Przejdź do zawartości

Poezye (Musset)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfred de Musset
Tytuł Poezye
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego S-ki,
"Biblioteka Romansów i Powieści"
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bolesław Londyński
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



Alfred de Musset.

POEZYE.
Z ostatnich wydań wybrał i przełożył
B. L.

WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego S-ki.
41.Nowy-Świat41.

1891.[1]





Alfred de Musset.

POEZYE.
Z ostatnich wydań wybrał i przełożył
B. L.

WARSZAWA.
NAKŁADEM „BIBLIOTEKI ROMANSÓW I POWIEŚCI.”
41.Nowy-Świat41.

1890.



NOTATKA BIOGRAFICZNA.

Alfred de Musset, urodzony w Paryżu 11 grudnia 1810 r., zajmuje niezaprzeczenie jedno z pierwszych miejsc w rzędzie poetów XIX-go wieku. Talent poetyczny rozwinął się w nim nadzwyczaj młodo, tak dalece, że już w 18-tym roku życia Musset był jedną z głów szkoły romantycznéj, któréj ognisko koncentrowało się naówczas w salonach Wiktora Hugo. Zręczność formy i łatwość kompozycyi zjednały Mussetowi wielką powagę u swego stronnictwa, podczas gdy szkoła klasyków piętnowała w nim niepohamowaną żądzę szydzenia ze wszelkich tradycyj literackich i przepisów akademickich. Pierwsze jego poezye p. t. Contes d’Espagne et d’Italie były istotnie znakomite, pomimo, że miały w sobie dużo pstrocizny i fantastycznego dziwactwa. W roku 1833 umarł ojciec poety Wiktor de Musset, znany, jako nader sumienny wydawca dzieł Jana Jakóba Rousseau. Wypadek ten tak dalece podziałał na umysł Alfreda, że zmienił zupełnie kierunek jego poglądów. Talent poety zmężniał i stał się o wiele innym, niż w Powiastkach hiszpańskich. Wtedy to powstały trzy poematy, różne pod względem formy i treści, jako to: Puhar i Usta, Co się podoba dziewczętom (Przekład Gomulickiego, Warszawa 1874) i Namuna. Te trzy utwory złożyły jeden tom, który ukazał się w styczniu 1833 roku p. t. Widowisko w fotelu. Od téj chwili datuje się rozbrat Musseta ze szkołą romantyczną i niejako samodzielność poety. Wśród burzy, jaką wywołało to odstępstwo, Musset, na zaproszenie M. Baloza, rozpoczął swoje współpracownictwo w głośném do dziś dnia Revue des deux mondes, z którém to pismem nie rozstawał się już do końca życia. Pierwszym utworem Musseta, zamieszczonym w Revue był André del Sarto, dramat w 3-ch aktach (przekład w Przegl. Tyg. 1880 r.). Daléj nastąpiły: Caprices de Marianne, zaś 15 sierpnia 1833 r. wydrukowano poemat Rolla (u nas przekładany w urywkach kilkakrotnie, najlepiéj przez Wł. Ordona). Zachwycona tą ostatnią pracą współczesna krytyka skwapliwie zestawiała ją z niemieckim Faustem i z angielskim Manfredem. Trudno istotnie nie podziwiać, że arcydzieło, dające obraz uczuć i pragnień całego pokolenia, powstało w wyobraźni młodzieńca, mającego dwadzieścia dwa lat niespełna! W podróży do Włoch, Musset napisał dwa piękne utwory p. t. Nie igra się z miłością i Lorenzaccio. Ten ostatni dramat nie doczekał się dotąd należnego uznania. Utwór p. t. Une bonne fortune był owocem podróży Musseta do Baden w roku 1834. W roku następnym posypały się takie rzeczy, jak Łucya, Noc Majowa, a nadewszystko romans dwutomowy p. t. Spowiedź dziecięcia wieku (Przegląd Tygodniowy 1880 roku). Dzieło to daje nietylko ciekawy obraz postępu umysłowego autora, ale zarazem stanowi pogląd na świat duchowy całéj współczesnéj młodéj Francyi. Nowela p. t. Emelina, Noc Grudniowa i uzupełniający ją List do Lamartina nastąpiły niebawem, a wkrótce potém przyszły na świat: Kaprys, Nie można przewidziéć wszystkiego (przekład Mellerowéj 1872 r.) i Stanze na śmierć śpiewaczki Malibran, dla któréj Musset żywił niekłamany zachwyt. Jako dalszy ciąg Nocy Majowéj napisał téż Musset Noc Sierpniową i Noc Październikową, wskutek czego niektórzy z wielbicieli poety nazwali go poetą nocy. Od 1 sierpnia 1837 do 15 lutego 1839 r. Musset skomponował sześć noweli. Najlepszą z nich jest Syn Tycyana. Gorzka i nienawistna odpowiedź na dziką i zaczepną pieśń Beckera w roku 1841 p. t. Ren niemiecki wywołała wrzawę w ówczesnych dziennikach obu narodów. Za rządów lipcowych, Musset otrzymał posadę bibliotekarza przy ministeryum spraw wewnętrznych i order legii honorowéj. Przez lat jedenaście piastując ten urząd, nie zaniedbywał wcale uprawianéj niwy, na którą rzucał od czasu do czasu już to żarowo-namiętne liryki, już prace szerszego zakroju. Z ostatnich jego dramatów przełożono u nas Ludwisię i Karmozynę (Przegl. Tyg. 1879). Wybrany w roku 1852 na członka Akademii Paryzkiéj, Musset spoczął na zasłużonych laurach i w nocy z 2-go na 3-ci maja 1857 roku dokonał pracowitego żywota.
Był to romantyk czystéj wody, poeta nawskróś francuzki, wykwintny, smaczny, dowcipny, znakomity erudyta i niekiedy głęboki myśliciel. U nas dotąd mało znany. Z jego poezyj ledwie kilka, a może kilkanaście utworów mniejszych rozrzucono tu i owdzie po pismach. Na dziesięć grubych tomów, stanowiących Oeuvres complètes Musseta, jest to aż nadto mało. Ta okoliczność skłoniła nas właśnie do podjęcia niniejszego trudu. Zbiorek nasz ma na celu uwydatnienie cech młodzieńczej twórczości autora. Składają się nań niemal wszystkie drobne utwory od 1829 do 1835 r. z tak zwanych Premières Poésies, z dodatkiem późniejszych Nocy i paru innych drobiazgów. Z większych poematów weszły tu w całości: Wierzba i Namuna, a także Dedykacya i Inwokacya do dramatu p. t. Puhar i Usta, stanowiące same przez się całość, niezwiązaną ściśle z samym dramatem.
Warszawa, czerwiec 1890 r.

B. L.





DO CZYTELNIKA.


Książka ta — to młodość cała,
Bez méj wiedzy wzrosła prawie.
Choćby się poprawka zdała,
Taką jak jest — pozostawię.

Dusza ludzka wszak niestała,
Cóż, że dawny błąd naprawię?
Leć, leć z Bogiem, ptaszko mała, —
Gdziem potrzebny, niech się zjawię.

Ten, którego to nie nuży,
Niech mnie czyta jaknajdłużéj,
I niech hurtem gani przecie!

Dziecinnemi moje pierwsze,
Młodzieńczemi drugie wiersze,
A męzkiemi ledwie trzecie.
R. 1840.






JAKIEŻ DZIECKO ZE MNIE!


Gdym cię kochał, za ciebie byłbym oddał życie,
Lecz samaś mnie kochania pozbawiła chęci,
Dziś urok twych powabów wcale mnie nie nęci,
Możesz śmiać się i nawet łzy ronić obficie!
Tak dziecko, gdy się starej ciemnéj sali boi,
Golusieńkie, na ścianie szuka jakiéj zbroi,
Zamyka się, powraca, całe trwogą zdjęte,
I wpada poomacku w łóżeczko zziębnięte.
Potém zaś, gdy już ze snu obudzi je ranek,
Spostrzega, że te widma, to fałdy firanek.
A widząc, iż się w nocy zbroiło daremnie,
Uśmiecha się i woła: „jakież dziecko ze mnie!“
R. 1828.






WENECYA.


W Wenecyi czerwonéj
Pospały się łodzie,
Nie widać rybaka,
Ni świateł na wodzie.

Samotny, na niebo
Pogodne z wybrzeża,
Lew wielki się łapą
Miedzianą zamierza.

A przy nim grupami
Okręty, gondole,
Podobne do czapel,
Skręconych w półkole,

Śpią w wodzie dymiącéj,
Lekkiemi obroty
Krzyżując niekiedy
We mgle swe namioty.

A księżyc swe czoło,
Ginące już w mroku,
Ukrywa napoły
W gwiazdzistym obłoku.

Tak z Krzyża świętego
Czcigodna téż ksieni
Obszernym woalem
Swą albę zacieni.


I spokój w pałacach,
Wśród ciężkich portyków,
I białe śpią schody
Do sal dostojników,

I chmurne posągi,
I mosty i drogi,
I cisza wśród drżącéj
Na wietrze odnogi.

Jedynie straż, pewna
Hallabard swych mocy,
Wejść do arsenałów
Pilnuje po nocy.

Ah! teraz niejedna,
Przy blasku księżyca,
Na swego amanta
Wygląda dziewica.

Wnet bal się rozpocznie,
Niejedna więc rada
Przed lustrem swą czarną
Maseczkę już wkłada.

Na łożu pachnącém,
Półsenna Vanina
W objęciach kochanka
Omdlewać zaczyna.

A za to Narcyza,
Rozkoszą pijana,
Ucztuje w gondoli
Do świtu, do rana!


I któż bo w Italii
Szalonym nie bywa,
I któż przed miłością
Dnie życia ukrywa!

Licz, stary zegarze,
U wieży twéj szczytu,
Staremu licz doży
Te noce przesytu.

My zliczmy, o piękna,
Co światu rozdajem:
Całusy porwane
I wzięte nawzajem.

I zliczmy twe wdzięki,
I łzy, co wypłoszy,
Tak słodkie, z twych ocząt,
Potęga rozkoszy!






STARY KLASZTOR.
STANZE.


Ach! jak ja lubię, gdy się wśród błoni,
W ustroni,
Jak mauzoleum nagle odsłoni
Monastyr czarny, zgrzybiały.
Lubię, gdy lenni cenią dziedzice
Świątnicę,
I gdy u progów ich kropielnicę
I obok widzę krzyż biały.


Wy w Pireneach najstarsze dzieci
Stuleci,
Wy ocalone wśród burz zamieci
Stare i smutne pamiątki!
O wy, kościoły tak wynędznione,
Zbiedzone,
Zkąd wy istnienia macie obronę?
Czyście potężnych gór szczątki?

Lubię te wieże siwe w oddali,
Gdzie z fali
Grom błyskawicą próżno się pali.
Lubię te schody z ich drżeniem,
Co to wtłoczone głęboko w mury,
Gdy chóry
Kornych owieczek wzlecą do góry,
Wtórnych słupów sklepieniem.

Ach, gdy się miota w wiosce niebodze
Wichr srodze,
Gdy na gór szczycie rozpuści wodze,
Gdy liście zżółkną w jesieni;
Lubię wśród lasu, co krzyczy zgięty,
Jak pręty,
Ujrzéć dzwonnicy kadłub nietknięty,
Niby dwa drzewa z kamieni.

Ach, jak ja lubię ujrzéć dom Boży
Wśród zorzy,
Gdy się purpura w gzymsach rozłoży
I błyśnie złota żyłkami.
Lubię gotyckie, pośród bram cienia,
Sklepienia,
I tych atletów świętych z kamienia,
Którzy się modlą za nami.
R. 1828.






DON PAEZ.
(URYWEK.)

POJEDYNEK.

Tak jak latem niekiedy widać pośród rżyska
Dwie wilczyce, gdy zeschłe rozkopują trawy,
I stając oko w oko, szczerzą swe zębiska,
A wściekłość je do krwawéj pobudza przeprawy,
Jednak zwolna się kręcą w kółko i czekają,
I tylko łby ku sobie chude wyciągają;
Tak krzyżując nawzajem ponure spojrzenia,
Z za baryer się na siebie patrzy dwóch rywali.
Czasem, gdy ręką ruszą niecierpliwie, w stali
Mordercza błyskawica wnet się rozpromienia.
A gdy w mroku świtania przyciszone głosy
Dają hasło, by życia rozstrzygnęli losy,
Oni — niemi, dyszący przed śmiercią zbyt młodą,
Podobni do rybaków, skurczonych nad wodą,
Przystępują do walki i przy każdym razie
Szukają podniecenia w krzywdzie i żelazie.
Etur wielki gorączka, don Paez silna dusza.
Jak się skrzydły własnemi kruk morski nakrywa,
Tak on, szpadą nakryty, z muru się nie rusza,
Patrząc nań, można mniemać, że oto przybywa
Nowy posąg do rzędu tych starych gotyków,
Z których latarnie tworzą fantastyczne mary.
Czeka. Etur nań z werwą wpada wśród okrzyków,
I skacze gorączkowo, jak młode jaguary.
To znowu, istna trusia, niby zeń podrwiwa,
Lecz drażniąc go, z pod ściany do odwetu wzywa.

Zapasy długo trwały. Niekiedy chybiano,
To znowu ciosy trafne z lichwą odpłacano.
Wnet żelazne nabiodrki zalały się łzami —
Znak, że już we krwi broczą obaj pod zbrojami.
Don Paez, widząc nareszcie, że nie tędy droga,
By zmusić do karności zaciętego wroga: —
„Broń się — rzecze — mój zuchu, niech ci Bóg przebaczy!“
Cios był wprawdzie chybiony, lecz pchnięcie coś znaczy,
A pchnięcie miało właśnie taki skutek sprawić,
By przeciwnika szyi i głowy pozbawić.
Etur, choć nie bez trudu, dość gładko się broni,
Lecz w fałszywym wysiłku miecz wypadł mu z dłoni.
Wtedy, jeden drugiego w swe objęcia chwyta,
Tak, jak się po podróży przyjaciela wita.
O dolo i niedolo! Dwóch takich siłaczy,
Że jeden dla drugiego tyle co nic znaczy,
Połączyli w uścisku jedno z drugiém ciało
I ledwie dla serc bicia miejsca się zostało.
Przerażający uścisk! Każdy chce żyć tyle,
By mógł przeciwnikowi skrócić życia chwile;
Jeden patrzy w drugiego, a gdy traci ducha,
Zmuszając do chrapania, sam chrapem wybucha.
Tutaj to dróg bezpiecznych dla serca szukają:
Ręce miały żelazo, usta zęby mają.
Przerażający uścisk! On stał się mogiłą
Dla młodszego. Ten nagle zbladł jak śmierć. Myślano,
Gdy go ku drzwiom pociągnąć z pola bitwy chciano,
Że się nie da rozłączyć, bodaj wielką siłą,
Tego trupa z zabójcą zbitych w jedną masę.
Tak to zakończył żywot Etur de Guadasse.
R. 1829.






PORCYA.
(URYWEK.)

ZAZDROŚĆ.

... Luigi wstał i wolnym krokiem
Długo chodził po sali w skupieniu głębokiem,
Lecz nagle się zatrzymał: „Porcyo, — oschle rzecze: —
Tyś zmęczona, śpisz stojąc!” — Ja?... A tak, nie przeczę...
Odparła pomieszana: — to z wielkiéj zabawy,
Takem wiele tańczyła. — „Bardzom téż ciekawy —
Rzekł Onorpo — kto taki i jak ma na imię
Ten młodzian w czarnym płaszczu. Już dwa dni jest w Rzymie.
Czy on z tobą rozmawiał?” — Ach, mówisz kochanku
O tym młodzieńcu... „O tym, co to bez ustanku
Tak się zbliżał do ciebie przez kolacyę całą.
Rozmawialiście z sobą, jak mi się zdawało.
Czy ci go kto przedstawił?” — O nie! Znam go tyle,
Co ty — Porcya odpowie. — „Wygląda dość mile —
Rzekł Luigi — co, czy prawda? Chcesz, to się założę,
Iż on tak nie omdlewa, jak ty o téj porze.
Jest raczej wesół.” — Wesół? Tak, a kto wie?
Lecz zkąd ci o nim właśnie myśl powstała w głowie?
„Dziwisz się! — rzekł Onorpo — lecz mnie dziwi bardziéj,
Dlaczego, gdy ja mówię, pani tak nim gardzi.
Pytanie naturalne, a nawet w téj chwili
Pewno nie myśmy jedni tak o nim mówili.
Na honor! Ciekawości nic bardziéj nie wznieci,
Jak czarny płaszcz na balu.” — Wnet słońce zaświeci —
Rzecze dama — dlaczegóż tak stoisz bez celu?
Chodź-że już do mnie, drogi, chodź już, przyjacielu!

— Idę; dalibóg racya, gdy już świta szczerze,
Bardzo rzecz naturalna, gdy się człek rozbierze.
Śpij sobie, jeśli zaśniesz, lecz mnie nie do spania,
Oczy mi się nie skleją wśród tego świtania.

— Chcesz mnie samą zostawić? Cóżem zawiniła,
Żem się swojemu władcy tak stała niemiła?
— Pani! — Luigi odpowie, zmierzając ku damie.
A że się z pod przykrycia zwieszało jéj ramię,
Tak jak widzimy nieraz, gdy się w brzeg puharu
Wpiją z natarczywością usta pełne żaru,
Tak i on pocałunek wycisnął palący
Na tém białém ramieniu, i rzecze wpółdrżący:
„Tyś jeszcze nie poznała, Wenecyanko szczera,
Téj florenckiéj trucizny, co w piersi się wżera,
I żyły trawi. Dla niéj dość jednego słowa,
A dziesięć lat rozkoszy z serca wziąć gotowa.
I jak bagno nieczyste ten pierwszy skarb duszy —
W nas miłość, a w kobiecie honor — wnet osuszy!
Ból, co zmysłów pozbawia, bez końca, bez leku,
Ból straszny! Jam go wyssał w matki swojéj mleku.”
— Jaki ból? — rzecze Porcya. „Ten, gdy o człowieku
Mówią, że jest zazdrosny. Tak się to nazywa.”
— Matko Boża! Więc o mnie... o ja nieszczęśliwa! —
O mnie jesteś zazdrosny? — „Ja? Ależ broń Boże!
Ja zazdrosny? Na honor, nie! Tak tylko bywa!
Czym się przyznał do tego? Nie, to być nie może!
Ja zazdrosny! I przez co?... Spij, śpij, drogie dziecię.
...................






PIOSNKI POD MUZYKĘ
I FRAGMENTY.



Lećmy, piękny modry ptaszku, śpiewać
piosnki naszéj pani.
La Folle Journée[2].





ANDALUZYANKA.

Czy w Barcelonie i was zachwyca
Andaluzyanka o śniadéj płci?
Jak zmrok jesienny blade jéj lica:
To ma kochanka, to moja lwica,
Pani markiza d’Amaëgui.

Nieraz się dla niéj nad piosnką silę,
O nią téż nieraz i biłem się,
I czatowałem, ach razy tyle,
By jéj oczęta ujrzéć na chwilę,
Gdy jéj na wietrze woalka drgnie.

Sam ją, sam jeden posiadam całą.
Gąszcz jéj brwi czarnych to przecież mój,
I noga pulchna i smagłe ciało,
Wraz z tą kaskadą włosów wspaniałą,
Co jak w królewski zdobi ją strój.

Mój ten pomięty jéj kołnierzyczek,
Gdy w buduarze zmoży ją sen;
I na jéj biodrze ta moc spódniczek,
I na jéj stopce czarny trzewiczek,
Na jéj ramionach kaftanik ten.


Boże! Gdy oko swoje rozchyli,
Gdy się roziskrzy siatkówka ta,
Klnę się na wszystkich świętych Kastylii,
Żeby się dotknąć fałd jéj mantylii,
Każdy się w strzępy porąbać da.

Jak w niedbałości pyszna jest swojéj,
Gdy się półnaga wije jak wąż,
Gdy swe płonące usta rozdwoi,
I pocałunkiem wściekłym się poi,
I gryzie, krzycząc bezmyślnie wciąż.

W rozweseleniu szalona przecie!
Gdy już od rana piosnki jéj grzmią,
Gdy, że dotkliwie łono jéj gniecie,
Trzask w atłasowym budzi gorsecie,
Jedwabną kładąc pończoszkę swą.

Daléj-że, paziu, daléj do uczty!
Urocza, letnia kusi mnie noc.
Serenadowe niech grzmią kuplety,
Choć od Tuluzy do Gwadaletty
Może mnie zgładzić alkadów moc.






RANKIEM.


Wstań, piękna, dość tego spania.
Twa klacz z długiego czekania
Już rży pod twoim balkonem.
Spójrz! Orszak strzelców wesoły
Ma czarnołape sokoły
Na tle rękawów zielonem.


Spójrz na twych paziów, dworzanów,
Co w świetnych dążą tu strojach,
Okapturzeni w zawojach,
Bez sukien i bez kaftanów.
Z kroczakiem każdy koniuszy,
A każdy giermek przy kuszy.

Spójrz, droga! Po trawce świeżéj
Wnet chartów sfora pobieży
I te ogary krzykliwe.
Na łowy, łowy szczęśliwe!
No daléj! Pójdź, dziewczę hoże!
Daj nóżkę, w strzemię ją włożę.

Lecz wpierw, ukryjmy pod morą
Z słoniowéj kości ramiona,
I wdzięki pysznego łona,
Co nim je oczom zabiorą,
Ślad swojéj formy wspaniałéj
W poduszkach poodciskały.

Ah! Lubię, gdy figlów broni
Tym czarnym włosom na skroni
Twa rączka pełna uroku.
Tym włosom, które, że rano
W długie warkocze splątano,
My rozplątujem o zmroku.

No daléj, nieustraszona!
Klacz twoja, w biegu szalona,
Już bije ziemię kopytem;
A twój błazenek ucieszny.
Buja parasol z zachwytem,
Jak żołnierz lancą — ach śmieszny!


Wdziéj, luba, przepaskę płową
Na ramię, godne pieszczoty,
Przez biust przeciągnij ją złoty,
A wtedy, moja królowo,
Porwę cię w kwefie na ręce,
Jak śpiące ciałko dziecięce.






MADRYT.


Madryt! Księżna to Hiszpanii!
Ileż w jego dróg otchłani
Ocząt biegnie czarnych, płowych,
Ile nóżek filgranowych
Po serenad białym grodzie
O wieczornym stąpa chłodzie!

Madryt! Gdy byk byka goni,
Ileż klaszcze białych dłoni,
Ile godeł się przypina!
Czyż się jedna senorina,
W gestéj gazie, gdy mrok spada,
Przez błękitne schody skrada!

Madryt! Madryt! Tu dzieweczki
Noszą bucik malenieczki,
Z ich figurek ja drwię przecie,
Bo mam jedną tylko w świecie:
Czy blondynka czy brunetka,
Jéj nie warta paznokietka.

Jedną mam. Jéj stara bona
Do czuwania przeznaczona,

Wpuszcza w okno mnie jednego,
Ale inni niech się strzegą:
Kto się na mszy do niéj zbliży —
Król czy biskup — umkną chyżéj.

Mojać to Andaluzyanka,
Zazdrośnica i kochanka,
W krepie długiéj piękna wdowa,
Anioł w niéj się z dyabłem chowa,
Żółta jest jak pomarańcza,
A tak żywa jak szarańcza!

W bałwochwalcze moje usta,
Gdy się wpije trzpiotka pusta,
Widziéć trza jéj ruchy prędkie,
I to ciało, smagłe, giętkie,
Jak się kurczy, jak się zwija
W mych ramionach — istna żmija!

Jeśli zaś kto ma ciekawość,
Przez com zdobył tę jéj żwawość:
Pięknym koniem się pochwalę;
Podziwiałem jéj mantylki
I — waniljowe pastylki
Raz jéj dałem w karnawale.






PANI MARKIZA.


Jak to już wiecie, mam za kochankę
Płomienną Andaluzyankę.

Ją to na sercu, gdy uśnie w ciszę,
Aż do samego rana kołyszę.

Spójrzcie! W tym wieńcu ramion wspaniałych
Tonę, jak w puchu łabędzi białych,
A ona, pijana w bezwiedzy swojéj,
Jakiś sen słodki znużona roi.

Tu, aniołkowie! Tu, do swywoli!
I wy, ptaszyny, krążcie nad nami,
I pomuskajcie ją skrzydełkami,
Niech się jéj złocą sny z Bożéj woli.

Do zapomnienia wszystko nas wabi,
Tylko miłości nic nie osłabi.
Niepomni życia, gdy się bawimy,
W mroku firanek dnia zapomnimy.

Złóż na mych ustach twoje oddechy,
Niech się twa dusza w pierś moją wcieli,
I tak zostańmy wśród mojéj strzechy,
Aż nas godzina śmierci rozdzieli.

Zostańmy! Gwiazda, która tak trwoży
Uczonych mężów, płonąca w dali[3],
Może rozniesie cały świat Boży,
Ale nasz kącik pewnie ocali.

O! wnijdź do mojéj znękanéj duszy,
Która się dotąd nurza w katuszy,

Niech w nią przeleje się myśl twa biała,
Jako w głąb morza rzeczułka mała,

Bo czy kochanka moja zgaduje,
Ile to życie łez mnie kosztuje,
Ile trapiły to serce wrzące
Obrzydłéj nudy pęta trzeźwiące.

Dziś tylko za to od méj filutki
Pragnę całunków. Pójdź do pieszczoty!
Ja ci opowiem te długie smutki,
Gładząc rękoma twe cudne sploty.

Wiedz jaki jestem, o lube dziecię,
Wszak ci przebaczam, że kiedy wczora
Opowiadania nadeszła pora,
Tyś na mych ustach zasnęła przecie!

I niech się pani markiza dowie,
Że gdy mrok spadnie ku wieczorowi,
Rozkaz królewski wszak odwiedzania
Naszego gniazdka wcale nie wzbrania.

A ja do rana, gdy uśniesz w ciszę,
Sam na mém sercu cię rozkołyszę,
Gdyż, jak wiadomo, mam za kochankę
Płomiennooką Andaluzyankę.






BALLADA DO KSIĘŻYCA[4].


To księżyc z poza obłoku
Dzwonnicę złoci o zmroku,
I lśni,
Jako ta kropka nad i.

Księżycu, jakież złe duchy
Kierują w cieniu twe ruchy,
Że masz
Tak blady profil i twarz?

Czyś okiem nieba, księżycu?
Któryż łotr-Cherub na licu
Twém chce
Nas lornetować przez mgłę?

A może glob twój się błąka,
Jak tłusty tułów pająka,
Jak krąg,
Nóg pozbawiony i rąk?

Powiedz, nie jesteś ty czasem
Owym żelaznym kompasem
Dla dusz,
Co w piekle smażą się już?


Czy téż dziś sobie rachują
Ci, co po czole twém snują
Dni ślad,
Ile ich wieczność ma lat?

Może to robak cię toczy,
Gdy się twa tarcza tak mroczy
I gdy
Wąziutki cofasz się w mgły?

Któż wczoraj wykłuł ci oko,
Gdyś w noc wypłynął głęboką?
Czy krzew
Wysadził kolec wśród drzew?

Byłeś tak blady okrutnie,
Z za szyb widziałem, jak smutnie
Mkniesz w dal.
Doprawdy, aż mi cię żal!

Płyń konający, płyń daléj,
Już ciałko Feby w mórz fali,
Już ztąd
Znikły i włoski jéj blond.

Tyś niczém inném jak twarzą,
Rychło się ślady twe zmażą
I w mrok
Już cię nie ujrzy nasz wzrok.

Zwróć nam łowczynię wspaniałą,
Z łonem dziewiczém, tę białą,
Co w świt
Goni jelenia. Ah cyt!...


Tam, pod zielone jawory,
Cwałuje Dyana, wśród sfory,
Jéj chart
Każdy olbrzyma jest wart.

A kozieł prawie bez ducha,
Wsparł się o gałęź i słucha,
I drży, —
Ona się zbliża, tuż psy.

Za smacznym kąskiem, jak strzały,
W pola go, w łąki pognały,
Het, het!
Uczta rozpocznie się wnet!

Ach! Z wód spłoszyło twe lice
Febę, Apolla siostrzycę,
I rad,
Zefirek suszy jéj ślad.

Tę Febę, co nocą zmierza
Do ust młodego pasterza,
I z psot,
Jak ptaszę, muska je w lot.

Księżycu, w naszej pamięci,
Iluż kochanków się kręci!
Ach, to
Wypięknia ciebie za mgłą.

I wieczna młodość cię sławi,
Kto przejdzie, ten błogosławi,
Czyś sierp,
Czy świecisz w pełni, bez szczerb.


Kocha cię pastuch ten stary,
Co gdy szczekają ogary
Wśród błoń,
W twą jasną patrzy się toń.

Kocha cię w morza odmęcie
I sternik, co na okręcie
Mknie w dal,
Widząc czerwony błysk fal.

Tobą dzieweczka się cieszy,
Gdy przez leszczynę tak śpieszy
Jak cień,
Nucąc piosneczkę, by w dzień.

Ocean pieni się, wzdyma,
I niby niedźwiedź się zżyma
Gdy w mrok
Zatapia w fali swój wzrok.

A chociaż pruszy śnieg może,
Czy téż wieczorem na dworze
Wiatr dmie,
Czemuż ja siedzieć tu chcę?

Chcę księżyc widzieć o zmroku,
Gdy nad dzwonnicą w obłoku
Tak lśni,
Jako ta kropka nad i.

............
R. 1829.






PIOSNKA.


Badałem swoje serce, biedne serce moje,
Czy nie dosyć miéć jedną, kochankę na ziemi?
Czy nie widzisz, że z temi zmianami ciągłemi
Nikną, w toni pożądań, szczęścia lube zdroje?

A ono mi odpowie: — nie, nie dosyć wcale,
To nie dosyć miéć jedną kochankę na ziemi.
Czy nie widzisz, że z temi zmianami ciągłemi
Słodycz dawnych rozkoszy obudzą w nas żale?

Badałem swoje serce, biedne serce moje,
Czy nie dosyć jest smutków i cierpień na ziemi,
Czy nie widzisz, że z temi zmianami ciągłemi
Co kroku spotykamy dawnych bólów zdroje?

A ono mi odpowie... nie, nie dosyć wcale,
Nie dosyć jest boleści i cierpień na ziemi,
Czy nie widzisz, że z temi zmianami ciągłemi
Są nam słodsze i droższe dawne smutki, żale?...






CIERPLIWOŚĆ I AMBICYA.
(Z dramatu Puhar i Usta.)


Życie nasze ma dwie drogi:
Jedna w kwiatach, w ciszy błogiéj,
Z pochyłości swojéj drogiéj,
Bez skarg, westchnień, rada biegnie;

Nie jak zdroju wartkie fale,
Lecz jak strumień, co wytrwale
Mknie po łące, cichy wcale,
Ledwie, że się ją dostrzegnie.

Druga, pędząc jak szalona,
W pracy swéj nieumęczona,
Toczy kamień Ixyona
Pod niebacznéj dziatwy nogi.

Ta obszar, tamta zakątek,
Jednéj zgon — drugiéj początek,
Cierpliwość — to cichéj wątek,
Zaś ambicya — szumnéj drogi.






WIERZBA.
(FRAGMENT.)

I.

...................
W koło cisza głęboka wnet zapanowała,
Gdy Georgina Smolen[5] do śpiewania wstała.
Miss bladą jest niezmiernie. Z Francyi dziś przybywa,
I ziemię opuszczoną z żalem w myślach wzywa.
Ma lat szesnaście, mówią. Jest amerykanką,
Lecz w tym kraju, o którym wspomni ledwie wzmianką,
Nigdy piękniejsze chyba nie odbiły oczy
Nieba czystych lazurów i głębi przezroczéj.
Słaba, zawsze cierpiąca, z nad dumnego czoła
Długich i pysznych włosów nie odgarnia zgoła,
Więc jak w dyadem ją stroją te złociste sploty.
Jest to piękność, lecz którą mniej ma się ochoty
Kochać, niźli podziwiać; serce zacne, czyste,
Żądzę w nim tłumią wstydu czucia macierzyste.
Choć jéj mowa jest słodka, ma w swojéj postawie
Coś dziwnie wyniosłego; każdym ruchem prawie,
Nawet chodem, czcicieli do wynurzeń zraża.
Czy to smutek, czy wzgarda, ale nie obraża.
W wieku, pełnym nadziei, trwogi i zwątpienia,
Ma w sobie już smutnego dość zobojętnienia

Ta córa czasu. Jednak, któż się oprzéć zdoła
Téj prawdziwéj powadze jéj smutnego czoła,
Którego już sam widok wszelki ból uśmierca?
Tak możne są, niestety, w ludzkiéj nędzy boju,
Dwie bliźniacze oznaki szczęścia i spokoju:
Jasna młodość oblicza i dziewiczość serca.
Rzecz zaiste szczególna — nawet wzrok najstalszy,
Najbardziéj uporczywy i najwytrzymalszy,
Słabnie wobec jéj wzroku. Przez co i dlaczego?
Kto wié? — to tajemnica. — Cios, jeśli go zada
Jéj niebiańskie spojrzenie, ma coś grobowego;
Czyje serce zaś dotknie — temu sercu biada!

Miss Smolen zaśpiewała; krom niéj, nic nie widzą
Te znane wam spojrzenia, co niesforną zgrają
Każdą piękną kobietę nawskroś przeszywają.
Ona ani dba o nie: — niech patrzą, niech szydzą.

Śpiewała tę pieśń, którą gorączka paląca
Wyrywa, jako smutne, głębokie wspomnienie,
Z serca, co, pełne życia, czuje śmierci tchnienie;
Pieśń, którą Desdemona, półsenna i drżąca,
Do wezgłowia swe czoło tuląc wśród niemocy,
Niby jękiem ostatnim wzdycha pośród nocy.

Zrazu tony łagodne, pod smutku osłoną,
Tęsknotę rodzą rzewną a nieokreśloną
I słodkie upojenie, ten zachwyt uroczy,
Kiedy usta się śmieją, a w łzach toną oczy.
Jak podróżnik, ukryty na dnie swojéj łodzi,
Który się puszcza z biegiem na los przeznaczenia,
Nie widząc, czy mu potok sprzyja czy zawodzi,
I czy rzeka się w końcu w odmęt nie zamienia, —
Tak i to młode dziewczę, w swą myśl zasłuchane,
Bez trwogi, bez wysiłku, głosem kołysane,

Gdy po morzu harmonii pcha ją dźwięków fala,
Od brzegu się, w głąb nieba wpatrzona, oddala.

Ileż rozsiewa czaru! Ach, ileż uroku
Budzą na każdéj twarzy promienie jéj wzroku!
Gdyż, niestety, czy nocą, w czasie nawałnicy,
Młody słowik się w puszczy na losy użala,
Czy gra harfa eolska, czy to wśród tęsknicy
Złoty smyczek wydaje głos ludzkiéj niedoli, —
Jestże człowiek, którego, — gdy słuchaniu gwoli,
Skłonił już swoją głowę, jęk śmierci nie wzruszy?
Nie znajdzież w głębi serca ukrytych katuszy,
Które mu łzy wycisną, — słodkiego wspomnienia,
Co, już niby zatarte, znów się rozpromienia?
I oto dzień ucieka, wiatr dmie, ciszéj, ciszéj!
Trwoga pędzi, druzgoce, coraz nagli tony...
Oto się w mgle wieczoru kroki zbójcy słyszy...
Wnet człowieka z szatanem zawrze bój szalony.
Do dzieła, Jago! Cassio już na placu pada!
Czy to piosnka rybaka?... Czy to wichrów zwada?...
O wierzaj, męczennico! nic bardziej nie boli,
Jak wspomnienia o szczęściu w katuszach niedoli!...
Lecz gdy z ostatnim śpiewem, ognia żar okrutny
Po raz trzeci się zrodził na jéj duszy smutnéj,
Obumarłéj nieomal, gdy w zmysłów rozterce,
Z krzykiem tuląc swą harfę, uspokaja serce,
Młode dziewczę poczuło, że geniusz jéj woła
O takie tony, jakich ziemia nie zna zgoła.
I w potokach harmonii łkaniem burzę wszczyna,
I o swym instrumencie wcale zapomina.
Boże! Tak w pełni życia skonać w poniewierce!...
Lecz nagle wszystko pierzchło, — zachwyt, trwoga cała,
I kobieta, padając, łzami się zalała.

Płacz, płacz! Niebo cię widzi, dziewczę ubóstwiane!
Zostaw jedną łzę słodką na modrych oczętach,

Niech błyszczy, niby gwiazdka w niebieskich odmętach.
Wszakże niejedno życie, dziś opłakiwane,
Pragnęło tylko, w zamian za krzywd niepokoje,
Jednej łezki, i z oczu mniéj pięknych, niż twoje!

Od niedyskretnych spojrzeń miss Smolen pośpiesza,
Z rozognioném obliczem, kierując swe kroki
Tam, gdzie balkon, na którym w omdleniu się zwiesza.
Ach! któż zgłębił dokładnie ten ruch tak głęboki,
Ten urok nieprzeparty, błogi, co przejmuje
Serce, gdy w takich chwilach własne bicie czuje,
I gdy, pełne słodyczy, krzepi się w niemocy,
Jak kwiat młody świeżością tajemniczych nocy!
Harmonio! Córko bólów i dolegliwości!
Mowo, którą wynalazł geniusz dla miłości,
My cię z Italii mamy, ona zaś od Boga!
O słodka mowo serca, gdzie, zmieniona w ciało,
Myśl, to dziewczę lękliwe, gdy mu obca trwoga,
Nie zdejmując zasłony, przechadza się śmiało,
Któż wie, co dziecko mówić i co słyszéć może
W twoich bozkich westchnieniach, zrodzonych w przestworze,
Smutnych, jak jego serce, słodkich, jak głos jego?
Promień oka, łzę jedną ciekawi spostrzegą,
Reszta jest tajemnicą dla natrętnéj tłuszczy,
Równie, jak głębia morza, nocy, leśnéj puszczy.

Ach, kiedy wszystko drżało, kiedy dusza cała
Pod uciskiem bożego demona truchlała,
Jak instrument, co zda się, umilknąć nie może
I rozśpiewany huczy długo w swym ferworze...
I kiedy słabe dziewczę, mdlejące w zachwycie,
Lecz które wie z miłości tyle, co śni skrycie,
Ma przejrzéć... tak nareszcie i Amerykanka
Swe oczy ukrywane wznosi na wybranka.


Gdzież on? Ileż to spojrzeń, pod wpływem uroku,
Jak spojrzenia królowéj, szukało jéj wzroku!
Iluż dumnych czcicieli byłoby na niebie!
Gdzież on więc? Biedne dziewczę, czém on porwał ciebie?
Był to młodzian, o twardém, surowém spojrzeniu.
Choć widział, że doń zmierza, nie szukał jéj wcale,
I pomimo zachwytu w całém zgromadzeniu,
Nic nie mówił i ku niéj nie śpieszył w zapale.
Stał sam jeden na stronie, dziwnie uśmiechnięty;
Pod długim jasnym włosem miał rysy niewieście,
A śledzącym go, jakby chciał mówić: — „natręty!
Nikt wam wierzyć nie będzie, choć paple jesteście!”
Wszyscy godzą się w zdaniu, że ma strój Anglika,
Jest z Oxfordu, dodają. Zrodzony w niedoli,
Zamieszkuje pod dachem ojca nieboszczyka
I zdradza krew szlachetną, gościnności gwoli;
Ma na imię Tyburcyusz.
Mówią, że od losu
Dostał w darze niezwykłą słodycz, dźwięczność głosu,
Zwłaszcza zaś jego śpiewów czyste, miękkie tony
Miewały dla słuchaczy wdzięk niewysłowiony.
Lecz, wbrew prośbom, od śmierci starego rodzica,
Przestał śpiewać, uparcie obstając przy swojem.

Gdzie ją poznał? I jakaż dziwna tajemnica
Każe jéj nań kierować oczy z niepokojem?
Z jakich wspomnień się rodzi to porozumienie?
Jeżeli znał ją dawniej, zkądże to milczenie?
Jeżeli zaś jéj nie znał, zkąd to pomieszanie?
Któż wie! Lecz oka z okiem wypadło spotkanie;
Dziewczyna drgnęła nagle, a w zmysłów rozterce,
Jego oko, jak strzała, przeszyło jéj serce.
Był to tylko błysk jeden. Skra niedostrzegalna
Spadła z duszy — jedynie dla Boga widzialna.

Wtedy, spuszczając głowę, poszedł, i z podnietą
Zapytał: „czy mnie kochasz? czy kochasz, Żorżetto?”






II.

Podczas gdy tarcza słońca zniża się na niebie,
Tyburcyusz przed swym domem zda się chwili czeka,
Rychłoli wielką gwiazdę Ocean pogrzebie.
Ostatni jasny promień dnia, który ucieka,
Łamiąc się w szybach okien z wysiłkiem niemocy,
Jeszcze zdala przebija mroczną ciemnię nocy.

Dwóch mistrzów-niszczycieli zagładę dziś szerzy
W opuszczoném schronieniu biednego studenta:
Czas i niedola. — W starym przybytku szermierzy,
Tak ongi hałaśliwym, dziś — cisza zaklęta!
Na długich korytarzach, gubiących się z mroku,
Gdzie echa smutnie wtórzą byle odgłos kroku,
Snuły się kiedyś służby nieprzebrane chmary
i brzmiały przy kieliszku wesołe fanfary.

Lampa, płonąca w dali, słabém światłem zdradza,
Że ledwie zamieszkano w cząstce to siedlisko.
Tak się potęga rodów do szczętu zagładza:
Tu samotność, tu w pustce biedy legowisko!
Tyburcyusz wybrał miejsce, które wyobraża
Ciężką, starą pracownię — tuż loch, turma pewnie,
Lub może obracany był na modlitewnię,
Grób bowiem jest najbliższą drogą do ołtarza.

Tam to w starym fotelu szlachetnéj rodziny,
Gdzie się dzieci modliły, gdzie starcy konali,

Tam to kiedyś klękały niewinne dziewczyny,
Goniąc okiem sztandary, niknące w oddali.
A późniéj, o téj porze, kiedy kogut pieje,
Przygarbiony alchemik do samego rana,
Błagając nieprzebranych skarbów u szatana,
Zacienione tarł czoło, by zdobyć nadzieję.
Filozof! Puste mrzonki w swoich myślach kleci.
Dzisiaj potężna wiedza, stawiając swe nogi
Na zakurzonych śladach zatartéj już drogi,
Szydzi z tych czczych wyników zamierzchłych stuleci.

Nad łóżkiem wisi obraz o ponuréj treści,
Gdzie Rafael przedstawia rodzinę w żałobie,
Kiedy Boga człowieka z krzyża kładą w grobie.
Matka chce w dłoniach ukryć twarz pełną boleści,
Ramiona jéj stężały; by wzmocnić jéj duszę,
Górki szepcą modlitwę, niestety, bezsilną!
Rany serca! Jak gorzkie sprawiacie katusze!
Śpieszno nam się narodzić, lecz zginąć nie pilno!

Tu Gericault i jego jaskrawe utwory;
A któż może zapomnieć Judytę fałszywą,
I w ręku téj zdradzieckiéj kochanki półżywą
Głowę, którą, konając, uwiecznił Allori?

A daléj światło lampy, płonącéj bez życia,
Na tle tych smutnych murów dobywa z ukrycia
Jakiś marmur zniszczony. Twórco nowéj ery!
Twéj pamięci, rycerzu, nic zgładzić nie zdoła.
Waterloo na téj ziemi, zachwyt budząc szczery,
Z najciemniejszych zakątków twój obraz wywoła.
Zrodzona w samotności, miła bogom, sztuka,
Króluje w tych sklepieniach, a tuż przy niéj praca
Od pocałunków ciszy ulg dla cierpień szuka;
I ty, ty nadewszystko, do któréj się zwraca

Biedak z żalami serca wśród bezsennych nocy,
Ty, wierna przyjaciółko smutku i niemocy,
Bogini pieśni, która niesiesz pomoc wszelką,
Gdy niedola cię wzywa: „przyjdź pocieszycielko!“
Pocieszycielko!
W wieku, gdy zapał krwi młodéj
Wciąż nowe z każdém tętnem namiętności zmienia,
I gdy na horyzoncie, u progu istnienia,
Młodzieniec, śmierć spostrzegłszy, chce iść z nią w zawody,
Z żądz, z których jedna drugą kolejno uśmierca,
Zasiadając na tronie niewidzialnym serca:
Nienawiść i interes, i miłość, i pycha, —
Tyburcyusza jedyna gnębi, najstraszniejsza!
Dotąd przynajmniéj nigdy ku innym nie wzdycha,
Co zaś do téj sekretnéj choroby człowieka,
Ten rak nędzny, toczący świat, który ucieka,
Owa łatwa pogarda i życia, i ludzi,
W nikim, ktobądź ją przebył, odrazy nie budzi.

Lecz dlaczegóż Tuburcyusz samotności szuka?
Kto wié? Oddawna drogą była mu nauka.
Kiedyś, kontent z swéj doli, lecz nieznany wcale,
Za śladami tych ludzi podążył w zapale,
Którym śmierć zdradza życia wielkie tajemnice.
Pochylony przed lampą, uparty kochanek
Suchéj, mozolnéj wiedzy, zgłębiał jéj skarbnicę,
I nieraz go przy pracy zastawał poranek.
To znowu, gdy księżyca twarz alabastrowa
W głąb swéj tarczy niepewnéj blask promieni chowa,
Niepomny ciężkiéj pracy, szukał praw w przestworze
Dla tych światów bez końca, co jak ognia morze
Kołysząc się nad nami, płoną dookoła,
A których myśl ni oko policzyć nie zdoła.

Lecz, niestety! ach ileż, ileż dni minionych
Od chwili, gdy się nie tknął prac niedokończonych!
Zamknięty wśród tych murów, gdzie zmarł ojciec stary,
Żyje z górą dwa lata, w téj pustce bez miary,
Zdala od ludzkich oczu, rad, gdyż przyjaciele,
Licząc dnie, nie zliczyli tych nocy tak wiele!
Być może, iż się ukrył, pragnąc ciszy tylko;
Któż poznał jego plany? Wszak i dziś nikomu
Nie mówił, na co czeka w progu swego domu.

Lecz noc, dążąc na ziemię, z każdą wzrasta chwilką,
I już drżące od wiatru jéj olbrzymie cienie,
Łącząc się, coraz większe ściemniają przestrzenie.
Już stopniowo na błoniach sen zamyka życie...
Księżyc się zniża, oto stanął na gór szczycie,
Rzuca ostatni promień na wierzchołki boru
I kona. Noc zimowa blizka jest wieczoru.
W grupach, śpieszą w nieładzie tu młode dziewczyny,
Owdzie raźne chłopaki do wsi powracają,
A wszyscy, choć już ciemno, rozróżnić się dają.
Z chat, w których zamieszkują ubogie rodziny,
Dym wysoko się wznosi po nad dachy stare
I wdziera się w płynącą z głębi lasów parę.
Podczas gdy głosy dziatek, donośne i świeże,
Wraz z dymami kadzideł wzlatując z kościoła,
Topnieją, pomieszane w morza cichym szmerze,
I budzą w miejscu świętém brzęk szyb dookoła,
Przechodzień, ledwie słysząc co wrzaskliwsze zwroty,
Odgaduje niebawem, że to dzień Soboty.
Tu nieopatrzny pijak chwieje się, potyka;
Spracowanego wczoraj zmienił rzemieślnika,
Co każdy kawał chleba krwawym potem znaczy,
Lecz, pracując na dzisiaj, o jutro nie baczy.
Stary lek nędzy ludzkiéj, błogie zapomnienie,
Zda się spadło wraz z rosą na ziemskie przestrzenie.

I pomyśléć, że ono, niestety, na ziemi,
Raz młodemi nas robi, to znowu staremi!

Tyburcyusz się przyglądał téj scenie niezwykłéj.
Jego wzrok, wśród mgły nocnéj, nie mało się trudzi,
Śledząc widma, co przed nim stawały i nikły.
Wielki Boże! Czyż jeden z tych pokornych ludzi
Umiera takim samym, jak żył, nieborakiem!
I Tyburcyusz pomyślał, że sam był biedakiem.

O ty biedo, macocho! I dla kogóż żyje
Ten, co naczczo twe mleko nieposilne pije?
Cóż wart człowiek, któremu los znaczenia skąpi?
Co od rana po jednÉj ścieżce do wieczoru
Dążąc miarowym krokiem, wśród obcego toru,
Zasypia pod swym dachem, gdy noc już nastąpi?
Może to jaki mędrzec?... Mniejsza to fatyga,
Gdy się do grobu zwolna mały ciężar dźwiga!
Lecz ten, co możnych duchów skazany wyrokiem,
W katuszach bezsenności walczy z gęstym mrokiem,
Ten, co dla trosk pracuje i nie odpoczywa,
I żyć musi w dwójnasób — jak się ten nazywa?
Tak myśl niezwyciężona z progu duszy swojéj,
Niby gościa obcego, sen słodki odgania:
Sama chce tam panować, i nic jéj nie wzbrania,
Że ją bardziéj samotną i głębszą uczyni
Od niezmierzonych okiem obszarów pustyni.
Lecz cicho! Czy słyszycie? Dzwon huczeć zaczyna,
Tyburcyusz wstał i rzecze: — To modłów godzina.
Czas już. Oni się za mną pomodlą do Boga! —
Ruszył. Odszedł.
Blask dzienny, światło, to rzecz wroga,
Zły powiernik dla planów, co są niepowszednie;
Odważnego świat zowie nierozsądnym we dnie.

Myśl, by przy świetle dzienném ujść profanów oka,
Kryje się w głębi serca. Tylko noc głęboka,
Gdy sen światy ogarnie, sama podnieść zdoła
Te w promieniach słonecznych pochylone czoła.
................

O gwiazdo, posłanniczko odległéj krainy,
Tak ponętnie błyszcząca, gdy światy mrok słoni!
Z twych przezroczych pałaców, blada, w niebios toni,
Czemu patrzysz na nasze równiny?
Gwary milkną i wichrów nie słychać już wrzawy,
Las, co szumiał, łzy leje na krzepnącą rolę
I złocisty motylek rozpoczął swywolę
Wśród łąk wonnych, leciuchny a żwawy.
Powiedz, czego ty pragniesz od téj ziemi śpiącéj?
Lecz oto cię już widzę, jak za gór wierzchołki
Uciekasz z tym uśmiechem czułéj przyjaciółki,
I wnet gotów zagasnąć twój wzrok konający.

Gwiazdo, którą za wzgórzem nęci otchłań mglista,
O ty, na płaszczu nocy łzo smutku srebrzysta,
Ty, co się patrzysz zdala na powrót pasterza,
I na tę wielką trzodę, co tuż za nim zmierza,
Gwiazdo, po co się wdzierasz w te ciemne przestworza?
Czy szukasz nad potokiem różanego łoża?
I dokąd taka piękna dążysz w snu godzinie,
Że jak perła w wód toni twój cudny blask ginie?
Ach! jeśli musisz skonać i jeśli twa głowa
Swój włos jasny już w morzu pogrążyć gotowa,
Na jedną krótką chwilę, nim toń cię pogrzebie,
Cudna gwiazdo miłości, wstrzymaj się na niebie!...
....................






III.

....................
— „Tak, Bello, — przyjaciółce odpowie Żorżetta: —
Nieraz do późnéj nocy zostać bym tu chciała.
Tu, na téj śpiącéj ziemi, Oceanu meta...”

— „Lecz co ci? — rzecze Bella. — Czemuś tak płakała?”

— „Zostańmy tu na zawsze! Te łzy słodkie były,
Słodkie i bez przyczyny, a jednak łez tyle!...
Lękasz się! Trwoga także ma swój powab miły...
To mój wieczór rozkoszy. Zostań, proszę, chwilę!”

— „Twoim prośbom, Żorżetto, któż się oprzéć może?
Ale noc już się zbliża... wspieraj nas, o Boże!
Twoja ręka drży w mojéj. O zkądże to drżenie?”

Tu Żorżetta spojrzała, wydając westchnienie.

— „Więc z téj dwojakiéj drogi, Bello ukochana,
Gdzie się wszystkie, jak mówią, w życiu potykamy,
Jedna ci tylko będzie, tak, jedyna znana.
Ile téż lat ukończysz, téj zimy? jak wiele?
Lecz co mówię, wszak prawie jedne lata mamy.
Doprawdy, zmysły tracę. O, ja kocham Bellę
Z głębi serca.”
— „Mój Boże, Żorżetto, co tobie?
Ty się chwiejesz.”
— „O przebacz, przebacz, moja miła!
Podaj mi swoje ramię, idźmy razem obie.”
Kilka kroków Żorżetta z Bellą postąpiła.
»Nie, nie mogę!“ — Z tym jękiem znienacka przystaje. —
„Nie mogę uciec odeń! Czy ci się téż zdaje,

Bello, że jestem blada, i że cierpić muszę?
To ten hałas fal morskich, te wichrów zawody,
I widok tego lasu, i całéj przyrody,
Takie w mém sercu budzi śmiertelne katusze.
Tyle cierpiéć! Okropną jam dzisiaj noc miała,
Straszną i słodką!... Bello, gdybyś wysłuchała!”

— „Mów, ja chętnie wysłucham żalów méj Zorżetty.”
— „Tak, wszystko ci opowiem, bo mam trosk nad miarę.
A któż mi życia doda, któż, jeżeli nie ty?
Słuchaj, siostro méj duszy. Ja z życia ofiarę
Składam przez szczęście. Bello, szczęście mnie spotkało,
Ja w jego oceanie jestem strugą małą.
Ty wód i lasów słuchasz z przedziwnym spokojem.
Pójdź, tajemnicę serca wynurzę ci całą,
Przypomnijmy Hamleta, — Horacym bądź moim.”






IV.

..................
Na błoniu, gdzie szron świeży pod wiatrem wieczoru
Zawilgocone krzewy ku ziemi nagina,
Stary zamek Smolenów, szanowny z pozoru,
W smutne i czarne niebo wysoko się wrzyna.
Pod temi to murami Tyburcyusz przystaje,
Słucha. W oknach zroszonych spostrzegać się daje
Jakiś cień, kilka świateł błyszczy się w oddali.

„O téj godzinie? rzecze: — czyżby świętowali?”
Potém, jakby z wymówką, dodaje już ciszéj:
„Miałażby zdradzić?“ Nagle czyjeś kroki słyszy.
Z pochyłości pagórka wprost ku niemu biegą...
Jest bezbronny, sam jeden, schwycą, gdy spostrzegą.

Waha się, potém zwolna jaknajprędzéj kroczy
Wgłąb ciemnego krużganku, tu w mroku pośpiesza,
Skrada się tuż pod murem, schyla się i zwiesza:
Jakiż widok niezwykły wpadł mu nagle w oczy.

Przy żarzącém ognisku, gdzie trzeszczy dębina,
Stary Smolen, zgarbiony, wygłasza modlitwy,
Które za nim w skupieniu powtarza rodzina.
Przed laty był to rycerz, straszny w czasie bitwy,
Dziś w błogiéj ciszy ducha szuka sobie mety,
Modli się; nawet teraz jego to zasługa,
Że się korzą przed Stwórcą te obie kobiety.
Tyburcyusz zna je; pierwsza wiekowa, a druga...
Ejże, uwodzicielu! Zbytecznyś tu zgoła!
Patrz, ona na kolanach, lecz pieśń apostoła
Nie trafia w głąb jéj serca dźwiękami bożemi.
Zkąd te ruchy, te oczy, spuszczone ku ziemi?
Któż temu ojcu teraz córkę zwrócić może?
Czy ten starzec, bez skazy na swoim honorze,
Wbrew modłom, własnéj myśli na opak nie stawi,
I czy w téj chwili właśnie jéj nie błogosławi?
To dziecko tak go cieszy! Jakże ją obroni,
Gdy przez ciebie stróż anioł nawet od niéj stroni?
Nie, nie! Ten starzec córce swéj ufa i wierzy.
Zacności lat sześćdziesiąt hańby się nie zlękną.
Miss Georgina blada wstała od pacierzy.
Nie prawdaż, Tyburcyuszu, jak ona jest piękną?
Pochyl się, młode dziewczę, po téj uczcie bożéj
Twój ojcze pocałunek na twém czole złoży.
Przyciśnij na odchodném rozpalone usta
Do ręki tego starca; śpiesz się, czas ucieka.
Czy słyszysz, o kochanko, czuła i nie pusta,
Ten radosny bunt serca, ten szept: on tam czeka?

Tak, miss Smolen, on czeka, czeka tam i liczy
Błogosławieństwa ojca na główce dziewiczéj.

On to u progu domu cofa się, podchodzi,
Lub się skrada, jak w nocy trwogą zdjęty złodziéj.
Śpiesz się, nim gwiazda nocy na niebie zagaśnie.
Lecz w zamku coraz słabiéj światełka migocą.
Cisza. Trwoga. Tu owdzie jakieś głuche kroki,
Jakiś głos zdala przerwie ten spokój głęboki,
Lub się na korytarzu drzwi zamkną przed nocą.
Tyburcyusz czeka. Rabuś! A może go zdoła
Myśl popchnąć aż do zbrodni?... Wszystko śpi dokoła.

Ah, któż nie czuł, że serce bije znacznie prędzéj,
Kiedy człowiek po nocy sam jeden jest z Bogiem?
I któż się nie odwracał, sądząc, że już z wrogiem
Wnet mu walczyć wypadnie, gdy w ognistéj przędzy
W koło się gwiazd promienie w mroku rozświeciły,
Niby zwartego muru nocy złote żyły?
Gdy człowiek przerażony chowa swoją głowę
W ściśnięte fałdy płaszcza, sądząc, że grobowe
Wstrzymują go od złota krzyki i wołania.
Niestety! Człowiek w nocy stworzon jest do spania.

To pewna, że strach wtedy wzlatuje nad nami,
Tak jak wiatru powiewy nad lasu szczytami,
A gdy na jego widok serce dogorywa,
On struchlałego człeka za włosy porywa.

Poza framugą okna, ściemnionego mrokiem,
Tyburcyusz się przechadza, żywym, trzeźwym krokiem;
W tém, przy blasku księżyca, jakaś postać blada,
Spostrzegłszy go w oddali, w ramiona mu wpada.
„Niestety! Po dwóch latach!...” I myśl nieskończona
Na jego zmarłych ustach w westchnieniu jéj kona.






V.

— „Co tobie? Na twém czole smutek, o mój panie!...
Jakiż powód strapienia? Zkąd to zaniedbanie?
Dzisiaj rano się nawet nie modlił dobrodziéj...
Co ci jest? Ach, gdy cierpisz, i ja tracę zdrowie...
Mów, drogi przyjacielu...”
— Nic — starzec odpowie. —
Gdzież to jest twoja córka? Zbyt późno wychodzi.

— „Ach Boże! Wszak Żorżetta kocha cię, mój miły,
I ją także twe smutki, jak mnie, przeraziły.
Ona płacze. O Smolen! I co to być może,
Iż tak nagle téj nocy opuściłeś łoże?
— Cicho! — mówiłeś — a ja pomyślałam przecie,
Że dziś wszystko dokoła śnieg pokrył na świecie!
Niestety! Czyliż próżne méj przyjaźni słowa?
Toż z twych lat sześćdziesięciu łączy nas połowa!”

— Jam chory, żono, tylko, nic więcéj! —
„Tyś chory?
Jakto? Smolen choruje, i wśród takiéj pory,
Kiedy się w koło sroży śnieżna zawierucha,
Z łysą głową, sam jeden po nocy wychodzi,
I szepce tylko do mnie: ciszéj! — tak jak złodziéj,
Party ku swym zamiarom siłą złego ducha?
Tak, tyś chory, to pewna, lecz twoją niemocą
Serce jest tylko, mężu, serce cierpi w tobie.
Dokąd chcesz iść? O panie! Miecza żądasz? Po co?
Czyż rodzinę swą pragniesz pogrążyć w żałobie?
Pomyśl o nas! Litości! Ja się ciebie boję!...”

— Nic, nic! — Rzekł starzec. — Ale... gdzie jest dziecko moje!






VI.

O jak majestatycznie po nad groźne skały,
Które toczy od wieków to burzliwe morze,
Z łona fal, młody, dzielny, wzbija się w przestworze,
Jedna dusza dwóch światów — słońca glob wspaniały.
Ocean, umęczony śledzeniem po niebie,
Téj czarownéj bogini o powolnym kroku,
W bożym blasku promieni ucisza sam siebie,
I staje się zwierciadłem złotego obłoku.
Ziemia się doń uśmiecha. To modłów godzina.
Wzniosły tworze! o duchu światła i stworzenia!
Co, gdy się w łono ziemi twa potęga wrzyna,
Pod twém jarzmem niebiańskiém jest jak wśród więzienia, —
Ty, co możném ramieniem na błoniach wieczności,
Między złotemi gwiazdy, gdzie nieznana droga,
Rzucasz blask swój, zrodzony jedném tchnieniem Boga,
I hyperbolą ognia mkniesz w nieskończoności, —
Tyś władny wszcząć lub wstrzymać grozę nawałnicy
Na téj opoce ziemi, w przestwory rzuconéj,
Zkąd człowiek wznosi głowę, kędy Stwórcy trony,
I pada, nieśmiertelność rojąc wśród tęsknicy;
Lecz jak w tobie, tak również w głębi jego łona,
Tli się ta iskra życia i siły wieczystéj,
Do któréj świat ze drżeniem wyciąga ramiona,
Gotów bez jego wsparcia zniknąć w toni mglistéj.
Jak podobne jest tobie wszystko, co w nim rdzenne!
Gdy go Pan Bóg wydobył tu, na światło dzienne,
Tyś dostał nieśmiertelność, on marność istnienia,
Tyś samotny, a jego miłość opromienia!

Miłości! Bozki źródeł bezmiernych potoku,
O bożku zapomnienia, tak pełen uroku!

Na te szczęścia, te dobra, których się pożąda,
Twe oko nieraz z smutnym uśmiechem spogląda.
I cóź morze z swą ciszą i nawałnicami,
Cóż te światy bez końca, krążące nad nami,
Cóż czas, życie dla serca, w które miłość wierzy?
O córo namiętności, o ty snów macierzy!
Twa dziatwa na twe czoło zlewa kwiatów wonie,
Twa matka cię z westchnieniem usypia na łonie.

W téj godzinie nadziei, trwogi, tajemnicy,
W któréj z ptasząt świergotem nocne giną mroki,
Tyburcyusz do śródmiejskiéj dotarł już dzielnicy,
I pod swój dach ubogi skierowywa kroki.
Wszystko na białych błoniach milczy dookoła,
Wszystko, nawet wspomnienia serce nie wywoła.
Tak dla człowieka nieraz, a i dla przyrody,
Życie miewa dnie słońca, szczęścia i pogody.
To cisza, wypoczynek, zachwyt bez wyrazu,
To czas-pielgrzym, którego niewidzialną dłonią
Rok za rokiem, powoli, ku wieczności gonią,
Siadł w zadumie na garbie przydrożnego głazu.
O! natura to ogień. Z niéj ten żar wybucha,
Który w dłoni pieszczonéj zostawia kochanek,
Usta nim palą usta, a duch głębię ducha.
W obec twych żądz, o Nocy, ten cudny Poranek
Winienby zwinąć skrzydła i zniknąć na wieki.
Pocóż się budzić, skoro zdala od jasności?
Gdy cię sióstr nieśmiertelnych nęci blask daleki,
Zamykasz piękne oczy w objęciach miłości?
Co robisz, młode dziewczę, w téj trwożliwéj porze?
Czy wznosisz blade czoło ku drzemiącéj fali,
By gonić ślad kochanka, co znika w oddali?
Lecz, Żorżetto, te lądy pokryło już morze;
Piana tych wód obszernych zmyli twe spojrzenia
I weźmiesz ją zdaleka za domu przedmurza,

W którym pragniesz kochanka ujrzéć wśród złudzenia.
Wróć, serce rozkochane! Wschodnich wiatrów burza
Wilgoci twoje włosy chłodem mokréj pary —
Wróć z myślą o przeszłości do siedziby staréj.

W mgle, co się rozpostarła po zakrzepłéj roli,
Tyburcyusz szedł przez błonia wciąż naprzód, powoli,
W ognie wschodu, co pusty jego dom czerwienią,
Zapatrzony bezmyślnie, aż stanął przed sienią.
Ledwie ujął za klamkę, gdy znienacka czuje,
Że go za ramię czyjaś ręka przytrzymuje:
„Któż to — zawołał gniewnie — ma śmiałości tyle?“
— Chłopcze! — starzec odpowie — posłuchaj mnie chwilę.






VII.

.......................
Doprawdy, rzecz niezwykła, widziéć o téj porze,
Siostry tak ożywione w tym starym klasztorze.
Jakieś szepty, to znowu jakaś bieganina,
Hałas się raz przytłumia, to się znowu wszczyna;
Potém, jak gdyby nagle hasło ciszy dano,
Wkoło spokój zalega i milkną zatargi,
I wszystko drży, przejęte trwogą niesłychaną.
Słuchajcie, ach słuchajcie! Czy to echo skargi
Dociera uszu naszych? Głosu tego brzmienia
Zdradzają jakby pierwsze jęki i cierpienia;
Głos ten wybiega z sali, którą tłum otacza...
Łzy, krucyfiks, modlitwy — ach cóż to oznacza?
O siostry, blade siostry, za kim się modlicie?
Któraż to z was opuszcza to sieroce życie?

W czczéj resztce dni straconych, któraż zrywa śluby?
Gdyż wy, o córki boże, nie znacie rachuby!
Czy los wam dni nie skąpi, czy ze śmiercią zwleka,
Każda w stroju żałobnym na swą kolej czeka;
Zkąd daléj dla was — zgadnąć wszak niema sposobu,
Czy z życia do klasztoru, czy z celi do grobu?

Skurczona do połowy na posłaniu swojem,
Kobieta-dziecko, słaba, ale piękna jeszcze,
W konwulsyjnym wysiłku zwalcza śmierci dreszcze.
Po celi coś rękoma szuka z niepokojem,
I usta swe napróżno do krzyża nagina,
I płacze, krzyczy... Nagle całe siły zbiera,
Matki woła!... O siostry! i jakaż jéj wina?
W szesnastym roku życia tak się nie umiera!

Słońce się już po dwakroć skryło w mgłach wieczoru
Od czasu, jak ją ojciec przywiódł do klasztoru.
Gdy jéj włosy obcięto, ledwie spojrzéć raczył,
Wskazał jéj ciemną celę, a potem — przebaczył.
Kiedy starzec odchodził, nieboga klęczała,
Lecz z śmiertelną bladością, chwiejąc się; gdy wstała,
Coraz słabsza, nie była już sił swoich panią, —
I odtąd już się tylko modlić trzeba za nią.

Modlić się przy tém łożu za umierającą!
Tak młoda! Patrzcie, oto ręką słabą, drżącą,
Wskazuje wam na miejsce okrutnéj boleści:
Jakiekolwiek jéj źródło, lecz w sercu się mieści.

Wiecież, co to jest serce u dziewczyny młodéj?
Wiecież, czemu ulega ta słabiutka trzcina,
Którą lada ciężarek ku ziemi nagina?
Przyjaźni dla niéj trzeba, ciszy i pogody
Przy rodzinném ognisku, i matki, i Boga!
Cokolwiek jéj zabraknie, upada i kona.

Módlcie się! Gdyby śmierć jéj u wieczności proga
Dała niebo zobaczyć, wnet, jak Desdemona,
Rzekłaby niezawodnie, nim przed Bogiem stanie,
Że ją słabą nadludzkie zabiło konanie.

Niekiedy się istoty lube spotkać zdarzy,
Na które niebo zlewa swe najczystsze wdzięki.
Dobre, czułe, zbyt jednak słabe są dla męki;
Człowiek może je zabić, ale nie znieważy.
Niedola, ta staruszka pomarszczona zgoła,
Widzi je, jak padają, nim dotknąć je zdoła:
One tronu tu pragną, albo téż — mogiły!

I takiemi to właśnie te biedaczki były,
Którym niebo nadało z szczęścia czerpać zyski,
A które grób pochłonął na progu kołyski,
I taką była również ta, co dziś umiera.
Już złe, u źródeł życia panosząc się, szpera,
Już opada jéj główka, bólem przeciążona,
Już jéj wstrzymać nie mogą słabnące ramiona;
A jednak niespokojna, szuka, nasłuchuje...
Z poza szyb promień światła zakradł się do celi...
Więc jeszcze dnia jasnością ziemia się weseli?
Ciepło, życie i światło dokoła panuje.
Ach, gdy niebios pogoda światu się udzieli,
Gdy czar tylu dobrodziejstw bezpowrotnie ginie,
Czujemy, jaką miłość zawiera pustynię!

Lecz któż nie wie, niestety, że Nadzieja służy
Za jednego z niebiańskich dla cierpienia Stróży?
Onto przy łożu śmierci do ostatka czuwa,
On duszy konającéj osłodę podsuwa,
I aż do samej trumny ze śpiewem kołysze
Boleść, co się zapada w wiekuistą ciszę.


Za wodami horyzont widnieje zdaleka;
Tam-to biedaczka sięga rozpaczliwym wzrokiem.
„Jakto, nic?“ — szepce: „czemuż, ach czemuż tak zwleka?”
A śmierć zbliża się do niéj wolnym, równym krokiem.
Wtém niebo, ziemia, wszystko dokoła się mroczy,
Samotna wód latarnia, jak człowiek pijany,
Zatacza się i pada. Na Chrystusa rany!
Miałażby już na wieki zamknąć swoje oczy?

W téj chwili krata brzękła. Ciszéj! Czy słyszycie?
Ktoś biegnie. Jakiś młodzian w klasztornym habicie...
Wszyscy się rozstępują. On śpiesznemi kroki
Przybliża się do tłumu, wśród ciszy głębokiéj.

„Gdzież jest, gdzie nowicyuszka?” — sióstr drżących zapyta.
Spostrzegł ją w głębi celi. Za rękę ją chwyta,
I głosem, w którym brzmiało jakby rozkazanie, —
„Żorżetto — rzekł — Żorżetto, słyszysz mnie, kochanie?”
Co mówiąc, po nad chorą habit swój rozrzuca,
A wtedy ona z trudem powieki otwiera.
Poznałaż go? Jéj oko jakby mrok zakłóca,
To spojrzenie obłędu, tak, to pustka szczera!
On wątpi, nagle straszna przejmuje go trwoga:
„Zapóźno — jękł — zapóźno! Idźcie ztąd, na Boga!”

Słońce już zapadało. Rysy konającéj
Stopniowo zamierały wśród jasności drżącéj,
Przy jéj łożu krucyfiks wala się na stronie, —
Przed chwilą go jéj słabe wypuściły dłonie.
Już wszyscy się w klasztorze w ciszy pogrążyli,
W ciszy głuchéj, ponuréj. Od chwili do chwili
Zakłóca ją chrapliwe, ostatnie jęczenie.
Z czołem groźnie zmarszczoném, stał nieporuszenie
Nieznajomy przy choréj i w nią się wpatrywał;
Wzrok jego czasem błagał, czasem rozkazywał.

Widać było z oddali jakieś dziwne ruchy,
Szeptał słowa bez związku, wydawał jęk głuchy;
To, gdy mu się już dusza wywnętrzyła cała,
Mówił coraz to rzadziéj, aż zamilkł, jak skała.
W imię zakonu, w którym miał być pokutnikiem,
Siostry go tu sam na sam z chorą zostawiły.
Nagle spostrzega całun. Było to nad siły.
„Zapóźno, — jękł, — zapóźno;” I z grozy okrzykiem
Runął, jak stał, dokoła siejąc przerażenie.

Ludzie! Wy, co umiecie ocenić cierpienie,
Co współczujecie jękom i łzom na mogile,
Czyście kiedy myśleli, ile to katuszy
Znosi ten, co cierpieniu ulżyć pragnie z duszy,
A ręka, którą chwyta, skostniéć ma za chwilę!
Ten, co nad łożem śmierci chmurzy czoło blade,
Gdzie bladość potęguje ślad bezsennych nocy,
I okiem pałającém, czując życia zdradę,
Widzi to, co ukochał, w śmiertelnéj niemocy;
Ten, co drugiego ducha własnym duchem krzepi,
Lecz się kruszy ta gałąź, któréj się uczepi;
Co przeklina świat, życie, wszystko dookoła,
Ale sam, choć w sił pełni, przelać ich nie zdoła,
I gdy już konający wkroczy w śmierci progi,
Sam jeden, bez nadziei zostaje, bez trwogi.
Jak on chłonie te rysy w groźném odrętwieniu,
Te ramiona bezwładne, wycieńczone, suche,
Te usta, i te oczy, i to ciało kruche,
Gdzie nicość zda się jeszcze podobną cierpieniu.
Chwyta za jedną rękę — zimną puścił z dłoni.
Jeszce wątpi — w tém spojrzy, widzi na ustroni
Śmierć, jak głową porusza i palcem wskazuje
Trupa, co już nie żyje, nie myśli, nie czuje!






VIII.

Skończone wszystko. Prochy ziemi już oddano,
Uleciała duszyczka — może jéj czekano?
Zwiądłeś, kwiatku samotny, i niema sposobu
Wskrzesić cię, — nie zostało nic, nic, oprócz grobu.

Przy pochowaniu szczątków nie było nikogo,
Nikt nie szedł za zwłokami pogrzebową drogą;
Jéj ojciec słaby, wreszcie, gdy mu ją zabrali,
Może jutro podąży za nią jeszcze daléj.

Zejdź więc, o biedne dziewczę, do zimnéj mogiły,
Pod głaz, gdzie się dokoła trawy rozkrzewiły.
Gleba nasza jest płodną; moc świeżéj zieleni
Ponad nową ofiarą wkrótce się rozpleni.
O ziemio! ty, co umiesz tak ukryć w swém łonie
Zwłoki, których ocean groźny nie pochłonie,
Ty, co tak urodzajną, tak się stajesz żyzną,
Gdy się marnego życia nasycisz zgnilizną,
Tyś jest wielkim grobowcem, wbrew szacie uroczéj,
Wężem, zwiniętym w kółko, co sam siebie toczy.

Ale te sny miłosne, śmiechy i szczebioty,
I czar, co nas napawa uczuciem tak błogiém,
Że aż się Faust zawahał przed swej Grätchen[6] progiem;
Ty, słodka tajemnico niewinności, cnoty,
Ty, rozkoszy dni pierwszych, — co z wami się stało?...

Pokój twéj duszy, dziecko, i twojéj pamięci!
Żegnaj! Na klawikordzie już twą rączką białą
Grać nie będziesz, choć letnia, cicha noc cię nęci...






IX.

....................
Płyń, okręcie Nadziei, płyń w falach wieczoru!
Bądź zdrowa, ziemio Szkocka! Płyń, o dziecię boru!
— Miejcie się na baczności, niechaj wszyscy strzegą
Tego w grubéj żałobie człowieka młodego,
Co śpiewa i z pokładu zwiesza się ku fali;
On ma wzrok obłąkany. Już go ratowali
Marynarze dwa razy, gdy blizki był skoku,
Jednak śpiewa. Ach, ileż wzbudzają uroku,
Te z wiatrem pomieszane tajemnicze pieśnie!
„Wierzba... u progu wierzby...” — mówi, jakby we śnie —
„Barbara, o Barbaro!”[7] — Głos wzmaga się, ścisza,
To się zgodnie z falami słodko rozkołysza.
— Uwaga, chłopcy, baczność! Już głos mu omdlewa,
Siły się wyczerpują, on jednak wciąż śpiewa...
Jakiż ból ten rozhowor śmierci zdradzić może?
Chłopcy, fala zbyt twarda, uścielcie mu łoże.
— Ratuj! — majtkowie chórem na to zawołali:
Płaszcz odkrył — jakaż rana szeroka, o Boże!
Z rany kropla po kropli krew spływa po fali.

....................






DAREMNE ŻĄDZE.


Skoro jest twém rzemiosłem, nieszczęsny poeto,
Nawet w tych czasach burzy, gdzie czyn jest podnietą,
Gdy usta milczeć muszą, a mówią ramiona,
I gdy w hasłach trzeźwości fikcya jak sen kona;
Skoro jest twém rzemiosłem robić własną duszę
Nierządnicą, i kiedy radość i katusze —
Wszystko z serca twojego do lotu się zrywa:
Niech choć błazen, co w masce spodlenie ukrywa,
Nie zepchnie twojéj myśli wraz z tobą tak nizko,
By w hecarni zdobyła hańby pośmiewisko.
Żaden wykręt, wzgląd żaden, niechaj jéj nie dręczą,
Starcom zostaw bezsilnym tę pracę pajęczą
I tę dziatwę wstydliwą, którą w trwodze swojéj
Przytula drżąca pycha, co wzroku się boi.
Precz z ołtarzem, z trójnogiem! drwij z profanów śmiało,
Niech twa muza, strzaskawszy lutnię zniewieściałą,
Wyda hasło wolności bez żadnéj obawy,
I niech, jak prawda, boso szuka sobie sławy.

Dotychczas, Machiavelu, słychać w San-Casciano
Na ścieżkach opuszczonych twe kroki co rano.
Tam, pod skwarnego nieba niszczącą ułudą,
Musiałeś obrać ziemię bezwodną i chudą,
Tam co wieczór dłoń twoja, zmęczona ze znoju,
Tarła twe blade czoło wśród nocy spokoju. —
Bez nadziei, bez druhów żyłeś na téj roli;
Niecna gnuśność, ta córa nędzy, szła powoli
Za twoim śladem, zawsze skora do usługi,
I piła z twego serca twéj czystéj krwi strugi.
„Ktobądź jestem — pisałeś — niech mi trudom gwoli

Dadzą toczyć opokę; ja od ciszy stronię,
Odpoczynek mnie nuży, wyciągam więc dłonie.”

Za tobą, Machiavelu, powtarzam z ukrycia:
O mierności, kto ciebie miéć pragnie artystką,
Byś mu mogła osłodzić wstrętną gorycz życia,
Tchórzem będzie, nie głosząc hasła: „nic, lub wszystko!”

Jestem młody, więc pędzę, lecz w połowie mety,
Już znużony tym biegiem, cofam się, niestety!
Zapewne, sztuką ludzką jest pojęcie wzgardy,
Lecz to starców przywiléj — dla mnie orzech twardy.

Pocóż myśleć mam o tém? Jedno tylko życie
Znać mogę bez zarzutu, jedno dla mnie jasne,
Które przynajmniéj sąd mój pojmie należycie,
Jedno tylko! Niém gardzę, bo to moje własne!

Cóżem zrobił, co umiem? Czas płynie, jak fala,
Dziecko stąpa wesoło, nie bacząc na drogę,
Śpieszy wiecznie do celu, a cel się oddala.
Nagle spostrzega źródło i bije na trwogę:
Spojrzało, widzi starca w zwierciadlanéj toni!
Cóż sobie powiem wtedy, gdy w trosk mych pogoni
Wypadnie mi wygłosić: zapóźno, niestety!
Gdy krew, która mym żyłom dodaje podniety,
Która gardzi spoczynkiem w gderliwym okrzyku,
Stanie raptem, zmarznięta aż do kości szpiku?
O starcze! i co tobie po twém doświadczeniu?
I na co się tak garbisz przed czasem, czczy cieniu,
Ku téj wspólnéj mogile, skoro śmierć w niéj gaśnie,
Milknąc wtedy, gdy życie wybiega z niéj właśnie?...
I że téż w téj loteryi niéma wcale graczy,
Z których bodajby jeden, w przystępie rozpaczy,
Na samym progu życia, widząc, że wejść chciałem,
Ostrzegł mnie na odchodném: — „nie wchodź, ja przegrałem!”

Grecyo! o matko sztuki, bożków ziemio żyzna,
Moich żądz bezrozumnych tyś wieczna ojczyzna.
Jam zrodzon dla tych czasów, gdy twoje ogrody
Wonnem kwieciem wieńczyły Helespontu wody;
Jam jest dziecięciem twoich zamierzchłych stuleci,
A duch mój, jako pszczoła, pod portyki leci.
Mowa twojego ludu, Grecyo, może skona,
I może zapomnimy gór twoich imiona;
Lecz, kopiąc twoją ziemię w głębi wioski płowéj,
Wzrok nasz spostrzega nagle posąg marmurowy:
To Venus, lub bóg jaki twych puszcz w poniewierce!...
Język, którym mówiło Fidyasza serce,
Musi znaleźć do życia zawsze dosyć siły,
Skoro się nim kamienie mówić nauczyły.
A ty, stara Italio! gdzież te lube chwile,
Gdy Rzym arcydzieł sztuki nagromadził tyle?
Gdzież są te wolne duchy, gdzie przyjazne bogi?
Gdzież czas, w którym malarze, idąc przez ulice,
By ozdabiać pałace, pomniki, świątynie,
Szli — mistrze wśród śmiertelnych — w tryumfie bez trwogi,
A wszystko na ich słowo w cuda się zmieniało?
Wenecyę i Lombardyę Rzym zaćmił swą chwałą!
Dzisiaj niema dla sztuki tak szczęśliwych czasów.
Tam to i Michał Anioł, słaby z niewywczasów,
Blady, w gronie umarłych, ze skaplerzem w dłoni,
Wśród téj ludzkiéj nicości iskrę życia goni,
I podnosi niekiedy swą znużoną głowę,
Aby rzucić zawiści wejrzenia surowe
Na te pałace Rzymu, gdzie u stóp ołtarza
Rafael swych rywali szyderstwem uraża.
Tam Corregio, ta postać skromna i uboga;
On pracuje dla serca, reszta w rękach Boga!
Tam Giorgione czaruje Tycyana młodego
Widokiem z toni morskiéj nieba weneckiego.
Bartolomeusz smutny, do ziemi przybity,

Druzgoce młode serce o kamienne płyty;
A gdy Rafael z cicha o sztuce go bada,
On mu niebo wskazuje, lecz nie odpowiada.
O szczęśliwe, o lube czasy, pełne chwały!
Ręce moje by dla was chętnie pracowały!
Lecz dziś! Pytam: dla kogo? Wszak ideę wzniosłą
Dziś na handel zmieniono, na zwykłe rzemiosło.
Bladém widmem, czy lichą kopią zwać się godzi
To, co pod włoskiem niebem dziś na świat przychodzi.
Nasze prace rok trwają, sława w dzień przeminie, —
Wszystko dziś w Europie, nawet miłość, ginie!

Ktokolwiek jesteś, siłą przeznaczenia party
Na poezyi nieszczęsne a ponętne warty,
Odrzuć het poza siebie, odpędź jaknajdaléj
Wszelką szczerość i niech się twe serce nie żali
Krwi kroplami, co z niego wyleje się strugą,
Bo wnet poznasz, że radość, choć trwała niedługo,
Zbyt kosztuje; chcesz ciszy, w rozwadze żyj zatém, —
Wszak człowiek obojętny najlepszym jest katem.

O! po trzykroć szczęśliwy ten, kto własne myśli
Na byle ostrzu miecza lub szabli nakréśli.
Jak on musi pogardzać marzycieli pychą,
Którzy, z marnego błota lepiąc marę lichą,
Sen jakiś, lub fantazyi zimne panoramy,
Zatrzymują się dumnie, mówiąc: dosyć mamy!
Czemże jest myśl, niestety, gdy czyn działać zacznie?
On umiera bez trwogi, a ona rozpacznie
Cofa się; on wymierza w straszną rzeczywistość,
I gotów jest do walki w pancerzu ze stali,
A ona, ta nieboga, którą nic powali,
Odwraca się i niknie, zapadnięta w mglistość.

Niechaj Weber umiera, niech harfę ukryje!
Mozart go czeka. Ty zaś, o poezyi synu,

Ktobądź jesteś — mąż, dziecko, gdy ci serce bije,
Działaj! Porzuć swą lirę; do boju, do czynu!
Cieniu czasów minionych, ten wiek ci nie służy;
Czyż słychać, by przewoźnik śpiewał w czasie burzy?
Do czynu więc, do złego, dobre obcem będzie.
Dla nieszczęść bez ratunku gdzie jest równowaga?
Wszak niedoli szukamy w tym wiecznym obłędzie.
Złe goni złe. Kto cierpi, ten nam dopomaga.
Można bliźnim pogardzać, a jednak, wbrew woli,
Ból jego lgnie ku temu, co drugiego boli.
Oto wszystko. Nad litość, którą nas tak wabią,
Ponad te sprośne zdania, co się rzuca temu
Z wesołością, którego łzy na wskroś osłabią,
Czegóż możemy żądać? Czyż w swém sercu zmieści
Człowiek zwykły współczucie dla swojéj boleści,
Skoro tych mąk i cierpień Bóg oszczędził jemu?
Idźcie na plac publiczny i złóżcie na ziemi
Ciało, co ma ran więcéj, niż grzbiet męczennika,
Bezkształtne, obrzydliwe, z jękami strasznemi,
I z duchem, co daremnie z śmiercią się boryka.
Tłum podąży za wami; gdy boleść prawdziwa,
On ją lubi. Cierpienia wstrętna pospolitość
We wszystkich budzi zgrozę, a w niektórych litość.
Lecz gdy dusza stroskana ratunku przyzywa,
I gdy rozpacz bez szychu żale starców budzi
W młodém sercu, — nie szukaj współczucia u ludzi.
Powiedz im, żeś bez matki, bez siostry, bez żony,
Że nie wiesz, gdzie przed śmiercią wylać tych łez morze,
Któremi tak bez miary ból twój przepełniony,
Że do zachodu słońca już nie dotrwasz może;
Cóż kogo te cierpienia, te żale obchodzą?
Wiarę budzi krew żywa, łzy wątpliwość rodzą,
Przyjaciel cię ominie, lecz nie dopomoże.

— Nabrzmiewasz, serce moje? Więc sądzisz zapewne,
Że gdym pisał, po twarzy łzy płynęły rzewne.

Czyliż brak mi żelaza? Czyż dłoń bez odwagi
Ślizgała się, mdlejąca, po méj piersi nagiéj?
— O nie! Lecz w któréjkolwiek będzie bruździć stronie
Fatalność przeznaczenia, ja za nią pogonię;
Dość znajdę serca na to, by żyła tak marnie
I upadła tak nizko, aż wstyd ją ogarnie!
1831 r.






OKTAWIUSZ.
FRAGMENT.


Ani ten mnich marzyciel, ani medyk stary
Nie odgadli, dlaczego Maryetka umiera.
Jest ranna w samo serce — oto prawda szczera,
Ta zalotnica kocha! — Żal jednak ofiary,
Tak rzuconéj pomiędzy głupca i świętoszka.
O! żal patrzéć, jak kona ta luba pieszczoszka,
Ale dola to wszystkich — i jéj nie ominie!
Ja obstaję uparcie przy złego przyczynie:
Patrzcie, jak sama jedna, wśród ciszy ogrodu,
Od drzew pożąda cieniu, od marmurów — chłodu,
To znowu, w potach cała, w kąpieli się nurza.
Iść gotów-em o zakład, że to serca burza.
Spojrzyjcie! Jeszcze wczoraj, pod cieniem tych grabów,
Na jéj łonie, zdaleka od dziennych powabów,
Dziatwa najpierwszych rodzin z upojenia mdlała.
Tu się ta straszna miłość w mroku kształtowała,
Tu owa Messalina z byle pacholęcia
Tworzyła rychło starca, tuląc go w objęcia,
I w szale pocałunków, tłumiąc serca trwogę,
Spijała z całą furyą swe żywioły drogie:

Krew i złoto.
Niestety! klamka, już zapadła.
Dziś, Maryetto, samotna, milcząca, wybladła,
Spoglądasz na te zmarszczki, odbite wśród wody,
I próżno szukasz śladów swéj pysznéj urody.
Biegnijże sobie teraz na publiczne place,
Swych dawnych wielbicieli za poły szarp, biedna!
Ci, co dla ciebie ongi stawiali pałace,
Wyślą swych famulusów spytać: coś za jedna? —
Już lekarz się oddala, wzruszając ramiony:
— Sztuka tu nie pomoże, — mówi zasmucony;
Zaś klecha — ten jest tylko w dwóch rolach w porządku:
Wobec kryminalisty i przy niewiniątku.
To téż, widząc kobiety śmiertelną niedolę,
Sam nie wie, co ma głosić: żal, czy potępienie?
I z ust drżących powtarza obie swoje role.
Maryo! Cudna istoto! Przepyszne stworzenie!
Tyś, jak niebaczny łowiec, którego bogowie
Psom rzucili na pastwę w zagniewaném słowie.

Wśród cytryn rozkwiniętych, w skupieniu głębokiém,
Tę trawiącą truciznę koi nieszczęśliwa,
I, jak u Magdaleny, po jéj piersi spływa
Potok włosów, zmieszany razem z łez potokiem.

Jest że znawcą kobiety ten, co się upiera,
Że gdy ona się śmieje, to nie dość jest szczera,
Bo we łzach i na łkaniu strawiła noc całą?
Ach! gdybyż prawdą było, że żywe oczęta
I te zdania figlarne, ta twarz uśmiechnięta, —
Gdybyż to wszystko gorzkie łzy pokrywać miało!...
Jeśli prawda, że aktor ma rozdartą duszę.
Chociaż maska mu płonie w barwach wesołości;
Cóż wtedy, gdy na licu łza rozpaczy gości,
I gdy nawet z za maski widnieją katusze?

Nie wiem, czy to, co bogów rozkosze stanowi,
Może być w równéj mierze dane człowiekowi;
Lecz gdybym swego wroga mógł udręczyć karą,
Niechby takiéj miłości był właśnie ofiarą,
Niechby w osamotnieniu, z spokoju wyzuty,
Czuł w swém sercu przy zgonie jéj sztylet zatruty!
W tak okrutnéj pogardzie, wiecież, co ból znaczy?
Wiecież ile trza cierpiéć, by stłumić wybuchy,
Byle ocean trwogi, żalu i rozpaczy
Pomieścić w głębi czaszki na kosteczce kruchéj?

Mógłżeby nierozsądny żądać zmiłowania?
Wszak kto gardzi, już przez to zapomnieniem darzy,
A wreszcie, czyż i duma nie stoi na straży?
Ta duma, co przed wzrokiem swe czoło zasłania,
Krwią zbroczone, jak Cezar, który, w drżącéj dłoni
Trzymając fałdy płaszcza, od ciosu się broni.

....................

A na tych mórz spokojnych obumarłéj fali
Nieopatrzny Oktawiusz swywolą się chwali
I swe oczy, co nigdy nie płaczą, zamyka,
Lub wznosi je, niebieskie, piękne, w takt walczyka.
Jest to młode pacholę, ledwie żyć zaczyna,
I dotychczas go sobie świat nie przypomina:
Mówią, że dnia pewnego, gdy w gondoli płynął,
Najbezwiedniéj pod okna Maryetki zawinął.
Już o zmierzchu staruszka zachodzi mu drogę
I mówi głosem smutnym, zwiastującym trwogę:
„Marya po raz ostatni pragnie widziéć pana.”
Na te słowa Oktawiusz odkrywa swe czoło,
I wybucha radością szalenie wesołą.
„Maryetka już umiera? Maryetka kochana?“
Rzecze. — „Tak, lekarz wątpi, czy dotrwa do rana.”

„Czekajże! Otóż moja odpowiedź gotowa.”
I końcem puginału nakreślił te słowa:
„Jam jest kobietą, Maryo! Tyś okrutną była.
Przebaczam ci, bo dla mnie dusza twoja kona.
Zegnaj! Petruccia Balbi jestem narzeczona;
On się zabił dla ciebie, a tyś mnie pomściła!”
1831 r.






DO PEPY.


Pepo, gdy już noc nastała,
Gdyś się z maską pożegnała,
Gdy przy lampie na kolana
Padasz, nawpół rozebrana;

W chwili, gdy się duch w niemocy
Oddaje na łaskę nocy,
Gdyś gorsecik zdjęła, duszko,
Gdyś zajrzała już pod łóżko;

Gdy sen uśpił wszystkich zgoła,
I na ciebie także woła;
O Pepito, dziewczę hoże,
O czém myślisz w takiéj porze?

Kto wie? Może myślisz, serce,
O książkowéj bohaterce?
Może o tém śnisz w zachwycie,
Czemu kłam zadaje życie?

Może ci się roją góry,
Gdzie się lęgną same szczury;

Może jaki Hiszpan młody,
Może cukry, ślubne gody?

Może czułych wyznań krocie,
W równéj, jak twoja, prostocie?
Suknia, muzyczka wesoła,
Może ja?... Może nic zgoła?...
1831 r.






DO JUANY.


O nieba! Ciebież to widzę?
Najpierwszą, najmilszą moją,
W tylu miłostek intrydze?
Czy ci się chwile te roją,
Gdyśmy tak byli splątani?
Rok zeszły pamiętasz pani?

Markizo! Jakże czas biegnie!
Ani się człowiek spostrzegnie!
Życie wśród uciech — to strzała.
Wiesz, droga? toć już kończymy,
Ja lat dwadzieścia téj zimy,
A ty ośmnaście bez mała!

Lecz bez pochlebstwa, kochanko,
Choć róża nieco już zbladła,
Jéj piękność, o! nie przepadła.
Dziecko! Nad każdą Hiszpanką
Górujesz wdziękiem i szałem.
Pamiętasz, jak cię kochałem?


O lube sprzeczki, pieszczoty!
Raz, pomnę, bym gniew ostudził,
Łańcuszek dałaś mi złoty,
A jam co kwadrans się budził,
Całując, blizki obłędu,
Ten skarb przez nocy trzy z rzędu!

A bona! Piekielna bona!
A dzień, gdyś chciała szalona
Brać życie za bawidełko,
Andaluzyjska perełko!
Mąż stary konał z zazdrości,
Kochanek konał — z błogości!

Strzeż się, markizo, miéj baczność!
Uczucie przez nieopatrzność,
Juano, może się wrócić!
Gdyś raz zdołała zakłócić
Me serce żądzą szaloną,
Inne miłostki w niém toną!

Co mówię! Toż świat tak kroczy!
Zbyteczna walka na fali,
Kiedy się woda ustali.
Weź duszę, ramiona, oczy,
I żegnaj na długie lata.
Zwyczajna droga to świata!

Rączemi skrzydły porywa
Czas — i jaskółki, i wiosnę,
I sławę, i dnie radosne;
Jak dym się wszystko rozpływa:
Nadzieja, życia ogniwa,
I ta serc naszych zażyłość,
I w niepamięci twéj — miłość!
1831 r.






DO JULII.


Pytają na wszystkie strony,
Czemu chodzę zgawroniony,
I cygaro ćmiąc, próżnuję?
Czy młodości już nie czuję?
Co téż przyniosły dla świata
Noce bezsenne w trzy lata?

Juleczko, daj mi swe usta!
Nieco szalona rozpusta
Przyćmiła ich koraliki;
Skrwaw je wonnemi oddechy,
O lube dziecię Afryki;
Daj usta, pragnę pociechy!

Wydawca krzyczéć zaczyna,
Że mu próżnuje maszyna,
Żem od niéj nazbyt daleki;
A pewni klubowcy stali
Przewidzieć nie omieszkali,
Żem złamał pióro na wieki.

Julciu, hiszpańskie masz wino?
Piliśmy wczoraj, dziewczyno,
Może choć trochę zostało?
Juleczko, twe usta płoną,
Pomyślmy farsę szaloną,
Co porwie duszę i ciało.

Mówią, że zołza mnie gnębi,
Że nic już nie mam w swéj głębi,
Że pustka moja aż trwoży!
I sądzę, byliby skorzy

Pchnąć mnie na świętą Helenę,
Gdyby rak serca miał cenę.

Juleczko, dziecię kochane!
Wkrótce popiołem się stanę,
Jak Herkul wśród sał przed laty;
Lecz skoro konam przez ciebie,
O Dejaniro, zdejm szaty,
Niech się w mym stosie pogrzebie.
Marzec, 1832 r.






DO LAURY.


Jeśli nie kochasz, powiedz mi, dziewczyno,
Zkądże te przez sen gorzkie wyrzekania?
Byłyż to próby jedynie wyśmiania
Twych uczuć? Ejże! wszak z oczu łzy płyną?
A krzyki twoje, a łkania?

Ach, jeśli tylko w dziecinnéj pustocie,
Wśród takich smutków szepcesz wyznań krocie,
Gdy przez nią w ogniu twe usteczka biegą
Do mnie, kochanka jednego;

Jeżeli zmysły, rozum, łzy, całusy,
Od ust do serca idą razem w parze,
I jeśli tylko dla uciech pokusy
Pustotą kalać chcesz szczęścia ołtarze;

Bóztwo méj duszy, Lorciu moja mała!
Jeśli duch czarny twych bezsennych nocy,

Bez sztucznych ogni kryłby się w niemocy,
Po co go wzywasz, skoroś nie kochała?...
1832 r.






DO MEGO PRZYJACIELA ALFREDA T.


W niedoli tyś mi jeden był wiernym, Alfredzie,
Podczas gdy tylu innych uciekło ode mnie;
W szczęściu sto kruchych związków zawarłem daremnie,
Lecz jedyny przyjaciel dał się poznać w biedzie.

Tak samo wątły kwiatek w urodzajnéj glebie
Roztacza w słońca blasku swych powabów cuda;
Ale wszak w głuchym mroku górnik wśród skał grzebie,
Nim mu jasnym promieniem błyśnie złota ruda.

Tak téż samo i morza, spokojne, bez burzy,
Kołyszą podróżnika na fali łagodnéj;
Lecz tylko kiedy niebo północny wiatr chmurzy,
Perłę znaleźć na brzegu może rybak głodny.

Teraz, cokolwiek w życiu mi jest przeznaczoném,
Gdzie Bóg wskaże mi drogę, wołam za Byronem:
„Ocean musi dźwigać, choć ryczy tak srogo!”
A gdy koń mój się potknie, znaglę go ostrogą.

Lecz przynajmniéj, o bracie, co bądź stać się może,
Na przyjaźń naszą pieczęć żałobną położę,
I czy jutro żyć będę, czy téż skłonię głowę,
Póki serce me bije, dam ci go połowę.
Maj 1832 r.






CO TO JEST POEZYA?
Impromptu.


Wygnać wszelkie wspomnienia, myśli wstrzymać loty,
Rozbujać ją na jakiéj pięknéj osi złotéj,
Niepewną, niespokojną, jednak nie wzruszoną;
Uwiecznić może jaką chwileczkę wyśnioną,
Kochać prawdę i piękno, ze sobą je godzić,
Ech geniuszu własnego w sercu swem dochodzić;
Śpiewać, śmiać się samotnie, z byle drgnienia twarzy
Wykonać coś przedniego, co lśni czarem, trwogą,
Łzę w perłę zamienić drogą:
To ambicya poety, to jego pragnienie,
To cel, to jego życie, jego przeznaczenie.






DEDYKACYA i INWOKACYA
z poematu dramatycznego pod tytułem: „Puhar i Usta.”


DEDYKACYA.
Panu Alfredowi T.***

Obdarzam cię, mój drogi, czémś zupełnie nowem:
Jest to niby tragedya, sztuka, jednem słowem.
Cztery libry papieru, to wcale nie żarty!
Teraz się mnie i dyabłu dobudzić nie uda.
Kto śpi, temu na zdrowie, kto ziewa, nic warty.
Palnąłem trzy tysiące wierszy. Istne cuda!
Dość! Trzeba zostać wiernym swemu powołaniu.

A jednak, jakież dziwne i smutne wrażenie
Wywołuje rękopism! Wszystko, przy pisaniu,
Wprawiało mnie przed chwilą w szczere zachwycenie!
Teraz zaś, nie wiem, nie śmiem spojrzeć na rzecz całą.
Wśród pracy, każda żyła, każdy nerw pisarza
Drży, jakby się na lirze struny naciągało,
To drżenie się do głębi organizmu wraża.
(Mówię to nie przez próżność, mówię to, co czuję).
Nic się nie pisze, człowiek czeka, nasłuchuje.
Coś jakby głos nieznany brzęczy ci przy uchu.
Niekiedy się noc całą na miejscu przetrawi,
Bez odwracania głowy, w martwocie, bez ruchu,
Tak jak owe pacholę, które się nie bawi,
By odświętnéj sukienki nie zbrukać w swywoli.
A potém, no a potém... ha cóż? — głowa boli!...
Jak dziwne przebudzenie! Jak się czuje braki!
Jak się widzi, że wulkan wnet z nieba upadnie!
Toż samo nierządnica robi effekt taki,
Gdy w przesycie jéj duszą zgnębienie owładnie,
A tu, jak gdyby żywcem grzebana, rozwaga,
Uciech, co mają zniknąć, z płaczem się domaga.
Jednak to nie to samo. To ciało, to glina,
To raczéj trumna ludzka, uchylona zlekka,
Która, po zapadnięciu słabiutkiego wieka,
Krom katuszy swych cierpień, wszystko zapomina.
Może to na tém koniec? Otóż straszne słowo!
To Chrystus, uwieńczony koroną tęczową,
Gdy do Faryzeusza idzie na wieczerzę;
Niekiedy aureolę obłudnik spostrzeże,
Ale gdy światłość znika, Faryzeusz powie
Do Chrystusa: „A może ty nie jesteś Bogiem?“
Jam jest Faryzeuszem i mówię gościowi:
„Może twój boski demon jest mi tylko wrogiem?“
Nie idzie wcale za tém, by do błędu wracać,
I, niby wół przy żłobie, znać samego siebie,

Lub téż, jak komentator, wiersz stokroć obracać. —
Małoż to rąk specyalnych w napisaném grzebie?
One nic nie pominą, źdźbło nawet dostrzegą,
Jak ten pastuch, gdy czyści brysia parszywego.
Ale sądzić, że jabłka Hesperyd się zrywa,
A to zwyczajną rzepę każą pieścić losy!
Widzisz więc, przyjacielu, z czém autor przybywa
Do swoich dzieciobójców, z czém biegnie na stosy.
Rymotwórcy, mój drogi, to jak kochankowie:
Póki nic nie napiszą, myśl pieszczą w swéj głowie,
Myśl, cenioną, jak piękność, nim się ją posiędzie.
Śledzą ją, podziwiają, w bóstw stawiają rzędzie,
A kiedy jéj ognistéj dodadzą podniety,
Ona jak Salamandra skacze w różne strony.
Słówko do niej, to liścik czule zakreślony.
Karmi się ją; któż lepiéj to umie, jak nie ty?
(Mógłbyś nawet księżniczkę ufetować śmiało.)
Ale gdy się już podda, bądź zdrów, urok znika,
Czuć, że śmierć tę jaskółkę w więzieniu dotyka.
Gdybyż z tego przynajmniéj choć coś ocalało!
Opadły listki róży, drażniąc powonienie!
Tak najsmutniejsza miłość zostawia wspomnienie...
Kiedy młoda dziewczyna, pyłem zakurzona,
Nad wodnemi liliami obmyła ramiona,
Wtedy, z dłońmi na piersiach, staje po nad strugą
I w swe płaczące włosy wpatruje się długo.
Wychodzi, lecz jak kamień z Borghezy ponętna,
I niby sztylet perski rubinami błyska;
A matka, gdy swą piękną córeczkę uściska,
Pewnie sercem odczuwa jéj świeżej krwi tętna.
Lecz poeta, niestety, gdy czerpie ze zdroju,
To jak ten, co poluje ukradkiem na łące:
Pić chciałby z własnych dłoni, pełen niepokoju,
Ale schną mu zbyt szybko dłonie gorejące.
Przyznam, że mnie nie straszy bynajmniéj krytyka,

Jakąkolwiek jest muchą, rzadko mnie dotyka.
Mówiono, żem Byrona okradał przed rokiem;
Komu nie jestem obcy, ten pozna fałsz jasno.
Ja się brzydzę plagiatem, tak jak śmierci mrokiem,
Małą jest moja chatka, ale moją własną!
Wiem, że to niezbyt wiele być poczciwym sobie,
Lecz faktem jest, iż w żadnym nie szukałem grobie.

Nie wytworzył się ze mnie pisarz polityczny,
Bo unikałem dotąd karyery publicznéj;
Ani być mężem wieku nie miałem próżności,
Ani téż być wyrazem jego namiętności.
O! smutne to rzemiosło podążać za rzeszą
I chcieć gardłować głośniéj, aniżeli wodze,
Chwytając tych za poły, którzy w tyle śpieszą: —
Bale spłyną, a człowiek o suchutkiéj nodze.
Czyliż wolność opiewa jeden dziś pachołek,
Tak jak dawniéj opiewał cesarza lub króli?
Małoż się ludzi wiesza na zwyczajny kołek,
By wznieść boga, któremu dawniéj w oczy pluli?
Można wykolejenia zwać to piękném mianem;
Ludzkie to, a więc winno być tolerowaném.
Zapewne, dla niejednych jest to fakt ponętny
I może dla was piękny, a dla mnie jest wstrętny!
Nie śpiewałem pokoju ani wojen chwili,
I mało mnie obchodzi, czy mój wiek się myli:
Ma słuszność — ha, tém lepiéj; jest w błędzie — tém gorzéj,
Byleby chciano sypiać wśród oszołomienia,
Ja nie pragnę nic więcej. Wcale mnie nie trwoży
Wiek, gdzie opinie dręczą, jak wyrzut sumienia.

Czy ja kocham ojczyznę, zapytasz mnie może?
Tak, ale kocham również Turcyę i Hiszpanię,
I Persya mi jest miłą, zacni téż Indyanie
Piją jak my — i ich więc do szeregu wdrożę.
Lecz nienawidzę krajów, gościńców, kamieni,

Kędy człowiek się po to na bydlę zamieni,
By w czterech smutnych ścianach spędzać życia chwile,
Z czołem pod łomem głazu, z nogą na mogile.

Czy jestem katolikiem, zapytasz mnie może?
Tak, ale kocham bogów Nesusa i Latha,
Tartak i Pimpokau téż bogowie świata,
A i Parabavastu ma zalety boże,
Czczę Bidi’ego, zda mi się dobrym władca Khoda,
A co do Kiczatana — i na niego zgoda;
Trzebać i Michapusa coś oddać zaletom.
Lecz mi strętnym jest pieniacz, bakałarz i plotkarz,
Niech służą Pimpokaom, Visznom, Mahometom,
Możesz ich posłom odrzec, jeżeli ich spotkasz,
Że sam nie wiem, gdzie idę i ku jakim metom.

Czy ja kocham rozsądek, zapytasz mnie może?
Tak, ale również lubię i dobre cygaro,
Mam w cenie téż i bordeaux, zwłaszcza markę starą.
Czyste wino w miłosnym skutkuje ferworze.
Lecz się wzdrygam w dewotów zgromadzeniu lichém,
Sarkam na komedyancką świętoszków hołotę,
Co z białą rękawiczką wciągają swą cnotę.
Dyabeł był dobrze starym, gdy zrobił się mnichem,
I ja téż, gdy czas przyjdzie, wykształcę go z siebie,
Ale wtedy już ziemia szczątki me pogrzebie.

Czy ja kocham naturę, zapytasz mnie może?
Tak, ale kocham również rzeźby i obrazy.
Ciało bozkiéj Wenery jest dla mnie bez skazy,
Czyż najpiękniejsza z kobiet zrównać się z nią może?
Kobieta mówi, prawda, lecz ona porywa;
Milczenie, przyznam, nieraz milszém dla mnie bywa.
Lecz nienawidzę płaksów w ich wiecznéj niemocy,
Wzdychających kochanków strumyka i nocy,

Tego rozanielenia, co nie stąpi kroku,
By nie zanucić piosnki, nie zapłakać rzewnie.
Natura wszelakiego ma dosyć uroku,
Oni jéj tajemnice zrozumieli pewnie,
Lecz ja ich nie rozumiem, przy nich jestem w zmroku.

Czy ja kocham bogactwo, zapytasz mnie może?
Tak, ale i mierności cenię obyczaje,
A zawsze mą kochankę nad wszystko przełożę.
Fortuna jest mi drogą, bo mi wolność daje.
O! piękna niezawodnie, lecz jeśli świat wzrusza,
To i do odpowiedzi swych wybrańców zmusza.
Ona to jedna przecie woli daje skrzydła,
Lecz nizka pożądliwość, podłość — jest przebrzydła.
Wolę już na gościńcu wpaść w ręce szulera.
Wstrętnym mi wiatr złocony, co krzepi głupotę.
Ach, pewnie po stu latach ktoś nas sponiewiera,
Zowiąc wiekiem kamiennym to stulecie złote.

Czy ja kocham cośkolwiek, zapytasz mnie może?
Na to po Hamletowsku odpowiedzieć trzeba:
Wątp, Ofelio, o wszystkiém, co widzisz w przestworze,
Czy o zapachu róży, czy o blasku nieba,
Czy o cnocie, o zmroku, czy o dniu jasności;
Ale nigdy, Ofelio, nie wątp o miłości.
Możesz być heliotropem, drogi przyjacielu,
Co, zapatrzony w gwiazdę, umiera bez bólu;
Możesz tak, jak Mizantrop, lubić z piosnek wielu
Tylko piosnkę o lubéj, czy o dobrym królu;
Wątp o psie, o kobiecie, o wszystkiém, co kocha,
Lecz o saméj miłości nie wątp ani trocha.
Miłość jest wszystkiém, miłość — to życie wśród słońca,
Kochać — to punkt najwyższy. Cóż znaczy kochanka?
Skorom się upił, pytam, czém jest dla mnie szklanka?
Czy chcecie świat przekształcić w marzenie bez końca?
Jeśli prawda, że Grätchen[8] Goethego wybranka,

Że Rousseau żył dla Julii, Szyller dla Amalii;
Niechże im ziemia lekką będzie — bo kochali.

Powiesz, że źle rymuję, druhu mój kochany?
Ha, pod tym względem, widzisz, jam reformowany,
Nie mam wcale systemu, piszę, jak dogodniéj;
Wiem, że taka robota równa się dziś zbrodni,
Lecz niechaj to współczesnych mistrzów nie obraża,
Nie jeden z nich mi żywo przypomniał stolarza.
Wierz tu inowatorom, którym się zachciało
Miéć w rymie głoskę więcéj, niż było przed laty!
Tego bo tylko ćwieka myśli brakowało!
Czas Woltera, w tak wielką swobodę bogaty,
Ich zdaniem pewnie tylko był maluczkich chwałą.

Całe Włochy wydały straszny jęk żałoby,
Kiedy już Michał Anioł skonał przy ołtarzach,
Wiek się kończył, a starcy z smutkiem szli na groby,
Z smutkiem, co jak przeczucie zaległ na ich twarzach.
Sztuka, wraz z wielkim mężem w ziemi pogrążona,
Uleciała na niebo szukać dłoni bratniéj,
Jak niemowlę, co w trwodze lgnie do matki łona.
Sztuka wraz z nim upadła. Był to mistrz ostatni,
Którego lud toskański cenił jak należy.
Dzisiaj sztuki już niema, nikt w nią nie uwierzy!
A i literatury żywot opłakany:
Topielcem, zbrodnią, głupstwem jedynie zajęta!
Trup z niéj także, lecz przez nas galwanizowany,
Czeka na swoją kolej, malując dziewczęta,
Wyciągając z rynsztoku te muzy Régniera[9],
Z których sama jest jedną, najbardziej zniszczoną,
Bo maścią ani tynkiem wdzięków nie przybiera.

Wszyscyśmy ją zużyli — ja najpierwszy pono!...
Czyliż mam prawo teraz, w takim rzeczy stanie,
Mówić ci o téj sztuce, któréj zgon żal budzi?
Jednak, słóweczko jeszcze przyjm na pożegnanie...
Artysta jest to człowiek, on pisze dla ludzi.
Święta wolność kapłanką jest jego ołtarza,
Żywiołami dlań życie, a wszechświat trójnogiem;
Ból, harmonia i miłość kadzidło wyraża,
Ofiarą jest dlań serce, a zaś prawda bogiem.
Artysta jest to żołnierz, co armii szeregi
Opuszcza, śpiesząc naprzód, jak wodze lub zbiegi;
Na dwóch odrębnych drogach zwycięztwo go czeka:
Jeden, w ślad Merimée’go albo Calderona,
Lgnie ołowiem gorącym, do rzeczywistości,
Przy jéj blasku wycina sylwetkę człowieka,
Dobywa odlew, poczém figura skończona
Wychodzi na arenę w swéj całéj nagości.
Dłuta wcale nie znają te smutne postacie,
Nic, krom maski kamiennéj, jak Pan Bóg je stworzył.
Szukacie filozofii, morału żądacie?
Wyśnijcie go — on tylko, co widział, odtworzył.
Drugi, śladem Racine’a, bozkiego Szekspira,
Do teatru z swą lampą w ręku was prowadzi,
I złotem piórem serce człowieka otwiera;
To dla was on je bada, przed wami wnet zdradzi,
Co uczuje, cokolwiek mu spotkać się zdarzy,
A zwłaszcza, kiedy znajdzie to, co mu się marzy.
Formą dla jego myśli jest akcya wybrana:
Czy Hamlet Klaudyusza, czy Joad Mathana,
Kto zabija, to mniejsza, byle miecza błyski
Dały nam w cieniu widziéć walczących pociski.
Pierwszy wam cóż przedstawia? Nic, tylko szkielety!
Pomyślcie, jakie stroje, jakie jędrne ciało,
I jakie to żelazne muskuły atlety
Na te kości przepyszne włożyć by się dało?

Drugi daje wam za to kostiumy błyszczące,
Muskuły jak opoki, ciało krwią tętniące,
I pozwala wam roić, po jak świetnych torach
Może kroczyć istnienie przy takich pozorach.
Pierwszy z nich widzi skutek, a drugi przyczynę:
Te dwa prawa stanowią świata podwalinę.
Bóg jeden (jako znawca) wszystko wraz ogarnie!

Ja, nieborak, gdy widzę... a widzę dość marnie,
Bo muszę cię uprzedzić, kochany kolego,
Iż by mieć widok długi, chcę zbyt wyraźnego!
Man delights not me, sir., nor woman neither[10]. Może,
Gdyby mi zostawiono wolność w dróg wyborze,
Wybrałbym drugą, pewnie, by się w niéj utopić.
Do licha! W marzycielskim znów jestem humorze.
Staję więc. Taki humor z miejsca trzeba stropić.

Sam nie wiem, po co tyle nabajałem wierszy?
Wszak dość było napisać na stronnicy pierwszéj:
„Przezacnemu koledze, panu, i tak daléj...”
Według modły dzisiejszéj — jedno ścisłe zdanie,
Które dobitnie streszczać ma ofiarowanie.
Napisałem za wiele, to mi się nie chwali,
Gotów jeszcze kto myśleć, że jest to przedmowa,
A wszak ja z nich nie czytam — i ty — ani słowa...






INWOKACYA.
Hymn do Tyrolu.


Kochać, pić i polować — oto całe życie
Tyrolu synów. Dzielni, z bohaterstwa słyną,

Swobodni jak powietrze, — orły na gór szczycie!
Ich kraj piękny! Tu słońce pogardza równiną,
Tym martwym oceanem, gdzie góry — falami!
Piękny kraj, sympatyczny, skroś brzmiący echami.
Tu nad przepaścią gwiżdże gór rabuś zuchwały
I rzuca na wiatr serce, piosenki i strzały.
Spójrzcie! Oto Wenecya złoci się na kresie,
Oto możnéj Szwajcaryi zwieszają się grody.
Tyrolu! od południa wiatr ci piękność niesie,
Od północy ci wieje drogi wiatr swobody.

Witaj, o ziemio lodu, o kochanko burzy,
Ziemio ludzi zbłąkanych, danieli w podróży!
Twe dzieci, matko, muszą z twardego ssać łona,
Lecz one cię kochają, one patrzą rade
Na śnieg modry twych jezior, na to słońce blade,
Co oszczędza przezrocze ich kobiet ramiona,
Na cierń, którym się parzy ich noga czerwona.
Witaj, szlachetna ziemio, szczera a spokojna!
Ty sztuki nie uwielbiasz, bo nie znasz próżniactwa,
Marzycielskiego chować nie możesz dziwactwa!
U ciebie tylko miłość jest w cenie, lub wojna!
Nikt się tu nie starzeje, choć długo w noc czuwa,
A jeśli twoja dziatwa, wśród echa doliny,
Rzuci niekiedy zwrotkę w szum kosodrzewiny,
Toć na to jest śpiewakiem, co jak ptaszę fruwa.
Nic nie masz, o Tyrolu, bogactw ni świątyni,
Poetów ani bogów, nic nie masz, łowczyni!
Lecz miłość twego serca cudne imię nosi:
Wolność! O, dla górala to żadne kłopoty,
Gdy ekonom jakiego srogiego despoty
Przyjdzie z Niemiec i twardą skorupę gór skosi.
Pług nie jest jego fachem. Śpiąc, na śniegu leży,
A tego co zabije, ma dość dla wieczerzy,
On oddycha swobodą, któréj Bóg użycza.

O wolności niebiańska, jak ogień dziewicza!
Tak! swoboda umiera wśród miejskiego gnoju,
Wy, co za nią walczycie, to na pośmiewisko!
Bo nawet wasze groby nie mają spokoju.
Ten krzew wreszcie zielony nie rośnie tak nizko,
W chrapie brudnych oddechów ludzkich wolność kona,
Żyje powietrzem światów, — w nich nie jest zatrutą!...

Hej! na drabinę! Pan Bóg wyciąga ramiona!
Idźcie doń, marzyciele, on do was nie zstąpi,
Zabierzcie mi sandały i pikę okutą:
Święta wolność jest w górach, nic jéj nie poskąpi,
Byle człowiek, gdzie spojrzy, wszędzie ją znajduje,
A jeśli ma ją w sercu, to drżenie jéj czuje.

Tyrolu! Bardy dotąd mijali twe strony...
Cytryn trzeba dla naszej muzy pozłoconéj;
A jednak twoja ziemia nie jest pospolita,
Choć bieda chudą ręką gościnność tam wita.

Otwórz, biedna gosposiu! Godne Włochów dziecię,
Messalino w łachmanach, z pocałunków blada,
Którą ojciec synowi płaci za dojrzałość,
Dla mnie tyś jest dziewicą, a to piękność przecie!
Dla mnie, bo piję wtedy, gdy woda posiada
Klarowność bez zarzutu i zwierciadła białość.
Pies bezdomny jedynie z rynsztoka się poi.
Kocham cię. Nie odkryto białéj sukni twojéj.
Ty nie masz, jak Neapol, zwiedzających mnóstwa
I setnych ciceronów twojego ubóstwa.
Śnieg spokojnie okrywa twe nagie ramiona.
Kocham cię, bądź-że moją! Gdy dziewiczość skona,
Wtedy chyba pokocham statuy niewinne.
Wolę zaprawdę głazy, niż nieczystą Phrynę,
U któréj karmu głodni szukają czcziciele,

A która drogę w poprzek swego łoża ściele,
I nigdy nawet dopiąć nie może stanika,
Po dziennym do nocnego śpiesząc nałożnika.
1832 r.






NAMUNA.
Baśń wschodnia.

PIEŚŃ PIERWSZA.
Kobieta — to jak twój cień: biegniesz za
nią, ucieka, — uciekasz, goni.


I.

Sofa, na któréj Hassan spoczął, była
W swoim rodzaju rzeczą doskonałą:
Z niedźwiedziéj skóry zrobiono ją całą,
Pulchna jak róża i jak kotek miła,
Bo téż i Hasan miał pozę wspaniałą:
Goły był, jako Ewa, nim zgrzeszyła!

II.

Goły? Bezwstydnik! Ktoś gorszyć się sili.
Goły, zaledwieśmy go zobaczyli?
Cóż będzie w końcu? — Daruj pan dobrodziéj,
Lecz powieść właśnie rozpoczynam w chwili,
Gdy mój bohater z kąpieli wychodzi.
Więc pobłażania! Goły? Cóż to szkodzi?

III.

Goły, jak ręka, jak mur na kościele,
Jak srebrny talerz, lub jak mędrca mowa...
Ach, pani płoniesz, gorszą cię te słowa?
Lecz zkąd ktoś twierdzi, spytać się ośmielę,
Że pyszna nóg twych i piersi budowa?
Mógłbyż tak twierdzić, nie wiedząc za wiele?

IV.

Pani mi powiesz, że nieraz wypadnie
Iść podczas wiatru, lub jechać w karecie,
Że widząc stópkę, i nogę się zgadnie,
Że zresztą nóżki twe słyną na świecie...
A ja wręcz twierdzę: — kochano cię zdradnie
I obmówiono zapewne w sekrecie.

V.

Czyliż bo zbrodnią jest zażyć swobody
Wśród czułych wyznań i w czasie upału?
Szerokie łoże dla nagich — to gody!
Daj mi się posiąść, piękna, — a wśród szału
I ciebie samą wnet skuszę pomału.
Trochę pokrzyczysz, lecz rada z przygody.

VI.

Cóż bo w kochaniu jest bodźcem i siłą?
Pozór z fałszywych wdzięków panoramą?
Złoto, pachnidła? O nie, piękna damo,
Kto cię pokochał, kocha ciebie samą;
Suknia jest bronią, a czyliż nie miło
Jest to rozbrajać, co się zwyciężyło?

VII.

Na ziemi wszystko nagie, krom obłudy.
I w niebie wszystko gołe, jak i w życiu:
Pomniki, dzieci, bóstwa, dzikie ludy,
I serca piękne nie chcą być w ukryciu.
Ztąd, zgódź się pani, że trwam w nadużyciu:
Gołym bohater mój będzie, jak wprzódy.

VIII.

Cisza zaległa w wątku téj powieści
Na wszystkich członkach młodzieńczego ciała.
Już go Najada z płaczem pożegnała,
I słychać tylko, jak woda szeleści
Na spodzie wanny cichutka, nieśmiała,
I z kranów krople sączą pieśń bez treści.

IX.

Był zachód słońca i był miesiąc wrzesień.
Dla nas ten miesiąc smutną wróży jesień,
Cudny, gdzie z słońca czerpią, jak ze zdroju.
Hassan, drzwi nogą pchnąwszy od pokoju,
Opium z bursztynu ciągnął bez uniesień,
Szczęśliwiec. Lubiał sen i żył w spokoju.

X.

Wzrost jego wprawdzie liczył się na cale,
Ale go może duma podwyższyła,
Choć bez potrzeby nie zdradzał się wcale.
Drobniutka postać zbyt wymowną była,
Miał pyszne kształty. Snąć matka, wspaniale
Chcąc go wykończyć, małym go zrobiła.

XI.

Zarozumialec, był w ruchach niedbały,
Zgrabny, wymyty, miał twarz oliwkową,
Ręce pieszczone, wzrok dumny i śmiały,
Brwi, zarost — czarne, płeć alabastrową,
A oczy godne nad wszystko pochwały;
Włosów nie zdradzi z ust mych żadne słowo.

XII.

Ten zbytek Tatar goli już za młodu.
Wprawdzie Tatarem on nie był przed laty:
Hassan renegat, Francuzem był z rodu.
Ongi, spekulant czy szalbierz z zawodu,
Rodzinę, wiarę, ojczyznę, jak szmaty,
Rzucił do morza — dziś bardzo bogaty.

XIII.

Wesoły nieraz, a jednak ponury,
Nieznośny sąsiad, towarzysz do rany,
Pustak, z powagą darł nosa do góry,
Niby naiwny, a życiem sterany,
Szczery, a chytry jak filut niektóry, —
Znasz, czytelniku, tę pieśń, co przebrany

XIV.

Śpiewa don Juan pod pewnym balkonem?
Pieśń wzruszająca, smutnéj pełna treści,
Tyle w niéj żalu, kochania, boleści.
Akompeniament innym mówi tonem:
Wesoły, żywy, gra w tempie szaloném,
Możnaby mniemać, że piosnka ta pieści,

XV.

I budzi słabość w zdradnym instrumencie;
Zaś ton przygrywki, skoczny, bałamutny,
Zda się pieśń samą wyszydza zawzięcie,
Jak gdyby pragnął rozśmieszyć śpiew smutny.
Wszystko to wprawia nas w zachwyt okrutny,
Bo tam jest prawda: śmiech w płaczu odmęcie,

XVI.

Wśród zdrady miłość, niewinność wśród winy,
Za wiarołomstwo uchodzić chcą czyny
Zwykłej pustoty. Choć dłoń nieskalana,
Krew się przelewa. A wszystko z przyczyny,
Że złość i dobroć z natury nam dana, —
Obraz to świata i portret Hassana.

XVII.

Było to dobre dziecko, co się zowie,
Za dobre i zbyt dziecko, lecz w chwili pragnienia,
Skoro rzekł: „muszę!” — moc była w tém słowie!
Zmieniał tak barwy, jak stare odzienia,
Lecz nic i nigdy nie robił w połowie,
Był oceanem, co w ląd się zamienia.

XVIII.

I rzecz szczególna! Zmienny, nie mógł przecie
Nadzwyczajności strawić. Za nic w świecie
Muchy nie zdeptał, choć szła mu pod nogę;
Za to w potrawie spostrzegłszy niebogę,
Czterech lokai, pięciu, na śmierć zgniecie!
Gdzież złość, gdzie dobroć? pokażcie mi drogę!

XIX.

I dowódź tutaj z gderliwym mentorem,
Że pisarz musi znać serca tajniki,
Serce być winno mu prawem i wzorem.
Lecz czyje serce? Czego? Próżne krzyki!
Serce sąsiada ma stanąć otworem?
Do kroćset! W mojém są równe wybryki.

XX.

Życie jest jedno. Co w życiu ja zrobię,
Choćbym był dyabłem, to w ludzkim sposobie!
„Czyjaż to tedy krytyka? — ktoś woła —
Jegomość piszesz sam chyba o sobie?” —
Nie, lecz jednemu nos biorę, część czoła,
Tu piętę, owdzie... niech zgadnie, kto zdoła.

XXI.

„Ależ to monstrum, chimera, łaskawco,
Twe dziecko ojca nie będzie miéć wcale!”
Ojca? E, bajki! W mym wieszczym zapale
Odbyłem połóg do współki z wydawcą,
Zresztą, is pater est quem nuptiae... palę
Łaciński frazes, chcąc być życiodawcą.

XXII.

Spytajcie znawców i dziś, i przed laty:
Brid’oison twierdzi, że zawsze jest synem,
Ktokolwiek żyje — ślepy czy garbaty,
Niech sobie będzie brunetem, blondynem,
Przez to że powstał, już pięknym jest czynem.
Mego i w dziejów nie przystrajam szaty,

XXIII.

Anim go nawet ukradł z biblioteki,
Anim go w żadnéj nie porwał przygodzie.
Że się odbywa rzecz cała na Wschodzie,
Takżem nie mówił, — wszak wschód tak daleki?
Nie znasz go. Czerpię z fantazyi, jak z rzeki.
Jeżeli kłamię, jedź sprawdzać, narodzie.

XXIV.

Gdybym od ręki gród wielki zbudował:
Dachy niebieskie na białym meczecie,
Gdzie szczere złoto kapie z wszystkich pował;
Gdybym zanucił pieśń o minarecie,
Gdybym horyzont krwią wam zafarbował, —
Wtedy napewno mnie kłamcą nazwiecie.

XXV.

Mówię to wszystko, bym w zamian mógł dostać
Od czytelników ustępstwa kruszynę.
Że mój bohater dziwaczna to postać,
Wiem, lecz do dziwactw miał plany jedyne.
„Toć-em nie anioł”, o pani — niech zginę!
Któż nim jest u nas? — Tartuffem chcę zostać.

XXVI.

Nie podobieństwo określić Hassana,
I próżno mniemam, że was nim zachwycę;
Jak dom bez schodów, miał w sercu granice.
Nawet dla blizkich postać mało znana.
Choć łatwo mówić, inna rzecz pisana: —
W łóżku zostawiał swoje tajemnice.

XXVII.

Nie miał rodziców, małpki, narzeczonéj, —
Nic, co jest miarą pospolicie naszą,
Nawet psa, kota — dziwak na wsze strony.
Ach, czytelnicy może się odstraszą?
Czekajcież chwilkę, uczynię go paszą...
Nie! To ryzyko, figiel przedawniony.

XXVIII.

Zrobię go chmurnym, tajemniczym zrzędą,
To znaczy kłamstwo popełnię szkaradne.
Że ja go lubię, zasługi to żadne.
Jam ojciec, za to go kochać nie będę.
Piękny jak serce — ot zrażę gawędą,
Wszak już mówiłem, że oczy miał ładne.

XXIX.

Rzec, iż się nie bał Boga ni szatana,
Tegobym nawet wcale nie zaczynał,
To nie moralne i bodaj kryminał.
Że polubicie niebawem Hassana
Wpierać nie mogę, — rzecz nieprzewidziana, —
Twierdzę poprostu: był to oryginał.

XXX.

Obyż Bóg sprawił, bym za szczere zdanie
Dla jego czynów zyskał pobłażanie.
Proszę o względy, bo prawdą się rządzę.
Jeśli źle robił, mógł gorzéj, jak sądzę.
Sam sobie winien, a mnież się dostanie?
Ja pokutować mam za jego żądze?

XXXI.

Lecz każdy przyzna, kto poznać mnie raczy,
Że ja i Hassan żyjemy inaczéj.
Ja mam pretensye do delikatności:
Gdym miał metressę, w obec téj jejmości
Byłem jak trusia. Niech mi Bóg przebaczy,
Żem, taki skromniś, mógł te okropności,

XXXII.

Z ich całą grozą czarną i ponurą,
Tak bez skrupułu dopuścić pod pióro.
I ledwie teraz czuję się w porządku.
Dla większéj sławy, nie przerywam wątku.
Dawniéj, rzecz całą spaliłbym z brawurą,
Lecz dbam o przyszłość — brnę więc, jak z początku.

XXXIII.

Jak rzekłem, Hassan we Francyi się rodził,
Lecz jaką drogą do zdania przychodził,
Że tu kobieta jest chwilką przejściową,
Pojąć nie mogę, daję na to słowo.
Jeśli się zajął jaką białogłową,
To po tygodniu w przesycie już brodził.

XXXIV.

Że jest to system wielce niedorzeczny,
Każdy mi przyzna, bo kto „kocham” powie,
Mówi tém samém: kocham na czas wieczny.
Nikt z trubadurów, nikt, nawet królowie
Nie mówią: kocham na tydzień! — Niegrzeczny.
Urwis! Śmietanką poił się na zdrowie.

XXXV.

„Wiem, rzekł, gdy badać ktoś zaczął pieszczoszka,
Że dziś nastało octu panowanie.
Moja śmietanka w trzech czwartych jest gorzka,
Wiele, kto jeszcze dziś mleka dostanie.
Nie chcę w miłości być sługą choć troszka,
Wolę psem negra być na zawołanie,

XXXVI.

„Lub ledz pod batem, jak koń znarowiony,
Niż być pod czepkiem, zależéć od bony
W postaci pięknéj jednego z tych stróży,
Co na przechadzce, sztywny, wyprężony,
Śledząc cię bacznie, oka ani zmruży. —
Rózga przynajmniéj pozytywnie służy.

XXXVII.

„Wiem, co mnie czeka i ile dostanę,
Pocieram plecy, lub to, co mnie boli.
Lecz żyć, dźwigając pęta pozłacane,
Miéć słodkie mleczko balsamem na ranę,
I w tém więzieniu pustem, w jeńca roli,
Nie módz się nawet obwiesić dowoli!

XXXVIII.

„Na domiar złego, chciejcie zważyć sobie,
Że najcnotliwsza i najbardziéj sucha
Przed mym tygodniem żalami wybucha.
Ex-amant pani roi się w żałobie.
On i piękniejszy, milszy w każdéj dobie,
Ma twardszą nogę, znacznie czuléj grucha,

XXXIX.

„Serce ma większe i słodszą ma duszę...”
Tu czytelnikom przypomniéć znów muszę,
Że to mojego bohatera zdanie.
Ja wstydem płonę i cierpię katusze
Na myśl, że przy nim i mnie się dostanie!
„Więc, — prawił Hassan, — im prędsze zerwanie,

XL.

„W tém większą świeżość moje siły zbroi.
Sytość jedynie myśli i rozważa.
Podczas gdy przyjaźń w zawieszeniu stoi,
Boleść wspomnienia w nadzieję się wraża,
Jak chore dziecko w usta siostry swojéj.
Kto patrzy sercem, rozum mgłą zakaża.

XLI.

„Wstręt to nienawiść. — Mnież znienawidzono?
Mnie? Ależ za co? Pytam o motywa.
Kobieta powie: „płaczę, nieszczęśliwa.”
Ach i mnie także płaczem wzbiera łono,
Słabnę, ratunku! żal wskroś mnie porywa,
Aż nie śmiem prosić, by mi przebaczono.

XLII.

„Duszę mam czystą, choć ciało się kala.
Ależ, powiedzą, ten sposób jest zdradny,
Ileż to razy dla kobiety ładnéj
Traci się wszystko, nic się nie ocala!
Fałsz, jako żywo, kalembur szkaradny,
Człowiek uczciwy omija go zdala.”

XLIII.

Owóż się Hassan bronił w sposób taki,
Pewnie to jeszcze we Francyi się działo,
Gdy przy odjeździe myśl po nad wiatraki
Czapkę mu z ucha podrzucała śmiało.
Że jednak zdania bronić mu się chciało.
Snać czuł w swych wnioskach sens nie bylejaki.

XLIV.

Miłość traktował według katechizmu.
Dbał o pozłotę dla swego sofizmu,
Dbał i o nerwy. U niego wesele
Był to szczególny rodzaj paroksyzmu: —
Trwożyć nie śmieszyć dano mu w udziele.
Ani téż krzyczał, ni łez ronił wiele.

XVL.

Bladość niezmierna, to znów lekkie drżenie,
Konwulsya w gardle przy jakichś zaklęciach,
Lub słów bez związku ciche wymówienie —
Oto i wszystko w serca przedsięwzięciach.
Nawet metresa, mając go w objęciach,
Czuła w nim tylko bezwładne omdlenie.

XVLI.

Lecz po téj ciszy dziwacznéj i śmiesznéj
Nastawał wybuch okrutnych zapałów.
Palił więc donnie setki madrygałów,
Słodki jak miodek, czuły i ucieszny,
Choć dosyć ciężki wśród pieszczot i szałów.
Mógł się spowiadać w téj chwili, bezgrzeszny.

XVLII.

Nie szczędził wtedy zwierzeniom szturchańca:
Wszystkie uczucia, jakie świat pamięta,
Troski, obawy, miłość, wiara święta,
Ufność, nadzieja, — wszystko szło do tańca.
Sam konfesyonał w rękach penitenta
Równie długiego nie widział różańca.

XVLIII.

Ach, to niedola, gdy serce się kruszy!
Wszak je z żelaza natura odlała.
By ciało złączyć z bratnim wrogiem duszy,
Że Bóg tak zrządził, rzecz dziwna się stała!
Węzeł gordyjski doczesnych katuszy
Miecz Aleksandra tu niechaj podziała!

XLIX.

Lecz dusza z ciałem zawsze idą w rzędzie,
Jak wiersz klasyczny, jak woły po parze,
Jedno przy drugiem, dopóki świat będzie.
To wpiera: „winnoś”, drugie: — „tyś jest w błędzie!”
O jakże razem nędzni gospodarze!
Czy nam ich zatarg lepszą drogę wskaże?

L.

Aby dać dowód, dowód jasny, żywy,
Że świat ten zły jest — dosyć jest wyłożyć,
Iż chcąc tu zostać, należało stworzyć
Świat całkiem inny, mglisty, śmieszny, ckliwy,
Który, by więcéj był wart, niż prawdziwy,
Mógł był nie istniéć, zanim musiał ożyć!

LI.

O tak, wierzajcie, roskosz to zawodna,
Gdy dusza spija wino zmysłów do dna;
Pieścić swe żądze na nic się nie przyda,
Ciskać klucz serca, jak młoda Elfryda,
W toń oceanu — rzecz w skutki nie płodna.
O, w takich chwilach szczęśliwym się wyda.

LII.

Kto, jak ów wezyr, strzegący sułtanki,
Mieczem się dzieli od swéj kurtyzanki.
Szczęśliwy ołtarz, gdzie zniknął bluźnierca,
Szczęśliwy człowiek, co wszystko uśmierca
Ze zgonem uciech, co w oczach kochanki
Nie płakał nigdy, lecz śmiał się od serca. —

LIII.

Przepaść tak wielka! Pochyłość tak śliska!
Czuła kochanka tak z siostrą jest blizka,
Tak często przyjdzie z skargą i pieszczotą,
Swe serce czule do mego przyciska, —
Czyż dziwna słabość przed taką istotą?
Na słodkiéj drodze zbieram szczęścia złoto.

LIV.

Biedniśmy wszyscy! A kto pożałuje
Tego, co zrobił, musi płakać skrycie.
Cios wisi srogi. Pijany w zachwycie
Śmieje się z wzgardą, bo trwogi nie czuje.
To droga świata; ci, co znają życie,
Rzekną, iż pewno lepiéj sen smakuje.

LV.

Ach, spać i marzyć! Chwila upragniona,
Gdy w życia czczości sen boski zamieni
Swój cudny przysmak w złoty deszcz promieni,
Świeży jak rosa, syn nieba, jak ona,
Ptaszynka nocy, co w locie natchniona
Nurza swe skrzydła w żywych gwiazd bezdeni.

LVI.

Gdybyż na zawsze usnąć można było!
Gdybyż lunatyk wśród sennéj pogoni
Nie tłukł o kamień rozpalonéj skroni,
Pchnięty natury bezlitosną siłą!...
Gdybyż miéć pancerz, co zawsze obroni!
Gdybyż się miłość jak głód nasyciło!

LVII.

Czyż Manon Lescaut zaraz w pierwszéj scenie
Nie jest tak ludzką, tak istotnie żywą,
Jak gdyby była postacią prawdziwą?
Czyż Heloizy nie mamy téż w cenie,
Chociaż to tylko zwyczajne zmyślenie?
Oj wy, fantaści! drwicie, jako żywo!

LVIII.

Czemu rzucacie widma oświetlone
Na czarną nocy bezsennych zasłonę?
Wszak w przebudzeniu trza rozbrat wziąć z niemi.
Żądza się czuje przybitą do ziemi,
Jak ranny orzeł, co oczy zamglone
Zwraca do słońca z skrzydły otwartemi.

LIX.

Manon! O sfinksie! O dziewczę syrenie!
O Kleopatro, kobiecych serc wzorze!
Lube twe dzieje czytane są może
Przez samych stróży na świętej Helenie. —
Temci prawdziwsza w bezwstydnym ferworze!
Nie warteś nóg jéj ściskać, Kleomenie![11]

LX.

Ty mnie tak bawisz, jak Tybercyusz nudzi.
Ufam ci, kocham, choć wstręt we mnie budzi
Twoja przewrotność. Pysznaś w swym zachwycie
Dla uciech, złota! Czuję całe życie
W twém każdém słówku. Najszaleńsza z ludzi,
Ożyj, a stanę na marzeń mych szczycie!

LXI.

Ach czytelniku, przebacz mi, zabrnąłem
Baję od rzeczy, z krzywdą méj powieści,
Popełniać niecne hiatusy jąłem,
Czas, bym już wrócił nakoniec do treści.
Zgromiłem siebie, co się tylko zmieści:
Otóż ciąg dalszy... Na czém to stanąłem?

LXI.

A! Hassan, rzekłem, był niepowściągliwy.
Za hasło „wszystko lub nic” mu służyło.

Dla mnie to jednak dziwoląg prawdziwy,
Jak nie dać duszy, gdy ciała się zbyło?
Wszak jedno dymem, drugiem ogień żywy.
Nie wiem, czy serce chrześciańskie w nim biło,

LXIII.

I nie wiem nawet, czy miał jaką wiarę;
Czy komu zwierzał czułe tajemnice,
I zkąd we Francyi szły doń na ofiarę
Jego chwilowéj żądzy niewolnice,
Ani co myślał; kto mu zadał karę
By klął i miłość, i przyjaźń — zwodnice!

LXII.

Lecz raz wieczorem, gdy, trapiony splinem,
Dzieło Gallanda wziął do rąk przy szklance,
Bóg chciał, by znalazł tam, ku niespodziance,
Opis, jak sułtan po jednéj sułtance
Mordował codzień. Natchniony tym czynem,
Wkrótce się potém stał muzułmaninem.

.

O każdym nowiu żyd-sęp do Hassana
Wiódł w krzywych szponach dwie nagie dziewice.
W końcu miesiąca, każdéj kąpiel dana,
Syta, z cekinem, zawoalowana,
Mogła do woli przebiegać ulice.
System to ludzki, jak na niewolnice.

.

W ten sposób Hassan, czułéj duszy gwoli,
Czterykroć w tydzień miłością się krzepi.

Że po turecku nie umiał, tém lepiéj,
Mógł po francuzku omdlewać do woli.
Nazajutrz, żegnam. Wnet w odźwiernéj roli
Stara arabka drzwi przed nim odczepi.

LXVII.

Dziwném to bardzo niejednemu zda się;
Tych, co wyśmieją ten system, znam wielu.
Hassan przeciwnie, dotarłszy do celu,
Był tak szczęśliwym, jak nikt w ludzkiéj masie;
Ztąd, czytelniku, daruj, lecz w wywczasie
Czeka snu właśnie na miękkim fotelu.

LXVIII.

Sen nie przybywa, lecz to zachwycenie,
Co jest mu siostrą lub kochanką raczéj,
Która, choć czuwasz, da ci zapomnienie
I obłęd serca, i rozleniwienie,
I pewnym jesteś, żeś spał, nieinaczéj, —
Cóż Morfeusza piękność przy niéj znaczy?

LXIX.

Jest to sen duszy nie ciała. Człek pali,
Rusza się, ziewa, choć śpi wyśmienicie.
Żyje, a jednak to śmierć, a nie życie.
Przy dobrych chęciach, choć miłość jest w dali,
Można i do niéj być skłonnym w zachwycie!...
Znowu mi głupstwo pud pióro się wali.

LXX.

Czyście widzieli w głębokIm wąwozie,
Jak stary bażant po brzuchu się drapie,

I trawiąc winko, co przedtém wychlapie,
Kurczy się w słońcu i jak kantor sapie?
Wszystko mu w środek kurczy się w téj pozie.
Czyż nie jest bażant ten w apoteozie?

LXXI.

Gdy, czytelniku, zwiedzisz świętą ziemię,
Patrzaj pod nogi: Ujrzysz rój palaczy,
Każdy z nich stary i każdy z nich drzemie;
Tam, gdzie hebrajskie chowało się plemię.
Cóż żyć i skonać bez skargi im znaczy?
Rzekłbyś — to bogi, a to ród żebraczy.

LXXII.

Mówią, lecz rzadko, zazwyczaj w skupieniu
Leżą półnadzy, z głową na kamieniu,
Nie mając grosza, nie myśląc, że głodni.
Zbudzisz ich, nazwą cię psem w oburzeniu;
Zdepcesz ich, chętnie dopuszczą do zbrodni.
Nie gardź-że nimi, bo ciebie są godni.

LXXIII.

Jest to zasadą mahometanizmu
Obdarzać szczęściem bezmyślne istoty.
Czemuż tak nie jest w prawach chrystyanizmu?
Znam niejednego, co wart takiéj psoty,
Umarłby pewnie szczęśliwy z głupoty.
Ach, otóż nowy lapsus barbaryzmu!

LXXIV.

Mahometaństwo drażni moje nerwy.
Trzać było słownik do ręki wziąć pierwéj.

Niestety, jednak trafiam na zawadę,
Pióro mi spada, depcę je — nic z werwy.
Zły więc, od muzy robię rejteradę,
I gasząc świecę, do łóżka się kładę.

LXXV.

Szczerość ta państwa napewno rozczuli:
Mój Hassan goły, ja jestem w koszuli.
Nawet domowe zdradzam interesa;
Rzadka otwartość! Gdzież zmierzam u biesa?
Jak się otrząsnąć nareszcie z téj kuli?
Tak wiódł Eneasz ojca Anchizesa.

LXXVI.

Eneasz, sapiąc, chwiał się na wsze strony,
Ale Kreuza zostawała w tyle.
„Dlaczego stajesz?” — zwrócił się do żony.
— Kładę podwiązki! — odpowiada mile.
„Kładź więc i przychodź, bom bardzo zmęczony:
Gotówem ojca upuścić za chwilę.

LXXVII.

Wnet czytelnikom rzecz całą objaśnię.
Anchizes — powieść, a pani Kreuza,
Idąca z tyłu, to moja jest muza.
Chcę dążyć naprzód, ona staje właśnie.
Goni motylki — oto jéj ekskuza!
Na takiéj drodze werwa rychło gaśnie!

LXXVIII.

Eneasz z żoną ma trudne zadanie,
Lecz on jest bez niéj, jak ciało bez duszy.

Anchizes przytém ciężki niesłychanie,
Stary, gderliwy; nadomiar katuszy
I Troja w ogniu. Nim żonkę więc wzruszy,
Lepiéj postąpi, gdy na miejscu stanie.






PIEŚŃ DRUGA.


Co to jest miłość? — Zamiana dwóch fantazyj,
zetknięcie dwóch naskórków.Chamfort.


I.

A no więc słusznie od głupców usłyszę,
Że piórem tylko bawią się hołysze.
Jeśli niém z nudów piszący się durzy,
Warto je spalić; lecz kto z fachu pisze,
Bodaj czy światu gorzéj się zasłuży
Od kurtyzanek, prawników lub stróży.

II.

Kocham się w wierszach. Nieśmiertelna mowa!
Może ja bluźnię? Więc mówię to z cicha:
Kocham ją wściekle! I cóż, że jéj słowa
Głupiec z niechęcią od siebie odpycha!
Piękna, przeczysta, Bóg dla nas ją chowa!
Świat nią nie włada, choć słucha i wzdycha.

III.

Wiedzcież wy wszyscy, wy, co tak wytrwale
Chcecie kłaść własny skalpel w nóż drewniany,

Wy, co tak często w rzeczy napisanéj
Szukacie twórcy, jak amant, co w szale
Z listu kochanki roi łzy i żale,
I marząc, słyszy jéj głos ukochany, —

IV.

Wiedzcież: to serca spowiedź i westchnienia,
Gdy ręka pisze; — to serce w zachwycie
Tak się rozchyla, mięknie, rozpromienia,
Jak ów wędrowiec, rad na góry szczycie.
Więc lubo z wierszy wy nieraz zadrwicie,
Cóż nam zastąpi roskosze tworzenia?

V.

Mniejsza o wartość! Wszak niepowołani
Wdzięk muzy cenią. Głupcom imponuje,
Piękna jest dla nas, bośmy rozkochani.
Kraczcie, krogulce, gryźcie — fraszka dla niéj!
Poeta w niebie, a gdy wam wskazuje
Drogę, to znaczy, że sam ustępuje.

VI.

Wpierw przy kądzieli ruszajcie się biedzić
I róbcie z żaby wołu, co sił stanie,
Nim książka zmusi was: „wierzę“ powiedziéć.
Choćby najbliżéj przyglądał się ranie,
Cały czas straci niewierny, chcąc wiedziéć,
Czy Chrystus znalazł na krzyżu skonanie.

VII.

Czyliż bo książki jak sen nie odurzą?
Książka jest tylko jedném mgnieniem przecie,

Ptaszkiem, co śpiewa, mknąc daléj, lub różą,
Którą się wącha i rzuca na śmiecie,
Gościem, którego nieraz przyjmujecie,
Ale z nim jednak mówicie nie dużo.

VIII.

Dziś się naprzykład ubrdało mi w głowie,
Bym w samych sekstach powieść tę zrymował.
Macież ją gromić? I za cóż, panowie?
Cóż ona winna, żem tak ją zbudował?
Ależ to kopia z Byrona, ktoś powie;
A czy Pulci’ego on nie naśladował?

IX.

Czytajcie włochów, fakt jasnym się stanie:
Nic jest niczyje, wszystko wszystkiém włada.
Jakiż naiwny ten, co opowiada,
Że on potrafi stworzyć nowe zdanie!
Toć ono było za dziada — pradziada!
Sadzić kapustę — to naśladowanie!

X.

Biedna Laforet[12] wszak liter nie znała,
A jakże silnym policzkiem jéj chwała
Niepowołanych mędrków piętnowała!
Moljer jéj słuchał, gdy brał się do pióra.
Jakże drwi z ludzi ta prosta natura,
Kiedy wybucha szczerym śmiechem gbura!

XI.

Nie chciał jéj czytać wierszy o Alceście.
Jabym to zrobił, gdybym je był spłodził.
Dowcip, koncepty niecobym uszkodził,
Lecz sens najlepszy, najpiękniejszy wreszcie,
Trafiłby w serce, jak w sercu się zrodził.
Krzykaczom wieku rzekłbym: — resztę bierzcie!

XII.

Pocóż kochanek w nocy i w dzień czuwa?
Poco poeta bólem się zatruwa?
Czego chcą w zamian, co złożyć im w darze?
Jedną łzę tylko — i niebem lśnią twarze,
I sława, talent z téj łzy na nich sfruwa,
Geniusz z miłością przez nią idą w parze.

XIII.

Skończyłem pierwszą pieśń. Znów odczytuję.
Rzecz wcale inna, niż chciałem, sam czuję.
Niéma nic z tego, co mogło być święcie,
Gdybym plan usnuł, nim przyszło poczęcie.
Rozpacz mnie gnębi i złość mnie przejmuje!
Szczęściem, że sensu dość w rymów odmęcie.

XIV.

Są utrapieńców dwojakie postacie:
Jeden, jak szatan piękny, i jak żmija
Zimny, wyniosły, zawsze kopia czyja.
Na jego sercu samotném spotkacie
Samą namiętność, żądzę w ludzkiéj szacie;
Jego ambicya tylko złotu sprzyja.

XVI.

Nic go nie bawi, nie zna przyjemności;
Kochając siebie, chce cudzéj miłości;
Patrzy, jak słońce igra z jego cieniem.
Gdy woda gładka, staje nad strumieniem
I szuka bólów i dolegliwości,
By im, jak Narcyz, przyjrzéć się ze drżeniem.

XVI.

Swym ideałem jest sam. Gdzie się zdarzy,
Bada swe czyny, każde słówko waży,
Bo trzeba przecie, by ludzie mówili:
„Robert Lowelas przechodzi w téj chwili!”
Niech świat się kręci w koło téj potwarzy,
Oś świata — biegu wstrzymać się nie sili.

XVII.

Za awanturką, procesem nie goni.
Gdy ojciec kona, sam pot mu obciera,
I tylko szepcąc, nóżkami przebiera.
Szczerszy kochanek, gdy rączkę ma w dłoni,
Tak ją uściśnie, że aż się wydziera:
Lecz on, światowiec, — a niechże Bóg broni!

XVIII.

Któż jego duszy tajniki odgadnie,
Skoro je w własnéj głębi chowa na dnie?
W obmowach, śmiechach, żalach cóż się mieści?
Ślad pojedynków zadawnionej treści;
Jakaś na piersi oznaka mu spadnie,
Jakiś krzyż czarny, jakiś jęk niewieści...

XIX.

Lecz jakże wszyscy milkną, gdy się zjawi!
Klarcia zaczyna cierpieć, a chór prawi:
Jak piękny! Mistrz zaiste, jak lśni zdala!
A jeśli Klarcia go niedość wychwala,
Mówi, że umrze... Może się pokrwawi, —
Więc Klarcia kona, a jego ocala.

XX.

To utrapieniec, serca pozbawiony,
Ma łapy kocie i krogulcze szpony.
Nigdy miłości nie poił się czarem,
Pogardza bólem, jak gawiedzi gwarem.
Od ludzi tylko spokoju spragniony,
Jest Lowelasem, lecz byłby Cezarem.

XXI.

Czy jest szczęśliwy? Nie pytajcie o to.
Wszak on sam nie wie. Kazałeś żyć, Boże,
Więc umrze taką, jak powstał, istotą.
Z wejrzeniem łani i czulszy w pokorze
Od króla puszczy. Cóż, gdy lew z tęsknotą
Mówi, że lwem jest — łanią być nie może.

XXII.

Jest to syn wieku. Na biegunie świeci
Ta gwiazda, wabiąc kształcące się dzieci.
Richardson da mu setki komentarzy,
Dla dziatwy książkę z jego życia skleci.
Jego potworność na szpaltach brewiarzy
Młodzieńcze dłonie i serca poparzy.

XXIII.

Don Juan francuz, figlarz pospolity,
Co drwi z kamiennéj mary, pjany, syty,
I tylko wszędzie szukający wina,
Co nad swym ojcem przewodzić zaczyna,
Co szydzi z Boga, hulanką przeżyty, —
Ten ledwie w cząstce typ nasz przypomina.

XXIV.

Ale jest inny, piękny, poetyczny,
Bujał on niegdyś nad Mozarta snami,
A w cudnym blasku nocy fantastycznéj
Hoffman go widział, jak szedł w takt muzyczny,
Choć odwzorować go nie mógł dźwiękami,
Szekspir by znalazł go dziś między nami.

XXV.

Dwudziestolatek na łączce spoczywa,
Jak geniusz piękny, jak miłość marzący,
Jego kochankę w zachwycie sen wzywa,
Jego serduszko — gałąź ledwie żywa,
Szczep, co upada z drzewa życia drżący,
Cierpieć i kochać, jak Chrystus, pragnący.

XXVI.

Oto go widzisz: w kobiecych łzach tonie,
Tu na przyrody, jak on pięknéj, łonie;
Świat pieści w sercu, i słaby, pomocy,
Podpory żąda, jak bluszcz w listków zgonie
I jak eolska arfa, wśród niemocy,
Kładzie swą duszę na usteczkach Nocy.

XXVII.

Teraz się pyta łzawemi oczyma,
Dlaczego serce wzdycha, choć żądz niéma?
Aniołem stróżem chce być wśród pieszczoty.
Do snu kochankę tuląc, lirę trzyma,
Do uśmiechniętych niesie kielich złoty,
By czerpać szczęście pośród ich pustoty.

XVIII.

Teraz, pod niebem Francyi, piękny, młody,
W dwudziestym roku jak Krezus bogaty,
Z nadzieją biegnie na łono przyrody.
Kochany kocha, otwarty jak kwiaty,
Pełen słodyczy i pełen pogody,
Sama niewinność wśród anielskiéj szaty.

XXIX.

Czyliż możecie zgadnąć bez zawodu,
Jaki los niebo temu dziecku dało?
Miłość, go wabiąc, przyrzeka być stałą,
Los myśli o nim, — poezya za młodu,
Z uśmiechem leje ambrozję nań białą,
Na włosy, słodsze, jaśniejsze od miodu.

XXX.

To jego pałac, niewolnicy, sioła,
Góra, las, rzeka — wszystko dookoła,
Słuchając echa, imię jego wtórzy.
Jego ten klasztor, ta wieś jemu służy,
Gdziekolwiek idzie, spotyka anioła,
Co nim bezpiecznie kieruje w podróży.

XXXI.

Cztery księżniczki nie szczędzą mu grotów.
Gdyby królowéj zapragnął był jakiéj
I z nią trzech zamków, miałby bez kłopotów.
Przy jego skarbach żyd ołysieć gotów.
Zbożem z swych plonów mógłby bez poznaki
Karmić po drodze spotykane ptaki.

XXXII.

Owóż ten człowiek w szynku spędza życie,
Siedząc pod piecem wśród grona węglarzy,
Popiół mu z kurzem czerni się na twarzy;
To znów go drżącym i bladym widzicie,
Jak z pod latarni zrywa się o świcie,
Gdzie spał w krwi cały za śladem nędzarzy.

XXXIII.

To znów się wspina po złotej drabinie,
By wnet się znaleźć u drzwi buduaru;
To prostytutce nie szczędzi z ust żaru,
Choć tam z balkonu dla niego jedynie
Donna Elwira, smutna, pełna czaru,
Pali swą świeczkę o późnéj godzinie.

XXXIV.

To do służącéj znów idzie w konkury,
Kryjąc pod płaszczem lokaja drżącego;
To go widzicie zakamieniałego,
Gdy spycha w rynsztok trupa ojca, który
Rękoma we krwi chwyta za te mury,
Gdzie jeszcze ciepła hańba córki jego.

XXXV.

I coż wy na to? Ach, pewnie myślicie,
Ze ten mąż wielki to świata ofiara;
Że jest to może jaki nowy Lara,
Nieoceniony dotąd należycie?
Że o uznanie gdy próżno się stara,
Złem za złe płaci i życiem za życie?

XXXVI.

Jesteście w błędzie! Nawet wśród bezdroża,
Nigdy nie myślał, że był zapomniany.
Jeżeli ranił, nawzajem miał rany,
Nigdy fal nie czuł spienionego morza,
Tak, jak go nigdy przyjaźni kłamanéj
Nie opętała wężowa obroża.

XXXVII.

Tak! Bo to wasze ukochane dziecię;
Z dóbr swych, z zaszczytów, nie stracił nic w świecie,
Przed Bogiem, ludźmi, w swéj ławce zasiada,
I choć źle robił, nikt tego nie bada.
Wy geniuszowi tak w nim hołdujecie,
A to Don Juan w serce wam się wkrada.

XXXVIII.

Tak jest, Don Juan! Tajemnicze imię,
Które świat cały, nie pojmując, pieści,
Imię potężne i takie olbrzymie,
Że niema chyba poety, co w rymie
Nie chciałby spisać całéj jego treści,
Pewien, że w sławnych rzędzie się pomieści.

XXXIX.

Ach, tam do licha! Ja sam, wielki cieniu,
Pocóż cię tutaj określam w natchnieniu?
I zkądeś do mnie spłynął niespodzianie?
Ztąd, że smakując w klątwach i szykanie,
Nikt cię nie kochał, a ja w uniesieniu
Czczę cię, jak Blondel króla, Don Juanie!

XL.

Gdzież jest twój dla mnie rumak wiatronogi
I któż mi zechce podać płaszcz turysty,[13]
Bym cię w łzach gonił, zwodzicielu srogi?
Któż mi roztworzy ów rejestr sążnisty,
Gdzie ślad téj długiéj, a takiéj czczéj listy
Twoich zapomnień wśród miłosnéj drogi?

XLI.

Imion niewieścich cudnych trzy tysiące!
A na nich wszystkich twe łzy świecą drżące
I żar twéj duszy; te serca zapały,
Które ze zgonem twym, promieniejące,
Poszły do nieba, jako anioł biały,
W tych trzech tysiącach imion ocalały.

XLII.

Wszak cię kochają te puste dziewczęta,
Któreś przyciskał do serca ze stali.

Wiatr, co cię porwał, z nich każdą obali,
A przecie każda o tobie pamięta,
Choć ją w dzień jeden twój przesyt oddali:
Każda ci życie dała, pominięta!

XLIII.

A ty, biedaku, coś robił ty z niemi?
Doloż! ty także kochałeś je pono!
Ty, któryś, party żądzami nowemi,
Z swych nocy wiecznych chciał słońca na ziemi
I zawsześ pytał z miną roztęsknioną
Do saméj śmierci: „może to już ono?”

XLIV.

Badałeś lasy, tonie i opary,
Rosy poranne, łąki — wszystko, wszędzie,
Czy gdzie kobieta twéj duszy nie będzie?
Za narzeczoną brałeś senne mary
I ryłeś w sercu tłumu, pełen wiary,
Że swego Boga znajdziesz w ofiar rzędzie.

XLV.

I czegoś pragnął? Świat dziś jeszcze bada,
Choć trzy stulecia dążą ku końcowi.
Sfinks chciwie pyta — nikt nie odpowiada.
Wiedzą, jak w życiu czas liczyć wypada,
Cyrklem swe niebo mierzyć są gotowi,
Lecz, czegoś pragnął, żaden nie odpowie.

LXVI.

„Jakaż-to, mówią, kobieta nieznana,
Która go jedna poskromi w zapale?

Któréj tak szukał od nocy do rana?
I gdzież się kryje ta niewywołana?
Cóż to za węzeł połączył ich trwale,
Że ją chce śledzić tak zapamiętale?

XLVII.

Czyż pośród tylu piękności nie była
Żadna piękniejsza, bardziej wyjątkowa,
Coby choć w części fikcyę zastąpiła?
Gdzież ten ideał? Gdzie ta białogłowa?
Poco przed nami jéj postać się chowa?”
Niestety! Żadna jéj wdziękiem nie lśniła.

XLVIII.

I ta gonitwa cię zmęczyć nie może.
Bóg ci tak kazał, więc biegniesz w pokorze,
Kształtów swéj mary nie tracąc w pogoni.
Aniś się cofnął, jak orzeł, nim z błoni
Nie porwie łupu, jak grom, co w przestworze
Wpierw huknie, zanim się skryje w chmur toni...

XLIX.

Choć świat się starał być ci złym prorokiem,
Chociaż cię mierzył głupim, drwiącym wzrokiem,
Tyś nań spoglądał, jakim był, bez złości.
I przebywałeś wciąż te góry czczości,
I coraz młodszy, chciwszy z każdym krokiem,
Ssałeś zbiedzoną pierś rzeczywistości.

L.

I modrooka w puchach otomany
W wonne objęcia do pieszczot cię brała,

I czy to chłopki, czy królewny ciała
Były ci drogie — nawet kurtyzany,
Choć nieraz z innym jawnie cię zdradzała. —
Tak chce brylantu górnik z szybu ściany.

LI.

Byłeś w Paryżu, Florencyi, Madrycie.
W pałacach magnat, na rozdrożach złodziej;
Ani cię złoto, ani czas obchodzi.
Z przechodniem nucisz piosenkę w zachwycie
I prosisz Boga, chcąc kochać to życie,
Niechaj cię tylko wolnością nagrodzi.

LII.

I znajdowałeś wszędzie prawdy wstrętne,
Nic, czego chciały twe żądze namiętne.
Wieczysta hydra swe zęby ci szczerzy,
A gdy twój rumak życie przygód mierzy,
Patrzysz w to morze burzliwe i mętne
I szepcesz z cicha: „Tu perła ma leży.”

LIII.

Skonałeś pełen nadziei w tym szale,
O własne ślady ani dbając wcale,
Choć krew znaczyły, a i łez niemało.
Większy niż niebo, niż życie — wytrwale
Traciłeś piękność, geniusz, sławę całą,
By znaleźć słońce, które nie istniało.

LIV.

I gdy się zjawił ów gość marmurowy,
Tyś mu dłoń podał odważnie, bez drżenia,

Ostatni festyn pozbawił cię głowy.
Padłeś, symbolu człowieka wzorowy,
W lewą dłoń biorąc czarę upojenia,
A prawą kładąc na dłoń Przeznaczenia.

LV.

Teraz czytelnik pojmie, jak należy,
Na jakie wpada marzyciel bezdroże,
Co za takiego śladem mistrza bieży.
W tych krótkich słowach rzecz całą wyłożę:
Co Juan kochał, Hassan kocha może,
W co Juan wierzył, Hassan w to nie wierzy.






PIEŚŃ TRZECIA.
Dokąd zmierzam? Gdzie jestem? Klasycy
francuzcy.


I.

Klnę się na Boga, że chciałem gorąco
Streścić jedynie baśń następującą.
Baśń ta ponętną mogła w pewnéj mierze
Dać czytelnikom rzecz o bohaterze;
Miast pchnąć do lotu serca pieśń marzącą,
Jam jego życiem się zajął zbyt szczerze.

II.

Taktykę własną wybornie poznaję,
Trojaką cnotą zbieram pracy plony:

Byłem zbyt krótki, długi lub wprost baję;
Plan, treść, bohater — wszystko w opak staje,
Tak jak ten placek niedość wypieczony,
Z jednéj surowy, dobry z drugiéj strony.

III.

Nie mym udziałem było grać w teatrze.
Choćbym miał nawet warunki najrzadsze,
W jakiejżbym roli wystąpić mógł śmiało,
Gdy na potknięcie takich mężów patrzę,
Co lat dwadzieścia pędzą myśl zuchwałą,
Pewni że z biegu wyjdą zawsze cało?

IV.

Śmiać mi się teraz radzą towarzysze,
Chcą, bym pozrywał liry mojéj struny,
Bym się Hassana wyparł i Namuny.
Lecz baśń istniała; więc choć drwiny słyszę,
Pokrótce streszczę ich losów piołuny, —
Niechaj je sobie kto zechce opisze.

V.

Manię miał pewien muzułmanin młody
Co miesiąc płacić za dwie niewolnice.
Z każdą z nich trzykroć spijał uciech miody,
Poczém obiedwie szły precz na ulicę,
Obdarowane i pełne swobody.
Miast nich, po inne słał na targowicę.

VI.

Była w téj liczbie dzieweczka, porwana
Z ulic Kadyksu od możnéj rodziny.

Jakiś grek, stary łotr, pewnego rana,
Zdawna już ceniąc wdzięki téj dziewczyny,
I że rodzina jéj była mu znana,
Wziął ją na spacer i skradł, bez jéj winy.

VII.

Hassan Hiszpanki kochał całe życie,
Téj zaś wdziękami był oszołomiony;
Worek pistoli wręczył jéj w zachwycie,
I dobrém słowem darząc należycie,
Sam ją na okręt zawiózł, rozczulony,
Aby w rodzinne mogła wrócić strony.

VIII.

Ale Hiszpanka ranną była w serce.
Zrazu potulnie szła w zmysłów rozterce,
Bo czuła piękna, że kocha go szczerze.
Nagle mu rzecze: Ja tobie nie wierzę!
Moje uczucia depecesz w poniewierce,
O, i nie z serca twa litość się bierze.

IX.

Poszła do portu milcząca i cicha;
Z woreczkiem w ręku siadła, ani wzdycha.
Lecz gdy uczuła, że z morza wiatr wieje,
Że okręt żagle od brzegu odpycha,
Serce jéj zmiękło, a tracąc nadzieję,
Spuściła woal i szczerze łzy leje.

X.

Wtém dolatuje brzęk kajdan. Żyd stary
Na targowisko wiedzie swe ofiary.

Sześć Afrykanek staje na dywanie.
Żyd złotych rybek chwali kupno tanie.
W promieniach słońca rosną tłumu gwary,
Ciała się kręcą, — słychać handlowanie.

XI.

Podwójnym trafem, Hassan téż przybywa;
Namuna wstaje, biegnie, żyda wzywa.
„Jestem blondynką — rzecze — lecz me ciało
Zyska na cenie, gdy barwa fałszywa
Zmieni mi włosy, — więc mi głowę całą
Zczesz, by niczyje oko nie poznało.”

XII.

Jak dla Kamila Konstancya przed laty,
Własnym sztyletem rozdziera swe szaty
I rzecze: „sprzedaj mnie teraz, o cenie
Pomówisz późniéj.” Co mówiąc, w arenie
Chwyta za łańcuch, przykuty do kraty,
I daje serce w zamian za spojrzenie.

XIII.

I gdyby prawda nie była mi drogą,
Rzekłbym, iż Hassan odkupił niebogą,
Gdy mu ją z targu żyd przywiódł znękaną;
Że się na zdradzie zbyt późno poznano,
I że od nieba rozkoszy noc błogą
Biednej Namunie w nagrodę krzywd dano.

XIV.

I rzekłbym, zwłaszcza, że Hassan dziś czuje,
Iż prędzéj — późniéj kobieta wygrywa;

Że miłość własna innym ustępuje;
Lecz traf jest możny, — przez niego to bywa
W życiu zaledwie jedna noc szczęśliwa,
Jak na dzień jeden sławę się zyskuje.
Grudzień, 1832 r.






NOCE.[14]

NOC MAJOWA.

Poeto, weź swą lutnię, to ja, com téj nocy,
Widząc, że jesteś smutny i milczysz w niemocy,
Ja, twoja nieśmiertelna, jak do gniazdka ptaszę,
Zfrunęłam z niebios toni, by złączyć łzy nasze.
Cierpisz, o mój kochanku? Czy nuda cię gnębi?
Coś jakby jękło bólem w serca twego głębi?
Może to miłość, według ziemskiego zwyczaju,
Cień szczęścia czy rozkoszy, albo przedsmak raju?
Chodź, zaśpiewajmy Bogu. Skieruj myśli w stronę,
Kędy znikły uciechy, gdzie troski minione;
Podążmy w pocałunku do obcego świata,
Niech echo twoich wspomnień z wiatrem się rozlata!
Mówmy o szczęściu, sławie, szale życia twego,
A choć to będzie mrzonką, i cóż nam do tego?
Dalej! Jesteśmy sami, świat do nas należy!
Oto Szkocya zielona, tam Italia śniada,

Tu Grecya, matka moja, gdzie tak słodkie miody,
Tu Argos i Pteleon, to hekatomb grody,
Otóż i boska Messa, gołębicom rada,
A dalej gęstogrzywa Pelionu skała
I niebieski Titarez, i Camyra biała.
Powiedz, jaki sen złoty pieśń nasza wygłosi,
A łza, co wylać mamy, zkąd oko nam zrosi?
Dziś rano, gdy świt spłynął na twoje powieki,
Jakiż serafin, ponad łożem twém schylony,
Wytrząsał białe lilie ze swéj szaty lekkiéj
I z cicha o miłości prawił ci wyśnionéj?
Czy zanucimy smutek, radość lub nadzieję?
Czy hartownych rycerzy w pieśni krew zaleje?
Czy jedwabną drabinę kochankowi damy?
Czy na wietrze rumaka pianę rozbryzgamy?
Powiemyż, czyja ręka w lamp nieskończoności,
Pośród niebios zamczyska, nocą i dniem pali
Święty ogień żywota i wiecznej miłości?
Zachęćmy Tarkwiniusza: „mrok już, a więc daléj!”
A może szukać perły pójdziem na dnie toni?
Czy w gąszcz hebanów gorzkich sarnę pieśń pogoni?
Czy smętnéj Melancholii ukażemy czoło?
Czy wraz z łowcem przepaści gór zmierzym wesoło?
Oto, na myśl o młodych, z wyrazem błagania,
Patrzy weń, wzięta na cel zapłakana łania.
Wypalił — zamordował! W jakiéjż poniewierce
Psy szarpią téj ofiary ciepłe jeszcze serce?
Czy przedstawimy dziewczę o rumianéj twarzy,
Co wraz z paziem przy matce do kościoła zmierza
I z wzrokiem roztargnionym, jak nieraz się zdarzy,
Na wpółotwartych ustach zapomni pacierza?
Drżąca słyszy, że wdali, po głazach posadzki,
Pobrzękuje ostrogą jakiś młodzian gracki!...
Powiemyż do tych dawnych francuzkich rycerzy,
Aby zbrojni stanęli na blankach swych wieży

I wskrzesili swe pieśni o naiwném słowie,
Któremi zachwycali świat trubadurowie?
Może smętną elegię przedstawimy w bieli?
Może człowiek z Waterloo treści nam udzieli
Do swego życia, — ile skosił ludzkiéj tłuszczy,
Nim poseł nocy wiecznéj rzucił mroku tonie,
By go zgnieść skrzydeł ruchem wśród zielonéj puszczy
I na sercu ze stali dwie skrzyżować dłonie?
Może gorzką satyrą ta pieśń się rozsarka,
Przy siedmkroć zaprzedaném nazwisku pisarka,
Co z mroku zapomnienia idzie, głodem pchany,
Gdy go żądza i niemoc chwyciły w niewolę,
By znieważyć nadzieję na geniuszu czole,
I gryźć wawrzyn, swym własnym oddechem skalany?
Weź lutnię, weź poeto! Ja milczeć nie mogę,
Tchnienie wiosny mi skrzydła pobudza do lotu,
Za chwilę wiatr mnie porwie z ziemskiego obrotu.
Jednej łzy twojej pragnę, Bóg widzi — i w drogę.

POETA.

Siostro! Jeśli masz frasunek
O przyjaźni pocałunek
I o jedną z oczu łzę;
Ja ci dam je bez trudności
Na pamiątkę méj miłości,
Gdy na niebo wzniesiesz się.
Ani śpiewam ja nadzieję,
Ani sławę, ani szczęście,
Ani nawet bólu jęk!
Usta milczą, by usłyszéć
Mowy serca dźwięk.

MUZA.

Czy ty sądzisz, że jestem, jako wiatr jesieni,
Co się łzą żywi nawet, gdy ją grób wypleni,

A któremu się boleść kroplą wody zdaje?
Pocałunek poeta ode mnie dostaje.
Ziele, które tu zerwać tak pragnęłam rada,
To twa gnuśność. Bóg jeden twoim bólem włada.
Jakiekolwiek strapienie twą młodość przygnębi,
Pozwól téj świętéj ranie, niech sobie tór żłobi
Z pomocą czarnych duchów w serca twego głębi.
Wielkość bólu najłacniéj wielkimi nas robi.
Lecz by stanąć u szczytu, o nie sądź, poeto,
Że głos twój ma się skłonić przed milczenia metą;
Najpiękniejszemu w pieśni są cierpień wyznania.
Znam nawet nieśmiertelne łkania, nie jak łkania.
Pelikan, gdy go dzienna umęczy już praca,
W mgłach wieczoru do gniazda wśród trzciny powraca,
Wtedy głodne pisklęta na wybrzeże biegą,
Gdy go zdala nad wodą ujrzą lecącego.
Teraz, pewne ojcowskiéj zdobyczy podziału,
Każde śpieszy ku niemu, każde się weseli,
Wytrząsając swym dziobem z nad wstrętnéj gardzieli.
On ku wzniesionéj skale zbliża się pomału,
Nad gniazdem swe obwisłe skrzydła, rozpościera
I niby smętny rybak, ku niebu spoziera.
Krew z obnażonéj piersi wypływa mu strugą.
Napróżno na dnie morza żerował tak długo,
Ocean był dziś próżny, pustka wśród wybrzeży,
Więc tylko z własném sercem do dziatwy przybieży.
Teraz, smutny, milczący, na skale spoczywa,
I między synów dzieląc ojcowskie wnętrzności,
Tłumi własne cierpienia w podniosłéj miłości;
A widząc, jak krew z piersi obficie mu spływa,
Gdy go ta uczta stawia nad śmierci odmętem,
Kona, pijany rozkoszą, czułością i wstrętem.
Lecz nieraz, wśród boskiego iście poświęcenia,
Lęka się, czy go dziatwa żywym nie zostawi.
Wtedy wstaje i skrzydła na wiatr rozprzestrzenia

I wśród dzikiego krzyku swe serce sam krwawi!
Rzuca na pastwę nocy jęk grobowy taki,
Że z wybrzeży znikają wszystkie morskie ptaki;
Nawet podróżnik, czując, że to śmierci trwoga,
W przestrachu się powierza Opatrzności Boga.
Poeto! Tak téż czynią i wielcy poeci,
Drwić z siebie pozwalają tym, co chwilkę żyją;
Niech się krwią ich uraczą, niech się jéj napiją, —
Oni, jak pelikany, karmią swoje dzieci.
A gdy zaczną rozprawiać o zmysłów rozterce,
O smutku, o miłości, o katuszach zdrady,
Ten koncert nie dowodzi, że stracili serce.
Mieczami są niejako ich grzmiące tyrady,
One kreślą w powietrzu koła najjaskrawsze,
Ale się w ich połyskach krwi dopatrzysz zawsze.

POETA.

Muzo! Tyś nienasycona,
Żądasz wiele, przybądź w ciszę,
Człek na piasku nic nie pisze
W porze przejścia Akwilona.
Kiedyś, kiedyś, u zarania,
Na mych ustach do śpiewania
Młodość rwała się jak ptak;
Alem srogie przeszedł męki.
Dziś najsłodsze nawet jęki
I najcichsze liry dźwięki
Zmiażdżą ją, jak wątły krzak.
1838 r.






NOC GRUDNIOWA.

POETA.

Kiedy jeszcze byłem w szkole,
Raz, o zmroku, przy mym stole
Jakiś chłopczyk siadł;
Cały w czerni usiadł skromnie,
A był tak podobny do mnie,
Jak rodzony brat.

Miał twarz ładną, nieswywolną,
I nad książką moją szkolną
Zwiesił czoło swe,
I tak czytał aż do rana,
A twarzyczka zadumana
Słodko śmiała się. —

Przez las idąc, wolną chwilką, —
A pamiętam, wtedym tylko
Miał piętnaście lat, —
Widzę, siadł pod drzewem sobie
Młodzian, do mnie w swej żałobie
Podobny jak brat.

Kędy droga? pytam smutnie.
W jednej ręce trzymał lutnię,
W drugiej róża lśni;
Wnet się zwrócił do połowy
I życzliwym ruchem głowy
Wzgórze wskazał mi.

W wieku wiary dla miłości,
Łzę tłumiłem w samotności,
Pierwszy serca jad;

Nagle wchodzi do pokoju
Obcy, do mnie w czarnym stroju
Podobny jak brat.

Miecz mu błyszczał w jednéj dłoni,
Drugą wzniósł ku niebios toni
Smętny człowiek ten;
Płacz go mój widocznie gnębi,
Lecz raz tylko westchnął głębiéj
I znikł, niby sen!

W wieku, gdy się człek hultai,
W śród wesołéj chciałem zgrai
Toast spełnić rad;
W tém gość siada; strój ma czarny,
Do mnie, na téj uczcie gwarnéj,
Podobny jak brat.

Zwiędły mirt miał w koło głowy
I strzęp szmaty purpurowéj
Pod swym płaszczem miął.
Pękła szklanka ma na dwoje,
Gdy wyciągnął ramię swoje
I pić do mnie jął. —

A w rok potém, pewnéj nocy,
Gdy mi ojca, wśród niemocy,
Zabrał śmierci kat;
Jak sierota, nieprzytomnie,
Siadł przy łożu ktoś, tak do mnie
Podobny jak brat.

Niby żalu aniołowie,
Wieniec z cierni miał na głowie,
Lutnię rzucił precz,

Łzami cała twarz zroszona,
I purpura w krew zmieniona,
A w piersiach tkwił miecz.

Wtedym wnet przypomniał sobie,
Że mnie w każdéj życia dobie
Gonił w noc i w dzień;
I czy anioł to, czy szatan,
Lecz był ze mną zawsze zbratan,
Jak przyjazny cień.

A gdy później, syt cierpienia,
Chciałem z Francyi przesiedlenia,
By na nowo żyć,
Gdy mi chodu było mało,
Gdy mi jechać się zachciało
Po nadziei nić;

Czy to Piza, Apeniny,
Czy Nicejskie to doliny,
Bolonja czy Ren;
Czy Florenckich dworców czary,
Czy w Brigancyi szałas stary,
Czy Alp smutny sen;

Czy cytryny Genueńskie,
Czy jabłonie to Weweńskie,
Hawr, Atlantyk to;
Czy w Wenecyi straszne Lido,
Gdzie Adrjatyku wody idą
I na grobach mrą:

Wszędzie, gdziem swą ranę krwawił,
Nawet tam, gdziem pozostawił
Wzrok i serce swe;

Wszędzie, gdziem oglądał cuda,
Gdzie w zmęczeniu szpetna nuda
Pod klucz brała mnie;

Wszędzie, gdzie pragnieniem pchany,
Chciałem ujrzeć świat nieznany,
Goniąc cień mych snów;
Wszędzie, gdzie nie żyjąc wcale,
Poznawałem doskonale
Fałsz i podłość znów;

Wszędzie, wszędzie, w każdéj stronie,
Gdziem swe czoło kryjąc w dłonie,
Jak kobieta łkał,
Gdzie jak baran, gdy na krzaku
Wełny swéj dopatrzy braku,
Jam o życie drżał;

Nawet tam, gdzie snu szukałem,
I tam, kędy umrzeć chciałem,
Wszędzie, jak znam świat,
Kroczył za mną nieszczęśliwy,
Mój w żałobie portret żywy,
Podobny jak brat.






Kim jesteś ty, co aż do życia skutku
Chcesz śledzić drogę mą?
Nie wierzę ja z wyrazu twego smutku,
Żeś moją dolą złą!
Twój luby śmiech zbyt wielką słodycz mieści,
Zbyt czule płaczesz ty!
I widząc cię, me oko Bóstwo pieści,
Nawet twój żal jest bratem méj boleści,
Serdeczne jego łzy!


Kim jesteś więc? Nie dobrym wszak aniołem?
Czyś kiedy ostrzegł mnie?
I dziwna rzecz, wszak cierpieć gdy zacząłem
Tyś widział troski me!
Dwadzieścia lat w mych jękach duch twój gości,
Twe imię zdradzić czas!
Czyś zesłan tu za wolą Opatrzności?
Uśmiechasz się, nie dzieląc méj radości,
Ja cierpię — tyś jak głaz!

.........................

WIDMO.

Ojciec mój nas obu rodzi.
Dobrym duchem się nie godzi
Zwać mnie, ani złym;
Ci, co moją miłość czują,
Nie wiem, dokąd się kierują
Na padole tym.
Jam nie Bogiem, ni szatanem.
Słuszném mnie nazwałeś mianem,
Mówiąc, żem ci brat.
Kędy kroki twe pobiegą,
Aż do końca życia twego,
Pójdę z tobą w ślad.

W jakiejkolwiekbądź rozterce,
Przyjdź bez trwogi, twoje serce
Bóg powierzył mnie.
Oprowadzę cię po świecie,
Lecz nie dotknę — świat mnie przecie
Samotnością zwie.
1835 r.






NOC SIERPNIOWA.
POETA.

Dziś wieczorem, gdy po łące
Szedłem w ścieżki ślad,
Zwieszał listki zwiędłe, drżące
Polnéj róży kwiat.
A tuż przy nim wśród zieleni
Pączek zdobił krzak.
On najmłodszy kwiat wypleni,
W najpiękniejszy się więc zmieni:
Człowiek zmienny tak.


MUZA.

Niestety! Zawsze człowiek! Zawsze łzy i jęki!
Wciąż nogi zakurzone, czoło potem zlane!
Nic, tylko straszne walki, krwawéj broni szczęki,
Niech sobie serce kłamie, gdy w głębi ma ranę.
Niestety! We wszech krajach jedno tylko życie:
Dłoń wyciągać, zazdrościć, brać, pożądać skrycie.
Komedya i aktorzy wciąż jedni dokoła,
I cokolwiek wynaleźć fałsz człowieka zdoła,
Prawdziwemi zostają jedynie szkielety!
Kochanku, tyś poetą przestał być, niestety!
Nic twéj liry milczącéj do życia nie zbudzi.
W jakiejś mrzonce dziwacznéj serce ci się studzi,
A jednak nie wiesz o tém, że miłość kobiety
W łzy zamienia, marnując, skarby twojéj duszy,
I że Bóg więcej płaczu, niźli krwi, osuszy!


POETA.

Raz, gdy szedłem przez dolinę,
W gniazdku śpiewał ptak,

Choć pisklęta mu pomarły,
Choć czuł dziatwy brak.
Muzo! Ptaszek raźno śpiewał,
Nie płacz więc — ja sam
Wszystkom stracił, ale Boga
I nadzieję mam.


MUZA.

Ale cóż znajdziesz wtedy, kiedy, wynędzniony,
Sam przybędziesz z powrotem w twoich ojców strony,
Gdy drżąc, zaczniesz pył ścierać wśród biednéj siedziby,
O któréj w życia matni zapomniałeś niby?
Z jakiém czołem ty wkroczysz do własnego domu,
By zażywać spokoju, ciszy, gościnności?
W każdéj porze zapyta cię głos, pełen sromu:
Coś zrobił z swego życia, coś zrobił z wolności?
Czy sądzisz, że w pamięci wszystko się pogrzebie?
Sądzisz, że gdy poszukasz, odnajdziesz sam siebie?
Tyś poetą, czy serce? Któż się o tém dowie?
Serce chyba, a serce wszak ci nie odpowie!
Miłość je zmiażdży; pośród żądz rozpanoszenia
Pójdzie na łup złośliwych to serce z kamienia,
I pewnie twoje oko w niém tylko odkryje
Wstrętne szczątki, drgające, jak pocięte żmije.
Ach, któż ci dopomoże? Co stanie się ze mną,
Skoro sam Bóg mą miłość uczyni daremną?
Skoro me złote skrzydła zawisną na niebie,
Drżące i wbrew méj woli dalekie od ciebie?
O biedny! Miłość nasza była w całéj mocy,
Kiedy w lasach Otejlskich[15], twéj rozrywce gwoli,
Wśród zielonych kasztanów lub białych topoli,

Zakopana w twych myślach szalałam po nocy!
Byłam młodą naówczas i Nimfą. Dryady
Brzóz korę, by mnie ujrzeć, zlekka uchylały,
A łzy, któreś ty ronił wśród spacerów, blady,
Czyste, jak szczere złoto, ciekły w wód kryształy.
Cóżeś zrobił, najdroższy, z twéj młodości dniami?
Kto mi z drzewa zachwytów zerwał owoc biały?
Niestety! Swych policzków porwałeś kwiatami
Boginię, co w swém sercu moc i zdrowie trzyma.
Twarz ci zbladła, boś płakał tęsknemi oczyma;
Tak, jak piękność twa znikła, tak stracisz i siły.
A ja, cobym kochała cię wiecznie, mój miły,
Gdy zagładzą twój geniusz zgniewani bogowie,
Cóż mi, gdy spadnę z nieba, kochanek mój powie?


POETA.

Skoro śpiewać i skakać ptaszek leśny może,
Choć z gniazda mu jajeczka psotnik wybrał skrycie,
Skoro kwiat polny, ranne powitawszy zorze,
Razem z nocą upada, chyląc się w pokorze,
Gdy na trawce kwiat nowy rozpoczyna życie;
Skoro wśród lasów głębi, pod dachem zieleni,
Umarłe drzewa trzeszczą, łamią się z korzeni;
Gdy natura potężna nie władna nic wstrzymać,
Coby trwało, a ludzie wiecznie są zmuszeni
Biedź naprzód i w tym biegu wiecznie zapominać;

Skoro się wszystko, nawet skała na proch ściera,
Skoro, by odżyć jutro, dziś wszystko umiera;
Skoro za mierzwę służą zabójstwo lub wojna,
Skoro ponad grobami z pośród traw wyziera
I ta, co chleb nam daje, trawa kłosem strojna;

O Muzo, cóż mnie życie albo śmierć obchodzi?
Kocham i chcę wyblednieć; kocham — chcę cierpienia.

Kocham! Za pocałunek geniusz mój nagrodzi;
Kocham! Niech na méj twarzy, wśród jéj wynędznienia,
Wiecznie szumiące źródło miłości się rodzi.
1836 r.






NOC PAŹDZIERNIKOWA.
POETA.

Boleść, co mnie gnębiła, pierzchła, jak snu mara,
Dziś odległe wspomnienie jest dla mnie, jak para,
Co się wzbija, gdy ranne przybywają zorze,
Lecz z rosą się rozrzedza i ginie w przestworze.


MUZA.

O mój poeto, cóż ci więc było?
Jakich to cierpień tajemną siłą
Naszéj miłości zadano kres?
Niestety! Dzisiaj wraca mi życie!
Jakaż więc boleść truła cię skrycie,
Żeś mi dał tyle wytoczyć łez?


POETA.

Była to boleść zwykła, dobrze znana w świecie;
Lecz gdy jaka tęsknota serce nam przygniecie,
Wyobrażamy sobie, wśród oszołomienia,
Że nikt dotąd przed nami znać nie mógł cierpienia.


MUZA.

Wszak pospolitość zwykłéj boleści
Wśród pospolitéj duszy się mieści.

O przyjacielu! niech dziś twe łono
Zdradzi przede mną troskę tajoną.
Mów z zaufaniem, uwierz mi, drogi!
Bożek milczenia okrutny, srogi,
To w liczbie innych téż śmierci brat.
Wszak dusza na to skargę wypowie,
By mieć pociechę; — po jedném słowie
Niekiedy zgryzot przepada ślad!


POETA.

Gdyby mi przyszło dzisiaj wyznać boleść całą,
Nie wiem, jakieby imię dać jéj wypadało:
Miłość, czy szał, czy duma, czy fantazya mglista?
I czy aby kto z tego choć trochę skorzysta?
Bądź jak bądź, do gawędki mam dziś dosyć chęci.
Skoro jesteśmy sami tu, przy tym kominku,
Weź tę lirę, siądź bliżéj, pozwól méj pamięci
Niech się zwolna w twych dźwiękach budzi ze spoczynku.


MUZA.

Zanim mi zdradzisz twą tajemnicę,
Powiedz, poeto, czyś wyleczony?
Bo wszak dziś musisz odkryć przyłbicę,
Nie zakochany, nie uprzedzony!
Jeśli pamiętasz, że imię noszę
Pocieszycielki twojéj, mój miły,
Nie róbże ze mnie wspólniczki, proszę,
Tych namiętności, co cię zgubiły!


POETA.

Jam się dobrze wyleczył z téj choroby swojéj,
I nieraz, myśląc o niéj, wątpię, czy istniała;
Tam zaś, gdzie memu życiu zguba zagrażała,

Zda mi się, że w mém miejscu obcy jakiś stoi.
Bądź więc, Muzo, bez trwogi. W tchnieniu, co cię rodzi,
Możemy się spowiadać bezpiecznie i śmiało.
Ach, słodko jest zapłakać i pośmiać się godzi
Na wspomnienie tych bólów, co się zapomniało!


MUZA.

Tak jak ta matka, w noc czuwająca
Po nad kołyską drogiego syna,
Tak i ja również zwieszam się drżąca
Nad sercem, które spowiedź zaczyna.
Mów, przyjacielu. Gdy głos usłyszę,
Méj bacznej liry dźwięki wnet ściszę,
Niechaj żałością i smutkiem drży,
Niech ponad światła tego promienie
Wzbiją się w górę przeszłości cienie,
Blade jak widma, lekkie jak mgły!


POETA.

Dnie mego życia! Pracy méj dnie!
O samotności, trzykroć mi droga!
Znowu tu jestem, o chwalić Boga!
Przy starém biurku znów trudzę się!
Izdebko! takem zdradzał cię przecie...
Wierny mój fotel i lampa ta...
Mój ty pałacu, mój ty wszechświecie,
I ty wciąż młoda, o Muzo ma! —
Dzięki ci Boże!... Niech żyje śpiew!...
.................
1837 r.






REN NIEMIECKI.
Odpowiedź Beckerowi[16].


Wasz Ren niemiecki — to rzeka nam znana,
Myśmy zeń pili, gdy w ręce nam wpadł;
Czyliż piosenka, na wiatr zaśpiewana,
Zagładzi kopyt naszych koni ślad,
Wyryty tam, gdzie wasza krew rozlana?

Wasz Ren niemiecki — to rzeka nam znana,
My pamiętamy brzegów jego czar.
Na piersiach odtąd sączy mu się rana,
Gdy Condé szatę zieloną mu zdarł.
Po ojcu synom droga jest usłana!

Wasz Ren niemiecki — to rzeka nam znana;
Wrodzone cnoty gdzież umknęły wam,
Kiedy nasz Cezar, jak potężna ściana,
Swym cieniem pokrył łąki wasze tam?
Ta kość ostatnia gdzież sponiewierana?

Wasz Ren niemiecki — to rzeka nam znana;
Gdy wam jest obcy waszych dziejów czas,

Dziewcząt spytajcie! Szałem opętana,
Niejedna dobrze ma w pamięci nas.
Wszak winko wasze lały nam do rana!

Jeśli jest waszym ten niemiecki Ren,
Obmyjcie wasze wojenne arkana,
Lecz nie wszczynajcie takich dumnych scen.
Iluż z was kruków na orła — Tytana
Spadło, by skłócić jego wieczny sen!

Niech płynie w ciszy wasz niemiecki Ren.
Waszych gotyków baszta pozłacana
Niech skromnie błysk swój rzuca w lazur ten;
Niech z nas nie szydzi wasza pieśń pijana,
Bo ją zmienimy na śmiertelny tren!...
1841 r.







ŁUCYA.
ELEGIA.


O druhy! Na méj mogile,
Gdy życia zakończę chwile,
Posadźcie wierzbę płaczącą;
Lubię jéj słodycz marzącą,
I tam, gdzie zasnę na wieki,
Jéj listków cień — będzie lekki.[17]


Raz wieczorem, przy sobie siedzieliśmy sami;[18]
Ona, zwiesiwszy główkę, białemi rączkami,
Płynęła po klawiszach, pełna rozmarzenia.
Był to jakby szept cichy, jakby słabe tchnienia
Zefirka, co trzepocąc zdala skrzydełkami,
Obawia się, by ptasząt nie przerwać uśpienia.
Melancholijnych nocy półciepłe rozkosze
Z kielicha kwiatów do nas wschodziły potrosze.
W parku cienisty kasztan i obok dąb stary
Kołysały powoli spłakane konary.
I tak w noc zasłuchani, wiosny cudne wonie
Piliśmy, przy otwartym zasiadłszy balkonie.
Wiatry ponad pustemi zmilkły równinami.
Mieliśmy lat piętnaście, marzący i sami.
Patrzyłem się na Łucyę. Była blada, biała...
Nigdy piękniejsze chyba nie odbiły oczy
Nieba czystych lazurów i głębi przezroczéj.
Kochałem ją, jéj piękność zmysły odbierała.
Kochałem, lecz jak siostrę tylko, bez wątpienia,
Taka czystość i taki wstyd ją opromienia.
Milczymy długo. Zlekka dotykam jéj ręki,
A patrząc na jéj czoło smutne, roztęsknione,
Czuję, jak jest potężną władza tajemnicza,
Co może w jednéj chwili ukrócić nam męki,
I dać spokój, i szczęście nam dać upragnione,
A które tkwi w młodości serca i oblicza.
Nagle księżyc wypłynął na niebios toń gładką
I pokrył ją dokoła długą, srebrną siatką.
Łucya cudny swój obraz w oczach mych ujrzała,
Uśmiechnęła się bosko i... i zaśpiewała.
....................
....................

Harmonio! Córko bólów i dolegliwości!
Mowo, którą wynalazł geniusz dla miłości,
My cię z Italii mamy, a ona od Boga!
O słodka mowo serca, gdzie zmieniona w ciało
Myśl, to dziewczę lękliwe, gdy mu obca trwoga,
Nie zdejmując zasłony, przechadza się śmiało! —
Któż wie, co dziecko mówić i co słyszéć może
W twoich bozkich westchnieniach, zrodzonych w przestworze,
Smutnych jak jego serce, słodkich jak głos jego?
Promień oka, łzę jedną ciekawi spostrzegą,
Reszta jest tajemnicą dla natrętnej tłuszczy,
Równie jak głębia morza, nocy, leśnéj puszczy!

Patrzyłem się na Łucyę. Marzący i sami,
Śledziliśmy wraz z echem za piosnki dźwiękami.
Wsparła na mém ramieniu swą główkę znużoną.
Byłażeś w sercu wtedy drugą Desdemoną,
Biedne dziecię? Płakałaś!... Mogłem bez twéj skargi
Na przepiękne usteczka kłaść płonące wargi.
Pocałunek był lekiem dla cierpień i trwogi.
Taką cię całowałem zimną i zmienioną,
Gdy cię po dwóch miesiącach do grobu złożono.
Tak niewinny i czysty, zwiądłeś, kwiatku drogi.
Twa śmierć, tak jak twe życie, był to uśmiech błogi,
I taką cię w kolebce Bogu zaniesiono.

....................

O słodka tajemnico niewinności, cnoty,
O marzenia miłosne, śmiechy i szczebioty!
Uroku, co napawasz nas czuciem tak błogiém,
Że aż się Faust zawahał przed swej Grätchen[19] progiém!
O rozkosze dni pierwszych! co się z wami stało?...
Pokój twéj duszy, dziecko! i twojéj pamięci!
Żegnaj!... Na klawikordzie już swą rączką białą
Grać nie będziesz, choć letnia, cicha noc cię nęci...


O druhy! Na méj mogile,
Gdy życia zakończę chwile,
Posadźcie wierzbę płaczącą.
Lubię jéj słodycz marzącą,
I tam, gdzie zasnę na wieki,
Jéj listków cień będzie lekki.
1835 r.







WSPOMNIENIE.


I na łzy, i na straszne czekałem cierpienie,
Gdym się wreszcie poważył stanąć tu przy tobie,
O ty święty, nieznany i najdroższy grobie,
Coś na wieki pochłonął wspomnienie!

Czemuż, o przyjaciele, czemuż was trwożyły
Te chwile samotności wśród téj ciszy błogiéj,
Kiedy mnie nałóg stary, tak słodki i miły,
Po dawnemu prowadził w te progi?

Otóż te same wzgórza, te trawy pachnące,
Otóż ślady srebrzyste na téj nieméj ziemi,
I ścieżki, przepełnione szepty miłosnemi,
Gdzie jéj ramię pieściło mnie drżące.

Otóż te same jodły o ciemnéj zieleni,
Otóż wąwóz głęboki, nierówny a kręty,
I dzicy przyjaciele, co rycząc w przestrzeni,
Wtórowali miłości téj świętéj.

Otóż te same krzewy, gdzie ma młodość cała,
Jak rój ptasząt, ze śpiewem krążyła w zachwycie.

Cudne miejsca, po których i ona stąpała,
Czy wam miłe jest moje przybycie?

Pozwólcie niech mi z oczu drogie łzy popłyną!
To serce je obudzą, ach dotąd zranione!
Zostawcie je! Ocalcie w mych oczach jedyną
Niezatartéj przeszłości zasłonę.

Ja nie przyszedłem wcale, by w zmysłów rozterce
Nieść skargę tu, gdzie szczęścia mojego ślad gości:
Dumnemi są te bory w swéj cichéj piękności,
Ale dumném jest także me serce.

O niechaj się ten raczej użala i skarży,
Co nad mogiłą druha klęka wśród żałoby;
Lecz tutaj wszystko żyje, o tak, tu nie groby,
Tu nie miejsce dla kwiatów z cmentarzy!

Spojrzyjcie! Oto księżyc wychodzi z obłoku.
Twoje oczy drżą jeszcze, o królowo mroku,
Lecz coraz słabszym blaskiem twa jasność się mieni
I niedługo zapadniesz wśród cieni.

Jak z téj ziemi wilgotnéj wszystkie dzienne wonie
Twoja światłość promienna do siebie przyzywa,
Tak czysta, tak spokojna w serdecznéj osłonie
Dawna miłość z méj duszy się zrywa.

I w cóż się dziś zmieniły te zgryzoty życia?
To, co mnie postarzało, gdzieś w oddali ginie!
Czuję, żem tu odmłodniał od chwili przybycia,
Żem jest dzieckiem w téj cudnéj dolinie.

Możny czasie! Ty, w wielką potęgę bogaty,
Porywasz jęki nasze, i płacze, i żale,

Ale pełen litości, gdy zwiędną nam kwiaty,
Nigdy po nich nie stąpasz zuchwale!

Za tę dobroć uwielbiam cię, pocieszycielu!
Czyliż mogłem przypuszczać, że cierpienia tyle
Taka rana obudzi, i że słodkie chwile
Z blizną spędzę u marzeń mych celu?

Nie dla mnie są czcze słowa z podłych myśli zgrają, —
To bólów pospolitych zwyczajna pokrywa:
Na dawne ją miłostki ci tylko rzucają,
Którym obcą jest miłość prawdziwa!

Dante! Dlaczegóż wyrzekł, że nic tak nie boli,
Jak wspomnienie o szczęściu w katuszach niedoli?
Jaki smutek ci natchnął takie gorzkie słowo,
Te obelgę nieszczęścia surową?

Czyliż jest mniejszą prawdą, że światło istnieje,
Mamyż o niém zapomnieć, gdy już noc nadchodzi?
O wiecznie smutna duszo, czyż w tobie się rodzi
Takie zdanie, co tłumi nadzieję?

Nie! Na ten czysty ogień z promieńmi jasnemi,
Nie z serca ci wybiegła ta klątwa chełpliwa:
Wspomnienie dni radosnych milszém nieraz bywa
I prawdziwszém, niż szczęście na ziemi.

Jakto? Więc biedakowi, co iskrę znajduje
W tym płonącym popiele, gdzie śpią jego żale,
Co przy tym świętym ogniu tak stoi wytrwale,
Co go wzrokiem nawskroś obejmuje;

W chwili, gdy jego dusza w téj przeszłości tonie,
Gdy, płacząc, nad strzaskaném marzyć chce zwierciadłem,

Mówisz mu, że jest w błędzie, że myśli pogonie
Ból ze wspomnień mu złącza widziadłem?

I twojaż to Francesca[20] ten anioł twej sławy,
Musiała wyrzec takie słowa niedorzeczne?
Kobieta, którą w wątku powieści ciekawéj
Pocałunek na drogi pchnął wieczne?

Czémże jest myśl człowieka, sprawiedliwy Boże,
I któryż z nas biedaków prawdę kochać może,
Jeżeli każda radość i każde cierpienie
Zawsze czyjeś obudza zwątpienie?

O! szczególne istoty, jakże wy żyjecie?
Tu słyszę wybuch śmiechu, tam piosnka wesoła;
Ani piękność na niebie, ani brud na świecie,
Nic wam stropić wesela nie zdoła;

Ale jeśli was kiedy przypadek sprowadzi
Do jakiéj zapomnianéj miłości pomnika,
Wstrzymuje was ten kamień. Jakżeście nie radzi,
Że was w drodze przeszkoda spotyka!

I wołacie naówczas, że snem jest to życie,
Wyciągacie ramiona jakby przebudzeni;
Los strasznie was rozżala! jakże się skarżycie,
Że się dłużéj fałsz uciech nie pleni!


Nieszczęśliwi! Téj chwili, gdy zdrętwiona dusza
Do dźwigania łańcuchów na ziemi was zmusza,
O nie żałujcie wcale téj króciótkiéj chwili,
Boście całe w niéj życie strawili!

Żałujcie téj słabości, co w karbach was trzyma.
Tych rozpaczy, zrodzonych w krwi waszéj i w błocie,
Tych nocy bez nadziei, bez światła w tęsknocie, —
Bo tam nicość, bo życia tam niéma!

Lecz cóż wam przyjdzie z waszéj wyziębłéj doktryny?
O cóż błaga u nieba ten żal wasz głęboki,
Który tak rozsiewacie wśród własnéj ruiny,
Śledząc czasu przelotne wciąż kroki?

Prawda, wszystko umiera; ten świat — to sen długi,
A ta schwytana w drodze szczęścia odrobina,
To jak ta róża, która ledwie żyć zaczyna,
A już wiatru porwały ją smugi.

Tak, pierwsze pocałunki, przysięgi, — to chwile,
Które dwie dusze bratnie spędziły na ziemi,
Pod drzewem, poszarpaném wichrami strasznemi,
W zawierusze, w zamieci i w pyle.

Wzięli za świadka swojéj przelotnéj radości
Niebo, wiecznie zamglone i co chwila zmienne,
A na niebie te gwiazdy blade, bezimienne,
Pochłaniane w ich własnéj światłości.

Wszystko dla nich umarło: i na drzewach ptaki,
I wśród ich dłoni kwiaty, u stóp ich robaki,
I ten strumień, którego wody ciche, schnące,
Odbijały ich twarze płonące.


I na tych wszystkich szczątkach łącząc białe dłonie,
Oszołomieni błyskiem chwilowych rozkoszy,
Sądzili, że ten obłęd w miłości osłonie
Z przed ich oczu okrutną śmierć spłoszy.

Szaleni! mówi mędrzec; poeta: szczęśliwi!
O jak się smutna miłość lęgnie w duszy twojéj,
Jeśli serce dla byle gromu trwogę żywi,
Jeśli byle wiaterku się boi!

Widziałem, jak pod słońcem nietylko padały
Liście w lasach lub w morzu bryzgi piany białéj;
Nietylko wiatr porywał róż wonie przedwcześnie,
Czy téż ptasząt świergoty i pieśnie;

Widziałem obraz, większą grozą nasycony,
Niźli zwłoki Julietty w głębi jéj mogiły.
Straszniejszy, niż Romea ów toast nad siły,
Ku aniołom ciemności wzniesiony.

Widziałem mą jedyną kochankę na ziemi,
Gdy ją także do grobu bialutką złożono.
Był to przecie grób żywy pod śmierci osłoną,
Pamiątkami przejęty żywemi.

Tą miłością nieszczęsną, co w nocy głębokiéj
Takeśmy w naszych sercach czule wypieścili.
O tak! Więcéj niż życie, niźli świat szeroki,
Znikło dla mnie na zawsze w téj chwili!

Piękna, młoda, piękniejszą stokroć się zdawała,
I zda się ten sam urok w cudnych oczach miała.
Usta się rozchylały; był tam uśmiech sztywny
I głos także, lecz głos jakiś dziwny.


O! nie ten głos dawniejszy, nie ta słodka mowa,
Nie czarowne spojrzenia, skierowane ku mnie!
Próżno sercem, nią pełném, szukałem ich w trumnie,
Zimną była jéj twarz marmurowa!

I mogłem był się zbliżyć, — bo któż mi zabroni? —
Porwać ją w me ramiona i zawołać do niéj:
„O niewierna kochanko! Cóżeś uczyniła?
Nasza przeszłość to grób, to mogiła!”

Nie! To obca kobieta, nagle mi się zdało,
Wzięła jéj głos, jéj oczy, jéj twarzyczkę białą!...
Więc pozwoliłem odejść téj zimnéj figurze,
Wzrok z uśmiechem kierując ku górze.

Bezwątpienia to ból był, nędza, jakże smutna,
To uśmiechnięte martwéj istoty żegnanie!
A jednak, o naturo, o matko okrutna!
Czy me serce ją kochać przestanie?

Piorun może mi teraz spaść na biedną głowę,
Nic mi z duszy nie wyrwie głosu jéj, spojrzenia;
Jak rozbitek, co chwyta szczątki okrętowe,
Tak ja chwytam się tego wspomnienia!

O niczém nie chcę wiedzieć: czy zakwitły niwy?
Z ludzkim trupem co będzie? nic mnie nie obchodzi,
Ani czy dla umarłych jasności dzień żywy
Kiedykolwiek na niebie się zrodzi?

Powtarzam sobie tylko: „Tutaj, o téj porze,
Kiedyś, kochany, wzajem piękną ukochałem.
W méj duszy nieśmiertelnej ten skarb pogrzebałem,
W niéj zaniosę go Tobie, o Boże!”
1841 r.






SPIS RZECZY.

Str.
 9
 13
 15
 18
 20
 28
 30
 60
 63
 64
 66
 67
Dedykacya i Inwokacya, Puhar i Usta 
 69
 77
 80
 118
 145








  1. Przypis własny Wikiźródeł Na karcie tytułowej i obwolucie widnieją dwie odmienne daty: 1890 i 1891.
  2. {{przypiswiki|Lećmy, piękny modry ptaszku... – fragment Wesela Figara (akt II, scena IV), którego inny tytuł brzmi La Folle Journée, czyli z franc. Szalony dzień, autorstwa [[Autor:Pierre Beaumarchais|Pierre'a Beaumarchais'go.}}
  3. W owym czasie wiele mówiono o komecie z roku 1832.
  4. Wiersz ten jest żarcikiem poetycznym, parodyą, która jednak inaczéj pojęta przez współczesną krytykę, zmusiła Musseta do usprawiedliwienia się w innym wierszu p. t. Myśli Rafaela.
  5. Pod imieniem Georginy Smolen, Musset chciał mówić o pannie Malibran, słynnej śpiewaczce z początku obecnego stulecia, dla któréj był przejęty szczerym zachwytem.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Winno być Gretchen – błąd tłumacza.
  7. Pieśń, wyjęta z jednego z dramatów Szekspira.(Prz. tłum.)
  8. Przypis własny Wikiźródeł Winno być Gretchen – błąd tłumacza.
  9. Głośny współczesny satyryk.(Prz. tłum..)
  10. Przypis własny Wikiźródeł Man delights no me... — fragment sceny II aktu II Hamleta Williama Shakespeare’a; w przekładzie Józefa Paszkowskiego brzmi on: Synowie ziemi nie pociągają mnie, — ani jej córki.
  11. Kleomen, rzeźbiarz grecki, któremu przypisują Venus.
  12. Służąca Moliera.
  13. Mefisto i Faust podróżują w płaszczu magicznym (Vid. Faust, część pierwsza).
  14. Przekład Nocy dokonany został z wydania: Estraits, choisis et annotés a l’usage de la jeunesse.(Przyp. tłum.)
  15. Dzisiejszy lasek Buloński w Paryżu.
  16. W roku 1840, poeta niemiecki, Becker, napisał dziką i zaczepną pieśń p. t. Ren niemiecki,” owe czasy nadzwyczaj popularną w całych Niemczech. Lamartine odpowiedział mu 28 maja 1841 r. wierszem p. t. „Marsylianka pokoju.” Była to przecie nadewszystko pobudka do obudzenia zgody pomiędzy wrogiemi narodami. A. de Musset dał odpowiedź bardziéj wojowniczą, niestety jednak nieszczęśliwa wojna 1870 roku nie urzeczywistniła pragnień poety.(Przyp. tłum.)
  17. Ulegając życzeniu poety, wiersze te wyryto na jego grobie, na którym zasadzono i wierzbę. Musset leży w Paryżu na cmentarzu Père-La chaise.
  18. Niektóre ustępy w téj elegii są powtórzone z fragmentu p. t. „Wierzba.”
  19. Przypis własny Wikiźródeł Winno być Gretchen – błąd tłumacza.
  20. Francesca, Malatesty da Rimini, której smutny zgon (1289 r.) został uwieczniony w Piekle Dantego.
  21. 21,0 21,1 Przypis własny Wikiźródeł Pozycja spisu dodana przez zespół Wikiźródeł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfred de Musset i tłumacza: Bolesław Londyński.