rozmowa wieczorna na ławce w Saskim ogrodzie, gdybym ja spamiętał, gdybym powtórzył, stałaby się dla was potworną, dziecinną, dziwaczną, niezrozumiałą...
Wstawaliśmy i żegnali się kilka razy, ona wstrzymywała lub ja i siadaliśmy znowu i ciemno się zrobiło, gdy nareszcie podała mi rękę, nie chcąc, ażebym ja ją odprowadzał, ale sama żądając przejść ze mną do bramy domku Karasia...
W téj godzinie życia ostatniéj powiedzieliśmy sobie więcéj niż w całym tym roku... Spieszno nam było wyspowiadać się przed sobą, jakbyśmy przeczuwali, że już się nie zobaczymy więcéj. — Juta żądała odemnie, bym jéj nie szukał...
— Zostawmy losowi przyszłość, nie czyńmy nic sami, rzekła — poddajmy się przeznaczeniu — niech ono rozstrzyga... W tych słowach był jeszcze cień nadziei... schwyciłem jéj rękę i ucałowałem ją nie mogąc ust oderwać, z lekka przyłożyła chłodne wargi do mego czoła i uciekła...
Zapewne z osłabienia i przechadzki dostałem mdłości, bo mnie stróż znalazł osuniętym na bruk w furtce... i bezprzytomnym... Z pomocą felczera zaniesiono mnie na górę.
Po tych dniach tryumfu i wesela mieliśmy już być świadkami najstraszniejszego upadku i upokorzenia, które stokroć się nam sroższemi wydały po odpoczynku i swobodzie. — Warszawa radowała się jeszcze i rozlegała śpiewami patryotycznemi, gdy już nad nią zbierała się burza. Nie wszystkich oczom była ona widomą, dla większéj części skrytą; bystrzejsze umysły przewidywały wszakże klęski, jakie nam groziły...
Skazany na pobyt w Warszawie, słaby po odniesionéj ranie, byłem zarazem zmuszony mimowolnie śledzić każdą pulsacyą jéj życia i odboleć z nią wszystko, co ją dotykało.
Kilkanaście dni po odejściu Prusaków, którzy swych rannych po drodze rzucali a mścili się doznanéj klęski rabunkiem nieszczęśliwego kraju, siły moskiewskie, jak gdyby tylko oczekiwały na odstąpienie