy... Ja nie odejdę ani dziś ani jutro... ani do końca... ani w dzień bitwy.... Wszyscy tu być powinniśmy i tu zginąć... jeśli już tylko zginąć nam pozostało...
Nie miałem co odpowiedzieć na to z początku...
— Tak — rzekłem po chwili — służba jest obowiązkiem świętym — lecz należy ją wybrać tak, aby była skuteczna. Tu wasz przykład nikogo nie pociągnie... po lazaretach nie ma usługi... rannym brak szarpi i bandażów.... tam miejsce dla Sióstr miłosierdzia...
— Ja mam dość siły — zawołała — żeby tu zastąpić rannych naszych i poległych, rąk jest mało... W téj chwili niebezpieczeństwa wysiedziećbym w murach nie potrafiła zamknięta — chcę być tam, gdzie się nasze rozstrzygną losy..... Dajcie mi co robić....
To mówiąc rzuciła taczkę.
— Weźcie na siebie karmienie głodnych, to lepiéj, odpowiedziałem jéj — ludzie po całych dniach nic nie mają i siły tracą.
Chciałem ją w ten sposób przynajmniéj oderwać od niepotrzebnego wysiłku...
Z twarzy czytałem... wyniszczenie, chorobę, gorączkę...
— Na Boga — rzekłem zbliżając się — posłuchajcie mnie... jesteście chorzy...
— Ja? nie! jestem nieszczęśliwą jak wszyscy — tych kilka dni mnie zniszczyły. W taką przepaść bezdenną i niewolę znowu iść na wieki!! — dodała płacząc...
— Lecz my się jeszcze obronić możemy! przerwałem.
— Nie — zaprzeczyła — my tylko umrzeć możemy godnie Polski i bohatersko...
Patrz pan... zwierzęta i ludzie mają przeczucia... — rzuć okiem na te twarze... posłuchaj mowy... ani jeden człowiek nie ma nadziei... ponure wejrzenia... westchnienia słychać i jęk...
Tak było w istocie — żadna siła natchnąć już nie mogła wiarą w przyszłość...
Tego dnia potrafiłem skłonić Jutę, aby wróciła do domu; była tak osłabłą, że gdym znalazłszy wózek pomagał jéj wsiąść, padła nań złamana znużeniem. — Nazajutrz jednak znalazłem ją tu znowu przybywającą z żywnością dla ludzi, chlebem, wódką i mięsiwem, które poczęła rozdawać między zgłodniałych robotników. Nie pytałem jéj, zkąd wzięła te zapasy, byłem bowiem pewny i tak się okazało późniéj, że je z własnego kupiła grosza. Około południa nadbiegł jéj narzeczony, chcąc ją jakimkolwiek sposobem odwieść ztąd i uprosić, aby chora spoczęła w domu.
Odprawiła go łagodnie ale stanowczo, zapowiadając mu, że obowiązek spełnia. Miało to ten skutek, że Michał téż poszedł do sypania okopów.
Z każdym dniem robota dla chłodu i pory brzydkiéj stawała się trudniejszą. Na prędce, słabo i niedostatecznie oszańcawano Saską kępę i kawał Pragi. Wiele można było zapewne rachować na rozpaczliwą obronę żołnierza i mieszkańców, lecz każdy inżynier łatwo mógł osądzić, iż to, cośmy do końca października przez tych parę niedziel zrobić mogli, było nic nie znaczącém i dla nieprzyjaciela, któregośmy mieli przeciwko sobie, igraszką.
Widzieli to wszyscy — rozumiał to pewnie Zajączek i Jasiński i inni; nikt nie mówił słowa, bo nie było w naszéj mocy uczynić inaczéj.
Spełniliśmy obowiązek... — Bóg miał dokonać reszty...
Warszawa wystawiała obraz smutku i trwogi zwiększającéj się z dniem każdym.
Wysiłki tych, którzy w pomoc jeszcze chcieli wezwać teroryzm, już były zapóźne... paraliżowała je większość ludzi przeciwna daremnemu rzucaniu się do gwałtów, któreby powieść się nie mogły.
W miarę, jak partya patryotyczna traciła siły a rewolucyjna przekonywała, iż nie znajdzie poparcia, na zamku wracało wyraźniéj coraz życie, nadzieja, czynność.... Król z ostrożnością ale się zaczynał odzywać i poruszać.... Rodzina jego nie taiła się z tém już przed zaufanymi, że przebywszy dni trwogi spodziewała znaleźć opiekę u dawniéj znajomych i przyjaznych Moskali. Karety zajeżdżały na zamek, ludniéj zrobiło się tu znowu....
W dali za Pragą dymiły zgliszcza kilku wiosek spalonych, po ulicach ciągnęły wozy ciężkie, wojsko przesuwało się ku Pradze, budowano drugi most na Wiśle....
Na wybrzeżach ruch był wielki, ale ruch z musu nakazany, nie chętny, niemy. Postacie jakieś nieznane snuły się wśród tłumów i czyniły wrażenie obcych, nieprzyjaznych... wypatrujących nasze nieszczęście ludzi....
O Suworowie, który ciągnął pod Warszawę, opowiadano już ostatnich dni października dziwne szczegóły życia i charakteru.... Znanym był z dzikości i szałów, któremi bawił żołnierzy... surowym bez miary... pół obłąkanym słynął od Izmaiłowa.
Z trzeciego na czwarty listopada wojska nasze stały w okopach na Pradze... byłem z niemi.... Jeszcze na brzask się nie brało, gdy działa się odezwały i kłaść nas zaczęły źle osłoniętych... bezbronnych prawie....
Ogień był straszny.... Poprzedziło go kilka rakiet puszczonych z pod Radzimina.... Wśród trzasku strzałów bernardyński dzwonek wołał na modlitwę.
O szóstéj rozpoczęty bój... skończył się niemal o ósméj.... Z prawéj strony od koszar gwardyi nad Wisłą wdarli się Suworowscy naprzód na Pragę, zaczęli palić domy... i mordować ludzi.... Tu najmniéj może spodziewano się ich napadu.... Przy rogatkach Grochowskich stojący Jasiński bronił się mężnie jak lew i padł zabity.
Obrona nasza była krótką... nawała Moskali złamała, zgniotła... obaliła garść mężnych, dzieci nieszczęśliwéj Polski.
Straciliśmy przytomność wszyscy; kapitan Bars, który stał przy rogatce u mostu, nie puszczał chcących się ratować ku Warszawie.... Walcząc i odcinając się z garścią żołnierza, obłąkanemi oczyma patrzałem na ten obraz piekła, jaki przedstawiało zdobyte przedmieście. Któż go odmalować potrafi?... Ogień obejmujący domy, walące się z łoskotem, rozjuszone żołdactwo, mordujące starców, kobiety, niemowlęta, pastwiące się i urągające.... zakonnicy i zakonnice wychodzące z krzyżem kłóci spisami.... jęki konających, śmiechy dziczy... ogień... śmierć.
To był ostatni widok, na który zamknęły się powieki... kula przeszyła mi piersi... padłem... czułem jeszcze obalające się na mnie ciało żołnierza zabitego obok... słyszałem chwilę jęk i wrzawę... potem czarna noc i milczenie....
Z uczuciem palącego pragnienia i zeschłemi usty obudziłem się... otrzeźwiony z długiego letargu chłodem nocy.... Byłem nagi prawie, osłaniał mnie tylko trup, który na nogach i biodrach ciężył.... Z ciężkością otworzyłem oczy.... Była noc — zdala rozlegała się jakaś niezrozumiała wrzawa, dzikie śpiewy i wybuchy radosne....
Dym napełniał powietrze. Nizko po nad ziemią wśród ciemności gorzały krwawo głownie obalonych domostw.... Gdzieniegdzie poruszały się jakby cienie jakieś na pobojowisku. Potrzebowałem czasu długo, aby sobie przypomnieć, co się ze mną działo, gdzie byłem. Zwolna wracała pamięć wypadków.
Żyłem więc... lecz zdawało mi się, że w téj kupie zabitych, którą byłem otoczony, umrzeć muszę. — Nie miałem siły ani się podźwignąć, ni ruszyć.... Jęknąć i odezwać się było to sprowadzić tylko śmierć prędszą.... Na pobojowisku pili zwycięzcy, leżąc na trupach....
Jedna z rąk moich wolną była, próbowałem ją podnieść, skostniała, zdrętwiała... drgnęła... i nie rychło mógłem ją poruszyć.
Dotykając, co mnie otaczało, znalazłem tylko nagie ciała.... Instynkt zmusił mnie potém uwolnić się od ciężaru uciskającego, który może uratował mi życie. Byłem słaby, jednakże rozpaczliwy wysiłek... dowiódł, że jeszcze mi zostało tyle życia, żem mógł się choć zapragnąć wydobyć....
Wydobyć?... nie miałem ani myśli, ani pojęcia, co potém pocznę, zwierzęca jakaś chęć ocalenia kierowała mną.... Z wielką trudnością potrafiłem wyśliznąć się z objęć zabitego, leżącego na mnie żołnierza. Sunąc się po ziemi poczułem sukno pod sobą, był to w błoto wbity płaszcz podarty.... Siły mi wracały, niepokój ogarniał... w piersi paliła rana... kości jak pogruchotane bolały, ale ból zwiastował resztkę życia.... Przejmujące zimno prawdziwym darem Opatrzności uczyniło ten łachman, który znalazłem pod sobą. Leżał jednak przywalony tak ciężkim stósem ciał, iż wyrwać go z pod nich nie podołałem.
Wśród tego znoju... dolatywały mnie ciągle pieśni zawodzących nie zbyt daleko żołnierzy.... Ognisko ich roztaczało łunę czerwoną... na świetle jéj... rozpoznałem pikę kozacką z wbitém na nią dziecięciem, którego rączęta... wisiały bezwładnie ku ziemi. Było to godło rycerzy dnia tego.... Osłupiałém okiem patrzałem na nie długo... nim odgadnąć mógłem to okrucieństwo, chlubiące się nie ludzkiém morderstwem.
Oczy powoli oswajać się poczynały z ciemnością nocy.... Od ogniska padały blaski aż ku mnie... i oświecały plac usłany bez przerwy trupami.... Stósy ciał ludzkich, zabite konie, woły... psy... wszystko to razem wał trupi składało.
Zwróciłem oczy na drugą stronę Wisły... na zamku były światła... miasto stało jak wymarłe.... Na wodach Wisły łamały się słabo odblaski łuny pożarnéj. — Oprócz śpiewu żołdaków nie słychać było nic. — Wiatr niekiedy ślizgał się, świszcząc po ziemi i uchodził gdzieś daleko.
Powietrze pełne było zgorzelizny, w któréj zgadnąć tylko mógłem płonące ciała... dym wlókł się po ziemi. Na niebie wśród chmur czarnych... błysła niekiedy gwiazdeczka.
Wiele rzeczy się w życiu zapomina... lecz są godziny, których obraz tak się wypiętnuje w pamięci, iż z niego ona nigdy najmniejszego szczegółu nie uroni....
Udało mi się zwlec samemu i otulić kawałem wyrwanego łachmana... siadłem na trupach... nie wiedząc, co począć z sobą.... Rozglądałem się do koła. Po za mną stał węgieł niedopalonéj chaty, w któréj ścianie okno jeszcze sterczało.
Przez nie słaby promyk od ogniska niedalekiego aż ku mnie się wdzierał.... Usłyszałem stłumione głosy ciche.... Wkrótce potém rozeznałem w nich rosyjską mowę. Byłem więc zgubionym.
Ci, co rozmawiali tak blizko, nie wesoło jakoś mieniali rzadkie słowa.... Nie byli to żołnierze... których wrzaski pijane dochodziły mnie zdala.
Na kolanach pełzając dowlókłem się pod okienko. W osłonionym od wiatru kącie spostrzegłem kilku w płaszcze poobwijanych wojskowych.... Jeden z nich leżał na ziemi... ranny znać był, drudzy krzątali się około niego. Blada twarz konającego już trupią przybrała barwę. Klęczał nad nim towarzysz i usiłował mu w usta wlać jakiś napój, którego one przyjąć nie mogły.... Dwóch jeszcze siedziało z boku. Szkliste oczy rannego... parę razy błysnęły przedśmiertnym wzrokiem i oblókły się jakby mgłą. Patrzałem osłupiały, dzieląc się z nim tém konaniem....
Ten, który klęczał przy rannym, wstał i usiadł opodal... ratunek był daremny.... Płaszczem zakryto twarz.... Uczułem w sobie w téj chwili omdlenie i osunąłem się na ścianę.
Uderzenie upadającego ciała musiało zwrócić uwagę wojskowych, poczułem bowiem wkrótce światło około powiek i, otworzywszy je z trudnością, postrzegłem zwieszonego nademną tego samego, który przed chwilą ratował towarzysza. — Człowiek był stary z wąsem siwym, twarz miał pomarszczoną, smutną, zbolałą...
Dotknął się dłonią głowy mojéj, otworzyłem oczy, spojrzałem na niego i, machinalnie odsłaniając piersi, słabym głosem rzekłem:
— Dobij...
Stary się wzdrygnął i cofnął — zawahał i wrócił szybko do swoich.
Słyszałem, jak się naradzali... los mój rozstrzygał się, był mi już obojętnym. — Wrócili we trzech wkrótce i dźwignęli pod ręce ciągnąc do chaty. Tu położyli mnie na słomie i jeden z nich zdjął płaszcz z umarłego, rzucając go na mnie. Drugi od ognia odstawił napój jakiś, — spróbował go sam i przyniósł mi do ust.
Pochwyciłem go z chciwością zwierzęcą...
Byli to owi litościwi Samarytanie, których i wśród najsroższéj dziczy czasem się spotyka...
Żaden z nich nie przemówił do mnie, zdawali się naradzać z sobą, co począć mieli. Jeden z nich wyszedł za węgieł, słyszałem go kroczącego ku brzegowi rzeki... Milczenie panowało w chacie... Wrócił jakby z daremnéj wycieczki i siedli znowu u ognia i szeptali. — Niepodobném to być może do wiary, lecz znać natura dopominała się spoczynku, bom usnął mimo niebezpieczeństwa... Słyszałem kilka razy nad sobą szepty i nasłuchiwanie oddechu.
Trwało to, nie wiem, jak długo... gdym się obudził znowu, jeden tylko Samarytanin stał nademną, drugich już nie było... brzask dnia rozwidniał niebo szare...
— Wstań, jeśli możesz — odezwał się po cichu — wstań... chodź...
Byłem posłuszny... czułem się pokrzepionym..., podniósłem z wysileniem, zatoczyłem i byłbym padł, gdyby mnie Samarytanin nie wstrzymał.
— Chódź — powtórzył.
Wlókłem się nieprzytomny. — Szliśmy, był dzień, wiatr smagał zimny... Widok straszny miałem znowu przed oczyma... coś nakształt snu gorączkowego... Iść trzeba było po trupach... stopy ziemi nie znalazłem wolnéj, szukając jéj, by nogą nie deptać zwłok męczeńskich... W nieładzie, obnażone, poranione, zsiniałe, krwawe leżały pospołu trupy niewiast, żołnierzy, dzieci, zwierząt... Gdzieniegdzie kupą się wznosiły, to rozkładały pomostem.
Z pod spalonych belek wyglądały resztki ludzi zczerniałe...
Z przestrachem zatoczyłem oczyma... jak zajrzeć, ziemia była usłana a u brzegu Wisły wznosił się niby wał ciał tych, którzy uciekali, potonęli lub w ucieczce zamordowani zostali...
Na tém pobojowisku, jeźli je tak nazwać można, cicho było... straży nawet nie spostrzegłem... po cóż było umarłych pilnować? — Na jaśniejszém niebie szarzały mi wieże kościołów Warszawy. Szliśmy ciągle ku brzegowi. Wojskowy, który mnie wiódł, szukał czegoś oczyma... Nieopodal już stało czołno a w niém leżał człowiek...
O kilka kroków od niego Samarytanin się obejrzał za siebie i popchnął mnie ku brzegowi... Rybak leżący w czołnie podniósł się i dał mi rękę, miałem tyle siły, żem padł na dno wysłane słomą skrwawioną... Chciałem choć dłonią i słowem dziękować wybawcy mojemu, ale go już nie było...
Rybak patrzał na mnie chwilę... i począł robić wiosłem.... Płynęliśmy ku Warszawie.... W pół rzeki usłyszałem głosy i plusk wody... niedaleko, podniósłem głowę... Od strony miasta płynęła naprzeciwko nam łódź pędzona przez kilku wioślarzy... Stał na niéj z rękami założonemi na piersi człowiek blady, smutny jak posąg zmartwiały. Patrzał oczyma załzawionemi na Pragę, ale nie widział nic. W twarzy jego było coś heroicznego, coś rzymskiego, powaga obudzająca cześć i zdumienie. Był to człowiek jadący dobrowolnie na stracenie...
Poznałem w nim Ignacego Potockiego... kończył, jako zakładnik oddając się w ręce Suworowa, swój zawód patryoty koronującą go ofiarą... Mimo bólu własnego zapomniałem o wszystkiém, ścigając oczyma tego męża godnego dawnéj Polski... żegnając go, jakby szedł na stracenie...
Łódka moja przybiła do brzegu... Gromada ludzi stała, siedziała, płakała patrząc na Pragę... Jacyś ludzie nie znani... razem prawie ze mną przywieźli czołno pełne dzieci wykupionych z rąk kozaków... Spłakane, zziębłe, pół żywe, odarte sieroty tuliły się do siebie jęcząc... Wysadzano je na ląd a mieszczanie szukali wśród nich krewnych... znajomych i tulili zachodząc się od ryku...
Cały brzeg Wisły przedstawiał ten sam widok gromady jakby pokutującego ludu nad nurtami Babilońskiéj rzeki... Ludzie chodzili łamiąc ręce... płacz dzieci rozlegał się straszliwie... Niektórzy stali martwi z osłupiałemi oczyma jak skamieniali... nie słysząc wołania... nie czując, że ich targano i odciągano... Mnóstwo czołen kręciło się między Pragą a Warszawą... W ulicach wszędzie było pełno ludu odrętwiałego z bólu... Ciszę nad miastem przerywał tylko dzwonek kościelny.
Gdy czołno moje do lądu przybiło, rybak wystąpił na brzeg, kilku ludzi przybiegło i schyliło się nademną... Lecz nawet bratby może nie rozpoznał w zczerniałych, wykrzywionych bólem rysach moich twarzy brata... Postrzegłem nad sobą... kilku mieszczan znajomych... Chciałem się odezwać do jednego z nich, głosu mi brakło... Naradzano się, co zrobić ze mną... Z dala mignęła mi czarna suknia kobiety, która biegła brzegiem. Była to Juta... Wyciągnąłem ręce ku niéj i krzyknąłem... W téjże chwili spostrzegłem ją klęczącą przy mnie... kilku ludzi przyszło z noszami, na które mnie litościwe ręce włożyły... Słabym głosem prosiłem, aby mnie odniesiono do domu na Miodową ulicę... Juta szła przy mnie... milcząca... straszna bólem, który przeżyła... nie miała słów, aby się odezwać do mnie. Ocalone naówczas życie możnaż było nazwać szczęściem?
Aż do bramy dworku Karasia... towarzyszyła mi dodając wzrokiem męztwa... Po drodze wybiegano z domów, zatrzymywano, litościwe ręce niosły okrycia, napój... ofiary... Płakali wszyscy... Zdało mi się, że mnie niesiono do grobu, tak ten mój orszak podobnym był do żałobnego... Niekiedy stawali znużeni ludzie, mieniali się i szli daléj... Gdyśmy stanęli u bramy... Juta podała mi rękę zimną... wyciągnąłem z trudnością z pod płaszcza skrwawioną dłoń... i widziałem, jak ten uścisk mój zostawił po sobie ślad krwi zgęstniałéj na jéj białym ręku. Ona popatrzała nań i okiem żegnając mnie odeszła....
Długo potrzeba było dobijać się do bramy, otwarto wreszcie, gdy z za okiennic przekonano się, że rannego tylko przyniesiono. Staruszka wybiegła pierwsza do mnie... popatrzyła i krzyknęła.... Żyłem wprawdzie, lecz nie mogłem ani ja sam ani nikt z tych, co mnie widzieli, wróżyć wyzdrowienia.... Dziadkowi zdawało się, że mnie przyniesiono na to, ażebym tu skonał wygodniéj. Posłano po kapucyna, aby mnie wyspowiadał.... Tymczasem krzątano się nieco, aby mi choć ulżyć cierpienia.... Zjawił się dawny mój znajomy felczer i ze strachem przystąpił do łóżka, na którém mnie złożono. Zażądano doktora, lecz tego naówczas dostać nie było podobna....
W gorączce i marzeniach spędziłem ten dzień... rzeź, trupy, Juta, bitwa, czółno i woda... noc i pożar, wszystko, com widział, com doznał, zmięszało się w méj wyobraźni na straszny, potworny kalejdoskop. Zdawało mi się, żem umarł, że leżę w grobie i śnię o życiu.... Niekiedy porywałem się, jakby chcąc walczyć i bronić, płakałem i śmiałem się i dziecinne dni moje i dworek wiejski rodziców i gaj brzozowy, w którym biegałem chłopięciem, migały mi w uroczém świetle majowém.
Rana moja nie była tak straszną, jak się zdawała w początkach, kula prześliznęła się po żebrach i wyszła nie nadwerężywszy nic niezbędnego do życia. Utrata krwi, zmęczenie, chłód, noc spędzona na pobojowisku więcéj może groźne sprowadzić mogły następstwa niż ona. — Ale siły młodości, dopominającéj się życia są olbrzymie — przebywszy gorączkę, osłabiony tylko czułem, że jeszcze ocaleję.
Drugiego dnia rano, gdym leżał jeszcze ledwie na pół przytomny, obudził mnie głos i rozmowa, dziwnie brzmiąca w uszach i sercu; poznałem głos Juty, któréj surowo i ostro odpowiadała zgorszona pani Mańkiewiczowa, nie mogąc pojąć zuchwalstwa dziewczyny jakiéjś... która śmiała bezwstydnie dowiadywać się o mnie.
Spadała wina i na mnie.
— Cóż waćpannie do tego, słyszałem głos staruszki, czy on żyje czy nie żyje....
Jak się waćpanna nie wstydzisz....
— Czegoż się mam wstydzić? spokojnie odpowiedziała Juta.... Poznałam porucznika w kwietniu, razem z nim nosząc papiery, które przez nas posyłano. Mam dla niego szacunek a nie słusznie mnie pani posądza i jego, bo w tém nic nie ma, do czegobym jawnie się przyznać nie mogła.... Jestem narzeczoną, wychodzę za mąż i nie możesz się pani obawiać.
Pani Mańkiewiczowa mruczała.
— Będzie zdrów, rzekła — felczer powiada, że mu tam się nic nie stanie....
— Nie mogłabym go widzieć?
— A to po co? po co? zawołała Mańkiewiczowa. — Waćpanna nie doktor, a ten leży i majaczy z gorączki....
Słuchając téj rozmowy, nie mógłem się wstrzymać, dobyłem głosu i zawołałem:
— Jest mi lepiéj....
Posłyszawszy te słowa, Juta prawie gwałtem wcisnęła się na próg drzwi, popatrzyła, skinęła głową tylko, skłoniła się milczącéj staruszce i odeszła.
Chociaż chorego mnie mogła się ulitować pani Mańkiewiczowa; nie przebaczyła mi tych odwiedzin... przyszła zaraz do mnie z wyrzutami.
— Co za jedna znowu, żeby się tu przeć do domu... aby acana zobaczyć.... Taż to, wstyd! ale to ta Warszawa i ta młodzież... i za to cię pan Bóg pokarał.... Pfe....
Anim się już tłumaczył, stary Mańkiewicz krzywił się nic nie mówiąc.
Tegoż dnia pod wieczór, czując się lepiéj, zażądałem, aby mnie zaniesiono na górę lub choćby do lazaretu....
Jéjmość uczuła, dla czegom to czynił, i siadła przy mojém łóżku, żeby mnie pocieszyć i rozstroić.
Nie odpowiadałem zrazu nic — ale w końcu w kilku prostych słowach wytłumaczyłem, że w stósunku tym nic nie było zdrożnego i żem słusznie się czuł dotknięty nie własną obrazą, ale pokrzywdzeniem zacnéj i godnéj szacunku kobiety.
— Dziękuję państwu za gościnność, odezwałem się, ale nie chcę być dla nich ani ciężarem ani zgorszeniem....
Drugiego dnia byłem prawie tak silnym, iż z pomocą dwóch ludzi mógłem się przenieść na górę. Rana goiła się szybko, siły powracały, lecz do życia nie miałem ochoty.
Co było począć z sobą?... jaka nas przyszłość czekać mogła?...
Dowiedziawszy się o ocaleniu mojém od Juty, Kiliński... którego Wawrzecki wyprawił do Wielkopolski dla wywołania powstania i który zaraz po rzezi powrócił do miasta, przyszedł mnie odwiedzić.
Płakał biedny i połykał łzy. — Czuł on, że z innymi zapewne pójdzie podzielać więzienie.... Ostatnie chwile spędzał, narzekając na nieszczęśliwe losy Polski. Od niego się dowiedziałem, że w tych dniach miały wejść wojska rosyjskie do Warszawy.... Miasto się poddało.... Suworow traktował z królem, na zamku żywiono nadzieję powrotu do dawnego stanu przed powstaniem.
Całe wojsko polskie oprócz dwóch set ludzi, zostawionych dla straży honorowéj królowi — wyciągało z Warszawy pod dowództwem Wawrzeckiego — Kiliński stał już ze swymi pod Królikarnią i wybierał się ciągnąć do Końskich. W mieście już panowali Rosyanie. Wszyscy ci, których postawiła na czele rewolucya, uciekali za granicę lub starali się wymknąć ze stolicy.
W kilka dni potém wśród ciszy i trwogi, przy pozamykanych domach, w puste ulice miasta weszły z muzyką i rozwiniętemi chorągwiami wojska Suworowa. Zatarasowano bramy i okna dolnych mieszkań nie z dobréj woli ale z rozkazu. Sam pono dowodzący nie był pewien, aby rozhulany żołnierz nie powtórzył scen Pragi... Wojska rozciągnięte szeroko ciągnęły z wolna wszystkiemi ulicami jakby dla przerażenia mieszkańców. Trwoga i smutek nie potrzebowały już rosnąć, wyczerpały wszystkie siły...
Wkrótce potém dowiedziałem się o wzięciu Potockiego, Zakrzewskiego, Kapostasa i mego poczciwego przyjaciela Kilińskiego, który zdawał się, żegnając mnie, los swój przeczuwać.


Myślałem, co począć z sobą...
Warszawa, która mi była tak miłą, tak drogą, tylu wspomnieniami uświęconą — stała się smutną jak cmentarz...
Zmieniło się wszystko... panami byli obcy, swoi służyć im tylko musieli; co było najlepszego, rozpierzchło się lub pokutowało po więzieniach, — cośmy wśród siebie najobrzydliwszego mieli, teraz powychodziło na wierzch i natrząsało się podle — szydersko z ogólnéj niedoli. Nic smutniejszego wystawić sobie nie można nad te dni pokuty, które po krótkiém rozpromienieniu naszém nadeszły. Kirem i żałobą pokryło się miasto. Cisza w ulicach, smutek na twarzach, ból w sercach... Wielu wynosić się chciało... dokąd?? z pod tego żelaznego jarzma nie mieliśmy gdzie iść, chyba na wygnanie — był tylko wybór ze trojga niewoli...
Nie miałem tu co czynić, dom mnie ubogi ciągnął ku sobie — na wsi jeszcze nigdzie tak nieustannie, widomie, boleśnie, ucisk nie dosięgnął. Są chwile, że na niebo nie przez kraty spojrzeć można, — że się czuje swobodny wiatru powiew i śpiew wolnego ptaka i choć cudzą — natury widzi swobodę. — Zdało mi się, że tam codziennego uniknę widoku obcych twarzy, gróźb, naigrawania...
Mańkiewicze także, przebywszy tu długi czas w ciągłéj obawie i niepewności, — chcieli powracać na Litwę.
Warszawa była jak trumna...
Trochę życia odezwało się na zamku, bo tam jeszcze Suworów z uszanowaniem jeździł a skrwawionego rzezią Pragi bohatera z brylantowym wieńcem na szyszaku król niezmiernie czule przyjmował. Jenerał zaś czcił w nim majestat pomazańca Bożego i bił przed nim pokłony...
Wiedzieliśmy, że na zamku teraz nie tajono się wcale z narzekaniami na rewolucyą, rewolucyonistów, na Kościuszkę nawet i patryotów. Rodzina króla zabiegała około Rosyan, ażeby dawne u nich łaski odzyskać, szerząc się z opowiadaniem ucisków, jakich doznawała, i wycierpianéj doli.
Trudno było wyjść w ulicę, wszędzie panował żołnierz... oficerowie zalegali kawiarnie, rosyjskie warty przebiegały miasto... za lada co wieszano, ścinano, więziono i wysyłano, bo i smutek buntem się nazywał. Ludność spokoju i pociechy szukała po kościołach... te były pełne ciągle... a nieraz jęk i łkanie przerywały nabożeństwo...
Zacząwszy z domu wychodzić, o Jutę zapytać nie śmiałem, tém mniéj pójść do niéj. — Niespokojny kręciłem się po mieście, przechodziłem pod jéj oknami niby przypadkiem, sam się przed sobą tłumacząc... i kłamiąc konieczność téj drogi.
Jednego dnia, gdym tak błądził, pochwycił mię za rękę Michał, narzeczony Juty. Biedny chłopak zmieniony był bardzo, i w twarzy jego malował się dziecięcy, nieposkramiany smutek i ból. Przywitałem go zmięszany.
— Mój panie poruczniku, rzekł, jeśli go mogę prosić... niech pan ze mną pójdzie do panny Juty.
Zdziwiłem się niezmiernie temu żądaniu.
— Proszę pana, dodał Michał — od téj nieszczęśliwéj Pragi już zupełnie straciła zdrowie i ochotę do życia. Nie ma na to rady, siedzi, płacze albo psalmy czyta. Sprowadziłem doktora, powiada, że chora, że bardzo źle jest. Niechby się choć rozerwała. Ja, choć Bóg widzi kocham pannę Jutę, ale ja jestem prosty człowiek, ani powiedzieć, ani pocieszyć jéj nie potrafię. Bywało z panem całemi godzinami rozprawiała. Teraz sama jedna siedzi w oknie i męczy się. Chodź pan do niéj.
Ciągnął mnie za rękę.
— Najchętniéjbym poszedł, panie Michale, rzekłem, lecz ona sama może sobie tego nie życzy. Rozumiesz to, że są w życiu chwile, gdy człowiek chce i potrzebuje być sam.
— Jakżeż nie — odparł Michał, a no dosyć téj samotności. Już i doktor mówił, że potrzeba rozrywki. A jaka tu teraz rozrywka, kiedy nie można nosa wytknąć, żebyś Moskala nie spotkał.
Spuścił biedak głowę.
— Chodź pan, powtórzył — ja to się tam pójść boję, ale ona pana lubiła. Ja nie jestem edukowany, ze mną nie ma co pogadać chyba z rzemiosła.. a tego ona nie lubi.
Zmięszany szedłem za Michałem, którego dobre serce szukało we mnie lekarstwa dla téj, którą kochało.. Michał miał klucz od czeladniéj izby, weszliśmy więc nie pukając... poprzedził mnie on i oznajmił.
Słyszałem zdziwienie, z jakiém Juta przyjęła to oznajmienie narzeczonego, który jéj tłumaczył, że mnie spotkał i przyprowadził.
Wszedłem więc. Juta siedziała czarno ubrana w oknie. Twarz odsłoniona dozwoliła mi teraz dojrzeć strasznéj, groźnéj zmiany rysów, która zwiastowała niszczącą chorobę. Oczy miała wpadłe a gorączkowo świecące, na twarzy dwie ciemne plamy, usta blade.. uśmiech nawet, którym mnie przywitała, był smutny. Michał był rozradowany widząc, że się przecież trochę ożywiła.
Podała mu rękę dziękując.
— Widzisz pan, rzekła, jaki to dobry mój Michał, zrozumiał to, żem o wasze zdrowie była niespokojna i nie wziął mi tego za złe. Nasza przyjaźń nie jest dlań podejrzaną, bo on sam jest zacny i poczciwy.
Michał aż w rękę ją pocałował, nie znajdując wyrazów na podziękowanie, łzy mu się w oczach kręciły. Juta udawała wesołą.
— Onby mnie chciał rozerwać i dawny mój humor i spokój mi przywrócić, ale dziś — jakże to może być... Polakiem będąc... rozśmiać się niepodobna, trupy na Pradze w oczach stoją. Trąbka i bęben moskiewski odzywa się z ulicy... naszych kochanych nie ma. Śpią w mogiłach albo jęczą w więzieniach...
Spuściła głowę.
— O ciężkie życie nasze! dodała.
Michał także chciał się do rozmowy przyczynić.
— Już ja i mówić nie chcę, co po mieście gadają, boć to nie może być, szepnął... Króla, słyszę, koniecznie chcą ztąd wywieść, a gdy jego nie będzie, miasto wyrzną...
— W spokojny czas na bezbronnych rzucić się nie mogą, rzekłem...
— Dla czego? spytała Juta — niepokój sami wywołać mogą, gdy im będzie potrzebny... Wszystko możliwe. Warszawa raz wybiła się z ich jarzma, zechcą może osłabić ją, aby im to już drugi raz nie groziło...
— A! nie, zawołałem — są dosyć mocni, by nas osłabłych się nie lękać...
Z dziwną delikatnością Michał pod pozorem zajrzenia do czeladzi wyszedł do bocznéj izby, zostawując nas samych...
Juta spojrzała za nim z wdzięcznością i prawie rozrzewnieniem. Łzy się jéj zakręciły w oczach.
— W nieszczęściu nawet można mieć szczęścia trochę, odezwała się — mogłam w tym człowieku nieznanym znaleźć prześladowcę, znalazłam przyjaciela...
Zniżyła głos...
— Biedny chłopak marzy, iż przebolawszy wyzdrowieję; ja dobrze czuję, że nie... nie mam w sobie sił do życia... trzeba umierać... umrę spokojna...
Ostatnie słowa były prawie niedosłyszanym szmerem... Podniosła głowę — A wy? cóż wy myślicie z sobą?
— Wrócę do rodziców — pójdę na rolę, zakopię się w domu, odpowiedziałem...
— A! nie, przerwała mi — jakto? zwątpiliście o Polsce? o ojczyznie? o przyszłości? Mnie to wolno, bo ja jéj nie zobaczę odrodzoną i szczęśliwszą — wam, nie! Mówią, że człowiek w chorobie ma czasem sny i widzenia prorocze... mnie się téż zdaje, jakbym przyszłość widziała!... Długie boje! długie boje! Jeszcze nie jeden raz będzie Warszawa niewolnicą jak dziś i wolną jak była wczoraj! Wy żołnierzem jesteście... wy służyć możecie Polsce... A! nie!! byłżeby Bog, sprawiedliwość na ziemi, gdybyśmy my upadli złamani?... A! nie, pokuta przyjdzie... ale i koniec pokuty...
— Bądźcie pewni, odpowiedziałem, że ile razy ojczyzna wezwie — ja stanę... lecz będzież komu wzywać i prowadzić?
Łzy się nam kręciły w oczach...
Mówiliśmy po cichu o wszystkiém, zwróciłem umyślnie rozmowę naszą na ludzi, na różne sprawy, aby spełnić to, co chciał Michał, aby rozerwać Jutę i odżywić ją nieco.
Próżne to jednak było staranie... na chwilę weselsza wpadała znowu w zamyślenie i łzy się jéj w oczach kręciły.
— Widzicie, odezwała się w końcu, gdym się żegnał, aby odejść, macie pozwolenie od tego poczciwego Michała... przyjdźcie tu czasem... dopóki nie wyjedziecie. Żal mi tego Michała, któremu tylko troskę przyniosłam... będzie mnie musiał pochować narzeczoną i pożałuje zawiedzionych nadziei... Nim się skończy żałoba, i życie z nią się zakończy.
Nie wiedziałem, jak ją z tych smutnych myśli wyprowadzić, sam téż nie weselszym będąc; wyszedłem jak obłąkany. Michał mnie jeszcze w progu pożegnał, przypominając, ażebym czasem Jutę odwiedził.
Musiałem długo chodzić po zimnie i rozbijać się w ulicach opustoszałych, nim oprzytomniawszy powróciłem do domu. — Obraz choréj téj stał mi przed oczyma...
Nazajutrz po bezsennéj nocy... zwlókłem się, nie mogąc wytrzymać w mieszkaniu; ruch był dla mnie potrzebą i lekarstwem. Zdziwiłem się niezmiernie zastawszy ulice, szczególniéj około zamku pełne natłoczonego ludu; nie mógłem zrozumieć, co się stało.... Moskiewskie warty patrzały, pod bronią stojąc, na te milczące gromady, które opasywały zamek do koła.
Były to ostatnie dni grudnia, święta przeszły niepostrzeżone, ciche, modlono się tylko po kościołach.... Spytałem stojących koło mnie mieszczan... co to znaczyć miało....
— Króla wywożą — szepnął mi — a jak jego nie stanie, zrobią z miastem, co zechcą... wojska już nie ma, my bezbronni, ostatnie karabiny i szable po domach pozabierali.
W dziedzińcu zamkowym istotnie widać było powozy przygotowane, ale niezaprzężone.... Ruch panował na wschodach i w bramie. Lud się ku nim cisnął. Nie było w nim nigdy miłości wielkiéj dla króla, ale z nim korona, Rzeczpospolita, sama idea Polski — zabraną być miała.
Czuli wszyscy instynktowo, że tracili ostatniego panującego, który jeszcze Polski królem miał jakieś prawo się nazywać, że po nim następowała niewola obca... owo straszne finis Poloniae, włożone w usta Kościuszce a zrodzone nie w jego sercu ale w głowach tych ludzi, co chcieli, ażeby Polska nie wstała z maciejowickiego pobojowiska.
Bliżéj zamku stojący płakali, słychać było jęki i wołania i wykrzyki:
— Nie puścimy! niech po naszych trupach jedzie.
Niekiedy z okien zamkowych ukazywały się głowy dworzan i familii króla.... Przez ścisk przedarł się jakiś jenerał rosyjski do zamku. Marszałek dworu Kicki wyszedł na wschody i począł namawiać lud, aby się rozszedł, że król dziś nie jedzie. Nic to nie pomogło... tłumy stały uparcie do nocy... ku wieczorowi zmniejszyło się nieco, bo patrole rozpędzać zaczęły, lecz garść została przy bramie na straży u powozów i bryk królewskich.
Nazajutrz i parę dni następnych powtórzyły się te same sceny. Być bardzo może, iż z otoczenia królewskiego osoby próbowały w ten sposób powstrzymać wyjazd nakazany i ocalić Poniatowskiego, lecz i miasto napełniała obawa rzezi... o któréj ciągłe chodziły wieści.
Rok nowy nie zmienił położenia... ani czuć było, że przyszedł — bo nie przyniósł z sobą żadnéj nadziei.
W parę dni po nim tylko dobosz z pachołkiem obchodził ulice i czytano wszędzie po rogach ogłoszenie Suworowa imieniem imperatorowéj do mieszkańców, iż chociaż król wyjedzie ze stolicy, zaręcza się całość życia i majątków obywatelom Warszawy. — Wojsko próbowało rozpędzać z pod zamku tłumy... lecz siły użyć nie chciano....
Szóstego wieczorem felczer, który do mnie czasami przychodził, oznajmił mi, iż nazajutrz bądź co bądź król wyjechać musi, że przygotowania poczyniono i rozkaz imperatorowéj przyszedł... aby go choć siłą porwać.
Do dnia nazajutrz byłem na nogach i kto mógł, téż chciał być świadkiem ostatniego gwałtu.. Pomimo dnia mroźnego tysiące napełniały ulice... wszystko to przybite, martwe, milczące, ponure... Zdala widać było przygotowane powozy i furgony, Moskali kręciło się dosyć, nie dopuszczając bliżéj ludu, który się parł milczący.
Długo staliśmy tak w oczekiwaniu, naostatek poruszyło się coś na zamku... na wschody wyległ tłum kobiet i mężczyzn, którzy żegnali króla. Stanisław August ukazał się odziany sobolową szubą, okrytą aksamitem zielonym, w czapce futrzanéj, chustkę trzymał przy oczach... Kicki podtrzymywał go i pomagał wsiąść do karety, do któréj sam wskoczył za królem.. Do innych powozów udało się szczupłe gronko ludzi, które zabrać mu z sobą dozwolono. Nikomu z rodziny jechać nie było wolno. Dwór i służba pozostająca, dla której król był aż nadto dobrym i pobłażającym, głośnym płaczem ryczała. — Na wschodach siostry króla, rodzina... pełno kobiet padały z płaczu i rozpaczy..
W chwili, gdy powóz miał ruszać, lud jęknął, mruczenie dziwne dało się słyszeć, król się wychylił, jakby coś chciał mówić do ludu... ale Moskal dodany do konwoju począł naglić i krzyczeć — Paszoł, a woźnice z miejsca ruszyli i król padł w głąb powozu...
Ścisk był taki w ulicach, iż cały ten szereg powozów jak orszak pogrzebowy musiał postępować krok za krokiem... Z obu stron przy powozach jechali oficerowie rosyjscy, nikomu więc przystąpić nie było wolno... Z ciekawością dziwną zaglądano do karety, w któréj ostatni król jechał na wygnanie i śmierć... Blada, niegdyś piękna twarz jego, jakby woskową powleczona żółtością, nieruchoma... spoczywała w poduszkach... oczy patrzały i nie widziały nic... jechał martwy... czuł, że nie wróci, że nie zobaczy nigdy tego teatru swych męczeństw i rozrywek... pełnego wspomnień zgrozy i smutku i chwilowych nasyceń i omamień.
Długo jeszcze po przeciągnieniu tego orszaku stały tłumy i ścigały go oczyma... i powoli ze spusczonemi głowy, milczący poczęli rozchodzić się wszyscy. — Stałem u kolumny Zygmunta, dzieląc z innymi uczucie boleści dziwne, niewytłumaczone, dojmujące. Co potém miało nastąpić? — bezkrólewie... zagłada!... śmierć czy życie nowe...
Z tych myśli rozbudziło mnie westchnienie i powitanie...
Spojrzałem, przedemną stał człowiek, którego z razu z twarzy nie mógłem sobie przypomnieć; był to ten ksiądz, z którym spotkałem się na zamku owéj nocy, gdy mnie Niesiołowski posłał, ażebym do ucieczki dopomagał, która przyjść nie mogła do skutku. Oczy miał zaczerwienione, patrzał ku Pradze. Po chwili ujął mnie za rękę.
Pereunt felicia regna!rzekł z cicha.
Są to, jak wiadomo, ostatnie wyrazy proroctwa tyczące się Polski, przypisywanego Erykowi, pochodzącego jakoby z XII. wieku a często po rękopismach końca XVII. spotykanego.
— Ostatni król Rzeczypospolitéj, dodał z westchnieniem. Nie powiem, jakim był królem, to pewna, że najnieszczęśliwszym dla siebie i najnieszczęśliwszym dla Polski, lecz jako po człowieku płaczę.
Ujął mnie pod rękę. — Chodź — rzekł, mam prawo wnijść jeszcze na zamek królów, który jutro będzie kwaterą jenerała lub szpitalem... Jeszcze dziś na nim czuć majestat Zygmuntów i Władysławów... jeszcze nie zatarte ślady Sobieskich... chodź... Szliśmy...
Na zamku zamęt był, jakby zeń wszystko wynieść i zabrać miano. W podwórzach, po wschodach stały paki i sprzęty, ludzie kręcili się na pół nieprzytomni. Od pokojów królewskich schodziły płacząc jeszcze pani Krakowska, Zamoyska, Grabowska, Mniszchowie... ponure i blade twarze... Ustąpiliśmy z drogi nieszczęściu i żałości...
Ksiądz prowadził mnie do sali audyencyonalnéj, która stała ze swemi popiersiami i portretami nie tknięta. Marmurowy biust cesarzowéj Katarzyny uśmiechał się ruinie... Gabinet króla był otwarty... stał zarzucony pomiętemi papierami, rozsypanemi książkami, z których część sznurami była powiązaną... Na kanapce leżał mundur korpusu kadetów stary, który król często nosił. Na ścianie znać było miejsce, z którego zdjęto ulubiony królowi obrazek Magdaleny Battoniego... Około kałamarza kilkanaście piór świadczyło, że w ostatniéj chwili coś mu podpisywać kazano...
Wszystko to tragicznym obleczone było smutkiem. Tron w sali audyencyonalnéj ktoś szarém płótnem narzucił jakby brudnym całunem...
Ksiądz wiódł mnie do sali portretów, które nietknięte wisiały szeregiem... Bolesławy, Mieczysławy, Jagiellonowie... a w końcu na ogromném płótnie Bacciarellego król... z klepsydrą w ręku, patrzący na chmurne niebo...
Cienie dawnych panów zdawały się patrzeć zdumione na osieroconą pustkę...
W bibliotece połowy książek brakło... paki stały niektóre nabite niemi, inne próżne. W pośrodku sławny ów posąg Voltaira, pomnik, który mu król, wielbiciel jego, wystawił, śmiał się szydersko, okrutnie nieszczęściu Polski, któréj zagłady witał powinszowaniami do Fryderyka Wielkiego.
W sali jadalnéj wisiały jeszcze pastele Marteau, wystawujące gości obiadów czwartkowych, wesołe twarze współbiesiadników dowcipnych.
Razem z nami kilka osób jak my ciekawych, milczących, wylękłych pielgrzymowało po gmachu, w którym najcichszy krok się rozlegał szeroko.... Żegnaliśmy zamek królów.... Za nami słychać już było niecierpliwy chód i głośne rozkazy rosyjskich jenerałów, którzy opatrywali spuściznę, śmiejąc się swobodnie z tego uroczystego smutku i ruiny.
Sale sejmowe miały się zamknąć na zawsze... cień Rejtana został tu ostatni na straży cnoty narodowéj.
— Chodźmy — rzekłem znużony i rozdraźniony tym widokiem, to siły odejmuje... pieścić się taką żałobą.... Zapomnijmy przeszłość, gotujmy przyszłość.
Ksiądz się uśmiechnął.
— Nie my, Bóg ją zgotuje — rzekł, a jaką będzie, On wie.... Chciałem, byście widzieli dziś jeszcze zamek i zapamiętali tę godzinę pogrzebową, jutro przyniesie inne widoki i myśli. Ścisnąłem jego rękę.... Małemi wschody spuściliśmy się w podwórze.... Tu wozy i furgony mające iść za królem ładowano jeszcze, niektóre już upakowane przychodziły z Łazienek; służba spiesznie kończyła przygotowania do swéj podróży, niemal wesoło.
Ksiądz podniósł głowę i wskazał mi ganki, które wiodły do loży królewskiéj w kolegiacie św. Jana.
— I tędy, rzekł, nikt już chodzić nie będzie, któż wie, jakiego Boga nam czcić każą?
Ostatni raz może przeszedł je król, idąc Bogu dziękować za kwietniowe zwycięztwo, choć pełną trwogi miał duszę.
Po kilku słowach rozstaliśmy się.
— Dokąd wy? zapytał mnie ksiądz.
— Na Litwę, do rodziny — a wy?
— Do klasztoru, który jest mi téż rodziną. Niosę ze sobą spory zapas do rozmyślań na życie całe. Nie każdemu człowiekowi widzieć się dostało upadającą tysiącoletnią przeszłość.... Fuimus Trocs!
Rozstaliśmy się w bramie.... W ulicach rozchodziły się powoli gromady... szemrząc.... Zegar wybijały południe a dzwony wołały na Anioł pański... za dusze poległych w bojach....
Za Wisłą — gdzieś szlakiem ku Grodnu, gdzie ostatni rozbiór podpisał... jechał król otoczony strażą honorową... i — płakał.
Płakał całe życie... gdyby miał męztwo wylać trochę krwi, ileżby sobie był łez oszczędził!!


Powracając z pod zamku, zdawało mi się, żem spotkał drugą twarz znajomą, która mi z oczów bardzo prędko znikła.... Nie miała ona czasu wrazić mi się bardzo w pamięć, dla tego pewnym nawet nie byłem, czy mnie jakie podobieństwo nie złudziło.
Zdało mi się, że to był ów oficer Miller, którego spotkałem w refektarzu u Kapucynów w czasie posiedzenia patryotów klubistów i z którym tak nieprzyjemne miałem zajście. Tym razem przedstawił mi się on w jakimś dziwacznym mundurze, mignął i zniknął. On to był czy nie on? nie byłem pewny, ale mi go przypomniał.... Odwróciwszy się razy parę, idąc zdało mi się jeszcze, żem go spostrzegł na zakrętach ulic... idącego zwolna za mną, miałem to wszakże za przywidzenie i zapomniawszy o nim dostałem się do domu.
Tu pakowali się także Mańkiewiczowie i ja nie miałem nic innego do zrobienia, tylko tłumoczki pościągać i wybierać się z Warszawy.
Myśl o biednéj choréj wstrzymywała mnie tylko.
Mańkiewicz, który był przywykł bardzo do swego szambusia, ofiarował mu na wsi u siebie mieszkanie i życie, starowina się wahał jeszcze.... Nadto nawykł do bruku tego i sądził zapewne, że zawsze znajdzie przy kim do końca życia dworować. Było już ciemnawo, gdy do bramy wcześnie zamkniętéj pukać zaczęto....
Mańkiewicz się uląkł, zaczęliśmy się śmiać z niego, gdy wszedł chłopak przestraszony i oznajmił mi na ucho, że dwóch żołnierzy z oficerem pytają się o mnie.
Nie mógłem zrozumieć, coby to znaczyć miało, nie mówiąc jednak nic dziadkowi, wyszedłem do sieni. — Oficer właśnie się wdzierał do pokojów.
— Wy pan Syruć? zapytał grubiańsko.
— Ja jestem...
Stupajtie za mnoju!
Byłem tak spokojny w sumieniu, żem się tém nie zatrwożył wcale; oświadczyłem gotowość towarzyszenia mu, ale zapytałem tylko, o coby chodziło?
Szydersko odpowiedział mi:
— Już to się o tém u jenerała Buxhöwdena dowiecie.
Buxhöwden był naówczas jenerałem komendantem miasta Warszawy.
Co on mógł mieć do mnie? — nie pojmowałem. Podano mi płaszcz; nie żegnając się nawet z Mańkiewiczami, do których za parę godzin spodziewałem się wrócić, poszedłem.
Oficer naprzód, dwaj żołnierze po bokach... Szliśmy do komendanta. Byłem widocznie aresztowanym.
Mimowolnie spotkanie z Millerem, nie wiedzieć dla czego, przyszło mi na myśl.
W pałacu, który komendant zajmował, tak było ludno, iż ledwie się dla nas miejsce znalazło. Zamiast wprost do jenerała zaprowadzono mnie do obszernéj izby, w któréj podobnie jak ja pobranych różnych osób mnóstwo siedziało, stało i przechadzało się. Kilku księży, mieszczan kilku i wojskowych zastałem, znajomego nikogo.
Było już późno dosyć — siadłem na ławie blisko pieca, bo sala mało opalona była chłodna, ale i piec był wystygły... We drzwiach stojąca warta pilnowała nas.
W nocy już poczęto wyprowadzać towarzyszów moich, czekałem cierpliwie kolei.
Jednego z ostatnich wzięto i mnie przez korytarze do rodzaju kancelaryi, w któréj znalazłem na kanapie siedzącego z fajką i podkurczonemi pod siebie nogami jenerała. — U stołu przy nim dwaj urzędnicy czy sekretarze milcząc skrobali pióra. Jeden z nich począł szukać w papierach powtarzając moje nazwisko. Jenerał koso i dziko spojrzał na mnie.
— Syruć?
— Tak jest...
— Poruczczyk pułku Działyńskiego?
Potwierdziłem.
— Należał do rewolucyi?
— Nie przeczę, rzekłem, służyłem w wojsku, szedłem z pułkiem...
Zaczęto mi wyliczać bardzo szczegółowo wszystkie moje zbrodnie i zasługi.
— Przyjaciel Kilińskiego? ptaszek! zawołał jenerał... — Zmilczałem...
— Chodził po klubach, po Kapucynach... a bronił pana Kościuszka...
Zmilczałem już dając mu się wygadać do syta... Pomruczawszy trochę, zapytał mnie — czy chcę służyć w wojsku imperatorowéj Jéjmości...
Bez namysłu odpowiedziałem, że nie mogę.
— Tak, jakby w rewolucyi, pod Kostiuszkiem toby pan służył, a jak pod feldmarszałem Suworowem to nie... bo pan Polak i patryota?
Milczałem nie chcąc go draźnić.
— Pan masz do wyboru, zawołał, albo do wojska w tym samym stopniu a to jest wielka łaska w pobiedonośném służyć wojsku cesarskiém, albo... na Sybir...
Miałem tyle odwagi, bo się we mnie zburzyło wszystko, żem odpowiedział głośno...
— Na Syberyi jest już naszych tak wielu, panie jenerale, że wolę być z nimi niż iść do wojska, do którego się nie zdałem. Rękę mam strzaskaną, żołnierz już ze mnie nie będzie.
— Pozwat doktora! krzyknął jenerał.
Natychmiast jeden z pisarzy zerwał się i wybiegł, jam stał i czekałem... Drugi tymczasem spisywał pędząc protokół z tego, com mówił... Jenerał palił fajkę i herbatę popijał, kiedy niekiedy rzucił na mnie wzrokiem i mruczał.
Choroszy mołodiec!
Pochwała ta wcale mnie nie uradowała. W dobry kwadrans wsunęła się mała figurka, zaspana, czerwona, niepozorna, ocierająca nos ręką w niedostatku właściwszego narzędzia...
— Opatrz mu rękę — zawołał jenerał... Zmierzył mnie doktor oczyma i kazał się rozbierać... Chwilę to trwało... Kula i kartacz zostawiły mi po sobie tak widoczne ślady przejścia, iż najmniéj wprawne oko dostrzedz je mogło z łatwością. Rękę tę mam wychudłą do dziś dnia i jakby przyschłą od pierwszéj rany... Z pilnością przypatrywał się jéj doktor, kazał nią i palcami poruszać, wyciągnął, aż krzyknąłem z bólu, z czego się jenerał z satelitami rozśmiał... Rewizya była skończoną, doktor po łyséj głowie się skrobał, usta wydął, kręcił niemi i nareszcie przystępując do stolika, rzekł po cichu — ku jenerałowi — Kiepska ręka!
— Bardzo? zapytał jenerał.
Potwierdził to głową i ramionami.
— Widzisz, odezwał się prezydujący, pan doktor powiada, że ręka zdrowa... Kłamiesz pan porucznik, możesz służyć w wojsku imperatorowéj, tylko — nie chcesz...
Nie odpowiedziałem już nic. Panowie ci śmiali się — było z czego. Doktor począł ziewać okrutnie, ogromną ręką czerwoną zatulając sobie usta.
— Ja nie jestem taki okrutny, rzekł jenerał, żebym zaraz słał na Sybir, ja tobie daję dni kilka do namysłu... Jak posiedzisz na chlebie i wodzie, może rozum przyjdzie... U nas służba honorowa i sławna!!
Na tém skończyło się śledztwo; na skinienie jenerała odprowadzono mnie ale tym razem do innéj izby, w któréj znalazłem na słomie usypiających kilku jak ja nieszczęśliwych więźniów.... Wyszukawszy sobie legowisko, położyłem się obok nich. Sen jednak nie brał wcale... i dopiéro nad ranem zdrzemnąłem się. Zmiana warty i liczenie więźniów, których oficer nogą kopiąc rachował, zbudziło mnie ze snu przerywanego. W kilka godzin potém żołnierze wnieśli z kociołkiem krupnik, którego sami nie dojedli, i dali nam po kawałku suchego chleba.... Wstaliśmy wszyscy, lecz jeden tylko, który tu już siedział od dni dziesięciu, złakomił się na krupnik.... Reszta gryzła chleb i popiła wodą, która zamarzała w kącie.... Spojrzeliśmy na siebie.... Jeden Bernardyn, kilku mieszczan... czeladnik, którego poznałem... i staruszek dosyć porządnie odziany składali nasze towarzystwo. Około południa zapalono trochę mokrém drzewem w piecu, które syczało długo i zgasło.
Dano nam jeszcze raz krupnik z kartoflami, położyliśmy się spać o mroku, bo światła żadnego nie było. Dojmujący mróz do kości nas przechodził.... W piecu możebyśmy byli mogli podpalić słomą, na któréj leżeliśmy, ale téj było nie wiele... a stanowiła i pościel i ogrzanie, bośmy się nią obwijali.
Noc jednak zeszła snem głębokim, snem tak twardym, że staruszek ów już się z niego nie przebudził. Gdy żołnierze przyszli z krupnikiem a on nie wstawał, poczęli go budzić, kopiąc nogami znowu; okazało się dopiéro, że nie żył. Mróz przyspieszył zgon jego.
Pierwszym i najpilniejszym obowiązkiem stróżów naszych było natychmiast obrewidować kieszenie, zdjąć buty, sygnet z palca, porozpinać go do koszuli i zostawić tylko w bieliznie i wierzchnim przyodziewku. Odbyło się to z taką zręcznością, pospiechem, artystyczną umiejętnością i wprawą, że nimeśmy się obejrzeli — był gotów.
Teraz już mógł przyjść lekarz dla poświadczenia śmierci i pisarz dla protokółu. Znać wszakże spuścizna po zmarłym tak spiesznie przywłaszczona urzędownie komu innemu należeć musiała, gdyż pisarz się oburzył niezmiernie na odarcie trupa — i żołnierze uniewiniając siebie nas jako winowajców wskazali.
Jednakże na hałaśliwy krzyk oburzenia nasz i jednogłośne wskazanie winowajców żołnierze musieli parlamentować. Jeden z nich milcząc oddał sygnet, drugi jakąś część pieniędzy, a gdy pisarz o zegarek się gwałtownie upominał, zwrócono i ten, oderwawszy łańcuszek. Reszta rzeczy została przy rabusiach. Pod wieczór wyniesiono ciało. Żołnierze się nam odgrażali, ale ich nazajutrz zmieniono.
Takie były pierwsze dni mojego więzienia. Zamiast kilku danych mi do namysłu upłynął miesiąc a nikt się nie zgłaszał do mnie ni po mnie. Wreszcie zawezwany zostałem z kolei po innych więźniach do kancelaryi.
Jakież było zdziwienie moje, gdy tu zapytano mnie — za co byłem wzięty i trzymany?
Odpowiedziałem nazwiskiem mojém i tłumaczyłem się nieświadomością zupełną przyczyny uwięzienia. — Zaczęto szukać w papierach. — Nigdzie nie można było nic znaleźć. Szczęściem, chociaż się już wszyscy zmienili w kancelaryi, doktor mnie sobie przypomniał i opowiedział, co pamiętał, żem miał do służby nie zdatną rękę.
Znowu tedy szukano po papierach.
Doktor wyszedł; jeden z pisarzów, wyciągnąwszy się jakby po długim śnie, usunął się także, został niepoczesny skrybent w mundurze...
Ten wstał zaraz ze stołka i żywo podszedł ku mnie.
— Słuchaj, pan poruczczyk, rzekł cicho — może ty masz trochę pieniędzy, ja ciebie uwolnię... Słowo daję, ja honorowy człowiek, uwolnię, a nie... to pójdziesz w Sybir.
Miałem przechowanych pięć dukatów w złocie — ostatni mój ratunek, na wypadek wywiezienia — cóż miałem począć, dobyłem je.
— To ostatnie — rzekłem — i oddałem mu je.
— Mało! odpowiedział przeliczywszy.
— Nie mam więcéj — rzekłem spokojnie.
Pomyślał chwilę...
— Czort cię bierz! zaklnij się na Boga, że więcéj nie masz.
— Mogę przysiądz — odezwałem się — nie mam ani grosza.
Poklepał mnie po ramieniu.
— Niechaj tak będzie! A milczeć! — rozumiesz!..
Siadł tedy prędko coś pisać, zasypał piaskiem, zadzwonił, wszedł żołnierz... oddał mu papier i usiadł za stołem.
Jakim sposobem w godzinę późniéj znalazłem się w ulicy, wolnym w istocie z papierem pod pieczęcią nakazującym mi we dwadzieścia cztery godzin wyjeżdżać z miasta na preżnie żyliszcze (miejsce dawnego zamieszkania), z tegoby mi trudno się było wytłumaczyć.
Wprost ztamtąd pobiegłem na Miodową.
Mańkiewiczów nie było już ani śladu, moich tłumoczków także... stróż mi nic o nich powiedzieć nie umiał. Zostałem więc na ulicy, bez mieszkania, bez grosza, głodny, źle odziany, zupełnie nie wiedząc, co pocznę...
Szukając w głowie środków ratunku — musiałem pójść na Stare miasto...
Ciemno już było, gdym zapukał do znajomych mi drzwi na drugiém piętrze. Długo mi nic nie odpowiadało. Naostatek powolny krok zbliżył się ku nim, okienko się odemknęło — poznałem głowę poczciwego Michała, który krzyknął z podziwienia zobaczywszy mnie i drzwi co najprędzéj otworzył.
Rzucił mi się na szyję płacząc.
Nie śmiałem go pytać o nic.
Biedne chłopczysko blade było i wyżółkłe.
— Co się u was dzieje? zawołałem wchodząc po cichu.
Załamał ręce z rozpaczą.
— Panie — krzyknął z wyrazem prawdziwéj boleści i jękiem — panie, już jéj nie ma... już nie ma téj świętéj panny mojéj... Tydzień, jakeśmy ją pochowali.
Sparłem się o ścianę nie mogąc iść daléj — zdało mi się, że serce pęknie...
— A! do ostatniéj godziny pytała się o was, dobra siostra... posyłała mnie, chodziłem po ratuszach i więzieniach, nigdzie znaleźć nie mogąc. Powiedzieli nam, że was na Sybir wzięto. Jak ona płakała za wami a jak się modliła... ot — i tak — wyszła dusza ze łzami.
Dziewięć dni temu wieczorem przyprowadziłem księdza wikarego od Panny Maryi... dowiedzcie się do niego... on ją spowiadał, jemu ostatnią wolę swoją oddała... Nazajutrz rano wstała spokojniejsza, usiadła w oknie, uśmiechnęła mi się i dobrém słowem pocieszyła... Siedziała tak do wieczora... a gdy Barbara przyszła dopomódz jéj przejść do łóżka, bo o swojéj sile chodzić już nie mogła, znalazła ją już nie żywą.
Michał płakał.
— Gdybyś ją był widział na katafalku, jakeśmy ją obłożyli kwiatami do koła... Wyglądała gdyby śpiąca, uśmiechnięta i szczęśliwa... gdyby święta w raju...
Znów mu łzy przerwały mowę... Poszliśmy do jéj pokoju. Stało tam wszystko jak było, bo Michał tknąć się nic nie ważył... krzesło w murze pod oknem, robótka... rozłożony Tomasz à Kempis i Ołtarzyk złoty...
Nie mógłem płakać z Michałem — łez mi zabrakło — późno w noc po rozmowie zrywanéj ciągle i znowu powracającéj do zmarłéj nam drogiéj chciałem odejść nie wiedząc dokąd... Michał zabrał mnie z sobą na górę... Powiedziałem mu, w jakiém się znalazłem położeniu... Anim wątpił, że mi pomoże, abym się miał o czém dostać do domu; nie zawiodłem się téż, bo mi daleko chciał dać więcéj, niżeli potrzebowałem... Nazajutrz poszliśmy do staruszka wikarego u Panny Maryi... Przypomniawszy Jutę, jakkolwiek obyty ze śmiercią, nawykły do tych widoków chwil ostatnich — stary się rozrzewnił... — Nie spodziewałem się spełnić jéj woli — odezwał się, bom waćpana widzieć téż nie spodziewał tak rychło, a moje dni policzone... Dzięki Bogu za to, że mogę oddać mu jéj pożegnanie.
Poszedł do stolika, dobył z niego zawiniętą w papier obrączkę... i milcząc mi ją oddał. — Włożyłem na palec“ — rzekł Syruć smutnie, podnosząc rękę i pokazując nam pierścionek — „a odtąd zaślubiwszy umarłą, nie zrzuciłem go nigdy — wiernym mu będę do śmierci...“


Takiém było opowiadanie Syrucia, którego dalszy ciąg życia poprowadził na nowe boje; służył on potém w legionach, bił się pod Napoleonem, wrócił do wskrzeszonéj owéj Polski, co tak wielkie obudziła nadzieje spełzłe na niczém... Wkrótce potém podał się do dymisyi i zamieszkał na wsi.
Ze wspomnień swych wiele pewnie równie zajmujących mógł wydobyć powieści, przecież jedną tę epokę Kościuszkowską zdawał się na starość pamiętać, bo w niéj jednéj żył młodzieńczém wspomnieniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.