Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   145   —

spodziewałem się po niém przynajmniéj coś się dopytać...
Poszliśmy ze Strzelbickim na ratusz, spodziewając się tam kogoś znaleźć i dostać języka... Niemal w progu jak na szczęście trafił się serdeczny pułkownik Kiliński.
Zatrzymałem go, bo pamięć miał wielką i ludzi znał bez liku.
— Mam awanturę, kochany pułkowniku, odezwałem się, najgorszą rzecz, że człeka tego nie znam. — Nosi jakiś mundur a zowie się Miller... nie powiecie wy mi co o nim?
Kiliński wąsa kręcił milczący.
— Otóż to tak — mruknął po chwili — pewnie awantura o dziewczynę, bo to wy wszyscy tacy! Ojczyzna ginie a wy smalicie cholewki.
— Jako żywo!
— A o cóż poszło?
Strzelbicki wtrącił, że musiał być napiły i nic do rzeczy plótł.
— Miller! — rzekł Kiliński — znam szewca Millera, znam krawca Millera, jest kowal Miller na Solcu... djabeł go wie...
— Ale wojskowego, wojskowego — wtrąciłem... ze znamieniem czerwoném na skroni...
— Eh! eh! mały człeczyna! nie poczesny! kosmykiem plamę zasłania... No! no! to ten Miller...
— Nie inny, rzekłem.
— Tego to dawno należało powiesić — odezwał się Kiliński — mam go za moskiewskiego szpiega... podejrzana figura...
— To nie może być! przerwałem... znaleźliśmy go w towarzystwie bardzo patryotyczném.
— No to co? rzekł Kiliński, wąchał... ja ich znam... wąchał. Jeżeli to ten Miller, co myślę, możecie iść spać spokojnie, jutro dmuchnie a nie wyjdzie... Miał już nie jednę awanturę, po każdéj nurka dawał... Strzelać się nie sądzę, żeby chciał... a no... po nocach chodząc trzeba być ostrożnym. Z za węgła może poczęstować...
Zdało się nam obu, że pan pułkownik przesadzał...