Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   109   —

ciżbie do progu domu towarzyszyć — ale mnie teraz nie potrzebowały... Popatrzywszy więc zdala na biedne dziewczę... wysunąłem się w podwórze pałacowe...
Cale niespodzianie zastąpił mi tu drogę niesmaczny ów, u Mańkiewiczów poznany, podejrzany dla mnie wielce pan Drogomirski, który bez ceremonii pod rękę mnie ujął.
— Kochanego porucznika — zawołał — tak dawno niewidzianego! ale co za dziw... Pan bo czasu nie traci.
Pytająco spojrzałem na niego...
— Myślisz pan, że my... to jest ja — ja, że ja o niczém nie wiem! cha! cha! rzekł spiesznie — ale o każdym kroczku jego... Bardzo mi was żal, że się z tą ładną mieszczaneczką nie udało... dodał...
— Z jaką? — przerwałem mu oburzony...
— Ale po cóż bo przedemną, przyjacielem ich rodziny, te sekreta?.. Juta ładna i dobrze wychowana i kamieniczka i bodaj kapitalik... Dla was szlachty to może razem wszystko nie wiele znaczy... a no... nie zły zawsze kąsek... Tymczasem ci go, panie poruczniku... prosty rymarz z przed nosa bierze...
Zacząłem mu się wypierać, śmiał się.
— I to wiedziałem, rzekł — i inne rzeczy wiem... Pan jesteś krewnym wojewody Niesiołowskiego?
Zdumiałem się bardzo. — Więc cóż? spytałem chłodno.
— Ano, nic — wojewoda patryota dobry, — ale zawsze to patrycyusz...
A wiesz pan co, panie poruczniku, rzekł cicho ciągle mnie prowadząc z sobą, chociaż nie wiedziałem sam, dokąd szedłem — czasy patrycyuszów i ich panowanie minęły! Darmoby chcieć przywrócić, co się przeżyło... Swiatło przeniknęło między lud... mieszczan, nawet chłopów, poznali się ludzie, że są równi i że tylko tyle jeden od drugiego lepszy, o ile więcéj wie i umie... nie wrócą więc już wasze szlacheckie wieki.
Mogły one się utrzymać póty tylko, pókiście szko-