Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   129   —

blizką. Z tą dobra wieścią pochwyconą na ulicy... wszedłem do domu, już daléj nie mogąc nad mieszkanie Mańkiewiczów... gdzie na kanapę ległszy... omdlałem.
Oboje staruszkowie przelękli się niezmiernie a nieodstępny szambuś wysłany został po felczera.... Jéjmość tymczasem starała się mnie ocucić, co łatwo przyszło, bom tylko ze znużenia i bólu na chwilę przytomność stracił.... Gdy mundur rozcięto i rękę wydobyto, okazała się czarną i nabrzękłą, trzeba więc było co rychléj radzić... a że naówczas krwi puszczenie było niemal uniwersalném lekarstwem, naprzód mi je żydek felczer zaadministrował.
Mańkiewicz stał nademną ręce założywszy w tył, zupełnie spokojny.
— Nic nie będzie — mówił — ja znam polską naturę... najgorzéj w nogę... ręce u nas wszystko wytrzymują... wyliżesz się, dziękuj Bogu, że ten czerep ci o kilka cali daléj do głowy się nie dostał.... Prawdziwy cud!
Musiałem choć chory rozpowiadać. Mańkiewicz płakał, sama Jejmość kiwała tylko głową. Staruszek był teraz szczególniéj do łez łatwym, byle co go rozrzewniało. Jednakże szczęściu naszemu tego dnia nie bardzo mu się wierzyć chciało po straconych górach szwedzkich, które go napełniły najczarniejszemi aprehensyami.


Jeszcze leżałem z obwiniętą ręką, gdy jednego ranka wszedł do mnie po wschodach rzadki gość, dziadunio, któremu drapać się wysoko przychodziło z największą trudnością. Otworzył drzwi śmiejąc się, tak rozpromieniony, szczęśliwy, jasny, żem nie wiedział nawet, co się stać takiego mogło, coby go do tego stopnia rozradowało.
Czytałem z jego twarzy... Łzy mu biegły z oczów, które ocierał najprostszym w świecie sposobem, od natury danym kułakiem, trząsł się, usta miał otwarte, ręce podniesione, a gdy nareszcie głos się dobył z piersi, usłyszałem tylko: