Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   24   —

siebie postrzegłem mojego pana majstra, który oczy ociera....
Pięknéj postawy mężczyzna, twarzy bardzo urodziwéj, miał raczéj szlachecką fizyognomią niż rzemieślnika. — Wąs zawiesisty, podgolona głowa, wyraz męztwa i energii zwracały nań oczy mimowolnie.... Spojrzeliśmy na siebie, Kiliński dał mi znak, jakby po teatrze chciał mówić ze mną. Całe to przedstawienie upoiło nas, wychodząc znaleźliśmy się razem. Dopóki tłum wypływający z teatru nas otaczał, nie mówiliśmy do siebie nic, dopiéro na Starém mieście, gdzie już puściéj było, Kiliński zatrzymał się.
— Mój poruczniku, rzekł, już to wam Działyńszczykom wierzę jak samemu sobie... nie ma co w bawełnę dla ciebie obwijać. Czas płaci, czas traci. Może lada moment przyjść taki, że i my im krakowiaka zagramy... cha! cha.... Trzeba, by wszystko było w pogotowiu, a te... moci panie — pilnują nas, że się ruszyć nie można.... Ciągłéj trzeba komunikacyi między nami... a tu szpiegi nam na pięty następują.
— Więc cóż, szanowny obywatelu? o co idzie? rzekłem — jutrom gotów do usług.
— To ja wiem, odparł Kiliński, ale idzie o to, ażeby nie przewąchali i żeby ich zmylić.... Jeśli z was którego pochwycą, choćby acana dobrodzieja, szkoda — rąk i pałaszów nie będzie za wiele... zadumał się pan Kiliński — i rozśmiał.
— Tylko mi, kochany poruczniku, nie myśl, dodał, żeby płocho z tego korzystać, iż cię muszę poznać z piękną dziewczyną.
Na te słowa osłupiałem.
— Cóż to ma znaczyć? spytałem.
— A tak! nie ma rady, choćbyś dwa razy na dzień na umizgi chodził, Moskale się tém nie zgorszą ani zadziwią, a jak do mnie raz przyjdziesz... do kozy nas wpakują.
Stałem milczący, bom jeszcze zrozumieć nie mógł, na czém się to skończy... Szliśmy powoli daléj... Kiliński mówił cicho.
— Trzeba, kochany poruczniku, wszystkich sprężyn