Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   103   —

przerażającą, żem stanął osłupiony nią. Oblicze to spokojne, pełne wyrazu, siły i rezygnacyi — przeistoczyło się pod wrażeniem kilkunastu przeczytanych wyrazów. Nie marmurowa ale trupia bladość przyoblekła twarz, oczy zbladły, wargi zbielały... ręka, którą papier trzymał, trzęsła się. Zdawał się zapominać, żem stał przed nim...
Z rąk wypadł list na stół, prymas począł szukać oddanego mu pudełeczka i położył je machinalnie na stole... potém zamyślił się...
Stałem, będąc w jak najprzykrzejszém położeniu człowieka, co podsłuchuje mimowolnie — a uciec nie może.
Prymas nie domyślał się znać bytności mojéj, zapomniał o mnie... tak silne było wrażenie... Głowa opadła mu na piersi, westchnął i załamał ręce...
Dopiéro w téj chwili błędny wzrok jego postrzegł mnie... zatrzymał się na mnie... stężał na moment... i prymas odezwał się głosem słabym...
— Idź!
— Co mam powiedzieć królowi?
Nie było odpowiedzi długo... potarł dłonią po czole, jak gdyby chciał myśli wywołać wstrzymane w biegu.
— Powiedz mu... Niech Bóg go błogosławi...
Skinął ręką... Skłoniłem się i miałem wyjść — gdy mnie słabym przywołał głosem...
— Trzeba ci znaku... że spełniłeś, co ci polecono... Tak...
Obejrzał się do koła.
Daléj trochę na stoliku leżała mała ze srebrnemi klamrami książeczka... Zakładka w niéj ze szkaplerzem tkwiła... był to nowy testament... Prymas wyjął z książki znak, poszukał miejsca, które zamierzał naznaczyć, wsunął zakładkę, spiął klamrę i podał mi ją milczący.
— Tak ją oddasz królowi...
Obejrzał się niespokojny...
Piękny różaniec z agatów leżał na stole... wziął go spiesznie...