Podróż Naokoło Księżyca/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż Naokoło Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1870
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na commons
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



PODRÓŻ

Naokoło Księżyca.


PRZEZ
Juliusza Verne.






WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.


1870.




ROZDZIAŁ WSTĘPNY,

który streszczając pierwszą część tego dzieła (Podróż na
księżyc), służy zarazem drugiej onego części za przedmowę.

W ciągu roku 186., świat cały dziwnie był zaciekawiony pewną próbą naukową, jakiej przykładu nie można znaleźć w rocznikach nauki. Członkowie klubu puszkarskiego (Gun-Club), stowarzyszenia artylerzystów powstałego w Baltimore po ukończeniu wojny amerykańskiej, powzięli myśl zaprowadzenia kommunikacji z księżycem; — tak, z księżycem, — za pomocą wyrzuconej nań kuli. Prezes ich Barbicane, promotor przedsięwzięcia, zaradziwszy się w tym przedmiocie astronomów obserwatorjum w Cambridge, zajął się potrzebnemi do tego nadzwyczajnego przedsięwzięcia środkami, uznanemi za wykonalne przez większość ludzi kompetentnych. Ogłosiwszy subskrypcję publiczną, która w tym kraju przepadającym za nadzwyczajnościami przyniosła około trzydziestu miljonów franków, rozpoczął olbrzymie swe prace.
Według noty zredagowanej przez członków Obserwatorjum, armata przeznaczona do wyrzucenia pocisku, miała być ustawioną w kraju położonym pomiędzy 0 i 28 stopniem szerokości północnej lub południowej, tak aby celowała do księżyca w zenicie. — Kula miała posiadać szybkość początkową dwunastu tysięcy yardów na sekundę[1]. Wyrzucona w dniu 1–ym grudnia wieczorem o godzinie jedenastej bez trzynastu minut i dwudziestu sekund, miała dojść do księżyca w cztery dni potem, to jest 5 grudnia o samej północy, w chwili właśnie gdy ten byłby w swem perigeum, to jest w najbliższej odległości od ziemi, bo oddalony od niej tylko na ośmdziesiąt sześć tysięcy czterysta dziesięć mil (francuzkich).
Główniejsi członkowie klubu, prezes Barbicane, major Elphiston, sekretarz J. F. Maston, i inni uczeni odbyli nie mało posiedzeń, na których roztrząsano kształt i skład kuli, ustawienie i gatunek działa, oraz jakość i ilość prochu użyć się mającego. Postanowiono więc: 1) że pocisk wyrobionym będzie z aluminium w kształcie granata mającego sto ośm cali średnicy, a dwanaście cali szerokości w ścianach, ważyć ma 19,250 funtów; 2) że armatą ma być kolumbiada z lanego żelaza, długa na 900 stóp, która ma być ulana wprost w ziemi; 3) że nabój stanowić będzie 400,000 funtów bawełny piorunującej, która wywiązując 6 miljardów litrów (kwart) gazu pod pociskiem, zaniesie go z łatwością na gwiazdę nocy.
Gdy te kwestje zostały rozstrzygnięte, prezes Barbicane przy pomocy inżyniera Murchison’a wybrał miejsce na Florydzie pod 27° 7′ szerokości północnej, a 5° 7′ długości zachodniej, — i w temto właśnie miejscu po ogromnych a zadziwiających przygotowaniach, kolumbiada została odlaną z zupełnem powodzeniem.
Tak stały rzeczy, gdy zdarzył się wypadek, który w stokroć zwiększył zainteresowanie się tem przedsięwzięciem, i tak już bardzo zadziwiającem.
Jakiś Francuz, paryżanin, fantastyk, artysta, równie dowcipny jak śmiały, zażądał aby go zamknięto w kuli, gdyż chciał dostać się na księżyc i zbadać tego satelitę ziemi. Nieustraszony ten awanturnik nazywał się Michał Ardan. Przybył on do Ameryki, przyjęty był z zapałem, urządzano dlań meetingi, obnoszono go w tryumfie; zdołał on pogodzić prezesa Barbicana ze śmiertelnym jego wrogiem kapitanem Nicholl, a dla utrwalenia nastąpionej zgody, namówił ich aby z nim wsiedli do pocisku.
Propozycja jego przyjętą została. Zmieniono wtedy kształt kuli na cylindro-stożkowy. Zaopatrzono ten rodzaj wagonu powietrznego potężnemi sprężynami i przegrodami, które miały zniweczyć siłę odbicia się w chwili wystrzału, oraz żywnością na rok, wodą na kilka miesięcy i gazem na kilka dni. Przyrząd automatyczny miał wyrabiać i dostarczyć powietrze potrzebne do oddychania dla trzech podróżnych. Jednocześnie Gun-Club polecił na jednym z najwynioślejszych wierzchołków Gór Skalistych, zbudować olbrzymi teleskop, przez który możnaby śledzić bieg pocisku na całej przestrzeni powietrznej. Wszystko było gotowe.
Dnia 30 listopada o naznaczonej godzinie, w obec ogromnego napływu ciekawych widzów, wypuszczono pocisk, i poraz pierwszy, trzy istoty ludzkie opuszczając kulę ziemską, puściły się w przestrzenie międzyplanetarne, z pewnością prawie przybycia do celu zamierzonego.
Ci śmieli podróżnicy: Michał Ardan, prezes Barbicane i kapitan Nicholl, mieli przebyć swą drogę w dziewięćdziesięciu siedmiu godzinach, trzynastu minutach i dwudziestu sekundach. Przybycie ich przeto na powierzchnię tarczy księżycowej musiało nastąpić nieinaczej jak 5go grudnia o północy, gdy księżyc był w pełni, a nie 4go, jak to zapowiedziały niektóre dzienniki źle powiadomione.
Lecz nikt nie przewidział tego, że wystrzał kolumbiady sprawi takie wstrząśnienie atmosfery ziemskiej, i nagromadzi tak ogromną ilość dymu, że ten na kilka nocy zakryje księżyc przed oczami ciekawych, — co wywołało nadzwyczajne oburzenie.
Czcigodny J. T. Maston najdzielniejszy przyjaciel trzech podróżników, pojechał do Gór Skalistych w towarzystwie szanownego J. Belfasta dyrektora Obserwatorjum w Cambridge, i zdążył do stacji Long’s Peak, gdzie wznosił się teleskop zbliżający księżyc na odległość dwóch mil. Czcigodny sekretarz Gun-Clubu pragnął własnemi oczami śledzić wehikuł swych odważnych przyjaciół.
Nagromadzenie chmur w atmosferze nie dopuszczało żadnych spostrzeżeń w ciągu dni 5, 6, 7, 8, 9, i 10 grudnia. Sądzono nawet że wypadnie wstrzymać się z obserwacjami aż do 3 stycznia roku przyszłego, bo 11go księżyc wstępował w ostatnią kwadrę, przedstawiał więc ziemi tak małą tylko część swej tarczy, że niepodobna było na niej śledzić pocisku.
Lecz nareszcie z zadowoleniem powszechnem silna burza oczyściła atmosferę w nocy z 11 na 12 grudnia, a księżyc napół oświecony, zarysował się czysto na czarnem tle nieba.
Tejże samej nocy ze stacji Long’s-Peak, J. T. Maston i Belfast wysłali telegram do panów członków biura Obserwatorjum w Cambridge.
Cóż donosił ten telegram?
Donosił, że 11 grudnia o ósmej godzinie, minut czterdzieści siedm wieczorem, pocisk wyrzucony przez kolumbiadę w Stone’s-Hill, dostrzeżony został przez pp. Belfast i J. T. Maston; — że pocisk niezbadaną przyczyną sprowadzony z drogi, nie dosięgnął swego celu, lecz przeszedł dość blizko niego aby być zatrzymany siłą przyciągającą księżyca; — że bieg pocisku prosty zamienił się na bieg krążący, i że wtedy wciągnięty w bieg eliptyczny naokoło księżyca, stał się jego satelitą.
Telegram dodawał dalej, że pochód tej nowej gwiazdy nie mógł być jeszcze obrachowany; bo w rzeczy samej, dla oznaczenia go, potrzeba gwiazdę potrzykroć i z trzech różnych obserwować pozycij. Nareszcie telegram wkazywał, że odległość dzieląca pocisk od powierzchni księżycowej „mogła“ wynosić około dwóch tysięcy ośmset trzydzieści trzy mil, czyli cztery tysiące pięćset lieues.
Na samym końcu telegram zamieszczał to podwójne przypuszczenie: Albo siła przyciągająca księżyca pochwyci go wreszcie i podróżnicy dojdą do celu; albo też pocisk utrzymywany w kręgu niezmiennym, krążyć będzie naokoło tarczy słonecznej aż do nieskończoności.
Wśród takich alternatyw, jakiż mógł być los podróżników? Mieli oni żywność na czas jakiś, to prawda; ale przypuściwszy nawet, że im się powiedzie zuchwałe ich przedsięwzięcie, jakże powrócą? Czy będą mogli kiedykolwiek powrócić? Czy będą o nich jakieś wiadomości? Takie pytania rozbierane piórem największych znakomitości naukowych swojego czasu, roznamiętniły ogół do najwyższego stopnia.
Uważamy tu za właściwe zrobić uwagę, nad którąby się dobrze zastanowić powinni panowie obserwatorowie zbyt niecierpliwi. Gdy uczony zapowiada publicznie odkrycie czysto spekulatywne, oparte na teorji, powinien postępować bardzo ostrożnie. Nikt nie jest zmuszonym do odkrywania planet, komet, lub satelitów; kto się więc myli w takich razach, słusznie wyśmianym przez tłum bywa. Lepiej wyczekać w takich razach — i to właśnie uczynić był powinien niecierpliwy J. T. Maston, zanim puścił w świat ów niefortunny telegram, stanowiący według jego zdania ostateczne rozwiązanie tego przedsięwzięcia.
I w rzeczy samej, telegram ten zawierał dwa różnogatunkowe błędy, jak to później sprawdzono: 1, błąd obserwacyjny co do odległości pocisku od powierzchni księżyca, bo tego niepodobna było dostrzedz w dniu 11 grudnia, a to co G. T. Maston widział, lub co mu się widzieć zdawało, nie mogło być kulą z kolumbiady wyrzuconą; 2, błąd teoretyczny w przypuszczeniach swoich nad przyszłym losem pocisku, bo czyniąc go satelitą księżyca, stawał w najwyraźniejszej sprzeczności z prawami mechaniki racjonalnej.
Jedno tylko przypuszczenie obserwatorów z Long’s-Peak mogło się urzeczywistnić, to jest, że podróżnicy, jeśli egzystowali jeszcze, wsparci w swych usiłowaniach siłą przyciągającą księżyca, dostaną się na powierzchnię jego tarczy.
Otóż ludzie ci równie intelligentni jak odważni, wytrzymali straszne wstrząśnienie odbicia się przy wystrzale, i właśnie podróż ich w tym wagonie pocisku — ze wszystkiemi najdramatyczniejszemi i najbardziej zadziwiającemi szczegółami, ma być przedmiotem następującego opowiadania. Być może, iż to opowiadanie zada fałsz wielu illuzjom i przypuszczeniom; lecz da sprawiedliwe pojęcie przejść właściwych takim przedsięwzięciom, i uwydatni instynkta naukowe Barbicane’a, środki i sposoby przemyślnego Nicholl’a, jak niemniej humorystyczne zuchwalstwo Michała Ardan’a. W końcu przekona stanowczo, że szanowny ich przyjaciel J. T. Maston stracił czas napróżno, gdy pochylony nad olbrzymim teleskopem obserwował księżyc w jego biegu poprzez gwiaździste przestworza.







ROZDZIAŁ I.

Od dziesiątej godziny minut dwadzieścia, do dziesiątej
godziny minut czterdzieści siedm wieczorem.

Skoro wybiła dziesiąta godzina, Michał Ardan, Barbicane i Nicholl pożegnali bardzo licznych przyjaciół, których zostawiali na ziemi. Do pocisku wpuszczono parę psów, przeznaczoną dla rozpowszechnienia ich rassy na lądach księżycowych. Trzej podróżnicy zbliżyli się do otworu ogromnej tuby żelaznej, a winda podniosła ich i osadziła przy stożkowem przykryciu kuli.
Przez otwór umyślnie na to przysposobiony, weszli oni do wagonu aluminiowego, a skoro windę uprzątnięto, ostatnie rusztowania osłaniające paszczę kolumbiady rozebrane zostały.
Nicholl wszedłszy ze swymi towarzyszami do pocisku, zajął się zaraz zamknięciem jego otworu za pomocą silnej blachy, przytwierdzonej z wewnątrz ogromnemi szrubami. Inne blachy dobrze przymocowane pokrywały soczewkowe szkła okienek. Podróżnicy szczelnie zamknięci w swojem więzieniu metalowem, pogrążeni byli w zupełnej ciemności.
— A teraz, kochani moi towarzysze, mówił Michał Ardan, bądźmy jak u siebie. Ja jestem domator, a znam się wybornie na gospodarstwie. Potrzeba jak najlepiej i jak można najwygodniej urządzić nasze nowe mieszkanie; a najprzód postarajmy się, aby nam było widniej trochę. Do licha! przecież gaz nie dla kretów został wynalezionym.
To mówiąc, swobodny młodzieniec potarł zapałkę o podeszwę swego buta, i zapaloną przytknął do dziobka umieszczonego w zbiorniku; zawierającym gaz wodorodny nagromadzony tam w takiej ilości, że mógł wystarczyć do ogrzewania i oświetlania kuli na sto czterdzieści cztery godzin, to jest na sześć dni i sześć nocy.
Gaz się zapalił; pocisk oświetlony ukazał się jako pokój wygodny, umeblowany okrągłemi kanapami, i którego sklepienie zaokrąglało się w kształcie kopuły.
Wszystkie przedmioty, równie jak broń, narzędzia, instrumenta mocno były przytwierdzone do ścian, aby znieść mogły bez uszkodzenia wstrząśnienie z odbicia powstałe. Wszystkie środki ostrożności, na jakie przezorność ludzka zdobyć się potrafi, nie były zaniedbane, byleby się powiodła próba zuchwała.
Michał Ardan obejrzał wszystko, i oświadczył zupełne zadowolenie z nowego swego pomieszczenia.
— Jest to więzienie wprawdzie, rzekł, ale więzienie podróżujące, a gdyby mi jeszcze wolno było wyglądać oknem, zrobiłbym kontrakt najmu na 10 lat. Uśmiechasz się Barbicanie? miałżebyś jakie myśli ponure? Czy powtarzasz sobie w duchu, że więzienie to grobem naszym stać się może? Niech sobie będzie i grobem! zawsze ja nie zamieniłbym go na grób Mahometa, który buja w powietrzu, ale się nie posuwa.
Gdy tak gawędził Michał Ardan, Barbicane i Nicholl kończyli tymczasem ostatnie przygotowania.
Chronometr Nicholl’a wskazywał dziesiątą i minut dwadzieścia wieczorem, w chwili gdy trzej podróżnicy zamknęli się już stanowczo w swej kuli. Chronometr ten zregulowany był z chronometrem inżyniera Murchisona, tak, że nie różniły się ze sobą na jednę dziesiątą część sekundy. Barbicane spojrzawszy nań rzekł:
— Moi przyjaciele, jest w tej chwili dziesiąta i minut dwadzieścia. O dziesiątej minut czterdzieści siedm Murchison puści iskrę elektryczną na drut połączony z nabojem kolumbiady; wtedy opuścimy stanowczo kulę ziemską. Mamy więc jeszcze tylko dwadzieścia siedm minut czasu.
— Dwadzieścia sześć i trzynaście sekund, odparł systematyczny Nicholl.
— A więc, zawołał Michał Ardan z największą wesołością, w ciągu dwudziestu sześciu minut można wiele zrobić? Naprzykład można przedyskutować, a nawet i rozwiązać najważniejsze kwestje moralne lub polityczne. Dobrze użyte dwadzieścia sześć minut, więcej mogą być warte niż dwadzieścia sześć lat przepróżnowanych. Kilka sekund Paskala albo Newtona, kosztowniejszemi były jak całe życie bezmyślnego tłumu głupców.
— A cóż ty z tego wnosisz, niestrudzony gaduło? rzekł prezes Barbicane.
— Ja wnoszę, że mamy jeszcze dwadzieścia sześć minut, odpowiedział Ardan.
— Dwadzieścia cztery już tylko, wtrącił Nicholl.
— Niech będzie dwadzieścia cztery, kiedy ci tak o to chodzi, mój dzielny kapitanie, odrzekł Ardan; dwadzieścia cztery minut, w ciągu których możnaby zgłębić...
— Michale, powiedział Barbicane, w czasie naszej podróży będziemy mieli dość czasu do zgłębiania kwestji najtrudniejszych. Teraz zajmijmy się naszym odjazdem.
— Czyż nie jesteśmy gotowi?
— Zapewne; ale wypada może jeszcze obmyślić coś dla tem lepszego wytrzymania skutków odbicia.
— Czyż nie mamy wody wypełniającej przegrody ruchome, której elastyczność dostatecznie zabezpieczyć nas powinna?
— Tak się spodziewam, Michale, łagodnie odpowiedział Barbicane, ale nie jestem zupełnie pewnym.
— Ah! żartowniś! zawołał Michał Ardan. On się spodziewa!... On nie jest pewnym!... i ze zrobieniem takiego wyznania czeka aż będziemy tu zapakowani! Jabym teraz rad się wycofać.
— A jakimże sposobem? rzekł Barbicane.
— To prawda, ciągnął dalej Ardan, rzecz to niełatwa. Jesteśmy w pociągu, a świstawka konduktora rozlegnie się za dwadzieścia cztery minut...
— Za dwadzieścia! wtrącił Nicholl.
Trzej podróżni spoglądali po sobie przez chwil kilka; potem obejrzeli przedmioty wraz z nimi zamknięte.
— Wszystko jest na swojem miejscu, rzekł Barbicane; chodzi teraz tylko o zdecydowanie jak mamy się usadowić, abyśmy wytrzymali wstrząśnienie odbicia przy wystrzale. Położenie w jakiem będziemy w tej ważnej chwili, nie jest rzeczą obojętną; trzeba zapobiedz, aby nam krew zbyt gwałtownie do głowy nie napływała.
— Słuszna uwaga, powiedział Nicholl.
— Tak tedy, mówił Michał Ardan, gotów przykładem poprzeć swe wyrazy, stańmy na głowach, do góry nogami, jak gimnastycy cyrkowi.
— Nie, odrzekł Barbicane, lepiej połóżmy się na bok; tym sposobem łatwiej wytrzymamy wstrząśnienie. Zastanówcie się, że w chwili wystrzału czy będziemy w środku, czy na przodzie, to prawie wszystko jedno.
— Jeśli to tylko „prawie“ wszystko jedno, jestem zupełnie spokojny, odrzekł Michał Ardan.
— Czy podzielasz me zdanie Nicholl? spytał Barbicane.
— Zupełnie, odpowiedział kapitan. Jeszcze trzynaście minut i pół.
— Ten Nicholl, to nie człowiek, zawołał Ardan, ale chronometr sekundowy z wychwytem i ośmioma czopami na rubinach.
Lecz towarzysze już go nie słuchali, robiąc ostatnie przygotowania z nieporównaną krwią zimną. Wyglądali oni jak dwaj systematyczni podróżnicy, którzy wsiadłszy do wagonu, szukają najwygodniejszego dla siebie pomieszczenia. Rzeczywiście możnaby się zapytać, z jakiej materji utworzone są serca Amerykanów, niebijące silniej przy zbliżaniu się największego niebezpieczeństwa!
Trzy łóżka obszerne i mocno ustawione pomieszczono w pocisku. Nicholl i Barbicane ustawili je w samym środku tarczy stanowiącej podłogę ruchomą; na nichto mieli spocząć trzej podróżnicy w chwili wystrzału.
Tymczasem Ardan, nie mogący ani na chwilę pozostać bezczynnym, kręcił się po swem ciasnem więzieniu jak zwierz dziki w klatce zamknięty, to rozmawiając ze swymi przyjaciołmi, to z psami Dianą i Selenitem, którym jak widać od niedawna dopiero nadał te imiona znaczące.
— Diana tu! Selenit tu! do nogi! — wy kochane pieski, macie psom księżycowym pokazać dobre wychowanie i obyczajność psów ziemskich. To zaszczyt przyniesie psiej rasie. Na honor, jeśli tu kiedy powrócimy, radbym przywieźć okaz mięszańca dwóch rass; jakiegoś „moon-dogs“ któryby robił ogromną furorę!
— Jeśli tylko są psy na księżycu, dodał Barbicane.
— O! są z pewnością, twierdził Michał Ardan, tak jak są konie, krowy, osły, kury. Zakładam się że znajdziemy tam kury!
— W zakład o sto dollarów, że ich tam nie znajdziemy, rzekł Nicholl.
— Idzie, mój kapitanie, odpowiedział Ardan, ściskając rękę Nicholla. Ale à propos, przegrałeś już trzy zakłady z naszym prezesem — gdyż fundusze potrzebne na spełnienie przedsięwzięcia zostały zebrane, ulanie armaty się powiodło i nareszcie, kolumbiada nabitą została bez wypadku; to razem stanowi 6,000 dollarów.
— Tak jest, odpowiedział Nicholl. Dziesiąta godzina, minut trzydzieści siedm i sześć sekund.
— Rozumiem kapitanie, ale nim kwadrans upłynie będziesz miał jeszcze do zapłacenia 9000 dollarów prezesowi: 1000 za to że kolumbiada nie pęknie, a 5000 za to że się kula wzniesie wyżej jak na 6 mil w powietrze.
— Mam przy sobie dollary, odpowiedział Nicholl, uderzając ręką po kieszeni, i gotów jestem dług mój wypłacić.
— Widzę mój drogi kapitanie że jesteś człowiekiem porządnym, do czego ja nigdy dojść nie mogłem. Tym razem jednak, pozwól to sobie powiedzieć, porobiłeś zakłady nie bardzo dla siebie korzystne.
— A to dlaczego? spytał Nicholl.
— Bo gdybyś ty wygrał, to jest gdyby kolumbiada pękła, a z nią i pocisk poszedł w kawałki, to Barbicane zginąłby także, i nie miałby ci kto wypłacić twoich dollarów.
— Moja stawka złożoną jest w Banku baltimorskim, sucho odpowiedział Barbicane, i w razie śmierci Nicholl’a summę odbiorą jego spadkobiercy.
— O wy ludzie praktyczni! zawołał Michał Ardan, umysły pozytywne! Podziwiam was tem więcej, że was nie rozumiem.
— Dziesiąta, minut czterdzieści dwie! rzekł Nicholl.
— Już tylko pięć minut! odrzekł Barbicane.
— Tak, tylko pięć minutek! wtrącił Michał Ardan. A my jesteśmy zamknięci wewnątrz kuli, pomieszczonej w głębi armaty mającej dziewięćset stóp długości; pod tą kulą ułożono czterysta tysięcy funtów bawełny piorunującej, co starczy za miljon sześćset tysięcy funtów prochu zwyczajnego! Tam zaś na górze, przyjaciel Murchison z chronometrem w ręku, z okiem w jego skazówki utkwionem, z palcem spoczywającym na apparacie elektrycznym, liczy sekundy, aby nas wyrzucić w przestworza międzyplanetarne.
— Przestań Michale, przestań! rzekł Barbicane tonem poważnym. Przygotujmy się. Już tylko bardzo krótki czas dzieli nas od tej ważnej chwili. Podajmy sobie ręce, drodzy przyjaciele.
— Tak jest, podajmy sobie ręce, zawołał Michał Ardan, bardziej wzruszony, aniżeliby rad po sobie to okazać.
Trzej odważni towarzysze, ściślej złączyli się w ostatnim uścisku.
— Niech nas Bóg strzeże! rzekł pobożny Barbicane.
Michał Ardan i Nicholl położyli się na łóżkach ustawionych w samym środku tarczy.
— Dziesiąta, minut czterdzieści siedm! wyszeptał kapitan.
Jeszcze dwadzieścia sekund! Barbicane szybko zagasił gaz i położył się przy swych towarzyszach.
Głębokie milczenie przerywało tylko bicie chronometru, uderzające sekundy.
Nagle nastąpiło ogromne wstrząśnienie, a pocisk pod parciem sześciu miljardów litrów gazu wywiązanego spaleniem się pyroxilu (bawełny strzelniczej), wyleciał w powietrze.







ROZDZIAŁ II.

Pierwsze półgodziny.

Cóż się stało? jaki skutek sprawiło to straszne wstrząśnienie? Czy rozum i dowcip konstruktorów kuli, pomyślnym uwieńczone zostały skutkiem? Czy pomogły co sprężyny, cztery czopy, woda i przegrody ruchome? Czy zdołano powściągnąć okropne parcie tej szybkości początkowej, jedenastu tysięcy metrów, przy jakiej możnaby Paryż lub Nowy-Jork przelecieć w jednej sekundzie? Takieto pytania stawiali tysiączni świadkowie tej sceny wzruszającej. Zapomnieli oni w tej chwili o celu podróży, myśląc o samych tylko podróżnikach! A gdyby który z nich — J. T . Maston naprzykład — mógł był zajrzeć do środka pocisku, cóżby zobaczył?...
Nic jeszcze wtedy, albowiem ciemność zupełna zalegała wnętrze kuli. Jej boki cylindro-stożkowe okazały się dostatecznie mocne. Najmniejszej szpary, zgięcia lub skrzywienia. Cudowny pocisk ani się popsuł pod naprężeniem spalonych prochów, ani też rozleciał się w drobny deszcz aluminiowy, jak się tego obawiano.
Wewnątrz, wstrząśnienie także bardzo mały sprawiło nieład. Niektóre przedmioty silnie zostały wyrzucone pod sklepienie; ale najważniejsze nic nie ucierpiały, i ani drgnęły z miejsca.
Na tarczy ruchomej w sam tył wypartej, po strzaskaniu się przegród i wypłynięciu wody, trzy ciała leżały bez ruchu: Barbicane, Nicholl i Michał Ardan; ale czy oddychali jeszcze? Czy ten pocisk nie stał się trumną metalową unoszącą trzy trupy w przestworza?...
W kilka minut po wystrzale, jedno z tych ciał poruszyło rękami, podniosło głowę i uklękło. Był to Michał Ardan. Obmacał się, wypuścił z piersi głębokie „hem“ a potem rzekł:
— Michał Ardan cały. Zobaczmy innych.
Dzielny francuz chciał powstać, lecz nie mógł się utrzymać na nogach. Głowa mu się trzęsła, krew gwałtownie wzburzona zasłaniała mu wzrok. Był jak pijany.
— Brrr! zawołał, jestem jakby po dwóch butelkach jakiego kordjału — tylko że to mniej przyjemne do połknięcia.
Potem potarłszy ręką kilka razy po czole i skroniach, zawołał silnym głosem:
— Nicholl! Barbicane!
Czekał z obawą. Żadnej odpowiedzi — najmniejsze westchnienie nawet nie wykazywało bicia serca w piersiach jego towarzyszy. Powtórzył swe wezwanie. Milczenie było znów odpowiedzią.
— Do licha! zawołał. Wyglądają jakby z piątego piętra upadli na głowę. Ależ, dodał z tą niewzruszoną ufnością której nic zachwiać nie zdołało, jeśli jeden francuz mógł choć uklęknąć, to dwaj amerykanie na równe nogi zerwaćby się powinni. Przedewszystkiem rozjaśnijmy światłem nasze położenie.
Ardan czuł jak weń życie na nowo wstępuje. Krew się w nim uspokajała, wracając do zwykłego krążenia; przyszedłszy wreszcie do równowagi zdołał powstać, wydobył z kieszeni zapałkę i zapalił nią gaz, który nie ulotnił się ze swego zbiornika. Zresztą w przeciwnym razie byłoby go czuć przez powonienie, a Michał Ardan nie ośmieliłby się stanąć z ogniem wśród przestrzeni napełnionej gazem wodorodnym. Gaz skombinowany z powietrzem utworzyłby mięszaninę wybuchową, mogącą dokończyć tego, co wstrząśnienie może już rozpoczęło.
Skoro się rozwidniło, Ardan pochylił się nad ciałami swych towarzyszy. Leżały one zwalone jedno na drugie jak massy bezduszne: Nicholl na wierzchu, Barbicane pod spodem.
Ardan podniósł kapitana, oparł go o sofę, i zaczął mocno nacierać. Tarcie to, umiejętnie zastosowane orzeźwiło Nicholl’a, który otworzył oczy, odzyskał w jednej chwili swą krew zimną, pochwycił rękę Michała, obejrzał się dokoła, i spytał:
— A Barbicane?
— Przyjdzie i na niego kolej, spokojnie odpowiedział Ardan. Od ciebie zacząłem kapitanie, bo byłeś na wierzchu. Weźmy się teraz do Barbicane’a.
Ardan i Nicholl podnieśli prezesa klubu puszkarskiego, i złożyli go na sofie, Barbicane zdawał się więcej ucierpieć niż jego towarzysze. Krew go broczyła, ale Nicholl uspokoił Ardana, przekonawszy się że to pochodziło z lekkiego w ramię skaleczenia, niewielkiego zdraśnięcia, które zaraz opatrzono starannie.
Jednakże Barbicane nie tak prędko przyszedł do siebie, czem trochę przerazili się dwaj jego przyjaciele, nie szczędzący mu wcierań.
— Przecież odetchnął, rzekł Nicholl, przykładając ucho do piersi skaleczonego.
— Tak, powtórzył Ardan, oddycha ale słabo; trzeba go nacierać kapitanie, nacierać silnie.
I dwaj improwizowani lekarze tak dobrze się uwijali, że Barbicane odzyskał zmysły. Roztworzył oczy, powstał, pochwycił za ręce swych przyjaciół, a pierwszem słowem jakie z ust jego wyszło, było zapytanie:
— Nicholl, czy posuwamy się?
Nicholl i Ardan spojrzeli po sobie. Jeszcze nie pomyśleli o pocisku. Pierwszem ich zajęciem byli podróżujący, a nie wagon.
— Żart na stronę, wtrącił Michał Ardan, czy posuwamy się?
— Czy też oczekujemy spokojnie na gruncie Florydy? zapytał Nicholl.
— Lub też może w głębi zatoki Meksykańskiej, dodał Michał Ardan.
— Co wy mówicie! zawołał prezes Barbicane.
To podwójne przypuszczenie jego towarzyszy, do reszty go oprzytomniło.
Cóżkolwiekbądź nic stanowczego nie można było wyrzec o stanie, w jakim się kula znajdowała. Jej pozorna nieruchomość, brak komunikacji na zewnątrz, nie pozwalały rozwiązać pytania. Może być że toczyła się po swej drodze w przestworzach; może po chwilowem wzniesieniu się spadła znowu na ziemię, lub nawet do zatoki Meksykańskiej, co bardzo było prawdopodobnem przy niewielkiej szerokości półwyspu florydzkiego.
Położenie było ważne, zadanie bardzo ciekawe. Trzeba je było co najprędzej rozwiązać. Barbicane zaniepokojony, przemogłszy energją moralną swą słabość fizyczną, podniósł się. Słuchał. Na zewnątrz najgłębsze milczenie. Lecz wagon zbyt grubo był wysłany, aby do wnętrza jego mógł dojść jaki odgłos z ziemi. Jednakże jedna okoliczność uderzyła Barbicane’a. Temperatura wewnątrz pocisku bardzo się podniosła. Prezes wyjął z zawinięcia termometr, i spojrzał na niego; narzędzie pokazywało 45° C.
— Tak jest, zawołał wtedy; tak, posuwamy się. Ten skwar duszący przeciska się przez ściany pocisku. Wywiązuje się on przez tarcie o warstwy atmosferyczne. Wkrótce ten upał się zmniejszy, bo już bujamy w próżni, a za to później ucierpimy niemało od zimna.
— Jakto Barbicanie, zapytał Michał Ardan; sądzisz więc że już przebyliśmy granice ziemskiej atmosfery?
— Bezwątpienia. Widzisz Michale, jest teraz jedenasta bez pięciu minut. Już około ośmiu minut jesteśmy w drodze; jeżeli przeto nasza początkowa szybkość nie zmniejszyła się przez tarcie, to dosyć było sześciu sekund na przebycie szesnastu mil atmosfery otaczającej kulę ziemską.
— Wybornie, odrzekł Nicholl, ale w jakim stosunku oceniasz to zmniejszenie się szybkości przez tarcie?
— W stosunku jednej trzeciej części, odpowiedział Barbicane. Zmniejszenie to jest bardzo znaczne, ale takiem jest według mego rachunku. Jeśli przeto początkowa szybkość nasza była jedenaście tysięcy metrów, to po wyjściu z atmosfery zredukuje się ona do siedmiu tysięcy trzystu trzydziestu dwóch metrów. W każdym razie przebyliśmy już tę odległość, i.....
— I przyjaciel Nicholl wtrącił wesoło Michał Ardan przegrał swoje zakłady; 4,000 dollarów za to że kolumbiada nie pękła, a 5,000 dollarów za to, że pocisk wzniósł się wyżej nad sześć mil.
— Sprawdźmy naprzód, odpowiedział kapitan, a potem zapłacimy. Rzeczą jest bardzo możliwą, że dowodzenia Barbicane’a są dokładne, i że przegrałem 9,000 dollarów. Lecz nowe jedno przypuszczenie staje mi w myśli, i gdyby się sprawdziło, odwlekłoby pewność co do naszego zakładu.
— Jakież to? żywo zapytał Barbicane.
— Przypuszczenie, że dla tej lub owej przyczyny nie zapalono prochu, i nie wylecieliśmy w powietrze.
— Do licha, kapitanie, krzyknął Michał Ardan, to przypuszczenie godne mojej mózgownicy. Chyba żartujesz? Czyżeśmy nie doświadczyli skutków wstrząśnienia? Czyżem cię nie przywołał do życia? Czyż ramię prezesa nie sączy dotąd krwi z rany spowodowanej siłą odbicia?
— To prawda Michale, odrzekł Nicholl, ale pozwól mi zrobić jedno jeszcze zapytanie.
— Słucham.
— Czy słyszałeś huk, który jednak musiał być bardzo znaczny?
— Nie, odpowiedział Ardan mocno zdziwiony; w rzeczy samej nie słyszałem huku.
— A ty Barbicanie?
— Ja także nie słyszałem.
— A więc?
— To prawda! mruczał prezes, dla czegośmy huku nie słyszeli?
Trzej przyjaciele spoglądali po sobie z miną zdekoncertowaną. Był to fenomen trudny do objaśnienia; bo jeśli pocisk wyleciał, to i huk straszny rozległ się niezawodnie.
— Dowiedzmy się najprzód gdzie jesteśmy, rzekł Barbicane, biorąc się do odsunięcia zasłony.
Wykonano natychmiast tę prostą i łatwą czynność. Szrubki utrzymujące sztaby na blasze zakrywającej zewnątrz okienko z prawej strony, ustąpiły pod parciem klucza właściwego; sztaby te zostały wypchnięte na zewnątrz, a otwory po szrubkach pozostałe zakryła natychmiast blacha wyłożona kauczukiem. Blacha zewnętrzna opadła na swych zawiasach, jak okienko w boku okrętowym, i ukazało się szkło soczewkowe w okienku osadzone. Drugie takież okienko znajdowało się w przeciwległej ścianie pocisku, trzecie w kopule górnej pocisku, i nakoniec czwarte w spodniej jego części. Można więc było obserwować firmament w czterech przeciwnych sobie kierunkach, a prościej jeszcze, ziemię lub księżyc, przez wierzchni lub spodni otwór kuli.
Barbicane i dwaj jego towarzysze rzucili się natychmiast do szyby odkrytej. Lecz nie ukazał się żaden promień świetlny. Ciemność zupełna otaczała pocisk, pomimo to jednak prezes Barbicane zawołał:
— Nie, moi przyjaciele, myśmy nie opadli na ziemię! Nie jesteśmy także zanurzeni w głębiach zatoki Meksykańskiej! Lecimy w górę, coraz wyżej w przestrzeń. Widzicie te gwiazdy błyszczące wśród nocy, i tę nieprzeniknioną ciemność oddzielającą nas od ziemi.
— Hura! hura! jednomyślnie wykrzyknęli Michał Ardan i Nicholl.
W rzeczy samej, ta straszna ciemność dowodziła, że pocisk opuścił ziemię, która jako oświecona podówczas blaskiem księżyca, byłaby się ukazała oczom podróżników, gdyby pozostawali na jej powierzchni. Ciemność ta wskazywała również, że pocisk przebył już warstwę atmosferyczną, bo światło rozpierzchłe zalewające powietrze, byłoby się odbiło o ściany metalowe, rozjaśniłoby szybę w okienku. W tym względzie żadnej już nie było wątpliwości. Podróżnicy opuścili ziemię.
— Przegrałem, rzekł Nicholl.
— I winszuję ci tego, wtrącił Ardan.
— Oto jest 9,000 dollarów, mówił kapitan dobywając z kieszeni pakę pieniędzy papierowych.
— Czy żądasz pokwitowania? spytał Barbicane biorąc pieniądze.
— Jeśli cię to nie utrudzi, odrzekł Nicholl; przynajmniej tego porządek wymaga.
Prezes Barbicane z miną poważną i flegmatyczną jak gdyby się znajdował przy swej kassie, wydobył pugilares, wydarł z niego jednę czystą kartkę, skreślił ołówkiem pokwitowanie, podpisał je, zaparagrafował, położył datę i oddał kapitanowi, który z kolei starannie schował je do swego pugilaresu.
Michał Ardan, nie mówiąc ani słowa, zdjął czapkę i ukłonił się dwom swoim towarzyszom. Takie przestrzeganie formalności w podobnych okolicznościach, odejmowało mu mowę. W życiu swojem nie widział nic tak „amerykańskiego.“
Barbicane i Nicholl po załatwieniu swych rachunków powrócili do okienka, i patrzyli na gwiazdy, jaskrawo odznaczające się na czarnem tle nieba. Lecz z tej strony nie można było widzieć księżyca, który idąc od wschodu na zachód, zwolna wznosił się ku zenitowi.
— A księżyc gdzie? zapytał Ardan, — czy przypadkiem nie chybi na naszę schadzkę?
— Bądź spokojny, odpowiedział Barbicane. Nasza przyszła siedziba jest na swojem stanowisku, lecz nie możemy jej dostrzedz z tej strony. Otwórzmy okienko przeciwległe.
W chwili gdy Barbicane zabierał się do tej czynności, uwagę jego zwróciło zbliżenie się jakiegoś przedmiotu jasnego. Była to tarcza ogromna, której rozmiarów kolosalnych trudno było oznaczyć. Przód jej obrócony ku ziemi jaśniał żywem światłem. Możnaby powiedzieć, że to mały księżyc odbijający światło wielkiego. Zbliżał się on bardzo szybko, i zdawał się opisywać wokoło ziemi okrąg przecinający drogę przez pocisk przebywaną. Ruch jego przenośny uzupełniał się ruchem obrotowym około własnej jego osi, to jest zachowywał się tak, jak wszystkie ciała niebieskie bujające w przestrzeni.
— Eh! zawołał Michał Ardan, co to jest! Czy drugi pocisk?
Barbicane nic nie odpowiedział. Ukazanie się tego ciała ogromnego dziwiło go i niepokoiło zarazem. Obawiał się spotkania mogącego sprowadzić skutki nader opłakane: bo albo pocisk mógł być zepchniętym ze swej drogi, albo też potrącony mógł utracić swój pęd i spaść na ziemię, lub nareszcie mógł być gwałtownie porwanym siłą przyciągającą owej asteroidy.
Prezes Barbicane szybko myślą przebiegał następstwa tych trzech przypuszczeń, które w ten lub ów sposób mogły fatalnie zniweczyć całe jego przedsięwzięcie. Towarzysze jego w milczeniu spoglądali w przestworze. Przedmiot rósł w miarę zbliżania się, a skutkiem pewnego złudzenia optycznego, zdawało się że pocisk pędzi naprzeciw niego.
— Na wszystkie bogi, krzyknął Michał Ardan, dwa pociągi blizkie spotkania.
Instynktownie podróżnicy w tył się cofnęli. Przestrach ich był nadzwyczajny, ale nie trwał długo: kilka sekund zaledwie. Asteroida przeszła o kilkaset metrów od pocisku i zniknęła, nietyle przez szybkość biegu, ile raczej dla tego, że strona jej nie zwrócona ku księżycowi, zmięszała się nagle z ciemnością przestrzeń zalegającą.
— Szczęśliwej podróży! zawołał Michał Ardan, oddychając swobodnie i z zadowoleniem. Jakto! nieskończoność nie jest dość wielka, aby jakaś nędzna kulka mogła się po niej przechadzać bez obawy? Ale cóż to za globik zuchwały, który nas o mało że nie potrącił?
— Wiem już, powiedział Barbicane.
— Do licha! ty wiesz wszystko!
— Jestto, rzekł Barbicane, prosty bolid, ale bolid ogromny, który siła przyciągająca ziemi utrzymuje w stanie satelity.
— Czy być może! zawołał Michał Ardan. Ziemia więc ma dwa księżyce, jak Neptun.
— Tak jest, mój przyjacielu, dwa księżyce, chociaż powszechnie myślą, że ma tylko jednego. Lecz ten drugi księżyc jest tak mały, a szybkość jego tak wielka, że mieszkańcy ziemi nie mogą go dostrzedz. Obserwując pewne zboczenia, astronom francuzki p. Petit określił ostatecznie istnienie tego drugiego satelity i elementa jego obrachował. Według jego spostrzeżeń, bolid ten spełnia obieg swój naokoło ziemi w ciągu trzech godzin i dwudziestu minut, co znaczy szybkość ogromną.
— A czy wszyscy astronomowie, zapytał Nicholl, zgadzają się na istnienie tego satelity?
— Nie, odpowiedział Barbicane; ale gdyby się byli z nim, jak my spotkali, nie mogliby wątpić dłużej. Lecz sądzę, kochani moi przyjaciele, że bolid ten który spotykając się z nami byłby nam niemałego narobił kłopotu, pomaga nam do dokładnego określenia pozycji, w jakiej się znajdujemy wśród przestrzeni.
— Jakto? spytał Ardan.
— Gdyż odległość jego od ziemi jest znaną; gdyśmy się więc z nim spotkali byliśmy o 8,140 kilometrów (wiorst) od powierzchni ziemi oddaleni.
— Przeszło 2,000 mil! zawołał Michał Ardan, no i cóż proszę w porównaniu z tem znaczy szybkość pociągów tego nędznego globiku, zwanego ziemią!
— Zapewne, mówił Nicholl, patrząc na chronometr; teraz jest godzina jedenasta, a więc trzynaście dopiero minut jak opuściliśmy ląd amerykański.
— Dopiero trzynaście minut! powtórzył Barbicane.
— Tak jest, ciągnął dalej Nicholl, i jeśli nasza początkowa szybkość 11 kilometrów nie została zmniejszoną, to przebiegamy blizko 10000 lieues na godzinę.
— Wszystko to jest bardzo dobre, moi przyjaciele, rzekł prezes, ale zawsze pozostaje nam nierozwiązane pytanie: Dla czegośmy nie słyszeli huku przy wystrzale kolumbiady?
Nikt nie umiał odpowiedzieć, rozmowa się przeto urwała, a Barbicane mocno zamyślony zabrał się do spuszczenia zasłony z drugiego okienka, przeciwległego. Gdy zostało odsłonięte, księżyc jasnem światłem napełnił wnętrze pocisku. Nicholl jako człowiek oszczędny przygasił gaz już teraz niepotrzebny, i którego blask zresztą przeszkadzał do obserwowania przestrzeni planetarnych.
Tarcza księżycowa jaśniała wtedy światłem niezrównanej czystości. Promienie jej przez które nie przechodziła parująca atmosfera globu ziemskiego, wyraźnie przeciskały się przez szybę, zalewając powietrze nazewnątrz pocisku srebrzystemi odbłyskami. Czarne chmury zalegające firmament, powiększały jeszcze blask księżyca; który w tej próżni eterycznej nierozpuszczalnej, nie przyćmiewał gwiazd sąsiednich. Tak oglądane niebo, przedstawiało widok zupełnie nowy, jakiego oko ludzkie nigdy się domyślać nawet nie mogło.
Łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością i zajęciem odważni podróżnicy przypatrywali się gwieździe nocy, temu upragnionemu celowi swej podróży. Satelita ziemi w biegu swym postępowym zbliżał się nieznacznie do zenitu, punktu matematycznego, do którego miał dojść w dziewięćdziesiąt sześć godzin później. Jego góry, jego płaszczyzny, cała jego wypukłość nie przedstawiały się ich oczom czyściej, aniżeli gdyby go byli obserwowali z jakiegobądź punktu na ziemi; ale światło jego, w próżni nadzwyczajnie się natężyło. Tarcza błyszczała jak zwierciadło platynowe. Podróżnicy zapomnieli zupełnie o ziemi z pod nóg im uciekającej.
Kapitan Nicholl najpierwszy zwrócił uwagę na znikłą kulę ziemską.
— Tak jest, mówił Ardan, nie bądźmy dla niej niewdzięczni. Gdy ją opuszczamy, to niech przynajmniej ostatnie nasze spojrzenia ku niej się zwrócą. Chciałbym jeszcze raz ją ujrzeć, zanim nie zniknie mi całkiem z oczu.
Barbicane spełniając życzenia swego towarzysza, odsłonił okienko w głębi pocisku, wychodzące na ziemię. Tarcza siłą rzutu wypchnięta w tył, z wielkim trudem została usuniętą. Jej szczątki zebrane starannie i ustawione przy ścianach, mogły się przydać jeszcze na wszelki wypadek. Wtedy ukazał się okrągły otwór szeroki na 50 centimetrów, wykrojony w spodniej części pocisku, i zamknięty szybą grubą na 15 centimetrów, otoczoną ramkami miedzianemi. Wszystko to przykrywała z zewnątrz blacha aluminjowa przytrzymana sztabkami na szrubach.
Michał Ardan ukląkł przy szybie ciemnej, jakby była zamatowana.
— A gdzież ziemia? zawołał.
— Ziemia? odpowiedział Barbicane, oto jest.
— Jakto, ta niteczka cienka, ten sierp srebrzysty?
— Nieinaczej Michale. Za cztery dni, gdy księżyc będzie w pełni, to jest w chwili gdy my go dosięgniemy, ziemia będzie na nowiu. Teraz ukazuje nam się ona jak sierp księżyca po nowiu, który wnet zniknie, a wtedy na kilka dni utonie ona w ciemności nieprzeniknionej.
— To jest ziemia! powtarzał Michał Ardan, z natężeniem przypatrując się drobnemu skrawkowi swej planety rodzinnej.
Objaśnienie prezesa Barbicane’a było prawdziwe. Ziemia względnie do pocisku wchodziła w ostatnią swoję fazę. Zaledwie w ósmej części widziana, słabym śladem zarysowała się na czarnem tle nieba. Światło jej popielate w skutek gęstości warstwy atmosferycznej nie tak było silne jak księżyca, który przedstawiał się w rozmiarach dość znacznych, jak łuk ogromny wyciągnięty na firmamencie. Niektóre punkta żywiej błyszczące, mianowicie w części jego wklęsłej, zapowiadały obecność gór wysokich; ale znikały one niekiedy pod szerokiemi plamami, jakich nigdy nie widać na powierzchni tarczy księżycowej. Były to pierścienie chmur spółśrodkowo rozmieszczonych naokoło sferoidy ziemskiej.
Jednakże, w skutek zjawiska przyrodzonego, podobnego temu jakie się odbywa na księżycu, gdy on jest w swych oktantach, można było pochwycić zarys całkowity kuli ziemskiej. Cała jej tarcza ukazywała się dość wyraźnie w skutek światła popielatego, mniej silnego jak światło popielate księżyca. I łatwo jest zrozumieć to mniejsze natężenie światła. Ten odbłysk na księżycu powstaje z odbitych promieni słonecznych, które ziemia przesyła swemu satelicie. Tu znowu na odwrót od promieni słonecznych, które odbijają się o powierzchnię księżyca i padają na ziemię. Lecz światło ziemskie jest blizko trzynaście razy silniejsze jak księżycowe, co pochodzi z różnej wielkości tych dwóch ciał. Ztądto pochodzi, że w zjawiskach światła popielatego ciemna strona tarczy ziemskiej rysuje się mniej wyraźnie, aniżeli taż sama strona tarczy księżycowej, bo natężenie zjawiska jest proporcjonalne do siły oświecającej dwóch gwiazd. Trzeba dodać także, że w skutek irradjacji, sierp ziemski tworzy krzywą więcej wydłużoną, jakby wskazywała sama tarcza.
Gdy podróżnicy usiłowali przeniknąć ciemność przestworza, jasna wiązka gwiazd spadających roztoczyła się przed ich oczami. Seciny bolidów płonących za zetknięciem się z atmosferą, pozostawiały za sobą smugi świetlne, rysujące się na świetle popielatem tarczy ziemskiej. W tym czasie ziemia znajdowała się w punkcie przysłonecznym (najbliżej słońca}, a pojawienie się gwiazd spadających w listopadzie jest tak liczne, że astronomowie naliczyli ich do 24000 na godzinę. Lecz Michał Ardan, pogardzając rozprawami naukowemi, wolał wierzyć że ziemia najświetniejszemi ogniami sztucznemi, obchodzi wyjazd trzech podróżników.
Oto było wszystko, co widzieli z owej sferoidy pogrążonej w cieniu, planety niższej systemu słonecznego, który dla wielkich planet wschodzi i zachodzi jak gwiazda poranna i wieczorna (Wenus). Glob ten, na którym pozostawili wszystkie swoje nadzieje, był tylko nieznacznym punktem w przestrzeni, przedstawiał im się jako sierp, coraz bardziej się oddalający.
Długo tak trzej przyjaciele nic nie mówiąc, lecz z jednakiemi w sercu uczuciami patrzyli, gdy tymczasem pocisk pędził z rosnącą coraz szybkością. Potem mózg ich owładnęła senność nadzwyczajna; byłoż to skutkiem utrudzenia ciała czy znękania umysłu? Zapewne, gdyż po wzruszeniach tych ostatnich godzin spędzonych na ziemi, nieuchronnie musiała nastąpić reakcja.
— A więc, rzekł Michał, gdy potrzeba spać, to śpijmy.
I wyciągnąwszy się na swych łózkach, wszyscy trzej wkrótce pogrążyli się w śnie głębokim.
Ale zaledwie kwadrans tak spoczywali, gdy Barbicane zerwał się nagle, i budząc swych towarzyszy, ogromnym głosem wołał:
— Znalazłem! znalazłem!
— Cożeś znalazł? zapytał Michał Ardan wyskakując ze swej pościeli.
— Powód dla którego nie słyszeliśmy huku przy wystrzale kolumbiady.
— A jakiżto powód... rzekł Nicholl.
— Że pocisk nasz szybciej pędził aniżeli odgłos.







ROZDZIAŁ III.

Jak się urządzono.

Po tem ciekawem, lecz niezawodnie dokładnem objaśnieniu, trzej przyjaciele na nowo pogrążyli się w śnie głębokim. Gdzież znaleźliby do spania miejsce spokojniejsze? Na ziemi, domy miast, chaty wieśniacze — narażone są na wszystkie wstrząśnienia, jakim ulega skorupa ziemska; na morzu okręt kołysany falami jest w ciągłym ruchu i niepokoju. W powietrzu, balon chwieje się bezustannie w płynnych warstwach różnej gęstości. Jedynie pocisk ów sunący w próżni zupełnej i wśród najzupełniejszej spokojności, zapewniał swym mieszkańcom spoczynek niczem niezakłócony.
Dla tego też, sen trzech awanturniczych podróżników mógłbył trwać nieskończenie długo, gdyby ich niespodziany hałas nie zbudził około godziny siódmej zrana, d. 2 grudnia, to jest w ośm godzin po ich odjeździe.
Byłoto dziwne jakieś szczekanie.
— Psy! to psy! zawołał Ardan, powstając z łóżka.
— Głodne są zapewne, rzekł Nicholl.
— Dolicha! odpowiedział Michał, zapomnieliśmy o nich.
— Gdzież one są? spytał Barbicane.
Po długiem szukaniu, znaleziono jedno z tych biednych zwierząt wciśnięte pod kanapę. Wystraszone, ogłuszone pierwszem wstrząśnieniem, pozostało tak w kącie aż do chwili w której odzyskało głos, wraz z uczuciem głodu.
Była to poczciwa Djana; nie dając się długo prosić wylazła ze swej kryjówki, a Michał Ardan zachęcał ją najprzyjaźniejszemi pieszczotami.
— Pójdź tu! Djana! pójdź tu! moja suczko — wołał, ty, którą los wyróżni w rocznikach psiej rassy! ty, którą poganie uznawali za towarzysza bożka Anubisa, a chrześcjanie za przyjaciela świętego Rocha! ty, która godną jesteś żeby twój wizerunek odlano ze spiżu w zakładach władcy piekieł, jak ów piesek, którego Jowisz za pocałunek podarował pięknej Europie! ty, której sława zniweczy rozgłos bohaterów Montargisu i góry św. Bernarda![2] ty, która puszczając się w przestworza międzyplanetarne, staniesz się może matką psów księżycowych! — ty, która tam wysoko usprawiedliwisz może te wyrazy Toussenel’a: „Na początku Bóg stworzył człowieka, a widząc go tak słabym, dał mu psa!“ — Pójdź tu, pójdź Djano!
Djana pełzała pomaleńku, skomląc żałośnie.
— Ślicznie to, mówił Barbicane, widzę Ewę, ale gdzież jest Adam?
— Adam! rzekł Michał, i on musi tu być także. Musi tu gdzieś być! trzeba go zawołać! Satelita! tu! Satelita!
Lecz Satelita się nie pokazał, a Djana skomleć nie przestawała. Przekonano się jednak, że nie była skaleczoną, a kawałek apetycznego pasztetu ukoił jej skargi.
Zdawało się że Satelita przepadł bez wieści; długo trzeba było szukać, zanim go znaleziono w jednej z górnych przegród pocisku, gdzie go wstrząśnienie gwałtownie wrzuciło. Biedne stworzenie mocno stłuczone, było w stanie godnym politowania.
— Aj do licha! Michale, — twoje projekta aklimatyzacyjne wniwecz pójdą.
Wyciągnięto biednego psa ostrożnie. Łeb miał mocno potłuczony o sklepienie pocisku, i zdawało się że trudno go będzie przyprowadzić do przytomności. Położono go jednak wygodnie na poduszce, gdzie dopiero dał znak życia.
— Będziemy czuwać nad tobą, rzekł Michał, jesteśmy odpowiedzialni za twe życie. Wolałbym własną utracić rękę, aniżeli jednę łapę biednego Satelity.
Podał wody skaleczonemu zwierzęciu, które ją piło z chciwością.
Tak opatrzywszy pieski, podróżnicy wrócili do uważnego obserwowania ziemi i księżyca. Objętość ziemi była jeszcze bardzo dużą w porównaniu z wielkością księżyca, którego kształt zbliżał się coraz bardziej do kształtu koła zupełnego.
— Jaka to szkoda, rzekł wtedy Michał Ardan, żeśmy nie odjechali podczas pełni ziemi, to jest gdy kula ziemska znajdowała się naprzeciw słońca.
— Dla czego? spytał Nicholl.
— Bo moglibyśmy pod nową postacią widzieć nasze lądy i morza: pierwsze jaśniejące pod blaskiem słonecznych promieni, drugie posępniejsze jeszcze i bardziej martwe, niż je przedstawiają na niektórych kartach geograficznych. Chciałbym widzieć te bieguny ziemi, których nigdy jeszcze nie dosięgnął wzrok człowieka.
— Zapewne, odpowiedział Barbicane; ale gdyby ziemia była w pełni, to księżyc byłby na nowiu, czyli niewidzialny, nawet wśród promieni słonecznych. A lepiej dla nas, jak sądzę, że widzimy cel naszej podróży, aniżeli punkt któryśmy opuścili.
— Masz słuszność Barbicanie, rzekł kapitan Nicholl; zresztą, gdy dostaniemy się na księżyc, będziemy mieli dość czasu, podczas długich nocy księżycowych, napatrzeć się na ten glob, po którym mrowią się nasi bliźni!
— Nasi bliźni! zawołał Michał Ardan; ależ teraz nie mniej są oni naszemi bliźniemi jak Selenici (mieszkańcy księżyca)! w tej chwili zamieszkujemy świat nowy zaludniony nami tylko samymi — pocisk! Ja jestem bliźnim Barbicane’a, a Barbicane jest bliźnim Nicholl’a. Po za nami, ludzkość się kończy, i my jesteśmy jedyną ludnością tego maleńkiego światka, dopóki nie zostaniemy Selenitami!
— Co nastąpi za ośmdziesiąt ośm godzin, powiedział kapitan.
— A to znaczy?... zapytał Ardan.
— Że jest wpół do dziewiątej, odpowiedział Nicholl.
— Nie widzę przeto żadnego usprawiedliwionego powodu, dla którego nie mielibyśmy zjeść śniadania.
W rzeczy samej mieszkańcy nowej gwiazdy nie mogli w niej żyć bez jedzenia, tembardziej, że w tej nawet chwili cierpieli głód straszny. Michał Ardan, jako Francuz, oświadczył że będzie kucharzem. Gaz dostarczył ciepła potrzebnego do przygotowań kuchennych, a w spiżarni nieźle zaopatrzonej, znalazło się z czego urządzić tę pierwszą biesiadę.
Podano najprzód trzy filiżanki wybornego buljonu, powstałego z rozpuszczenia w cieplej wodzie owych nieocenionych tabliczek Liebiga, przygotowanych z najwyborniejszych okazów bydła Pampasów[3]. Po buljonie nastąpiły apetyczne plastry befsztyku tak kruche i soczyste, jakby wyszły z pierwszej kuchni angielskiej. Michał, człowiek z bujną imaginacją, twierdził nawet że befsztyk jest „ze krwią“.
Po mięsie podano jarzyny w konserwach, świeższe według słów Ardana, od naturalnych, a na końcu po filiżance herbaty z grzankami maślanemi na sposób amerykański. Herbata była najwyższego gatunku; kilka jej skrzynek znakomity pewien kupiec ofiarował na użytek naszych podróżników.
Na zakończenie uczty, Michał Ardan wydobył buteleczkę, która „przypadkiem“ zawędrowała do spiżarni; trzej przyjaciele wznieśli toast na intencję związku ziemi z jej satelitą.
I jakby nie dość jeszcze było szlachetnego napoju zrodzonego na pagórkach Burgundji, słońce chciało także hołd swój złożyć, przyłączając się do toastu. Pocisk wierzchołkiem swym w tej chwili wynurzył się z ostrokręgu cienia rzucanego przez glob ziemski, a promienie słońca padły prosto na spodnią tarczę pocisku pod kątem utworzonym przez orbity[4] księżyca i ziemi.
— Słońce! wykrzyknął Ardan.
— Spodziewałem się tego, odpowiedział Barbicane.
— Jednakże, mówił Michał, ostrokrąg cienia jaki ziemia rzuca w przestrzeń, sięga aż poza księżyc.
— A nawet daleko poza księżyc, jeśli nie będziemy zważać na refrakcję atmosferyczną, rzekł Barbicane. Lecz gdy księżyc pogrążony jest w tym cieniu, wówczas środkowe punkta trzech gwiazd: słońca, ziemi i księżyca, są na linji prostej. Jeżeli wtedy księżyc podczas pełni znajdzie się w bliskości jednego ze swych węzłów, nastąpi zaćmienie. Gdybyśmy byli wyjechali w chwili zaćmienia księżyca, to całą drogę przebylibyśmy w cieniu, co byłoby bardzo nieprzyjemne.
— Dla czego?
— Bo jakkolwiek suniemy przez próżnię, to jednak nasz pocisk skąpany w promieniach słonecznych otrzyma od nich światło i ciepło, z czego mamy tak ze wszech miar pożądaną dla nas oszczędność gazu.
I rzeczywiście, pod temi promieniami, których ciepła i światła żadna nie zobojętniała atmosfera, pocisk ogrzewał się i oświetlał, jak gdyby nagle z zimy przeszedł do lata. Z wierzchu księżyc, a z pod spodu słońce oblewały go swem światłem.
— Dobrze nam tu jest, rzekł Nicholl.
— Zapewne, odrzekł Michał Ardan, i gdybyśmy mieli trochę ziemi wegetacyjnej na tej naszej planecie z aluminjum, to we dwadzieścia cztery godzin moglibyśmy mieć groszek świeży. Obawiam się tylko, aby się ściany kuli topić nie zaczęły!
— Uspokój się mój zacny przyjacielu, odpowiedział Barbicane. Pocisk wytrzymał temperaturę znacznie wyższą, gdy przebywał warstwy atmosferyczne, i nie zdziwiłoby mnie to wcale, gdyby się oczom ciekawych widzów na Florydzie ukazał jako meteor ognisty.
— Lecz wtedy J. T. Maston sądziłby, żeśmy się upiekli.
— I dziwi mnie, rzekł Barbicane, że się tak nie stało. Nie przewidzieliśmy tego niebezpieczeństwa.
— Jam się tego obawiał, oschle dodał Nicholl.
— A nic nie mówiłeś, przewyborny kapitanie! wołał Michał Ardan, ściskając rękę swego towarzysza.
Barbicane tymczasem myślał o urządzeniu się wewnątrz pocisku, jakby go nigdy nie miał opuścić. Przypomnijmy sobie, że powierzchnia podstawy tego wagonu powietrznego miała 54 stóp kwadratowych. Wysoki na 12 stóp, aż do wierzchołka swego sklepienia, zręcznie urządzony wewnątrz, nie zastawiony narzędziami i sprzętami, które wszystkie miały miejsce wyznaczone sobie, posiadał dość przestrzeni do swobodnego rozłożenia się trzech swych mieszkańców. Gruba szyba osadzona w części spodniej, mogła wytrzymać ciężar dość znaczny; to też Barbicane i dwaj jego towarzysze stąpali po niej jak po silnej podłodze, a padające wprost na nią promienie słoneczne, oświetlały z podspodu wnętrze pocisku.
Zaczęto od zrewidowania skrzyń zapasowych z wodą i żywnością, które nic nie ucierpiały, dzięki przezornemu onych urządzeniu. Zapasy żywności dość znacznie nagromadzone, mogłyby na rok cały dla trzech wystarczyć podróżników. Barbicane chciał się zabezpieczyć na przypadek, gdyby pocisk upadł na część księżyca nieurodzajną. Co zaś do wody i zapasu wódki, których było pięćdziesiąt gallonów (225 kwart), te mogły wystarczyć na dwa miesiące tylko. Lecz według ostatnich spostrzeżeń astronomów, na księżycu atmosfera była nizka i gęsta, przynajmniej w głębokich jego dolinach, a przeto i źródeł pewno tam nie brakowało. Tak więc, w czasie podróży, a nawet i w ciągu pierwszego roku swego osiedlenia się na księżycu, trzem naszym awanturniczym poszukiwaczom ani głód, ani pragnienie dokuczyć nie mogły.
Pozostawała kwestja powietrza wewnątrz pocisku. Przyrząd Reiset’a i Regnaut’a do wydobywania tlenu, na dwa miesiące zaopatrzony był w chloran potażu. Pochłaniał on wprawdzie pewną ilość gazu, bo materję produkującą tlen musiał utrzymywać w temperaturze wyższej nad czterysta stopni; ale za to przyrząd bardzo małej wymagał troskliwości; funkcjonował on automatycznie. W tak wysokiej temperaturze chloran potażu zamieniając się na chlorek potassu wydawał z siebie wszystek tlen jaki zawierał. Ileż tedy wydawały ośmnaście funtów chloranu potażu! siedm funtów tlenu potrzebnych codziennie dla mieszkańców pocisku.
Lecz niedość było odświeżać tlen zużyty, trzeba jeszcze było usunąć kwas węglowy wywiązany przez oddychanie. Przez dwanaście godzin atmosfera wnętrza kuli nasyciła się tym gazem trującym, powstałym ostatecznie ze spalenia pierwiastków krwi przez tlen wdychany. Nicholl poznał ten stan powietrza po ziajaniu Dyany. W rzeczy samej, kwas węglowy — w skutek takiego zjawiska jakie dostrzegać się daje w sławnej Psiej Grocie (pod Neapolem) — z powodu swej ciężkości gromadził się na spodzie pocisku. Biedna Dyana mając głowę nizko, musiała wprzód nim jej panowie ucierpieć od tego gazu. Lecz kapitan Nicholl spiesznie zapobiegł temu stanowi rzeczy. Rozstawił on na spodzie pocisku kilka zbiorników napełnionych potażem gryzącym, i potrząsał niemi przez czas jakiś, a materja ta bardzo chciwa na kwas węglowy, pochłonęła go zupełnie i oczyściła powietrze.
Następnie nasi podróżni rozpoczęli przegląd zabranych z sobą narzędzi. Termometry i barometry okazały się nietknięte, tylko jeden termometr do minimum, miał rurkę potłuczoną. Wyborny aneroid (barometr metaliczny), zachowany w pudełku, którego ściany były watą wysłane, został zawieszony na haku. Oczywiście, że przyrząd ten wskazywał tylko ciśnienie powietrza wewnątrz pocisku; prócz tego jednak znaczył on także ilość pary wodnej w temże powietrzu zawartej. W tej chwili wskazówka jego wahała się między 730 i 760 milim.[5]. Było to „na pogodę.“
Barbicane zabrał także wiele bussol, które dobrze się zachowały. Łatwo pojąć, że w warunkach w jakich się podróżni znajdowali, igła magnesowa nie wskazywała stałego kierunku. W samej rzeczy, w tak znacznej odległości, w jakiej pocisk znajdował się od ziemi, biegun jej magnetyczny nie mógł wywrzeć żadnego działania na narzędzie. Lecz bussole te przeniesione na księżyc, może wskażą tam podobnego rodzaju zjawiska. W każdym razie ciekawą było rzeczą sprawdzić, czy satellita ziemi ulega także wpływowi magnetyzmu.
Hypsometr do mierzenia wysokości gór księżycowych, sextans przeznaczony do oznaczania wysokości słońca, teodolit, przyrząd geodezyjny służący do zdejmowania planów i do sprowadzenia kątów do poziomu lunety, które bardzo przydać się mogły w czasie zbliżania się do księżyca, wszystkie te narzędzia starannie były przejrzane, i okazało się, że gwałtowne wstrząśnienie żadnej im szkody nie zrządziło.
Co się tyczy sprzętów, drągów, motyk i różnych przyborów, jakie wybrał Nicholl, jak również worków z różnemi nasionami i krzewów które Michał Ardan chciał zasadzić na polach księżycowych, znajdowały się one na swem miejscu, w kącie u góry pocisku. Był tam także rodzaj spichlerza, napełnionego rozlicznemi przedmiotami przez szczodrobliwego Francuza. Ale co się tam mianowicie znajdowało, tego nikt nie wiedział, a wesoły towarzysz wcale nie miał ochoty rzeczy tej wyjaśnić. Od czasu do czasu wdrapywał się po hakach przymocowanych w ścianie do tego kafarneum, którego przegląd sobie pozostawił. Układał tam, porządkował, zanurzył szybko rękę w jakąś skrzynkę tajemniczą, przyśpiewując przytem fałszywym tonem, jakąś starą zwrotkę francuzką, która wzbudzała powszechną wesołość.
Barbicane przekonał się, że przyrządy jego przeznaczone do zwolnienia spadku pocisku w chwili gdy takowy, po przejściu punktu obojętnego w skutek przyciągania księżyca wpaść miał na jego powierzchnię, nie były uszkodzone. Spadek ten zresztą powinien być sześć razy mniej szybki jak na powierzchnię ziemi, z powodu różnicy mass tych dwóch gwiazd.
Przegląd zatem ukończył się z powszechnem zadowoleniem. Następnie każdy z podróżnych obserwował przestrzeń przez okno boczne, grubem szkłem pokryte.
Toż samo znane już zjawisko przedstawiło się ich oczom: całe sklepienie nieba pokryte było gwiazdami i konstellacjami niezwykle wyraźnemi, któreby głowę zawrócić mogły nie jednemu astronomowi! Z jednej strony na ciemnem tle nieba przedstawiało się słońce, jak otwór rozpalonego pieca; tarcza jego była niezwykle świetną ale bez aureoli. Z drugiej strony księżyc odbijający światło słoneczne, wydawał się nieruchomym wśród gwiaździstego przestworza. Dalej widać było jakąś plamę dość wyraźną, otoczoną srebrzystym paskiem, która zdawała się być otworem w ciemnem sklepieniu nieba. Była to ziemia. Tu i owdzie, mgły i obłoczki podobne do nagromadzonych płatków śniegu gwiaździstego, a od zenitu aż do nadiru, ogromny pierścień utworzony z niezliczonej gromady gwiazd drobnych; była to droga mleczna, w której słońce figuruje jako gwiazda czwartej wielkości zaledwie. Obserwatorowie nie mogli oderwać wzroku od tego zjawiska tak wspaniałego, o którem żaden opis nie może dać dokładnego pojęcia. Jakież to myśli ono im nasuwało! Jakie nieznane uczucia wzbudzało w ich duszy! Barbicane chciał rozpocząć opis swej podróży pod wpływem tych wrażeń i od godziny do godziny notował starannie wszystkie wydatniejsze fakta swej wycieczki. Pisał on spokojnie, wielkiemi literami, i w stylu nieco kupieckim. W tymże czasie, rachmistrz Nicholl przeglądał swoje wzory na drogę, jaką pocisk powinien przebiegać, rachując z niedoścignioną biegłością. Michał Ardan rozmawiał już to z Barbicanem, który mu wcale nie dawał odpowiedzi, już to z Nichollem, który go nie słyszał zupełnie, już z Dianą, która nie pojmowała wcale jego teorji, albo nakoniec ze sobą samym, czyniąc sobie zapytania i odpowiedzi. Biegał to w tę, to w ową stronę, zajmując się tysiącem szczegółów, już to pochylony nad szklanną podłogą, już siadając u wierzchołka pocisku — a ciągle pośpiewując. W tym drobnym światku przedstawiał on ruchliwość i gawędziarstwo francuzkie, a można wierzyć że je przedstawiał godnie i należycie!
Dzień, albo raczej — (bo wyrażenie dzień, może być niewłaściwe) przeciąg dwunastu godzin stanowiących dzień na ziemi, zakończył się wieczerzą sutą i wytwornie przygotowaną. Nie zaszło też nic takiego, coby mogło zaniepokoić, lub zmniejszyć ufność naszych podróżników. Pełni nadziei przeto i pewni już powodzenia w swem przedsięwzięciu, zasnęli spokojnie; pocisk tymczasem z prędkością jednostajnie zmniejszającą się pędził po drogach niebieskich.







ROZDZIAŁ IV.

Trochę algebry.

Noc przeszła bez żadnego wypadku. Prawdę powiedziawszy, ten wyraz „noc“ jest w tym razie niewłaściwym. Położenie pocisku nie zmieniało się względnie do słońca. Astronomicznie uważając, wypadłoby że na spodniej części kuli był dzień, a na wierzchniej noc. Gdy więc te dwa wyrazy używane są w obecnem opowiadaniu, znaczą przeciąg czasu jaki na ziemi upływa pomiędzy wschodem i zachodem słońca.
Sen podróżników tem był spokojniejszy, że pocisk pomimo nadzwyczajnej swej szybkości, zdawał się być całkowicie nieruchomym. Żaden ruch nie zdradzał posuwania się jego w przestrzeni. Zmiana miejsca, jakkolwiek szybka nie daje się organizmowi czuć wyraźniej, jeśli odbywa się w próżni, lub też gdy massa powietrza krąży wraz z ciałem ciągnionem. Któryż mieszkaniec ziemi spostrzega jej szybkość, niosącą go jednakże po 90,000 kilometrów na godzinę! W takich warunkach, ruch nie więcej „czuć się daje“ jak spoczynek. Dlatego też każde ciało pozostaje nań obojętnem. Gdy ciało jakie jest w spoczynku, pozostanie w nim tak długo, aż go zeń siła jaka obca nie wyrwie. Gdy jest w ruchu, nie zatrzyma się dopóki na swej drodze przeszkody jakiej nie napotka. Taka obojętność w ruchu lub spoczynku, to bezwładność.
Barbicane przeto i jego towarzysze, zamknięci w pocisku mogli sądzić, że są w stanie zupełnej nieruchomości. Skutek zresztą byłby ten sam, gdyby się byli na zewnątrz umieścili. Gdyby nie księżyc zwiększający się nad ich głowami, gdyby nie ziemia malejąca pod nimi mogliby przysiądź, że się znajdują w zupełnej nieruchomości.
Tego poranku (3 grudnia) zbudził ich wesoły, choć wcale niespodziewany hałas. Pianie koguta rozległo się wewnątrz wagonu.
Michał Ardan pierwszy zerwał się na równe nogi, wdrapał się na wierzchołek pocisku, a zamykając skrzynię uchyloną:
— Będziesz ty milczał! rzekł pocichu. Ten potwór popsuje mi wszystkie moje plany.
Nicholl i Barbicane obudzili się także.
— Co to, kogut? spytał Nicholl.
— Eh! nie! moi przyjaciele, żywo odpowiedział Ardan, to ja was chciałem zbudzić tem wiejskiem pieniem.
I to mówiąc zapiał takie kukuryku, jakiegoby się i najtęższy nie powstydził kogut.
Dwaj Amerykanie od śmiechu powstrzymać się nie mogli.
— To piękny talent, rzekł Nicholl, patrząc podejrzliwie na swego towarzysza.
— To żart zwykły w moim kraju, odpowiedział Michał; jestto tak galickie, że udawanie koguta i w najlepszych nawet uchodzi towarzystwach.
Potem zwracając rozmowę:
— Czy wiesz Barbicane, mówił, o czem ja myślałem przez noc całą?
— Nie wiem, odpowiedział prezes.
— O naszych przyjaciołach z Cambridge. Poznałeś to już zapewne, żem kompletnie nieświadomy w rzeczach matematyki dotyczących. Nie mogę więc odgadnąć jak nasi uczeni z obserwatorjum mogli obliczyć tę szybkość, którą pocisk będzie miał przy wystrzeleniu go z kolumbiady dla dojścia na księżyc.
— Chcesz powiedzieć, rzekł Barbicane, dla dojścia do tego punktu obojętnego, w którym zrównoważają się przyciągające siły ziemi i księżyca? — bo z tego punktu leżącego w dziewięciu dziesiątych częściach całkowitego przebiegu, pocisk upadnie na księżyc poprostu siłą swej ciężkości.
— Niech i tak będzie, odrzekł Michał; ale jeszcze raz pytam, jak oni mogli obrachować siłę początkową?
— Nic łatwiejszego, odpowiedział Barbicane.
— I tybyś potrafił zrobić to obrachowanie? pytał Michał Ardan.
— Doskonale. Nicholl i ja bylibyśmy to samo zrobili, gdyby nota Obserwatorjum nie oszczędziła nam tej pracy.
— Otóż przyznam ci się mój stary Barbicanie, że możnaby mnie pokrajać w kawałki, zanimbym zdołał rozwiązać to zadanie!
— Bo nie umiesz algebry, spokojnie odpowiedział Barbicane.
— Ah! otóż go macie! wy co się żywicie iksami gdy wyrzeczecie algebra! to już wam się zdaje żeście wszystko powiedzieli.
— Michale, odrzekł Barbicane, czyż sądzisz że można kuć bez młota; lub bez pługa orać?
— Trudnoby było.
— Otóż widzisz, algebra jest narzędziem tak dobrze jak pług lub młot, a dobrem jest zaprawdę narzędziem w ręku tego, kto użyć go potrafi.
— Naprawdę?
— Mówię serjo.
— I mógłbyś używać tego narzędzia w moich oczach?
— Dlaczegóżby nie, jeśli cię to zająć zdoła.
— Możesz mi pokazać, jak obliczono szybkość początkową naszego wagonu?
— Tak jest, mój zacny przyjacielu: opierając się na ilościach znanych, takich jak: odległość środka ziemi od środka księżyca; promień ziemi, massa ziemi, massa księżyca — mogę dokładnie wykazać jaką powinna być szybkość początkowa pocisku, a to za pomocą prostej formuły.
— Zobaczmyż tę formułę.
— Zaraz ją zobaczysz. Nie dam ci tyko krzywej, nakreślonej rzeczywiście przez kulę pomiędzy ziemią i księżycem, ze względem na ich ruch postępowy w około słońca. Nie. Będę uważał te dwie gwiazdy jako nieruchome — to dla nas będzie dostateczne.
— A to dlaczego?
— Bo inaczej szukalibyśmy jak rozwiązać owo zadanie, które nazywają „problemem trzech ciał“, a na rozwiązanie którego nie wystarcza nawet rachunek całkowy w obecnym swym rozwoju.
— Patrzcież państwo! zawołał Ardan swoim tonem sarkastycznym, to nawet i matematyka nie wyrzekła jeszcze ostatniego swego słowa!
— Zapewne że nie, odpowiedział Barbicane.
— To może Selenici dalej niż wy posunęli rachunek całkowy! Ale à propos, co to jest rachunek całkowy?
— Jest to rachunek wprost przeciwny rachunkowi różniczkowemu — z całą powagą odpowiedział Barbicane.
— Uprzejmie dziękuję.
— Inaczej powiedziawszy, jest to rachunek za pomocą którego szuka się ilości skończonych, których różniczka jest znana.
— To przynajmniej zupełnie już jasne, rzekł Michał z miną zupełnego zadowolenia.
— A teraz, ciągnął dalej Barbicane, weźmy kawałek papieru, kawałek ołówka, a nim upłynie półgodziny, wynajdę ci formułę żądaną.
To powiedziawszy Barbicane zagłębił się w swej pracy, a Nicholl tymczasem obserwował przestworza, pozostawiając trzeciemu towarzyszowi zajęcie się śniadaniem.
Pół godziny nie upłynęło, a Barbicane podniósłszy głowę pokazał Michałowi kartkę pokrytą znakami algebraicznemi, z pośród których wyróżniała się ta główna formuła:


— A to znaczy?.. pytał Michał Ardan.
— To znaczy, odpowiedział Nicholl, że: połowa różnicy kwadratów z V i Vzero równa się gr pomnożonemu przez r z x mniej jeden więcej m prim z m pomnożone przez r z dx mniej r z d r...
— Iks zrodzony z ipsylona, który sam był potomkiem zety! wołał Ardan z głośnym śmiechem. I ty to rozumiesz kapitanie?
— Przecież to bardzo jasne.
— Nie może być nic jaśniejszego — toć to prawdy w oczy bijące! to mnie objaśnia najzupełniej.
— Żartownisiu niepoprawny! mówił Barbicane. Chciałeś algebry, czekajże, będziesz jej miał aż po same uszy.
— Wolałbym żeby mnie powieszono!
— Doprawdy, ciągnął dalej Nicholl, jako znawca rozpatrujący formułę; to mi się zdaje dobrze rozwiązane, Barbicanie. Jestto całka równania na siły żywe, i nie wątpię że nam da wypadki szukane.
— Ale jabym chciał rozumieć! wołał Michał. Oddałbym dziesięć lat z życia Nicholl’a za to, żebym mógł rozumieć!
— Słuchajże więc, mówił Barbicane. Połowa różnicy kwadratów z V i V zero, jest to formuła dająca nam połowę przemienności siły żywej.
— Doskonale! a Nicholl wie co to znaczy?
— Naturalnie mój przyjacielu, odpowiedział kapitan. Wszystkie te znaki, które tobie wydają się kabalistycznemi, stanowią jednak mowę bardzo jasną, zrozumiałą i logiczną, dla każdego kto je czytać potrafi.
— I ty utrzymujesz kapitanie, pytał Ardan, że za pomocą tych hieroglifów mniej jeszcze niż egipskie zrozumiałych, możesz dojść do oznaczenia szybkości początkowej pocisku?
— Bezwątpienia, odpowiedział Nicholl, a nawet za pomocą tejże samej formuły, mógłbym ci powiedzieć jaka jest jego szybkość w którymkolwiek punkcie jego przebiegu.
— Słowo?
— Słowo.
— Więc jesteś równie biegły jak prezes?
— Nie, Michale. Najtrudniejsze jest to co zrobił Barbicane; utworzył bowiem równanie, w którem uwzględnione są wszystkie warunki zagadnienia. Reszta należy już tylko do arytmetyki, i wymaga jedynie znajomości czterech działań.
— To już rozumiem! odpowiedział Michał Ardan, który przez całe życie nie zrobił nigdy dobrze dodawania, i który to działanie tak określał: „Jestto chińska łamigłówka, dozwalająca otrzymywać summy nieskończenie różne.“
Barbicane tymczasem zapewniał, że Nicholl gdyby chciał, znalazłby także tę samą formułę.
— Nie wiem, rzekł Nicholl, bo im więcej się w niej rozpatruję, tem dokładniejszą mi się zdaje.
— Teraz słuchaj, rzekł Barbicane do swego towarzysza nieuka, a zobaczysz że wszystkie te litery mają swoje znaczenie.
— Słucham, rzekł Michał z rezygnacją.
d, mówił Barbicane, oznacza odległość środka ziemi od środka księżyca — bo trzeba wziąść te dwa środkowe punkta, aby obliczyć siły przyciągające.
— To rozumiem.
r oznacza promień ziemi.
r promień — zgoda.
m to massa ziemi; m prim to massa księżyca. Potrzeba tu zważać na massę dwóch ciał przyciągających, bo przyciąganie jest proporcjonalne do mass.
— To się rozumie.
g przedstawia ciążenie, szybkość jaką po upływie sekundy nabywa ciało spadające na powierzchnię ziemi. Czy to jasne?
— Jak kryształ! jak woda źródlana! odpowiedział Michał.
— Teraz, przez x oznaczam odległość zmienną, dzielącą pocisk od środka ziemi, a przez v szybkość jaką ma ten pocisk w tej odległości.
— Cóż dalej?
— Nareszcie wyraz v zero znajdujący się w równaniu, oznacza szybkość jaką posiada kula przy wyjściu z atmosfery.
— I w rzeczy samej, rzekł Nicholl, w tym punkcie trzeba było obrachowywać tę szybkość; bo wiemy, że prędkość w chwili wyjazdu była ściśle trzy i pół razy większa, jak w chwili gdyśmy opuszczali atmosferę ziemską.
— Nic nie rozumiem! rzekł Michał.
— A jednakże to bardzo proste, odpowiedział Barbicane.
— Nie tak jednakże proste jak ja, wtrącił Michał.
— To znaczy, że gdy nasz pocisk doszedł do krańca atmosfery ziemskiej, wówczas stracił już trzecią część swojej szybkości początkowej.
— Tylko tyle?
— Tak, mój przyjacielu, i to jedynie przez tarcie się o warstwy atmosferyczne. Rozumiesz to, że im szybcej pocisk się posuwał, tem więcej oporu znajdował w powietrzu.
— Na to zgadzam się, rzekł Michał i rozumiem doskonale, że twoje v zero i twoje v zero do kwadratu, trzymają się mojej głowy jak szydło worka!
— Zawsze ci już coś pozostało z algebry, ciągnął Barbicane. A teraz, żeby ci do reszty wyjaśnić, wstawimy liczebne dane tych różnych wyrazów, to jest wartość ich oznaczymy liczbami.
— Dobrze, dobrze, wyjaśnijcie mi do reszty! mówił Ardan.
Wyrazy te, mówił znowu Barbicane, jedne są wiadome, drugie dopiero obrachować potrzeba.
— I temi właśnie ja się zajmę — rzekł Nicholl.
— Weźmy r mówił Barbicane, r znaczy promień ziemi, który pod szerokością Florydy (z kąd wyjechaliśmy) ma 6 miljonów 370,000 metrów; d czyli odległość środka ziemi od środka księżyca, wynosi pięćdziesiąt sześć promieni ziemskich, czyli...
Nicholl liczył szybko.
— Czyli, wtrącił, — 356 miljonów 720,000 metrów w chwili gdy księżyc jest w swojem perigeum, to jest najbliżej ziemi.
— Dobrze, rzekł Barbicane. Teraz m prim z m to jest stosunek massy księżyca do massy ziemi, równa się jednej ośmdziesiątej pierwszej (1/81).
— Wybornie! zawołał Michał.
g ciążenie, jest na Florydzie 9 metrów 81. Z czego wypada, że g r równa się...
— Sześćdziesięciu dwom miljonom, czterystu dwudziestu sześciu tysiącom mg — dokończył Nicholl.
— A teraz? pytał Michał Ardan.
— Teraz, gdy wyrazy są już liczbami oznaczone, rzekł Barbicane, znajdźmy szybkość v zero, to jest szybkość jaką powinien mieć pocisk wychodzący z atmosfery dla dojścia do punktu przyciągania, równego z szybkością zero. Ponieważ w tej chwili szybkość będzie zero, kładę więc na jej oznaczenie zero — a x odległość w której się znajduje ten punkt obojętny, wyrażać się będzie przez dziewięć dziesiątych (9/10) d i to jest odległość oddzielająca dwa punkta środkowe.
— Pojmuję troszeczkę, że to tak być powinno, rzekł Michał Ardan.
— Będę przeto miał wtedy: x równe dziewięciu dziesiątym d a v równe zeru; moja formuła wyrazi się...
Barbicane szybko pisał na papierze:


Nicholl chwytał chciwym wzrokiem.
— Tak, tak, doskonale! zawołał nareszcie.
— I jasno? nieprawdaż? pytał Barbicane.
— Wypisane jakby ognistemi głoskami! odpowiedział Nicholl.
— Dzielni ludzie! mruczał Michał Ardan.
— Zrozumiałżeś nareszcie? spytał go Barbicane.
— Czy zrozumiałem! wykrzyknął Michał Ardan, ależ głowa mi już pęka od tego!
— Tak więc, ciągnął dalej Barbicane, v zero podniesione do kwadratu równa się gr pomnożonemu przez r mniej 10 r z gd mniej jedna ośmdziesiąta pierwsza (1/81) pomnożona przez 10 r z d mniej r z dr.
— A teraz, rzekł Nicholl, aby otrzymać szybkość kuli przy wyjściu z atmosfery, dość jest obliczyć.
Kapitan, jako praktyk, na wszystkie wyćwiczony trudności, począł cyfry z nadzwyczajną stawiać szybkością. Dzielenia i mnożenia tylko mu migały pod palcami. Cyfry wypełniały wszystkie miejsca na białej karcie. Barbicane pracę jego śledził wzrokiem, a Michał Ardan ściskał tymczasem głowę obiema rękami, czując że go napada migrena.
— No i cóż? zapytał Barbicane, po kilku minutach milczenia.
— Rachunek gotowy, odpowiedział Nicholl: v zero to jest szybkość pocisku przy wyjściu z atmosfery dla dojścia do punktu równego przyciągania, musiało wynosić...
— Wiele? spytał Barbicane.
— Musiało wynosić 11,051 metrów, w pierwszej sekundzie.
— Co! krzyknął Barbicane podskakując; mówisz że?...
— Mówię 11,051 metrów.
— Przekleństwo! wołał prezes rozpaczliwie.
— Co ci jest? pytał Michał Ardan bardzo zdziwiony.
— Co mi jest? Lecz jeśli w tej chwili szybkość już zmniejszyła się o jednę trzecią w skutek tarcia, to szybkość początkowa musiała być...
— 16,576 metrów, odpowiedział Nicholl.
— A obserwatorjum w Cambridge oświadczyło, że 11,000 metrów dostateczne są do wyjazdu, i skoro nasza kula wyleciała z tą szybkością...
— Więc cóż? spytał Nicholl.
— Szybkość ta nie będzie dostateczna.
— Masz tobie!
— Nie dojdziemy do punktu obojętnego.
— Do kroćset!...
— Nie dolecim nawet do połowy drogi!
— Niech licho porwie! krzyknął Michał Ardan, skacząc jak gdyby pocisk był już blizkim zetknięcia się z kulą ziemską.
— Więc bracia, spadniemy na ziemię!







ROZDZIAŁ V.


Zimna w przestrzeni.


Oświadczenie to było gromem piorunu. Któżby się był spodziewał takiej w rachunku pomyłki? Barbicane nie chciał w nią wierzyć. Nicholl jeszcze raz przejrzał swe cyfry. Były one dokładne. Co zaś do formuły która je oznaczyła, nie można było podejrzewać jej dokładności, i po powtórnem sprawdzeniu ostatecznie przekonano się, że szybkość początkowa 16,576 metrów w pierwszej sekundzie, potrzebną była dla dosięgnięcia punktu obojętnego.
Trzej przyjaciele spoglądali na siebie w milczeniu. O śniadaniu nie było już mowy. Barbicane z zębami zaciśniętemi, namarszczonemi brwiami, i konwulsyjnie zamkniętemi pięściami, obserwował przez okienko. Nicholl z rękami skrzyżowanemi przepatrywał swe rachunki. Michał Ardan mruczał:
— Otóż to są ci uczeni! nigdy niczego innego od nich nie można się spodziewać! Dałbym 20 pistolów za to, żebyśmy spadli na Obserwatorjum w Cambridge, i zgnietli je wraz ze wszystkimi fabrykantami fałszywych cyfr, jacy się w niem znajdują!
Jednym razem kapitan zwrócił się z uwagą wprost do Barbicane’a.
— Patrzcie koledzy, rzekł on, jest już siódma godzina ranna, trzydzieści dwie godzin przeto upłynęło od chwili naszego wyjazdu, przebyliśmy już większą połowę naszej drogi, a jednak nie spadamy jeszcze, o ile mi się zdaje.
Barbicane nie odpowiadał; lecz nagle rzuciwszy okiem na kapitana, pochwycił cyrkiel służący mu do mierzenia odległości kątowej kuli ziemskiej, potem przez szybę spodnią dokonał bardzo dokładnej obserwacyi, do czego mu dopomogła pozorna nieruchomość pocisku. Dalej powstał, otarł z czoła duże krople potu, i zaczął stawiać cyfry na papierze. Nicholl rozumiał, że prezes chciał od miary średnicy ziemskiej odjąć odległość w jakiej się kula od ziemi znajdowała. Patrzył na niego z niecierpliwą ciekawością.
— Nie! zawołał Barbicane po chwili, nie, my nie spadamy! Jesteśmy już więcej jak 50,000 mil nad ziemią! Przebyliśmy już ten punkt, w którym pocisk mógł się zatrzymać, gdyby szybkość jego przy wyjeździe wynosiła tylko 11,000 metrów! Idziemy wciąż w górę!
— To rzecz widoczna, odpowiedział Nicholl, i z tego wypada wnosić, że nasza szybkość początkowa pod parciem 400,000 funtów bawełny strzelniczej, musiała być większą jak 11,000 metrów. Objaśniam to sobie tem, że w trzynaście chyba minut po wyjeździe, musieliśmy spotkać drugiego satelitę, o 2,000 mil oddalonego od ziemi.
— A objaśnienie to tem możliwsze jest, dodał Barbicane, że po wyrzuceniu wody zawartej pomiędzy temi przegrodami ruchomemi, pocisk nagle pozbył się bardzo znacznego ciężaru.
— I to prawda, rzekł Nicholl.
— Ah! mój dzielny kapitanie, zawołał Barbicane, jesteśmy ocaleni!
— Kiedy więc jesteśmy już ocaleni, wtrącił spokojnie Michał Ardan, to możemy się teraz zabrać do śniadania.
W rzeczy samej Nicholl się nie mylił. Na szczęście szybkość początkowa była większą, aniżeli ją wskazało Obserwatorjum w Cambridge; ale i Obserwatorjum w Cambridge także się nie myliło.
Podróżnicy ochłonąwszy z tego fałszywego popłochu zasiedli do stołu, i wesoło śniadać poczęli. Jedli dużo, mówili jeszcze więcej. Zaufanie było większe przed, jak po „wypadku algebraicznym.“
— Dlaczegóżby nam się udać nie miało? powtarzał Michał Ardan. Dlaczegóżbyśmy dotrzeć do celu nie mieli? Jesteśmy wyrzuceni. Nie spotykamy żadnej przeszkody; niema kamieni tamujących nam podróż. Droga jest wolna, wolniejsza aniżeli droga okrętu rozbijanego o morze, lub balonu walczącego z wiatrami. Jeśli przeto okręt dopływa tam gdzie zechce, jeśli balon dolatuje tam gdzie mu się podoba, czemużby nasz pocisk niemiał dojść tam, gdzie zamierzył?
— I dojdzie, powiedział Barbicane.
— Choćby tylko dla uczczenia ludu amerykańskiego, dodał Michał Ardan; jedynego narodu który zdolny był doprowadzić do skutku takie przedsięwzięcie, który potrafił z pośród siebie wydać takiego prezesa Barbicane’a. Ah! wiecie co bracia, teraz kiedy żadnej już nie mamy obawy, zaczynam myśleć co się z nami stanie? Zdaje mi się że czekają nas nudy śmiertelne!
Barbicane i Nicholl poruszyli głowami przecząco.
— Ale ja to przewidziałem, drodzy przyjaciele, mówił dalej Michał Ardan. Zażądajcie tylko, mam na wasze usługi szachy, warcaby, karty, domino! Bilardu nam tylko niedostaje.
— Co! zawołał Barbicane, zabrałeś ze sobą takie fatałaszki?
— Zabrałem, odpowiedział Michał, i to nietylko dla naszej rozrywki, ale z chwalebnym zamiarem, aby je rozpowszechnić po kawiarniach i szynkach na księżycu.
— Mój drogi, rzekł Barbicane, jeśli księżyc jest zamieszkały, to ludzie na nim egzystowali na wiele tysięcy lat przed mieszkańcami naszej ziemi, bo wątpliwości nie ulega, że ta gwiazda o wiele starszą jest od naszej. Jeśli przeto Selenici istnieją od tylu set tysięcy lat, jeśli ich mózg taką samą posiada organizację jak mózg ludzki, to i oni musieli wynaleźć to, cośmy u siebie wynaleźli, a nawet i to, czego jeszcze po upływie całych wieków nie wynajdziemy. Niczego się oni nauczyć nie mogą, lecz przeciwnie, my od nich wszystkiego uczyć się będziemy musieli.
— Jakto, pytał Ardan, sądzisz że mieli artystów takich jak Fidyasz, Michał Anioł, lub Rafael?
— Tak.
— Poetów jak Homer, Wirgiljusz, Milton, Lamartine, Hugo?
— Jestem tego pewny.
— Filozofów jak Platon, Arystoteles, Kant, Descartes?
— Ani wątpię o tem.
— Matematyków jak Archimedes, Euklides, Newton?
— Gotówbym przysiądz.
— Komików jak Arnal, i fotografów jak..... jak Nadar?
— Niezawodnie!
— A więc przyjacielu Barbicanie, jeśli ci Selenici są tak jak my we wszystkiem mocni, a nawet od nas mocniejsi, dlaczegóż oni nie próbowali porozumiewać się z ziemią. Dlaczego nie wyrzucili oni z księżyca na ziemię takiego jak nasz pocisku?
— Któż ci powiedział że tego nie uczynili? poważnie odpowiedział Barbicane.
— To im nawet daleko łatwiej było uczynić aniżeli nam, rzekł Nicholl; raz dlatego, że siła przyciągająca jest na powierzchni księżyca sześć razy mniejsza, aniżeli na powierzchni ziemi, co pociskowi dozwala wznieść się daleko łatwiej; powtóre, że pocisk ten dość było wysłać na odległość 8,000 mil tylko, zamiast 80,000 mil, co wymaga siły rzutu dziesięć razy mniejszej.
— Powtarzam więc, ciągnął Michał, dlaczego oni tego nie uczynili?
— A ja, mówił Barbicane, powtarzam raz jeszcze, kto ci powiedział że tego nie uczynili?
— Kiedy?
— Przed tysiącami lat, zanim się człowiek ukazał na ziemi.
— A pocisk? gdzież jest ten pocisk? Chcę widzieć ten pocisk.
— Mój przyjacielu, odpowiedział Barbicane, morze pokrywa pięć szóstych części naszego globu; więc jest pięć słusznych racji do mniemania, że pocisk księżycowy, jeśli był kiedy wyrzucony, spoczywa teraz na dnie Atlantyku lub Oceanu Spokojnego, jeśli się tylko nie zakopał gdzie w jakiej rozpadlinie, zanim jeszcze skorupa ziemska nie była dobrze uformowaną.
— Mój poczciwy Barbicanie, odpowiedział Michał Ardan, masz ty jak widzę odpowiedź na wszystko, i schylam czoło przed twą mądrością. W każdym razie jest jedno przypuszczenie, które mi się lepiej nad wszystkie inne podoba, a to jest, że Selenici jako starsi od nas są mędrsi, i nie wynaleźli prochu.
W tej chwili do rozmowy wmięszała się Djana ponurem szczeknięciem. Dopominała się ona o swoje śniadanie.
— Otóż macie, dodał Michał Ardan, zagawędziliśmy się, i zapomnieliśmy całkiem o Djanie i Satelicie.
Ofiarowany sobie potężny kawał pasztetu, Djana pożarła z gustem widocznym.
— Czy wiesz co, Barbicanie, ciągnął dalej Michał, ja sądzę że powinniśmy byli z tego pocisku zrobić drugą arkę Noego, i zebrać w niej na księżyc po parze z każdego gatunku zwierząt domowych.
— Zapewne, odpowiedział Barbicane, aleby miejsca zabrakło.
— Nie zabrakłoby, rzekł Michał, gdybyśmy się dobrze ścisnęli.
— Prawdą jest niezaprzeczoną, odezwał się Nicholl, że wół, krowa, koń i wszystkie roślinożerne zwierzęta, bardzoby nam się przydały na lądzie księżycowym. Na nieszczęście jednak wagon ten nie mógł stać się ani stajnią, ani oborą.
— Ależ przynajmniej, obstawał Ardan, mogliśmy byli zabrać jednego osła, choćby małego osiołka; to odważne i cierpliwe zwierzę, na któremby z pewnością lubili jeździć starzy Selenici. Lubię te poczciwe osły, stworzenia najwięcej od natury upośledzone, biją ich bowiem nietylko za życia, ale nawet i po śmierci.
— Jakto rozumiesz? spytał Barbicane.
— Do licha, zawołał Michał, a boć z nich przecież wyrabiają skórę na bębny.
Barbicane i Nicholl uśmiechnęli się na tę zabawną uwagę, lecz ich powstrzymał krzyk wesołego ich towarzysza, który pochyliwszy się do legowiska Satelity, nagle podniósł głowę, i zawołał:
— Brawo! Satelita już nie jest chory!
— Zkąd to wnosisz? spytał Nicholl.
— Nie jest chory, odparł Michał, bo zdechł. Otóż będziemy mieli z tem kłopot, dodał tonem żałośnym. Powątpiewam teraz, moja biedna Djano, czy się staniesz matką szczepu psiego w krainach księżycowych.
Nieszczęśliwy Satelita nie mógł przeżyć swego skaleczenia; zdechł, i to na dobre. Michał Ardan spoglądał na swych przyjaciół mocno pomięszany, i zmartwiony.
— Teraz nastręcza się ważna kwestja, rzekł Barbicane, co zrobimy z tym psem? Nie możemy przecie trupa jego trzymać pomiędzy sobą, przez czterdzieści ośm godzin jeszcze.
— Zapewne że nie, odezwał się Nicholl; ależ nasze okienka są na zawiasach — otwórzmy przeto jedno z nich, i wyrzućmy to ciało na powietrze.
Prezes namyślał się czas jakiś, a w końcu rzekł:
— Trzeba będzie tak zrobić nareszcie, ale musimy tu działać bardzo ostrożnie i przezornie.
— Dlaczego, spytał Ardan.
— Dla dwóch przyczyn, które łatwo zrozumiesz, odpowiedział Barbicane. Jedna dotyczy powietrza zawartego w pocisku, którego trzeba jak najbardziej oszczędzać.
— Ależ my możemy go znów narobić!
— W części tylko; odrobić możemy zaledwie tlen, mój kochany Michale, — a strzedz się wypada, aby przyrząd nie dostarczał nam go w ilości nadmiernej, bo zbytek taki doprowadziłby nas do bardzo niebezpiecznych zboczeń fizjologicznych. Ale prócz tego, jeśli odrabiamy tlen, to nie odrabiamy azotu, którego płuca nie pochłaniają, który zostać powinien nietkniętym. Otóż ten azot mógłby łatwo ujść przez otwarte okienko.
— Albożto wiele czasu potrzeba, na wyrzucenie tego biednego Satelity, rzekł Michał.
— To prawda, działajmyż więc szybko.
— A druga przyczyna jaka? spytał Ardan.
— Drugą przyczyną jest to, że nie trzeba zimna, które teraz jest bardzo wielkie zewnątrz, wpuścić do pocisku, bobyśmy pomarzli bez ratunku.
— Jednakże słońce.....
— Słońce ogrzewa nasz pocisk, który pochłania jego promienie, ale nie ogrzewa próżni, w jakiej obecnie bujamy. Gdzie nie ma powietrza, nie ma ani ciepła, ani światła przezroczystego, i dlatego tam, dokąd promienie słoneczne wprost nie dochodzą, jest ciemno i zimno. Ta temperatura pochodzi z promieniowania gwiazd, i takąby mieć musiała kula ziemska, gdyby kiedy słońce zagasło.
— Lecz tego nie można się obawiać, dodał Nicholl.
— Kto wie! rzekł Michał Ardan. Przypuszczając nawet że słońce nie zagaśnie, czyż nie może być że ziemia się od niego oddali.
— Ah! wyborny jesteś Michale z twojemi pomysłami, rzekł Barbicane z uśmiechem.
— Eh! odparł Michał Ardan, czyż nie wiadomo, że ziemia przeszła przez ogon komety w 1861 roku? Przypuśćmy zatem jakiegoś kometę, którego przyciąganie będzie większe, niż przyciąganie słoneczne; w takim razie droga ziemska zawróci się ku gwiaździe błądzącej i zostawszy jej satelitą, może być przez nią pociągnięta na taką odległość, że promienie słoneczne żadnego na jej powierzchnię wpływu mieć nie będą.
— Mogłoby się i to stać, odpowiedział Barbicane; ale w każdym razie następstwa nigdyby nie były tak niebezpieczne, jak ty przypuszczasz.
— Dlaczegóż to, proszę?
— Bo jeszcze zimno i ciepło zrównoważyłyby się na naszej kuli ziemskiej. Obliczono, że gdyby ziemia w 1861 r. była pociągniętą przez kometę, to w największej swej od słońca odległości nie uczułaby upału szesnaście razy większego od ciepła jakie nam przesyła księżyc, a które zebrane w ognisku najsilniejszych soczewek, nie wywiera żadnego skutku zmierzyć się dającego, temperaturę. Ztąd pochodzi to równoważenie chłodów.
— Więc cóż z tego? przerwał Ardan.
— Bądź cierpliwym, mówił dalej Barbicane. Obliczono także, iż ziemia w swojem perihelium[6], to jest w najbliższej od słońca odległości, zniosłaby gorąco dwadzieścia ośm tysięcy razy większe od upałów lata. Lecz to gorąco zdolne w szkło zamienić materje ziemskie i wyparować wody, uformowałoby grubą oponę chmur, a te zobojętniłyby tę naprężoną w nadmiar afelium[7] z upałami perihelium.
— Ale do iluż stopni oceniają temperaturę przestrzeni planetarnych? spytał Nicholl.
— Dawniej, odpowiedział Barbicane, sądzono że ta temperatura jest nadzwyczaj nizką. Obliczając jej obniżanie się termometryczne, wypadły miljony stopni poniżej zera. Dopiero Fourrier, twój rodak Michale, dostojny uczony członek Akademji Nauk, sprowadził te liczby do rzetelnego ocenienia. Według niego, temperatura przestrzeni nie obniża się więcej jak do 60 stopni.
— Fiu! syknął Ardan.
— Przynajmniej, dodał Barbicane, taka jest niemal temperatura w okolicach podbiegunowych, na wyspie Melville, albo w forcie Reliance; bo wynosi około 56 stopni (stustopniowego termometru) niżej zera.
— Potrzebaby dowieść, rzekł Nicholl, że Fourrier nie pomylił się w swoich rachunkach. O ile sobie przypominam, inny uczony francuzki, Pouillet, ocenia temperaturę przestrzeni na 160 stopni niżej zera, i to właśnie sprawdzimy.
— Nie w tej jednak chwili, odpowiedział Barbicane, bo promienie słoneczne padając wprost na nasz termometr, dałyby nam przeciwnie temperaturę bardzo wysoką. Ale gdy przybędziemy na księżyc, podczas nocy dwutygodniowych, jakie panują kolejno na każdej jego stronie, będziemy mieli dość czasu zrobić doświadczenie, bo nasz satelita porusza się w próżni.
— Ale co ty rozumiesz przez próżnię? zapytał Ardan, czy próżnię zupełną?
— Próżnię całkiem pozbawioną powietrza.
— I w której powietrze niczem nie jest zastąpione.
— Owszem, przez eter, odrzekł Barbicane.
— A cóż to jest eter?
— Eter mój przyjacielu, jest to nagromadzenie atomów nieważkich, które względnie do swej objętości (tak nauczają dzieła o fizyce atomów), są tak samo oddalone jedne od drugich, jak ciała niebieskie w przestrzeni. Odległość ta jednak wynosi mniej jak jedna trzechmiljonowa część milimetra. Otóż to te atomy, przez swój ruch drgający wytwarzają światło i ciepło, robiąc w jednej sekundzie czterysta trzydzieści tryljonów poruszeń, na przestrzeni czterech do sześciu dziesięciomiljonowych milimetra.
— Do miljarda miljardów! wrzasnął Michał Ardan, czyż te poruszenia wymierzono i obrachowano! Wszystko to mój zacny Barbicanie są tylko cyfry uczonych, które strachem napełniają głowę, a niczem do umysłu nie przemawiają.
— Trzeba jednakże dobrze liczyć.....
— Nie. Lepiej jest porównywać. Trylion nic nie znaczy. Przedmiot porównania znaczy wszystko. Naprzykład: Jak ty mi będziesz powtarzał że Uranus jest siedmdziesiąt sześć razy większy niż ziemia, Saturn dziewięćset razy większy, Jowisz tysiąc trzysta razy większy, a Słońce tysiąc trzysta tysięcy razy większe, to nic z tego nie zrozumiem, i niczego się nie nauczę. Wolę ja stare porównania jakie w dawniejszych książkach napotykamy, gdzie ci mówią poprostu: Słońce, to dynia mająca dwie stopy średnicy, Jowisz to pomarańcza, Saturn to jabłuszko, Neptun to czereśnia, Uranus to wiśnia, Ziemia to ziarnko dużego grochu, Venus to groszek, Mars to duża główka od szpilki, Merkury to ziarnko gorczycy, a Junona, Ceres, Westa i Pallas, to ziarnka piasku! To wiem przynajmniej co mam przez to rozumieć.
Po tak energicznem wystąpieniu Michała przeciw uczonym i tryljonom, jakiemi oni szafują tak hojnie, zabrano się do pochowania Satelity. Chodziło tu poprostu o wyrzucenie go w przestrzeń, tak samo jak żeglarze trupa wyrzucają w morze.
Ale, jak to już zalecał prezes Barbicane, wypadało działać szybko i przezornie, aby jak najmniej utracić powietrza wewnątrz pocisku zawartego. Szrubki od prawego okienka, którego otwór trzymał około 30 centimetrów, starannie zostały odkręcone, a tymczasem Michał mocno strapiony gotował się do wyrzucenia swego ulubieńca. Szyba raptownie odchyliła się na zawiasach, i Satelita wyleciał na zewnątrz. Odrobina zaledwie powietrza uszła przez ten czas, a cała operacja tak się dobrze powiodła, że Barbicane później bez obawy powtarzał ją dla uwolnienia się od niektórych odpadków, bezpotrzebnie wnętrze pocisku zalegających.
Dzień 3 grudnia zakończył się bez jakiegokolwiek wypadku szczególnego, a Barbicane stanowczo się przekonał, że pocisk z coraz zmniejszającą się prędkością szybował po przestworzu, dążąc wprost ku tarczy księżyca.







ROZDZIAŁ VI.

Pytania i odpowiedzi.

Dnia 4 grudnia chronometry wskazywały piątą godzinę poranną na ziemi, gdy podróżnicy obudzili się po pięćdziesięciu czterech godzinach podróży; o pięć zatem godzin tylko i czterdzieści minut przekroczyli połowę czasu przeznaczonego im na pobyt w pocisku według obliczeń; pokazało się jednak, że przebyli już siedm dziesiątych części swej podróży, co przypisać należy malejącej ciągle szybkości.
Gdy obserwowali ziemię przez szybę spodnią, ukazała im się ona jako plamka szara, oblana promieniami słonecznemi. Zniknął sierp i światło popielate. Nazajutrz o północy ziemia powinna była przejść w odmianę nowiu, właśnie wtedy gdy księżyc będzie w pełni. Ponad nimi księżyc zbliżał się coraz bardziej do linii po której biegł pocisk, tak, że powinien się był z nim spotkać o godzinie wskazanej. Naokoło, czarne sklepienie zasiane było gwiazdami, jak świetne punkciki przesuwającemi się powolnie. Lecz z powodu znacznej odległości w jakiej się od gwiazd znajdowali, ich wielkość względna nie zmieniła się nawet uderzająco. Słońce i gwiazdy ukazywały się takiemi zupełnie jak je widać z ziemi. Księżyc za to znacznie się powiększył; lecz lunety podróżników, niedostateczne jeszcze były do robienia spostrzeżeń na jego powierzchni i do rozpoznania położeń jego topograficznych, lub geologicznych.
Czas upływał na ciągłej i nieskończonej rozmowie. Najwięcej rozumie się mówiono o księżycu. Każdy udzielał swoich wiadomości. Barbicane i Nicholl zawsze byli poważni, Michał Ardan zawsze fantastyczny. Niewyczerpanym przedmiotem uwag i debatów był pocisk, jego położenie, kierunek, wypadki zdarzyć się mogące, przezorność i ostrożności jakich wymagała chwila spadnięcia jego na księżyc, i t. p.
Przy śniadaniu, zapytanie Michała dotyczące pocisku, wywołało dość ciekawą odpowiedź Barbicane’a, która godną jest zanotowania.
Chociaż kula pędziła z ogromną szybkością swoją początkową, Michałowi zdawało się że nagle stanęła; chciał przeto wiedzieć jakieby mogły być skutki takiego zatrzymania się.
— Ależ, odpowiedział Barbicane, nie rozumiem jak pocisk mógłby się zatrzymać.
— Przypuśćmy jednak, nalegał Michał.
— Przypuszczenie całkiem niemożliwe, odrzekł praktyczny Barbicane. Chybaby mu zabrakło siły rzutu. Ale w takim razie prędkość jego zmniejszałaby się stopniowo, lecz nie zatrzymałby się nagle.
— Przypuśćmy że potrącił o jakieś ciało w przestrzeni.
— O jakież, naprzykład?
— Dajmy na to, o ten bolid ogromny, któryśmy napotkali.
— Wtedy, rzekł Nicholl, pocisk roztrzaskałby się na tysiące kawałków, i my z nim razem.
— Gorzej, dodał Barbicane, spalilibyśmy się żywcem.
— Spalili! zawołał Ardan! — żałuję mocno że się to nie zdarzyło — radbym to „widzieć.“
— I byłbyś widział, mówił dalej Barbicane. Wiadomo już, ze ciepło jest tylko szczególnym ruchem. Kiedy grzeją wodę, to jest gdy do niej dodają ciepła, to znaczy że nadają ruch jej cząstkom.
— Patrzcie! zawołał Michał, to nowa jakaś i bardzo dowcipna teorja.
— Ale sprawiedliwa, mój zacny przyjacielu, bo ona objaśnia wszystkie zjawiska cieplika.
— Ciepło jest niczem innem jak ruchem molekularnym (drobnych cząsteczek), czyli prostem drganiem cząsteczek jednego ciała. Kiedy się zaciska hamulec pociągu, pociąg staje. Lecz cóż się staje z jego ruchem? Zamienia się on w ciepło, i hamulec się rozgrzewa. Dlaczego smarują osie kół? Aby się nie zagrzały, bo rozumie się że to ciepło jest to ruch przeobrażony. Czy rozumiesz?
— Czy rozumiem! odrzekł Michał, wybornie! Oto naprzykład, jeśli ja biegłem długo i jestem cały w wodzie, pot występuje na mnie wielkiemi kroplami; dla czegóż jestem zmuszony zatrzymać się! Poprostu dla tego, że mój ruch zamienił się na ciepło.
Barbicane nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, na tę odpowiedź Michała. Potem wracając do swej teorji, mówił:
— Tak więc, na przypadek uderzenia, z naszym pociskiem byłoby toż samo co z kulą, która pada rozpalona uderzywszy blachę metalową. Jej ruch zamienił się na ciepło. Dlatego też twierdzę, że gdyby nasza kula potrąciła o bolid, prędkość jej nagle zniweczona wywiązałaby ciepło, zdolne ją spalić ze szczętem.
— Cóżby się zatem stało, spytał Nicholl, gdyby ziemia zatrzymała się nagle w swym ruchu postępowym?
— Temperatura jej podniosłaby się do takiego stopnia, odpowiedział Barbicane, że w jednej chwili zamieniłaby się w parę.
— Doskonale! krzyknął Michał, oto wyborny i króttki sposób skończenia świata.
— A gdyby ziemia spadła na słońce? rzekł Nicholl.
— Według obliczeń, odpowiedział Barbicane, ten upadek wywiązałby ciepło takie jakieby powstało ze spalenia tysiąca sześciuset kul węgla, równych objętością kuli ziemskiej.
— Tożby to słońcu przybyło ciepła! wtrącił Michał Ardan; a mieszkańcy Uranusa i Neptuna nie uskarżaliby się na to zapewne, bo jak się zdaje muszą umierać z zimna na swej planecie.
— Tak więc moi przyjaciele, ciągnął dalej Barbicane, wszelki ruch nagle wstrzymany wywiązuje ciepło. Ta teorja pozwala przypuszczać, że ciepło tarczy słonecznej zasilane jest gradem bolidów bezustannie spadających na jej powierzchnię. Obliczono nawet...
— Strach! pomrukiwał Ardan, znowu cyfry wyjeżdżają.
— Obliczono nawet — niezważając na przerwę, mówił Barbicane, że uderzenie każdego takiego meteoru o słońce, wywiązuje ciepło jakieby powstało ze spalenia 4000 kawałów węgla takiej samej jak on wielkości.
— A jakież jest ciepło słońca? zapytał Ardan.
— Ono się równa ciepłu, jakieby można otrzymać ze spalenia warstwy węgla, otaczającej słońce, a grubej na 27 kilometrów.
— I takie ciepło?...
— Byłoby zdolne w stanie wrzenia przez godzinę utrzymywać 2 miljardy 900 miljonów myrjametrów[8] kubicznych wody.
— A jakimże sposobem ono nas dotąd nie upiekło? zawołał Ardan.
— Bo atmosfera ziemska, odrzekł Barbicane, pochłania cztery dziesiąte ciepła słonecznego. Zresztą, ilość ciepła z tej massy udzielanego ziemi wynosi tylko dwie miliardowe części całego promieniowania.
— Widzę z tego, rzekł znowu Michał, że wszystko wybornie jest urządzone, i że ta atmosfera jest arcy pożytecznym wynalazkiem; nietylko bowiem pozwala nam oddychać, ale jeszcze i nie dopuszcza, abyśmy się upiekli.
— Tak jest, wtrącił Nicholl, ale na nieszczęście nie tak będzie na księżycu.
— Cóż znowu, spytał zawsze pełen ufności Michał Ardan. Jeżeli tam są ludzie, toż przecie oddychają; jeśli ich już nie ma, to zostawili dość tlenu na trzy osób, choćby tylko w głębi rozpadlin, jakie ich pochłonęły. A my się też na góry drapać nie będziemy.
To mówiąc Michał powstał, i poszedł przypatrywać się tarczy księżycowej, jaśniejącej blaskiem trudnym do zniesienia.
— Do licha! zawołał, jakże to tam musi być gorąco!
— A dodaj jeszcze do tego, rzekł Nicholl, że dzień trwa tam przez trzysta sześćdziesiąt godzin.
— Dla zrównoważenia, mówił Barbicane — i noce są tak samo długie; a ponieważ promieniowanie przywraca ciepło, temperatura ich musi być taka sama, jak w przestrzeniach planetarnych.
— Śliczny kraj! rzekł Michał. Ale mniejsza o to! Chciałbym tam już być! Cóż myślicie drodzy przyjaciele, to musi być ciekawe mieć ziemię za księżyc, widzieć ją jak się wznosi nad poziom i tam rozpoznawać konfigurację jej lądów; mówić sobie: Tu jest Ameryka, tu Europa! a potem śledzić za nią, gdy ginie w promieniach słonecznych! Ale, ale! kochany prezesie, czy są też i zaćmienia widziane przez Selenitów?
— Tak jest, zaćmienia słońca, odpowiedział Barbicane, gdy środkowe punkta trzech gwiazd znajdują się na tej samej linji, a ziemia jest w środku. Ale to są tylko zaćmienia obrączkowe, podczas których ziemia, zasłaniając jakby ekran tarczę słoneczną, pozwala widzieć część jej większą.
— A dlaczegóż, spytał Nicholl nie ma tam zaćmienia całkowitego? Czy ostrokrąg cienia rzucanego przez ziemię nie sięga aż poza księżyc?
— Tak jest, jeśli nie weźmiemy w rachunek refrakcji powstałej z atmosfery ziemskiej — przeciwnie zaś, gdy ją do rachunku przyjmiemy. Tak więc, jeśli naprzykład delta prim będzie znaczyć parallaxę poziomą, a p. prim pół średnicy pozornej...
— Oh! stęknął Ardan, znowu mamy v zero kwadrat!... a mówże językiem dla wszystkich zrozumiałym, człowieku algebraiczny!
— Otóż w mowie zwyczajnej, ciągnął dalej Barbicane, ponieważ średnia odległość księżyca od ziemi wynosi sześćdziesiąt promieni ziemskich, przeto długość ostrokręgu cienia, w skutek refrakcji redukuje się do mniej jak czterdziestu dwóch promieni. Wypada więc z tego, że podczas zaćmień księżyc znajduje się poza ostrokręgiem cienia, i że mu słońce przesyła nie tylko promienie swoich brzegów, ale też i promienie swego punktu środkowego.
— Pocóż więc, spytał Ardan tonem żartobliwym, jest zaćmienie, gdy go być nie powinno?
— Jedynie dlatego, że refrakcja osłabia te promienie słoneczne, a atmosfera przez którą one przechodzą, zasłania największą ich liczbę!
— Ta przyczyna jest dla mnie dostateczną, odpowiedział Ardan. Zresztą zobaczymy to lepiej własnemi oczyma, gdy tam już będziemy.
— Teraz, powiedz mi Barbicanie, czy wierzysz ty w to, żeby księżyc mógł być dawną kometą?
— Cóż za myśl!
— Tak jest, odpowiedział Michał z zabawną głupowatością, miewam swoje pomysły tego rodzaju.
— Ale to nie jest twój pomysł, Michale, wtrącił Nicholl.
— Mniejsza o to, niech ja sobie będę jego przywłaszczycielem na ten raz.
— Bezwątpienia, mówił Nicholl. Według starych ksiąg, Arkadyjczycy utrzymywali, że ich przodkowie mieszkali na ziemi zanim księżyc został jej satelitą. Opierając się na tem podaniu niektórzy uczeni widzieli w księżycu kometę, która w przechodzie swym zbliżywszy się pewnego razu zanadto do ziemi, pochwyconą i przytrzymaną została przez jej siłę przyciągającą.
— A czy jest co prawdy w tej hypotezie? zapytał Ardan.
— Nic a nic, odpowiedział Barbicane; a najlepszy dowód w tem, że księżyc nie zachował śladu tej powłoki gazowej która nigdy komet nie odstępuje.
— Ale czyż księżyc, ciągnął Nicholl, zanim został satelitą ziemi, nie mógł w swojem perihelium przejść dość blizko słońca, aby tam przez wyparowanie pozbył się wszystkich materij gazowych?
— To być może, kochany kapitanie, ale nie jest możebnem.
— Dlaczego?
— Bo... Na honor, nie wiem...
— Ah! ileż to tysięcy tomów, zawołał Ardan, możnaby zapisać tem, czego się nie wie!
— Ale która to już godzina?
— Trzecia, odpowiedział Nicholl.
— Jak to czas schodzi na rozmowie takich, jak my uczonych, odezwał się Ardan. Doprawdy, czuję to że ogromnie się oświecam! że wkrótce zostanę źródłem wiedzy!
To mówiąc, Michał Ardan wdrapał się aż pod sklepienie pocisku, „ażeby lepiej obserwować księżyc,“ jak utrzymywał. Towarzysze jego tymczasem przez szybę spodnią badali przestrzeń; nie znaleźli jednak nic nowego.
Gdy Michał Ardan zszedł na dół, zbliżył się do okienka przeciwległego, i nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk podziwienia.
— Co to jest! zapytał Barbicane.
Prezes zbliżył się do szyby, i spostrzegł coś na kształt worka spłaszczonego, bujającego w powietrzu o kilka metrów od pocisku. Ten przedmiot zdawał się równie jak kula nieruchomym, a przeto posiadał tę samą co i ona siłę wznoszenia się.
— Co to tam za machina? pytał Michał Ardan, czy to jakie drobne ciałko, które nasz pocisk utrzymuje w promieniu swego przyciągania, i które będzie mu towarzyszyć aż na księżyc.
— Co mnie najwięcej zadziwia, mówił Nicholl, to że ciężar tego ciała, niezawodnie o wiele mniejszy od ciężaru kuli, pozwala mu tak ściśle utrzymywać się na tym samym poziomie.
— Kapitanie, rzekł Barbicane po chwili namysłu, nie wiem jaki jest ten przedmiot, ale wiem doskonale dlaczego on się utrzymuje na równi z pociskiem.
— Dlaczegóż więc?
— Bo bujamy w próżni, kochany Nicholl, a w próżni ciała albo spadają, albo się poruszają (co zresztą jest wszystko jedno) z równą szybkością, bez względu na kształt ich lub ciężar. Powietrze tylko bowiem przez swój opór tworzy różnicę wagi. Kiedy machiną pneumatyczną zrobisz próżnię w rurze, to czy tam wpuścisz pyłek, czy kawał ołowiu, z jednakową one spadać będą szybkością. Tu w przestrzeni mamy tę samą przyczynę, a więc i ten sam skutek.
— To prawda, rzekł Nicholl i wszystko co wyrzucimy z pocisku, towarzyszyć mu będzie aż na sam księżyc.
— Ah! jacyżeśmy nierozsądni! zawołał Michał.
— A toż znowu dlaczego? spytał Barbicane.
— Bo powinniśmy byli napełnić nasz pocisk rozmaitemi przedmiotami potrzebnemi, instrumentami, książkami, narzędziami etc. Bylibyśmy wszystko to potem wyrzucili, i „wszystko“ poszłoby za nami. Ale zastanawia mnie to, że my nie przebiegamy przestrzeni, jak te bolidy. Czemu sami nie rzucimy się w przestworza przez okienko? Coby to była za rozkosz tak czuć się zawieszonym w eterze, swobodniej od ptaka nawet, który bić musi skrzydłami, dla utrzymania się w powietrzu.
— Zgoda, rzekł Barbicane, ale jakże oddychać?
— Przeklęte powietrze, kiedy go brak w takiej ślicznej okazji.
— Ale choćby go i nie brakło Michale, to i tak pozostałbyś daleko za kulą, ponieważ gęstość twojego ciała jest mniejszą od gęstości pocisku.
— A więc to koło zaczarowane, z którego nigdy wyjść nie można, i musimy pozostać uwięzieni w naszym wagonie?
— Tak, musimy.
— Ah! krzyknął Michał ogromnym głosem.
— Co ci jest? zapytał Nicholl.
— Wiem, zgaduję co to jest ten bolid mniemany! To nie jest żadna asteroida! ani tem mniej kawał planety oderwany!
— Cóż to więc jest, pytał Barbicane.
— To nasz biedny pies! to mąż Djany!
I rzeczywiście, ten przedmiot bezkształtny, trudny do rozpoznania, był to trup Satelity, spłaszczony jak kobza, gdy z niej wypuszczą powietrze!







ROZDZIAŁ VII.

Chwila upojenia.

Tak więc, zjawisko ciekawe ale logiczne, dziwne lecz wytłumaczyć się dające, spełniło się w tych szczególniejszych warunkach. Każdy przedmiot wyrzucony na zewnątrz pocisku, musiał tę samą przebywać drogę, i z nim się razem dopiero zatrzymać. Było to niewyczerpanym przedmiotem rozmowy przez cały wieczór. Przytem wzruszenie trzech podróżników wzrastało w miarę zbliżania się do celu upragnionego. Byli oni przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i nadzwyczajne, i w takiem usposobieniu umysłów w jakiem się znajdowali, nicby ich zbytecznie zadziwić nie mogło. Rozpalona ich wyobraźnia wyprzedzała pocisk, którego szybkość zmniejszała się widocznie, chociaż oni o tem nie wiedzieli. Księżyc tymczasem zwiększał się coraz bardziej w ich oczach, i zdawało im się, że dosyć rękę wyciągnąć aby go pochwycić.
Nazajutrz 5 grudnia, już od piątej z rana wszyscy trzej byli na nogach. Dzień ten miał być ostatnim dniem ich podróży, jeśli rachunki były dokładne. Tegoż samego jeszcze wieczora, za ośmnaście godzin, o północy, właśnie w chwili samej pełni, mieli doścignąć świetnej tarczy księżycowej. Tak, nadchodząca północ miała położyć kres tej podróży, najnadzwyczajniejszej w starożytnych i nowszych czasach. Dlatego też, od samego już rana, przez szyby osrebrzone blaskiem promieni księżyca, witali oni poważną gwiazdę nocy, wesołemi i głośnemi okrzykami.
Księżyc wspaniale posuwał się po firmamencie gwiazdami zasianym. Jeszcze kilka stopni, a dojdzie on do tego właśnie punktu przestrzeni, w którym ma się dokonać spotkanie się jego z pociskiem. Barbicane według własnych spostrzeżeń obliczył, że upadną oni na niego ze strony jego półkuli północnej, gdzie ciągną się rozległe płaszczyzny, a góry są rzadkie. Okoliczność ta byłaby bardzo sprzyjającą, gdyby atmosfera księżycowa, jak to sądzono, zgromadzała się tylko w głębinach.
— Zresztą, zrobił uwagę Michał Ardan, w każdym razie płaszczyzna wygodniejszem i właściwszem jest miejscem do wylądowania, aniżeli góra. Selenita, którego wysadzonoby w Europie na wierzchołku góry MontBlanc, lub w Azji na szczycie Himalai, nie wiedziałby jeszcze że się w tych krajach znajduje.
— Co więcej, dodał kapitan Nicholl, pocisk upadłszy na płaszczyznę, pozostałby na niej nieruchomym. Na pochyłości zaś przeciwnie, toczyłby się jak zawała śniegowa, a my nie posiadając zręczności wiewiórek, nie wyszlibyśmy z niego cali i zdrowi. Wszystko zatem na lepsze się dla nas układa.
Przywiedzenie do skutku zuchwałego przedsięwzięcia, zdawało się już być niewątpliwem. Jednakże Barbicane’a jedna jeszcze zastanawiała uwaga; lecz nie chcąc niepokoić swych towarzyszy, zachował milczenie w tym przedmiocie.
W rzeczy samej, kierunek pocisku ku półkuli północnej, dowodził pewnego lekkiego zboczenia z swej drogi. Wystrzał, matematycznie obliczony, miał zanieść kulę na środkowy punkt tarczy księżycowej. Jeśli więc nie tam ona trafiała, to dlatego, że musiało być zboczenie. Co je spowodowało? Barbicane nie mógł tego zrozumieć, ani oznaczyć ważności tego zboczenia. Spodziewał się on jednak, że nie będzie ono miało innych następstw, jak tylko że sprowadzi ich ku wyższemu brzegowi księżyca, wygodniejszemu do wylądowania.
Barbicane przeto, nie mówiąc przyjaciołom nic o swych obawach, poprzestał jedynie na częstem obserwowaniu księżyca, badając troskliwie, czy się nie zmieni kierunek pocisku, — bo okropnem byłoby ich położenie, gdyby kula chybiając swego celu i wciągnięta poza tarczę, wpadła w przestrzenie międzyplanetarne.
Księżyc w tej chwili zamiast ukazać się płaskim jak tarcza, dawał już uczuć swą wypukłość. Gdyby teraz na niego promienie słońca padły ukośnie, to cień przez to sprawiony uwydatniłby wyraźnie zarysowujące się wysokie góry. Wzrok mógłby się zagłębić w ziejącej przepaści kraterów, i dostrzedz kapryśne i nierówne zagłębienia, przerzynające płaszczyzny niezmierzone. Lecz przy natężonym blasku ginęła jeszcze wszelka wypukłość. Rozeznawano zaledwie owe dwie plamy, które księżycowi nadają podobieństwo do twarzy ludzkiej...
— Twarzy, to prawda, wtrącił Michał Ardan, ale gniewa mnie to, że nadobnemu bratu Apollina dano twarz tak szpetną.
Podróżnicy tak już blizcy swego celu, nie przestawali z największą uwagą obserwować ten świat nowy; wyobraźnia wodziła ich już po tych krainach nieznanych. Wdrapywali się na szczyty wyniosłe, lub schodzili na rozległe pola. Tu i tam zdawało im się spostrzegać wielkie morza, zaledwie mogące istnieć pod atmosferą rozrzedzoną, i rzeki, z gór niosące im haracz przynależny. Pochyleni nad przepaścią, spodziewali się że pochwycą jakiś głos z tej gwiazdy wieczyście niemej w osamotnieniu próżni.
Ten ostatni dzień pozostawił im wzruszające wspomnienia. Notowali oni najdrobniejsze szczegóły. Nieokreślony jakiś niepokój trapił ich w miarę zbliżania się do celu. Niepokój ten wzrosłby jeszcze niezawodnie, gdyby czuli jak małą była ich szybkość; wydałaby im się ona całkiem niewystarczającą do osiągnięcia celu, a to dlatego, że pocisk wtedy nie miał żadnej prawie wagi, która zmniejszając się stopniowo, znikła prawie na tej linji, gdzie siły przyciągające księżyca i ziemi nawzajem się zobojętniają.
Pomimo tak ważnych zajęć, Michał Ardan nie zapomniał o przysposobieniu rannego posiłku z największą punktualnością. Podróżni jedli z wielkim apetytem wyborny buljon ugotowany na gazie, i mięso zakonserwowane. Na zakończenie uczty spełniono kilka kieliszków dobrego wina francuzkiego, i z tego powodu Michał Ardan uczynił uwagę, że winnice na księżycu, ogrzane tak palącem słońcem, powinnyby wydawać najszlachetniejsze gatunki jagód, — jeśli tam są winnice. W każdym razie, przezorny Francuz nie zapomniał zapakować kilka szacownych szczepów Medoc i Cote-d’Or, na które liczył najwięcej.
Przyrząd Reiset’a i Regnault’a funkcjonował wciąż z największą dokładnością. Powietrze przechowywało się w stanie zupełnej świeżości. Najmniejsza cząsteczka kwasu węglowego nie oparła się potażowi, a tlen, według zapewnień kapitana, był w najlepszym gatunku. Nieco pary wody zamkniętej w pocisku, mięszając się z tem powietrzem, odświeżało suchość jego, i z pewnością nie wszystkie apartamenta Paryża, Londynu albo Nowego Jorku, nie wszystkie sale teatralne, znajdują się w równie dogodnych, i dostatecznych warunkach hygienicznych.
Lecz chcąc aby funkcjonował regularnie, potrzeba było przyrząd ten utrzymać w stanie doskonałym. Dla tego też co rano Michał Ardan opatrywał regulatory, probował kurki, i pyrometrem ciepło gazu regulował. Aż dotąd wszystko szło wybornie, a podróżnicy na wzór czcigodnego J. T. Mastona zaczynali nabierać tuszy, i mogli się byli do niepoznania odmienić, gdyby uwięzienie ich w pocisku potrwało kilka miesięcy. Zachowywali się oni jednem słowem jak kapłony w kojcu: tuczyli się.
Barbicane spojrzawszy przez okienko ujrzał widmo psa, i różne inne przedmioty wyrzucone z pocisku, jak za nim uporczywie ciągnęły. Djana wyła melancholicznie patrząc na zwłoki Satelity. Te błąkające się szczątki wyglądały tak nieruchome, jak gdyby leżały na gruncie stałym.
— Wiecie co moi przyjaciele, rzekł Michał Ardan, że gdyby jeden z nas był umarł nie wytrzymawszy skutków odbicia przy wystrzale, to bylibyśmy w niemałym kłopocie z pogrzebaniem go, albo raczej wyrzuceniem w eteryczne przestworza, które tu ziemię zastępują. Trup jego, jak oskarżyciel, jak wieczny wyrzut sumienia towarzyszyłby nam bezustannie.
— Zapewne, byłaby to rzecz bardzo smutna i nieprzyjemna, dodał Nicholl.
— Ale co do mnie, ciągnął dalej Michał, to przyznam się wam, że mocno żałuję iż nie mogę odbyć tej przechadzki po powietrzu. Co to za rozkosz bujać wśród tego świetnego eteru, kąpać się i zanurzać w tych czystych słońca promieniach. Gdyby Barbicane był pomyślał o zaopatrzeniu się w przyrząd do pływania, i w pompę powietrzną, byłbym się zdecydował skoczyć w powietrze, a spocząwszy na wierzchołku naszej kuli, wyglądałbym jak chimera lub hippogryf.
— Niedługo, mój poczciwy Michale — rzekł Barbicane, udawałbyś tak hippogryfa, bo pomimo przyrządu do pływania, nadętego powietrzem z ciebie wychodzącem, pękłbyś jak granat, albo raczej jak balon zbyt wysoko wzniesiony w powietrze. Nie żałuj więc tego, i pamiętaj że lepiej wyrzec się wszelkiej przechadzki sentymentalnej, dopóki znajdować się będziemy w próżni.
Michał Ardan dał się przekonać do pewnego stopnia; zgodził się na trudność, ale nie na niepodobieństwo, wyraz którego nigdy nie wymawiał.
Rozmowa z tego przedmiotu przeszła na inny, nie ustając ani na chwilę. Trzem przyjaciołom zdawało się, że w tych warunkach myśli puszczają im się z mózgu, jak liścia pod tchnieniem ciepła wiosennego.
W nawale tych pytań i odpowiedzi, Nicholl postawił kwestję, której nie zdołano zaraz rozwiązać.
— Moi przyjaciele, rzekł on, dobrze to jest pojechać na księżyc, ale jakże stamtąd powrócimy?
Dwaj jego towarzysze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Tę ewentualność pierwszy raz, jak się zdawało, rozbierać mieli.
— Co przez to rozumiesz kapitanie? poważnie spytał Barbicane.
— Pytać się o powrót z kraju do którego się jeszcze nie przybyło, zda mi się rzeczą zbyteczną.
— Nie pytam dlatego, abym się chciał cofać, odpowiedział Nicholl, ale powtarzam raz jeszcze moje pytanie: Jak powrócić zdołamy?
— Tego nie wiem, odpowiedział Barbicane.
— Co do mnie, rzekł Michał, przyznam się że gdybym wiedział jak powrócić, to nie byłbym przedsiębrał tej podróży.
— Otóż to mi odpowiedź! zawołał Nicholl.
— Potwierdzam słowa Michała, i dodam nawet, że pytanie to nie ma dla nas interesu rzeczywistego. Później, gdy uznamy za stosowne powrócić, pomyślimy nad tem. Jeśli tam nie ma kolumbiady, to pocisk przynajmniej mieć będziemy gotowy.
— Śliczne widoki! kula bez strzelby!
— Strzelbę i proch można zrobić, odpowiedział Barbicane. Ani kruszców, ani saletry, ani węgla nie brak zapewne na księżycu. Zresztą aby powrócić, nie potrzeba nic więcej jak pokonać siłę przyciągającą księżyca, a dość jest przebyć 8,000 mil, aby na prawach ciężkości tylko samej spaść znowu na ziemię.
— Dosyć, rzekł Michał zapalając się. Nie mówmy więc o powrocie! Jużeśmy i tak zawiele w tej materji powiedzieli; co zaś do stosunków z dawnymi naszymi towarzyszami ziemskimi, to urządzenie ich będzie wcale nietrudnem.
— A to jak?
— Za pomocą bolidów, wyrzucanych przez wulkany księżycowe.
— Wyborny pomysł, Michale, odpowiedział Barbicane tonem przekonania. Laplace obliczył, że siła pięć razy większa od tej jaką posiadają nasze armaty, wystarczyłaby do wyrzucenia meteoru z księżyca na ziemię. Otóż każdy wulkan siłę taką bezwątpienia posiada.
— Wiwat! krzyknął Michał, niech żyją bolidy i niedrodzy i wygodni posłańcy! Toż sobie zażartujemy z administracji pocztowej! Ale ja myślę.....
— Cóż znowu myślisz?
— Pyszny, wspaniały pomysł przychodzi mi do głowy. Dla czegośmy nie przyczepili drutu do naszego pocisku: moglibyśmy wymieniać telegramy z ziemią.
— Do kroćset djabłów! wrzasnął Nicholl. A cóż to, za nic masz wagę drutu długiego na 86,000 lieues.
— Za nic! można było w trójnasób zwiększyć nabój kolumbiady, a gdyby to nie wystarczało, w cztery, w pięćkroć go powiększyć, wołał Michał zapalając się coraz więcej.
— Jedenby zarzut można twemu uczynić projektowi, wtrącił Barbicane, to jest, że podczas wirowego obrotu ziemi, nasz drut okręciłby się wokoło niej, jak łańcuch na kołowrocie, a tym sposobem ściągnąłby nas bezzaprzeczenia na ziemię.
— Na trzydzieści dziewięć gwiazd Unii! rzekł Michał, wszystkie zatem pomysły moje są niepraktyczne, coś nakształt czcigodnego J.—T. Mastona. Ale ja sądzę, że jeśli my nie wrócimy na ziemię, J.—T. Maston zdolnym jest wybrać się na nasze spotkanie.
— Oh! to bardzo być może, odpowiedział Barbicane, jest to zacny i odważny towarzysz. Zresztą, cóż może być łatwiejszego? Kolumbiada stoi dotąd na gruncie Florydy, o bawełnę strzelniczą nie trudno; księżyc znowu przechodzić będzie przez zenit Florydy, bo za ośmnaście lat przyjdzie w toż samo miejsce, jakie dziś zajmuje.
— Tak jest, powtórzył Michał, tak jest, Maston przybędzie do nas, a z nim razem nasi przyjaciele Elpliston, Blomsberry, wszyscy członkowie klubu puszkarskiego — i dobrego doznają przyjęcia. A potem zaprowadzimy pociągi pociskowe pomiędzy ziemią i księżycem. Hurra! niech żyje J.—T. Maston.
Domyślać się można, że chociaż czcigodny J.—T. Maston nie słyszał wiwatów na cześć swoją wygłaszanych, ale jednak mogło mu w uszach dzwonić przynajmniej. Cóż on porabiał wtedy? Oto zapewne nie ustępując ze stacji Long’s-Peak w Górach Skalistych, usiłował on odszukać niewidzialny pocisk bujający w przestrzeni. Jeśli myślał o swoich kochanych towarzyszach, to trzeba przyznać, że i ci o nim nie zapominali, a nawet pod wpływem egzaltacji, poświęcali mu swoje najlepsze myśli.
Lecz zkądże pochodziło to niezwykłe ożywienie, jakie spostrzegać się dawało w mieszkańcach pocisku. O niewstrzemięźliwość posądzić ich nie było można. Czy to nadzwyczajne wzburzenie umysłu przypisać należało wyjątkowym okolicznościom w jakich się znajdowali, czy też blizkości gwiazdy nocy od której dzielił ich już tylko przeciąg kilku godzin czasu; czy też nareszcie jaki tajemny wpływ księżyca, oddziaływający na system nerwowy? Twarze ich płonęły jakby przed ogniskiem upieczone, oddech mieli przyspieszony, a płucami jak miechem kowalskim pracowali; oczy ich pałały ogniem nadzwyczajnym, głos nabrał dziwnego jakiegoś brzmienia; wyrazy z ich ust wychodziły jak korki z wina szampańskiego, wypchnięte działaniem kwasu węglanego; ruchy ich były niespokojne, i więcej jak zwykle przestrzeni wymagające, — a co najszczególniejsze, to że nie spostrzegali sami tego zbytecznego naprężenia swych umysłów.
— Teraz, rzekł Nicholl sucho, teraz gdy nie wiem czy powrócimy z księżyca, radbym przynajmniej wiedzieć, co my tam na nim robić będziemy?
— Co będziemy robić, odpowiedział Barbicane, uderzając nogą, jak gdyby był w zbrojowni, — nie wiem!
— Nie wiesz! wrzasnął Michał, aż się rozległo po całej kuli.
— Nie wiem, a nawet się nie domyślam, odparł Barbicane, wrzeszcząc równie jak jego towarzysz.
— No, to ja wiem! ciągnął dalej Michał.
— Mów przeto, krzyczał Nicholl, nieumiejący już panować nad swym głosem.
— Będę mówił, ale gdy mi się spodoba, krzyknął Ardan, porywając gwałtownie rękę swego towarzysza.
— Musi ci się podobać, rzekł Barbicane z okiem płonącem i groźnie wzniesioną dłonią. Ty nas wciągnąłeś do tej podróży, więc chcemy wiedzieć poco, dlaczego?
— Tak jest, mówił kapitan, bo jeśli nie wiem gdzie idę, to niech wiem przynajmniej poco tam idę?
— Poco? dlaczego? wrzeszczał Ardan, podskakując na łokieć wysoko; poco? — Oto aby objąć w posiadanie księżyc w imieniu Stanów Zjednoczonych! aby do Unii dodać czterdziesty Stan! aby skolonizować kraje księżycowe, aby je uprawiać, zaludniać, zaszczepić na nich sztuki, przemysł i naukę! aby ucywilizować Selenitów jeśli nie są oświeceńszymi od nas.
— I jeśli są jacy Selenici! dorzucił kapitan, który stał się sprzeczającym pod wpływem tego niepojętego upojenia.
— Kto mówi że niema Selenitów? wrzasnął Ardan groźnie.
— Ja! zawył na całe gardło Nicholl.
— Kapitanie, rzekł Michał, radzę ci nie powtórz tej zniewagi, bo ci ją przez zęby wcisnę napowrót do gardła!
Dwaj przeciwnicy mieli się już na siebie rzucić, a bezładna sprzeczka na czynną zamienić walkę, gdy Barbicane wpadł pomiędzy nich, i rozbronił.
— Wstrzymajcie się nieszczęśliwi, zawołał odsuwając ich od siebie; jeśli niema Selenitów, to się bez nich obejdziemy.
— Tak jest, zawołał Ardan, to się bez nich obejdziemy! Nie mamy nic do czynienia z Selenitami! Precz z Selenitami!
— Do nas należy panowanie na księżycu! rzekł Nicholl.
— Do nas trzech!
— Ja będę kongresem! krzyczał Michał.
— A ja senatem, wołał Nicholl.
— A Barbicane prezydentem! wrzeszczał Ardan.
— Precz z prezydentem.
— Tak! niech będzie prezydent mianowany przez kongres! wołał Michał; a ponieważ ja jestem kongresem, mianuję cię jednogłośnie!
— Hurra! hurra! hurra! niech żyje prezydent Barbicane! krzyknął Nicholl na całe gardło.
Poczem Prezydent i Senat strasznym głosem zaintonowali narodowe Yankee Doodle.
Wtedy rozpoczął się taniec szalony w połączeniu ze śpiewami, do których Djana przyłączyła się wyjąc i skacząc aż pod samo sklepienie pocisku. Nareszcie dało się słyszeć trzepotanie skrzydeł i pianie koguta, a pięć czy sześć kur latać poczęło, bijąc skrzydłami o ściany wagonu, jak niedoperze szalone.....
Potem, trzej towarzysze podróży, których płuca pękały pod jakimś wpływem niepojętym, taczając się bardziej jak pijani, spieczeni powietrzem palącem ich naczynia oddechowe, padli wycieńczeni bez ruchu na podłogę pocisku.







ROZDZIAŁ VIII.

O siedmdziesiąt ośm tysięcy sto czternaście lieues.

Co się to stało? Jaka była przyczyna tego dziwnego upojenia, którego skutki mogły być tak nieszczęśliwe. Oto prosta nierozwaga Michała, której na szczęście Nicholl w samą porę zaradzić zdołał.
Po tem prawdziwem odurzeniu trwającem kilka minut, kapitan najpierwszy wrócił do przytomności i zdołał zebrać zmysły.
Jakkolwiek jadł śniadanie przed dwiema dopiero godzinami, czuł głód trapiący go jak gdyby od kilku dni w ustach nic nie miał. Czuł że mózg jego i żołądek cierpiały jednocześnie.
Powstał więc i zażądał od Michała jakiego posiłku dodatkowego. Michał bezprzytomny i znękany nic nie odpowiedział. Nicholl wtedy chciał sobie sam zrobić herbaty przy której miał zamiar połknąć tuzin butersznitów. Chcąc przeto rozniecić ogień, potarł żywo zapałkę.
Jakże się zdziwił widząc że siarka płonie blaskiem nadzwyczajnym i trudnym do zniesienia, a z dziobka gazowego, który zapalił, buchnął płomień tak świetny, jakby wiązka światła elektrycznego.
Nicholl zrozumiał wszystko od razu: to natężenie światła, ten niepokój i wzburzenie wszystkich władz moralnych, to podsycenie namiętności. Tlen był przyczyną wszystkiego.
Przez roztrzepanie czy pustotę Michał odkręcił kurek przyrządu, przez który uchodził ten gaz bez barwy, bez smaku i bez zapachu; bardzo ożywczy wprawdzie, lecz który w stanie czystym sprowadza wielkie w organizmie rozprzężenie.
Nicholl spiesznie powstrzymał ten upływ tlenu, którym atmosfera była przesycona, i który spowodowałby niezawodną śmierć podróżników, nie przez zagorzenie, ale przez spalenie.
W godzinę potem, powietrze czyściejsze dozwalało płucom pracować normalnie. Zwolna trzej przyjaciele wychodzili z tego odurzenia, lecz musieli wytrzeźwieć z tlenu, jak pijak wytrzeźwia się z trunku.
Michał nie zmięszał się bynajmniej, dowiedziawszy się, że on winien był temu wypadkowi; owszem rad był temu wydarzeniu, które zdaniem jego przerywało jednostajność podróży. Dużo wprawdzie niedorzeczności nagadano pod wpływem odurzenia, ale też i zapomniano rychło o wszystkiem.
— Zresztą, dodał wesoły Francuz, nie gniewam się bynajmniej, że pokosztowałem tego gazu tak ważnego w utrzymaniu życia. Wiecie co moi przyjaciele, że ciekawą byłby rzeczą zakład tlenowy, gdzie ludzie z osłabionym organizmem mogliby przez kilka godzin żyć czynniej i żwawiej! Wyobraźmy sobie zebrania, wśród powietrza przesyconego tym płynem heroicznym: teatra naprzykład tlenowe; jakżeby to namiętności poruszały dusze widzów i aktorów, jaki ogień, jaki zapał.
Michał Ardan mówił z takim zapałem, że możnaby sądzić, iż kurek jeszcze nie jest dobrze zakręcony. Lecz Barbicane odrazu ostudził jego zapał.
— Wszystko to jest dobrze, kochany Michale, rzekł on; ale powiedz nam też zkąd się wzięły te kury, które tak czynny udział przyjęły w naszym koncercie?
— Te kury?
— Tak.
I w rzeczy samej, pół tuzina kur i jeden wspaniały kogut, przechadzały się tu i owdzie gdacząc i trzepocząc skrzydłami.
— Ah! przeklęte gawrony! zawołał Ardan, to tlen do takiego je doprowadził nieładu.
— Ale cóż ty chcesz robić nareszcie z temi kurami? pytał Barbicane.
— Zaaklimatyzować je na księżycu, do licha!
— Więc dlaczegóżeś się krył z niemi?
— Przez żart, mój zacny prezesie, przez prosty żart, który mi się nie powiódł. Chciałem, przybywszy na księżyc, wypuścić je nic wam nie mówiąc! Hę! jakieżby to było wasze zdziwienie, skorobyście ujrzeli ten drób ziemski, dziobiący pola księżycowe.
— O! pustaku ty! pustaku niepoprawny! tobie się i bez tlenu w głowie przewraca; ty wciąż jesteś takim, jakimi byliśmy przed chwilą pod wpływem tego gazu; wciąż jesteś jakby postrzelonym, jakby warjatem!
— A któż wie, czy my naówczas nie byliśmy rozumnymi? odparł Michał Ardan.
Po tej uwadze filozoficznej, trzej przyjaciele zabrali się do uporządkowania pocisku. Kury zostały zapędzone do swej klatki. Lecz wśród tych zajęć, Barbicane i dwaj jego towarzysze dostrzegli na sobie oznaki nowego zjawiska.
Od chwili opuszczenia ziemi, ich własny ciężar, oraz ciężar kuli i przedmiotów jakie w sobie zawierała, ulegał widocznie stopniowemu zmniejszaniu. Chociaż nie mogli ubytku tego stwierdzić na pocisku, jednak miała nadejść chwila, w której skutki tego dadzą im się uczuć na nich samych, i na przedmiotach do ich użytku służących.
Rozumie się, że waga nie mogłaby wykazać tego ubytku, bo sama z ciężaru swego utraciłaby tyle co i przedmiot ważony; lecz bezmian sprężynowy naprzykład, którego naprężenie jest niezawisłe od siły przyciągania, mógłby dokładnie oznaczyć ten ubytek.
Wiadomo jest, że attrakcja, czyli inaczej mówiąc ciężkość — jest proporcjonalną do mass, a w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości. Ztąd taki wniosek: Gdyby ziemia sama tylko była w przestrzeni, gdyby wszystkie inne ciała niebieskie zniknęły nagle odrazu; pocisk, według prawa Newtona, o tyleby mniej ważył, o ileby się bardziej od ziemi oddalił, ale nigdy by całkiem nie utracił swego ciężaru, bo przyciąganie ziemi choćby z niewiadomo jakiej odległości, zawszeby się czuć dawało.
Lecz w wypadku obecnym miała nadejść chwila, w której pocisk nie ulegałby wcale prawom ciężkości, nie zważając na inne ciała niebieskie, których wpływ uważać było można za żaden.
Droga pocisku przypadała pomiędzy ziemią i księżycem. W miarę jak się oddalał od ziemi, przyciąganie ziemskie zmniejszało się w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości, lecz jednocześnie przyciąganie księżycowe zwiększało się w tymże samym stosunku. Pocisk więc powinien był przybyć do punktu w którym te dwa przyciągania zobojętniają się, a wtedy kula żadnejby nie miała wagi. Gdyby massy księżyca i ziemi były równe, punkt ten znalazłby się w jednakiej od obu gwiazd odległości. Lecz wziąwszy na uwagę różnicę mass, łatwo było obliczyć, że ten punkt przypadnie na 47/52 całej drogi, czyli w cyfrach o siedmdziesiąt ośm tysięcy sto czternaście lieues od ziemi.
W tym punkcie ciało nie mając w sobie nabytej prędkości lub ruchu, pozostałoby w nim na wieki nieruchome, jako równo przyciągane przez obie gwiazdy.
Gdyby przeto siła rzutu była dokładnie obliczona, pocisk powinien był dosięgnąć tego punktu z szybkością równą zeru, utraciwszy swój ciężar, równie jak i przedmioty które w sobie zawierał.
Cóż by się wtedy stało? Trzy nastręczały się przypuszczenia, które miały spowodować skutki bardzo różne.
Albo pocisk zachowałby jeszcze pewną prędkość i przebywszy punkt równego przyciągania, upadłby na księżyc skutkiem jedynie siły jego przyciągającej;
Albo zabrakłoby mu prędkości dla dojścia do punktu równego przyciągania, i wtedy spadłby na ziemię, skutkiem jedynie siły jej przyciągającej;
Albo nakoniec posiadając prędkość dostateczną dla dojścia do punktu obojętnego, ale za małą do przebycia go, pozostałby tak wiecznie zawieszony w tym punkcie, jak mniemany grób Mahometa, pomiędzy zenitem i nadyrem[9].
Takie było położenie, a Barbicane jasno wytłumaczył jego skutki, swym towarzyszom podróży. Zajmowało ich to do najwyższego stopnia. Jakże więc mieli rozpoznać że pocisk doszedł do tego punktu obojętnego, leżącego o siedmdziesiąt ośm tysięcy sto czternaście lieues od ziemi? Mianowicie też, gdy ani sami, ani przedmioty zawarte w pocisku nie podlegali żadnym prawom ciężkości.
Aż dotąd, podróżni spostrzegali że działalność ta zmniejszała się coraz bardziej, ale nie domyślali się że już zupełnie ustała. Lecz tego dnia, około godziny jedenastej z rana, Nicholl wypuścił szklankę z ręki, a szklanka zamiast upaść, pozostała zawieszoną w powietrzu.
— Ah! zawołał Michał Ardan, otóż mamy coś zabawnego z fizyki.
I zaraz broń, butelki i różne przedmioty upuszczone trzymały się w powietrzu jakby cudem. Djana nawet, podniesiona przez swego pana i puszczona, zawisła w powietrzu nakształt słynnych gimnastyków i akrobatów Caston’a i Roberta Houdin’a. Biedna psina nie rozumiała zresztą, jak się zdawało, że buja w powietrzu.
Oni sami, zdziwieni, osłupiali, wbrew swym dowodzeniem naukowym, wzniesieni w dziedzinę cudów czuli, że ciałom ich brakło ważkości. Gdy wyciągnęli ręce, te nie opadały; głowy chwiały im się na ramionach; nogi nie trzymały się na podłodze pocisku. Byli jak ludzie pijani, nie mogący utrzymać się na nogach. Fantazja utworzyła ludzi bez odbłysku lub bez cienia; tu zaś rzeczywistość, przez zobojętnienie sił przyciągających zrobiła ludzi niemających żadnego ciężaru.
Nagle Michał rozpędziwszy się nieco poskoczył w górę, i został w powietrzu zawieszony, jak dobry mnich z Kuchni Aniołów Murilla. Dwaj jego przyjaciele poszli w jego ślady, i wszyscy trzej w pośród pocisku zawiśli cudownie.
— Jestże to możliwe? Jestże doprawdy i do wiary podobne? wołał Michał. Nie! A jednakże tak jest! Ach! Gdyby nas Raphael tak był widział, jakiżby obraz z tego utworzył!
— Taki stan nie może trwać zawsze, odezwał się Barbicane. Jeśli pocisk przejdzie przez punkt obojętny, attrakcja księżycowa przyciągnie nas na księżyc.
— Nogi nasze spoczną wtedy na sklepieniu pocisku, dodał Ardan.
— Nie, rzekł Barbicane, ponieważ pocisk którego punkt ciążenia jest bardzo nizko, obróci się zwolna.
— Wtedy całe nasze gospodarstwo pójdzie, jak to mówią, do góry nogami.
— Uspokój się Michale, odpowiedział Nicholl, nic się nie przewróci, nic nie drgnie ze swego miejsca, gdyż obrót kuli odbędzie się bardzo nieznacznie.
— Tak jest, potwierdził Barbicane, a kiedy przejdzie przez punkt równego przyciągania, spód jego jako cięższy, pociągnie go po linii prostopadłej na księżyc. Ale dla spełnienia tego zjawiska, potrzeba abyśmy przebyli linję obojętną.
— Przejść linję obojętną! zawołał Michał. To uczyńmy tak, jak robią marynarze przy przepływaniu Równika. Skropmy naszą drogę.
Lekkie poruszenie w stronę, przywiodło Michała ku ścianie wysłanej. Tam wydobył on butelkę i szklankę, umieścił je „w powietrzu“ przed swymi towarzyszami, którzy pijąc wraz z nim, wesoło potrójnem hurra! linję powitali.
Ten wpływ przyciągania trwał godzinę zaledwie. Podróżnicy czuli jak opadają nieznacznie, a Barbicane zauważył, iż stożkowaty koniec pocisku oddalał się pomaleńku od prostopadłej skierowanej do księżyca, a naodwrót, spodnia część jego zbliża się do tej linji.
Przyciąganie księżyca silniejsze już było od przyciągania ziemi. Spadanie na księżyc zaczynało się, tylko jeszcze bardzo nieznacznie; wynosiło ono trzecią część milimetra w pierwszej sekundzie, czyli pięćset dziewięćdziesiąt tysiącznych linji. Lecz wkrótce siła przyciągająca miała zacząć wzrastać, spadanie odbywać się wyraźniej, pocisk wciągany od strony spodu swego, wierzchołek swój stożkowaty obrócić miał ku ziemi, i spadać na powierzchnię lądu księżycowego z szybkością coraz wzrastającą. W takim razie cel byłby doścignięty. Teraz nic już nie stawało na zawadzie udaniu się przedsięwzięcia, a Nicholl i Michał Ardan podzielali żywą radość Barbicane’a.
Zaczęli więc rozmowę o wszystkich tych zjawiskach, które ich w taki podziw wprowadzały. Niewyczerpanym przedmiotem uwag było owo zobojętnienie praw ciężkości. Zawsze zapalony Michał Ardan chciał z tego wyciągać wnioski, oparte rozumie się na czystej fantazji.
— Ah! moi zacni przyjaciele, zawołał on, coby to był za postęp, gdyby się można było na ziemi zwolnić od tej ciężkości, od tego łańcucha do niej wiążącego. Byłoby to prawdziwe wyswobodzenie się z niewoli. Ręce, nogi i praca nie byłyby potrzebne. I jeśli jest prawdą, że aby latać po powierzchni ziemi, aby utrzymać się w powietrzu prostem użyciem muskułów, potrzebną jest siła sto pięćdziesiąt razy większa od tej jaką posiadamy, to gdyby przyciąganie nie istniało, samą siłą woli zdolnibyśmy byli wznieść się i latać po powietrzu.
— Rzeczywiście, powiedział Nicholl z uśmiechem, gdyby można było zniweczyć ciężkość, jak się niweczy boleść przez znieczulenie (anesthesie), dziwnieby się zmieniła postać społeczeństw nowoczesnych.
— Tak jest, zawołał Ardan, przejęty swym przedmiotem, zniweczmy ciężkość, a wraz z nią wszelkie windy, żurawie, kołowroty, korby, i inne dźwignie, jako nie mające przyczyny bytu!
— Dobrze mówisz, rzekł Barbicane; ale gdyby nic nie ciążyło, nicby się też i nie trzymało, ani kapelusz na głowie, ani dom murowany na ziemi, do której przylega tylko swoim ciężarem. Bezużytecznemi stałyby się czółna i inne statki, które tylko prawem ciężkości na wodzie się utrzymują; niepotrzebnemi Oceany, których fale nie byłyby równoważone przyciąganiem ziemi! niepotrzebną atmosfera, której atomy nie utrzymywane niczem, rozproszyłyby się w przestrzeni!
— Co to za nieszczęście, odparł Michał Ardan, że ci ludzie pozytywni zawsze nas tak bez ceremonji sprowadzają do rzeczywistości.
— Ale pociesz się Michale, mówił znowu Barbicane, bo chociaż nie ma gwiazdy z którejby wygnane były prawa ciężkości, to jednak wkrótce masz się dostać na taką, na której ciężkość jest o wiele mniejszą niż na ziemi.
— Księżyc?
— Tak, księżyc jest tą gwiazdą. Ponieważ massa jego jest sześć razy mniejszą od massy kuli ziemskiej, a ciężkość jest proporcjonalną do mass, przeto wszystkie przedmioty ważą tam sześć razy mniej.
— I my się o tem przekonamy? zapytał Ardan.
— Naturalnie, ponieważ 200 kilogramów ważą tylko 30 na powierzchni księżyca.
— A nasza siła muskularna nie zmniejszy się tam także?
— Bynajmniej, zamiast bowiem wznieść się na jeden metr przy podskoku, wzniesiesz się na 18 stóp wysoko.
— To staniemy się Herkulesami na księżycu! zawołał radośnie Michał.
— Tem więcej, odpowiedział Nicholl, ze jeśli wzrost Selenitów jest proporcjonalnym do massy ich globu, to oni są wysocy na jednę stopę zaledwie.
— Liliputy! zawołał Ardan. Mam przeto odegrywać rolę Gulliwera, urzeczywistnić bajkę o olbrzymach! Otóż to są korzyści opuszczenia swej planety, i puszczenia się w świat słoneczny!
— Słuchajno Michale, mówił Barbicane, jeśli chcesz udawać Gulliwera, to radzę ci zwiedzać tylko planety mniejsze, jak Merkury, Wenus lub Mars, których massa jest trochę mniejsza od massy ziemi; ale nie zaawanturuj się na wielkie planety, jak Jowisz, Saturn, Uranus, Neptun, bo tam roleby się zmieniły, i tybyś został Liliputem.
— A na słońcu?
— Na słońcu, jeśli gęstość jego jest cztery razy mniejsza jak gęstość ziemi, jego objętość jest tysiąc trzysta ośmdziesiąt tysięcy razy większa, a przeto i jego siła przyciągająca jest dwadzieścia razy większa niż na powierzchni kuli ziemskiej. W takim więc też stosunku, i mieszkańcy jego musieliby mieć średnio dwieście stóp wysokości.
— Do miljona djabłów! krzyknął Michał, zostałbym wtedy pigmejczykiem, Mirmidonem!
— Gulliwer u olbrzymów, rzekł Nicholl.
— Tak jest! wtrącił Barbicane.
— Możeby w takim razie warto było zabrać ze sobą kilka armat dla obrony.
— Wyborny! odpowiedział Barbicane, twoje kule nicby nie skutkowały na słońcu, bo padałyby na ziemię o kilka metrów od otworu armaty.
— To już trochę nadto!
— Ale niezawodnie, dodał Barbicane. Siła przyciągająca jest tak znaczną na tej ogromnej gwiaździe, że przedmiot ważący naprzykład 70 kilogramów na ziemi, będzie ważyć 1,930 na powierzchni słońca; twój kapelusz dziesięć kilogramów, twoje cygaro pół funta. W końcu, gdybyś spadł na ląd słoneczny, twoja waga byłaby tak wielką (2,500 kilogramów), że nie mógłbyś powstać!
— Do licha! rzekł Michał, trzebaby więc nosić ze sobą windę. Kiedy więc tak, drodzy przyjaciele, to poprzestańmy tymczasem na księżycu. Tam przynajmniej uchodzić możemy za wielkich. Później zobaczymy czy warto iść na to słońce, na którem i napić się nawet nie można, gdy trudno szklankę do ust ponieść bez pomocy windy.







ROZDZIAŁ IX.

Skutki zboczenia.

Barbicane nie miał już teraz obawy, jeżeli nie o skutek podróży, to przynajmniej o siłę rzutu pocisku. Szybkość jej ciągnęła go poza linję obojętną, a zatem nie spadną już na ziemię, nie pozostaną w stanie nieruchomości na punkcie przyciągania. Jedno jeszcze tylko przypuszczenie pozostawało do urzeczywistnienia: czy pocisk dojdzie do celu zamierzonego pod działaniem siły przyciągającej księżyca.
Jakkolwiek ciężkość na księżycu była sześć razy mniejszą od ciężkości ziemskiej, zawsze jednak był to spadek 8,296 lieues; spadek ogromny, przeciwko któremu wypadało się zabezpieczyć jak najspieszniej.
Środki ostrożności jakie przedsięwziąść wypadało, dwojakiej były natury: jedne z nich miały unicestwić skutki odbicia przy spadaniu pocisku na grunt księżycowy; drugie zaś opóźnić jego upadek, a przez to uczynić go mniej gwałtownym.
Co do pierwszego, z wielkim żalem Barbicane nie mógł użyć tych samych środków co przy wystrzale z kolumbiady, tojest wody zastosowanej jako sprężyna i przegród ruchomych. Przegrody były jeszcze, ale wody brakowało, a nie można było brać jej na zapas, choć bardzo mogła się okazać potrzebną, na przypadek gdyby w pierwszych dniach pobytu na księżycu, nie znaleziono tam tego płynu szacownego.
Zresztą choćby i posiadano jakiś zapas, to ten w żadnym razie nie wystarczyłby na zastąpienie sprężyny. Warstwa wody zabranej do pocisku przy odjeździe, na której spoczywała tarcza tamująca, miała 3 stopy wysokości na powierzchni 54 stóp kwadratowych, objętości zaś sześć metrów kubicznych, a wagi 5750 kilogramów, nie licząc że przeszło piąta część tej ilości mieściła się prócz tego w zbiornikach. Tego więc potężnego środka wyrzec się na ten raz wypadało.
Na szczęście, Barbicane oprócz wody, opatrzył jeszcze tarczę ruchomą w mocne czopy na sprężynach, mające zapobiedz wstrząśnieniu w tylnej części, po zdruzgotaniu przegród poziomych. Te czopy nie zginęły, trzeba je tylko było przytwierdzić do tarczy ruchomej na właściwem ustawionej miejscu.
Wszystko to bardzo łatwe było do wykonania, przy pomocy sztab i zawias, oraz narzędzi, których niebrakowało. Wkrótce tarcza spoczęła na swych czopach stalowych, jak stół na nogach. Jedyną niedogodnością jaka wyniknęła z tego ustawienia tarczy, było zasłonięcie szyby na spodzie pocisku, przez co podróżni nie będą mogli obserwować księżyca, gdy upadną na niego prostopadle. Lecz trzeba się już było wyrzec tego, tembardziej, że przez otwory przeciwległe można było widzieć rozległe krainy księżycowe, jak widać ziemię z łódki statku napowietrznego.
To ustawienie tarczy wymagało godziny pracy. Już było po dwunastej w południe, gdy ukończono przygotowania. Barbicane świeże odbywał obserwacje nad pochyleniem się pocisku, ale niestety, nie obrócił się on jeszcze dostatecznie do spadnięcia, i zdawał się iść po linji krzywej równoległej do tarczy księżyca. Gwiazda nocy wspaniale jaśniała w przestworzu, gdy tymczasem z przeciwnej strony słońce paliło ją swemi ogniami.
Położenie to nie przestawało być niepokojącem.
— Czy dojedziemy? zapytał Nicholl.
— Postępujmy tak, jak gdybyśmy dojechać mieli, odpowiedział Barbicane.
— Jesteście tchórze! odezwał się Michał Ardan; dojedziemy i prędzej nawet aniżelibyśmy sobie życzyli.
Ta odpowiedź zachęciła Barbicane’a do prowadzenia dalszego robót przygotowawczych; zajął się więc ustawieniem przyrządów chroniących od skutków odbicia.
Przypomną sobie czytelnicy scenę na meetingu w Tampa-Town na Florydzie, wtedy, gdy kapitan Nicholl występował jako wróg Barbicane’a i przeciwnik Michała Ardan’a. Otóż kapitanowi, utrzymującemu że pocisk rozbryźnie się jak szklanka, Michał odpowiedział że opóźni jego spadanie za pomocą rac odpowiednio ustawionych.
I w rzeczy samej, niezmiernie silne race, osadzone na spodzie pocisku i palące się na zewnątrz niego, mogły spowodować ruch wsteczny, i tym sposobem zmniejszyć w pewnym stosunku prędkość kuli. Race te nie powinnyby wprawdzie palić się w próżni, lecz tlenu im nie brakło, gdyż same go sobie wytwarzały, jak wulkany księżycowe, których wybuchowi nie przeszkadzał nigdy brak atmosfery około księżyca.
Barbicane zaopatrzył się zatem w race zamknięte w małych armatkach stalowych świdrowanych, które mogły się wszrubować w spód pocisku. Wewnątrz te armatki szczelnie przystawały do podłogi; na zewnątrz wystawały na półstopy. Było ich dwadzieścia. Przez otwór pozostawiony w tarczy można było zapalać lont, w jaki każda była zaopatrzona. Wystrzał odbywał się na zewnątrz. Dość było powyjmować blaszki metalowe zatykające otwory w spodzie pocisku, a w miejsce ich wstawić szczelnie przylegające armatki.
Całe to przygotowanie ukończono około trzeciej godziny — wszelkie już przeto środki ostrożności przysposobiono, i czekać tylko wypadało.
Pocisk tymczasem widocznie zbliżał się do księżyca, którego wpływ uczuwał już w pewnym stopniu; ale i własna szybkość ciągnęła go po linji ukośnej, z czego mógł wypaść kierunek po linji stycznej. Pewną jednak było rzeczą, że pocisk nie upadnie normalnie na powierzchnię księżyca, ku któremu wierzchnia jego część z powodu swego ciężaru obrócić się musiała.
Niepokój Barbicane’a zwiększył się, gdy spostrzegł że kula jego opiera się wpływom ciążenia. Rzecz nieznana stawała przed nim wśród przestrzeni międzyplanetarnych. On taki uczony! zdawało mu się że przewidział wszystko w trzech swoich przypuszczeniach powrotu na ziemię, spadnięcia na księżyc, lub pozostania na linji obojętnej. Aż tu niespodzianie powstaje czwarte przypuszczenie groźne obawą nieskończoności. Aby nie upaść na duchu w obec takiego przypuszczenia, potrzeba było takiego mędrca zdecydowanego jak Barbicane, istoty tak flegmatycznej jak Nicholl, albo awanturnika tak zuchwałego jak Michał Ardan.
Rozmowa zwróciła się na ten przedmiot.
Inni ludzie uważaliby kwestję z punktu praktycznego i pytaliby się, gdzie ich niesie wagon-pocisk? Oni przeciwnie, szukali przyczyny samego wypadku.
— Tak tedy wyszliśmy z kolei, rzekł Michał, ale dlaczego?
— Obawiam się, rzekł Nicholl, czy pomimo całej naszej przezorności, kolumbiada nie była wypadkiem źle ustawiona. Błąd w tym razie, choćby najmniejszy, mógł nas rzucić poza punkt przyciągania księżycowego.
— Więc źle wycelowano? zapytał Ardan.
— Wątpię, odrzekł Barbicane. Skierowanie armaty do zenitu nie ulega wątpliwości, a prostopadłe jej ustawienie bardzo ściśle było dokonane. Otóż powinniśmy koniecznie upaść na księżyc w pełni, przechodzący przez zenit. Jest tu jakaś inna przyczyna, tylko że dojść jej nie mogę.
— Czy nie zapóźno przybywamy? spytał Nicholl.
— Zapóźno? powtórzył Barbicane.
— Tak jest, mówił kapitan. Nota obserwatorjum w Cambridge powiada, że podróż powinna trwać dziewięćdziesiąt siedm godzin, trzynaście minut i dwadzieścia sekund, — co znaczy że wcześniej księżyc nie będzie jeszcze w punkcie oznaczonym, a później już w nim nie będzie.
— Zgoda, odpowiedział Barbicane. Ale wyjechaliśmy 1-go grudnia o jedenastej godzinie bez trzynastu minut i dwudziestu pięciu sekund wieczorem, a powinniśmy przybyć do celu dnia 5-go o północy, w chwili właśnie gdy księżyc będzie w pełni. Dziś właśnie mamy 5-go grudnia, jest teraz wpół do czwartej, a pół dziewiątej godziny powinno wystarczyć na doprowadzenie nas do końca podróży. Dlaczegóż więc nie przybywamy?
— Czy szybkość nasza nie jest zbyteczna? wtrącił Nicholl; bo wiemy już teraz, ze szybkość początkowa była większa aniżeli przypuszczano.
— Nie! i tysiąc razy nie! odpowiedział Barbicane. Zbytek prędkości (gdyby kierunek pocisku był dobry), nie przeszkodziłby nam dostać się na księżyc. Nie! widocznie było tu zboczenie. Tak jest, zboczyliśmy!
— Ale kiedy, i dlaczego? — pytał Nicholl.
— Nie umiem tego objaśnić, odrzekł Barbicane.
— Słuchajno Barbicanie, rzekł wtedy Michał Ardan, czy chcesz poznać moje zdanie w kwestji dowiedzenia się zkąd przyszło zboczenie.
— I owszem.
— Nie dałbym i pół dollara za to, żeby się tego dowiedzieć. Zboczyliśmy, — to już się stało. Dokąd dążymy — wszystko mi jedno! Zresztą niedługo się o tem przekonamy. Cóż u licha! jeżeli posuwamy się w przestrzeni, toż w końcu dojdziemy do jakiegoś punktu przyciągania!
Ta obojętność Michała Ardan’a, nie mogła zaspokoić Barbicane’a; nie dlatego, aby się miał o przyszłość obawiać, ale że za jakąbądź cenę chciał wiedzieć przyczynę zboczenia pocisku.
Tymczasem pocisk dalej przybierał położenie równoległe do księżyca, a razem z nim cały orszak przedmiotów wyrzuconych w powietrze. Barbicane z obserwacji księżyca, oddalonego już tylko o niecałe 2,000 mil, mógł nawet przekonać się, że prędkość jego stawała się jednostajną, co było nowym dowodem że nie spada. Siła rzutu silniejsza jeszcze była jak przyciąganie księżycowe, lecz przebieg pocisku zbliżał go niezawodnie do tarczy księżycowej, i można się było spodziewać, że w bliższej odległości działanie ciężkości przeważy, i stanowczo spowoduje upadek.
Trzej przyjaciele nie mając nic lepszego do roboty, prowadzili dalej swe obserwacje. Nie mogli jednak oznaczyć jeszcze położeń topograficznych satelity. Wszystkie te wypukłości wyrównywały się pod rzutami promieni słonecznych.
Tak patrzyli przez szyby przeciwległe aż do ósmej godziny wieczorem. Księżyc tak już wtedy urosł w ich oczach, że zakrywał im całą połowę firmamentu. Pocisk oblany był światłem słonecznem z jednej, a księżycowem z drugiej strony.
W tej chwili Barbicane mógł oceniać na 700 tylko mil odległość dzielącą ich od celu upragnionego. Szybkość pocisku, jak sądził, wynosiła 200 metrów na sekundę, czyli 170 mil na godzinę. Pocisk spodnią swoją stroną obracał się do księżyca pod wpływem siły dośrodkowej; lecz ponieważ siła odśrodkowa zawsze ją przewyższała, stawało się tedy podobnem do prawdy, że przebieg z linji prostej zejdzie na jakąś krzywą, której natury oznaczyć nie było można.
Barbicane szukał wciąż rozwiązania swego nierozwiązalnego zadania. Godziny całe upływały na niczem. Pocisk zbliżał się widocznie do księżyca, ale też nie mniej było widocznem, że go nie dosięgnie. Najkrótsza odległość w jakiej go ominie, byłaby wypływem dwóch sił: przyciągającej i odciągającej, które ruch wywoływały.
— Jednej tylko rzeczy pragnę, powtarzał Michał to jest przejść tak blizko księżyca, abym mógł zbadać jego tajemnice.
— Niech przeklętą będzie, zawołał Nicholl, przyczyna zboczenia naszego pocisku.
— Przeklętym przeto niech będzie, dodał Barbicane, jakby dociekający nagle przyczyny; przeklętym niech będzie bolid, z którym się w drodze spotkaliśmy.
— Co! zawołał Michał.
— Co chcesz powiedzieć? zapytał Nicholl.
— Chcę powiedzieć, odrzekł Barbicane tonem przekonania, że zboczenie nasze przypisać należy zetknięciu się z tem ciałem błędnem.
— Ależ ono wcale się do nas nie dotknęło, zauważył Michał.
— Nic to nie stanowi. Jego massa, w porównaniu z massą naszego pocisku, była ogromna, — a przeto jego siła przyciągająca wywrzeć mogła wpływ na nasz kierunek.
— Taka bagatela! zawołał Nicholl.
— Tak jest kapitanie, odrzekł Barbicane, bagatela, to prawda, ale na odległości 84,000 mil nie potrzeba było więcej, aby się zminąć z księżycem.







ROZDZIAŁ X.

Obserwatorowie księżyca.

Barbicane odgadywał widocznie prawdziwą przyczynę tego zboczenia. Jakkolwiek niewielkie było ono, wystarczało jednak do zmienienia drogi pocisku. W każdym razie było to nieszczęście. Śmiałe przedsięwzięcie spełzło na niczem przez okoliczność całkiem przypadkową i bez nadzwyczajnego jakiegoś wypadku, nie można było dotrzeć do tarczy księżycowej. Czy zdołają przynajmniej przejść około niej tak blisko, aby rozwiązać pewne kwestje fizyczne i geologiczne, dotąd za nierozwiązalne uważane? Pytanie to jedynie w tej chwili zajmowało odważnych podróżników. O losie jaki im przyszłość gotowała i myśleć nawet nie chcieli. Jednakże co się z nimi stanie wśród tej samotni nieskończonej, gdy im wkrótce powietrza zabraknie? Za kilka dni poduszą się we wnętrzu tej kuli błąkającej się w przestworzach. Lecz kilka dni były to wieki dla tych nieustraszonych umysłów, którzy wszystkie swe chwile poświęcili obserwowaniu tego księżyca, na który dostać się już utracili wszelką nadzieję.
Odległość dzieląca naówczas pocisk od księżyca wynosiła około 200 lieues. Takim sposobem trudniej było naszym podróżnikom dostrzedz jakie szczegóły na tarczy księżycowej, aniżeli mieszkańcom ziemi uzbrojonym w potężne teleskopy.
Wiadomo bowiem, że narzędzie ustawione w Parsontown przez John’a Ross, powiększające sześć tysięcy pięćset razy, sprowadza księżyc na odległość 16 lieues; przy pomocy zaś potężnego teleskopu ustawionego w Long’s-Peak, gwiazda nocy powiększona czterdzieści ośm tysięcy razy, dała się zbliżyć na odległość 2 lieues, tak że przedmioty mające 10 metrów średnicy dawały się rozeznać dostatecznie.
Tak przeto, z tej odległości, szczegóły topograficzne księżyca obserwowane bez lunety, nie mogły być dokładnie określone. Oko chwytało rozległy zarys tych niezmiernych zagłębień niewłaściwie „morzami“ zwanych, ale nie mogło rozpoznać ich natury. Wyniosłość gór niknęła w olśniewającym blasku powstałym z odbicia promieni słonecznych. Wzrok rażony jakby wpatrywaniem się w rzekę srebrem roztopionem płynącą, nie wytrzymywał takiego widoku.
Tymczasem wynurzał się widocznie podłużny kształt księżyca. Ukazywał się on jakby jajko olbrzymie, cienkim swym końcem ku ziemi obrócone. I rzeczywiście, księżyc płynny lub lepki w pierwszych dniach swego tworzenia się, przybierał wówczas kształt kuli zupełnej. Lecz wkrótce w skutek przyciągania ziemi, wydłużył się pod wpływem swej ciężkości. Zostawszy satelitą utracił pierwotną czystość swych kształtów i z tego to właśnie układu, niektórzy uczeni wyprowadzili wniosek, że woda i powietrze mogły przejść na przeciwną stronę księżyca, której z ziemi nigdy widzieć nie można.
Ta zmiana kształtów pierwotnych satelity krótko tylko była widzialną. Odległość pocisku od księżyca zmniejszała się bardzo raptownie, w skutek prędkości wprawdzie znacznie mniejszej od początkowej, zawsze jednak ośm do dziewięciu razy większej od tej z jaką po drogach żelaznych przebiegają pociągi pospieszne. Ukośny kierunek kuli zostawiał Michałowi jeszcze nadzieję, że dotkną jakiegoś punktu tarczy księżycowej, gdyż nie mógł uwierzyć aby tam całkiem nie doszli. Tak, nie mógł uwierzyć i powtarzał to często. Lecz Barbicane, lepszy w tych rzeczach sędzia, z nieubłaganą wciąż powtarzał mu logiką:
— Nie, Michale, nie. Nie możemy się inaczej dostać na księżyc jak przez spadnięcie, a nie spadamy. Siła dośrodkowa utrzymuje nas pod wpływem księżyca, lecz siła odśrodkowa nieprzezwyciężenie nas od niego oddala.
To było powiedziane tonem, który Michałowi Ardan odjął ostatnie jego nadzieje.
Część księżyca do której pocisk się zbliżał była to półkula północna, ta właśnie, jaką mappy księżyca umieszczają na dole; karty te bowiem rysowane są powszechnie z widoków przez lunety dostrzeganych, a wiadomo że lunety naodwrót przedmioty przedstawiają. Taką była mappa selenographica Beer’a i Maedler’a, jakiej używał Barbicane. Ta półkula północna przedstawiała rozległe płaszczyzny gdzieniegdzie odznaczone górami.
O północy księżyc był w pełni. W tej właśnie chwili podróżnicy powinni byli stanąć na nim, gdyby przeklęty bolid nie był ich strącił z właściwego kierunku. Gwiazda znajdowała się przeto w warunkach ściśle określonych przez obserwatorjum w Cambridge. Matematycznie znajdowała się ona w swojem perigeum (punkt przyziemny) i w zenicie równoleżnika leżącego o dwadzieścia ośm stopni nad równikiem. Obserwator siedzący w głębi kolumbiady prostopadle ustawionej do poziomu, miałby cały księżyc w otworze armaty. Linja prosta wyobrażająca oś armaty, przecięłaby gwiazdę nocy w jej środku.
Zbytecznem byłoby dodawać, że tej nocy z 5 na 6 grudnia podróżnicy nie spoczęli ani na chwilę. Czyż mogli zamrużyć oczy tak blisko tego nowego świata? Nie. Wszystkie ich uczucia skupiały się w jednej, jedynej myśli: Widzieć! Uważając ich za przedstawicieli ziemi, ludzkości minionej i obecnej, możnaby śmiało powiedzieć, że ich oczami cały ród ludzki spoglądał na te krainy księżycowe i wnikał w tajemnice swego satelity! Wzruszenie opanowało ich serca, w milczeniu przechodzili od jednego okienka do drugiego.
Barbicane ściśle określał i notował obserwacje, do zrobienia których mieli lunety, a do skontrolowania mappy.
Pierwszym obserwatorem księżyca był Galileusz. Niedokładna jego luneta powiększała tylko trzydzieści razy. Jednakże w tych plamach któremi „jak ogon pawia okami“ zasiana jest tarcza księżycowa, on pierwszy rozpoznał góry i wymierzył kilka wyniosłości, którym przesadzoną przypisywał wysokość, równającą się jednej dwudziestej średnicy tarczy, czyli 8800 metrów. Galileusz nie nakreślił żadnej mappy ze swych obserwacij.
W kilka lat później, gdański wielki astronom, Hewelius, w skutek spostrzeżeń swoich, które jednak dwa razy tylko na miesiąc były dokładne, to jest podczas pierwszej i drugiej kwadry, zredukował te wyniosłości Galileusza do jednej dwudziestej szóstej średnicy księżycowej. Temu to uczonemu winniśmy pierwszą mappę księżyca. Plamy przezroczyste i zaokrąglone wyobrażają na niej góry stożkowe, a plamy ciemne oznaczają rozległe morza, które w rzeczy samej są tylko płaszczyznami. Tym górom i obszarom wodnym nadał on ziemskie nazwy. Widzieć tam można Synai w Arabji, Etnę w Sycylji, Alpy, Apeniny, Karpaty, dalej morze Śródziemne, Palus-Maotides[10]. Pontus Euxinus[11] i Kaspijskie. Wszystkie te nazwy źle zresztą i niewłaściwie nadane, bo ani te góry, ani te morza nie przypominają konfiguracji swych imienników z kuli ziemskiej. Chybaby może w tej wielkiej, białej plamie spiczasto zakończonej, przedstawiającej w południowej stronie lądy najrozleglejsze, możnaby dopatrzeć widok odwrócony półwyspu indyjskiego, zatoki Bengalskiej i Kochinchiny. Dla tego też nazwy te nie utrzymały się. Inny mappograf, lepszy znawca serc ludzkich, nową zaproponował nomenklaturę, którą próżność ludzka przyjęła z pośpiechem.
Tym obserwatorem był ojciec Riccioli, współczesny Heveliusa. Zrobił on mappę nieudatną i błędów pełną, lecz górom księżycowym nadał imiona wielkich mężów starożytności i mędrców swojej epoki, a zwyczaj ten od tego czasu bardzo się rozpowszechnił.
Trzecią mappę księżyca w XVII wieku nakreślił Dominik Cassini, pod względem wykonania lepszą od karty Riccioli’ego, ale niedokładną pod względem wymiarów. Kilka jej wydań wyszło na świat, ale nareszcie, miedziana blacha na której była wyrytą, długo przechowywana w drukarni królewskiej, sprzedaną została na wagę, jako materjał bezpotrzebnie miejsce zawalający. La Hire, sławny matematyk i rysownik, zrobił mappę księżyca na 4 metry wysoką, lecz ta nigdy nie była wyrytą.
Po nim, astronom niemiecki Tobiasz Mayer, około połowy XVIII stulecia rozpoczął wydawnictwo wspaniałej mappy selenograficznej według wymiarów księżycowych ściśle przez niego sprawdzonych; lecz śmierć jego w 1762 r. przerwała tę piękną jego pracę.
Następują potem: Schroeter z Lilienthal, który narysował kilka mapp księżyca; dalej niejaki Lohrmann z Drezna autor karty podzielonej na dwadzieścia pięć sekcji, z których cztery tylko były wyryte.
W roku 1830 pp. Beer i Maedler ułożyli swą sławną mappa selenographica w rzucie prostokątnym. Ta mappa wyobraża dokładnie tarczę księżycową taką jak się ona nam przedstawia; lecz konfiguracje gór i płaszczyzn są na niej dokładne tylko w części środkowej, w części zaś północnej i południowej, kształty te zanadto ścieśnione (z przyczyny przyjętego rodzaju rzutów) nie dadzą się porównywać z obrazami okolic środkowych. Ta karta topograficzna wysoka na dziewięćdziesiąt pięć centimetrów, i podzielona na cztery części, jest arcydziełem mappografji księżycowej.
Po tych uczonych, wspomnieć jeszcze wypada wypukłe mappy selenograficzne astronoma niemieckiego Juljusza Schmidta[12], prace topograficzne Ojca Seechi, pyszne szkice amatora angielskiego Waren de La Rue, i nakoniec kartę według rzutu prostokątnego pp. Lecouturier i Chapuis, piękny model wydany w 1860 r. odznaczający się czystością rysunku, i bardzo dobrym układem.
Taką jest nomenklatura różnych kart odnoszących się do świata księżycowego. Barbicane dwie z nich posiadał, to jest karty pp. Beer i Maedler, oraz pp. Chapuis i Lecouturier. One powinny mu były o wiele ułatwić prace jego obserwacyjne.
Z narzędzi optycznych posiadał on wyborne lunety morskie, umyślnie do tej zrobione podróży. Powiększały one sto razy przedmioty, a przeto księżyc zbliżałyby do ziemi na odległość mniej niż tysiąc lieues. Lecz wtedy, na odległości która około trzeciej godziny z rana nie przechodziła stu dwudziestu kilometrów, i w miejscu którego spokojności nie zamięszała żadna atmosfera, te narzędzia powinny były poziom księżycowy sprowadzić mniej jak do tysiąca pięciuset metrów.







ROZDZIAŁ XI.

Fantazja i rzeczywistość.

— Czy widziałeś kiedy księżyc? ironicznie zapytał pewien professor jednego ze swych uczniów.
— Nie, panie professorze, odpowiedział uczeń z większą jeszcze ironią; ale muszę wyznać, że słyszałem o nim mówiących.
Żartobliwa odpowiedź ucznia, mogłaby w pewnym sensie być powtórzoną przez ogromną większość istot pod księżycem zamieszkałych. Iluż to ludzi słyszało rozmowy o księżycu, a nigdy go nie widziało..... przynajmniej przez szkła lunety lub teleskopu! Iluż nie widziało nigdy mappy swego satelity!
Patrząc na kartę selenograficzną, jedna z pierwszego razu uderza nas osobliwość. Wbrew układowi jakiego zwykle pilnują się co do planet Ziemi i Marsa, lądy na księżycu zajmują szczególniej południową jego półkulę. Te lądy nie przedstawiają owych linij krańcowych tak czystych i regularnych, jakie określają Amerykę południową, Afrykę i półwysep indyjski. Wybrzeża ich nierówne, kapryśne, głęboko pokrajane, obfitują w zatoki i półwyspy. Mocno przypominają one całą gmatwaninę rozległego archipelagu Sunda (w Malezji), gdzie grunta do zbytku są pokrajane. Jeśli żegluga istniała kiedy na powierzchni księżyca, to musiała być bardzo trudną i niebezpieczną, i wypada żałować marynarzy i hydrografów selenickich, jednych gdy przybijali do tych niebezpiecznych przystani, — drugich gdy kreślić mieli owe kapryśne wybrzeża.
Spostrzedz także łatwo, że na kuli księżycowej biegun południowy ma więcej lądów aniżeli północny; na tym ostatnim istnieje niewielka tylko przestrzeń ziemi oddzielona od innych lądów rozległemi morzami[13]. Południowa półkula cała prawie okryta jest lądami. Być więc może iż Selenici dawno już zatknęli flagę na jednym ze swych biegunów, gdy tymczasem na ziemi Franklin, Ross, Kane, Dumont-d’Urville, Lambert, napróżno dotąd usiłowali dotrzeć do tego punktu nieznanego.
Wysp wielka jest obfitość na powierzchni księżyca. Wszystkie prawie podłużne lub okrągłe, jakby wyszły z pod cyrkla, zdają się formować rozległy archipelag, podobny do tej pięknej gromady rzuconej pomiędzy Grecją i Azją Mniejszą, którą niegdyś mitologia najpowabniejszemi swemi ożywiła legendami. Pomimowolnie na myśl przychodzą Naxos, Tenedos, Milo, Carpathos, i szuka się wzrokiem okrętu Ulisessa lub statku Argonautów. Tak przynajmniej twierdził Michał Ardan, szukający na karcie greckiego archipelagu. W oczach jego towarzyszy nieobdarzonych tak bujną wyobraźnią, widok tych wybrzeży przypominał raczej rozrzucone grunta Nowego Brunświku i Nowej Szkocji; a tam gdzie Francuz odnajdywał ślady bajecznych bohaterów, ci Amerykanie upatrywali punktów dogodnych do założenia kantorów w interesie handlu i przemysłu księżycowego.
Na zakończenie opisu kontynentalnej części księżyca, powiedzmy kilka słów o jej układzie orograficznym. Widać tam bardzo czysto łańcuchy gór, pojedyncze góry i wąwozy. Podział ten obejmuje wszystkie wyniosłości księżycowe, nadzwyczaj nierówne. Jest to ogromna Szwajcarja, nieustanna Norwegja, w której wszystko zrobiło działanie plutoniczne. Ta powierzchnia tak nierówna, jest rezultatem ciągłych kurczeń się skorupy w chwili formacji tej gwiazdy. Tarcza księżycowa daje pole do obszernych badań zjawisk geologicznych. Według zdania niektórych astronomów, powierzchnia jej jakkolwiek dawniejsza od powierzchni ziemi, pozostała jednak nowszą. Nie ma tam wód psujących wypukłość pierwotną, których coraz zwiększające się działanie sprowadza pewien rodzaj ogólnego poziomowania; nie ma powietrza, którego wpływ szkodliwie rozkładający zmienia profile (zarysy) orograficzne. Tam działalność plutoniczna, nie przerywana siłami neptunicznemi, występuje w całej swojej pierwotnej czystości. Jest to ziemia taka, jaką była zanim ją wody z odpływami i przypływami morskiemi nie zamuliły warstwami osadowemi.
Wzrok strudzony długiem błąkaniem się po tych obszernych lądach, przenosi się na obszerniejsze jeszcze, morza. Nietylko że konformacją swą, położeniem i widokiem przypominają one oceany ziemskie, ale jeszcze, tak samo jak i na ziemi, zajmują większą część kuli. A jednak nie sąto obszary wodne, lecz płaszczyzny, których naturę podróżni spodziewali się zbadać wkrótce.
Astronomowie nadali tym mniemanym morzom nazwiska co najmniej dziwaczne, które jednak aż dotąd nauka uszanowała. Michał Ardan miał słuszność porównywając ten atlas do „mappy krainy czułości“ nakreślonej przez jakąś Scudery lub jakiego Cyrano de Bergerac.
— Tylko, dodał on, nie jest to już mappa krainy Uczucia jak w XVII wieku, ale jest to karta życia bardzo wyraźnie na dwie przedzielona części: jednę żeńską, drugą męzką. Dla kobiet prawa, a dla mężczyzn lewa półkula.
Prozaiczni towarzysze Michała, wzruszali tylko ramionami na tę jego paplaninę. Barbicane i Nicholl z całkiem innego punktu zapatrywali się na mappę księżyca, aniżeli ich przyjaciel fantasta, jakkolwiek i ten ostatni miał troszeczkę słuszności. Proszę to osądzić.
W lewej półkuli spotrzegać się daje „morze Chmur“ gdzie tak często gubi się rozum ludzki. Niedaleko ztamtąd „morze Deszczów“ do którego spływają wszystkie troski życia. W pobliżu płynie „morze Burz“ gdzie człowiek walczy wciąż ze swemi namiętnościami, najczęściej zwycięztwo nad nim odnoszącemi. Potem znękany zawodami, zdradą, niewiernością, i całym szeregiem nędz ziemskich, cóż znajduje na końcu swej karjery? — oto wielkie „morze Humorów“ zaledwie trochę złagodzone kilkoma kroplami wód z „zatoki Rosy“ — Chmury, Deszcze, Burze, Humory! zaprawdę życie człowieka nic nad to nie obejmuje, i całe w tych czterech zamyka się wyrazach.
W półkuli prawej „kobietom poświęconej“ spotykamy morza mniejsze, których nazwy znaczące odnoszą się do wypadków życia kobiecego: morze Pogody, nad którem pochyla się młoda dziewica, i jezioro Snów, z którego dla niej odbija się przyszłość uśmiechnięta. Dalej morze Nektaru, z falami czułości. Potem morze Przesileń, i dalej morze Wyziewów, którego wymiary są może nazbyt szczupłe, i nareszcie to rozległe morze Spokoju, w którem utonęły wszystkie fałszywe namiętności, wszystkie marzenia bezużyteczne, wszystkie pragnienia nienasycone, i którego fale przelewają się spokojnie w jezioro Śmierci.
Jakiż szereg dziwacznych nazwisk! Jakiż dziwny podział tych dwóch półkul księżyca, złączonych ze sobą jak mężczyzna z kobietą, tworzących ową sferę życia rzuconą w przestworze. I czyż fantasta Michał nie miał słuszności tłumacząc w taki sposób tę fantazję starych astronomów?
Lecz gdy jego wyobraźnia tak się „po morzach“ błąkała, poważni jego towarzysze, bardziej geograficznie rzeczy rozważali. Wyuczali się napamięć tego Świata nowego: wymierzali kąty jego i średnice.
Dla Barbicane’a i Nicholl’a morze Chmur było rozległą przestrzenią ziemi z górami stożkowatemi, zalegającą w znacznej części zachodnią stronę półkuli południowej; zajmowała ona 184,800 mil kwadratowych, a środkowy jej punkt przypadał pod 15 stopniem szerokości południowej, i 20 stopniem długości zachodniej, Ocean Burz, ocenaus Procellarum, najobszerniejsza z płaszczyzn tarczy księżycowej, zajmowała powierzchnię 328,300 mil kwadratowych, a środek jej znajdował się pod 10° szerokości północnej, i 45° długości wschodniej. Z łona jej wynurzały się cudne góry promieniejące Keplera i Arystarcha.
Więcej na północ od morza Chmur łańcuchem wysokich gór oddzielone rozciągało się morze Deszczów mare Imbrium, którego środek przypadał pod 35° szerokości północnej i 20° długości wschodniej; było ono kształtu prawie stożkowego i zajmowało przestrzeń 19,300 mil. Niedaleko stamtąd morze Humorów mare Humorum, rozległe na 44,200 mil kwadratowych tylko, położone było pod 25° szerokości południowej i 40° długości wschodniej. Wreszcie na wybrzeżach tej półkuli zarysowywały się jeszcze trzy zatoki: Torride, Rosa i Iris, niewielkie płaszczyzny ściśnięte wysokiemi gór łańcuchami.
Półkula „Żeńska“ rozumie się kapryśniejsza, odznaczała się morzami mniejszemi i liczniejszemi. W stronie północnej „morze Zimna“ mare Frigoris pod 55° szerokości północnej i 0° długości, z powierzchnią 76,000 mil kwadr.; graniczyło ono z jeziorami Śmierci i Snów, oraz morzem Pogody, mare Serenitatis pod 25° szerokości północnej i 2° długości zachodniej: zajmuje powierzchnię 85,000 mil kwadr. Morze Przesileń, mare Crisium dobrze odgraniczone, bardzo okrągłe, pod 17° szerokości północnej i 55° długości zachodniej, rozciąga się na przestrzeni 40,000 mil kwadr. prawdziwe morze Kaspijskie zewsząd górami opasane. Potem przy równiku, pod 5° szerokości północnej i 2° długości zachodniej ukazywało się morze Spokoju, mare Tranquillitatis zajmujące 121,509 mil kwadratowych; to morze na południu łączyło się z morzem Nektaru, mare Nectaris rozległem na 28,800 mil kwadr. pod 15° szerokości południowej i 35° długości zachodniej, a na wschód z morzem Płodności, mare Fecunditatis, najobszerniejszem na tej półkuli, zajmującem 219,300 mil kwadr. pod 3° szerokości południowej i 5° długości zachodniej. Wreszcie najdalej na północy i najdalej na południe dwa jeszcze były morza: Humboldta, mare Humboldtianum powierzchni 6500 mil kwadr. i Australskie, mare Australe zajmujące 26 mil powierzchni.
W środku tarczy księżycowej na samym równiku i na południku zero, widniała zatoka Środka, sinus Medii, jakby rodzaj łącznika pomiędzy dwiema półkulami.
Tak się oczom Nicholl’a i Barbicane’a przedstawiała powierzchnia satelity ziemskiego. Gdy do siebie dodali te wszystkie wymiary, dowiedzieli się, że powierzchnia tej półkuli wynosiła 4 miljony 738,160 mil kwadratowych, z których 3 miljony 317,600 mil przypada na wulkany, łańcuchy gór, góry stożkowe, wyspy, słowem wszystko co stanowiło część stałą księżyca, a 1 miljon 410,400 mil na morza, jeziora, błota, czyli to co płynną część jego składało. Dla czcigodnego Michała Ardan były to rzeczy jak może być najobojętniejsze.
Ta półkula, jak widzimy, jest 13 1/2 razy mniejsza od półkuli ziemskiej, a jednak Selenografowie naliczyli już na niej z górą 50,000 kraterów. Jestto więc powierzchnia wydęta i porozpadana, prawdziwa warząchew, godna prozaicznego przydomka, jaki jej Anglicy nadali: green cheese to jest „ser zielony“.
Michał Ardan aż do góry podskoczył, gdy Barbicane wymówił tę nazwę ubliżającą i niegrzeczną.
Otóż to jak Anglo-Saksonowie w dziewiętnastym wieku traktują piękną Djanę, jasnowłosą Febe, miłą Izys, ujmującą Astarte, królowę nocy, córkę Latony i Jowisza, młodą siostrę promiennego Appolina!







ROZDZIAŁ XII.

Szczegóły orograficzne.

Kierunek pocisku, jak to już widzieliśmy, ciągnął go w stronę północnej półkuli księżyca. Nasi podróżnicy daleko byli od tego punktu środkowego, na który mieli upaść, gdyby nie to nieszczęsne zboczenie, jakiemu zaradzić było już niepodobna.
Już było trzydzieści minut po północy. Barbicane liczył wtedy że są w odległości 1,400 kilometrów czyli oddaleni trochę więcej jak na długość promienia księżycowego, i że odległość ta zmniejszać się powinna w miarę posuwania się ich ku biegunowi północnemu. Pocisk znajdował się naówczas nie na wysokości równika, lecz na przejściu dziesiątego równoleżnika od tej szerokości, starannie zaznaczonej na karcie, aż do samego bieguna. Barbicane i dwaj jego towarzysze w najlepszych warunkach mogli księżyc obserwować.
I rzeczywiście, za pomocą lunety odległość ta 1400 kilometrów zredukowaną została do 14, to jest do czterech i pół lieues. Teleskop z Gór-skalistych bardziej jeszcze przybliżał księżyc, ale atmosfera ziemska o wiele zmniejszała jego siłę optyczną. Dla tego też Barbicane w swoim pocisku mógł przez lunetę spostrzedz wiele szczegółów, jakie niewidzialnemi na zawsze pozostają dla obserwujących księżyc z ziemi.
— Moi przyjaciele, rzekł wtedy prezes głosem poważnym, nie wiem dokąd dążymy, nie wiem czy będziemy kiedykolwiek oglądać kulę ziemską; w każdym jednak razie postępujmy tak, jakby te nasze prace miały kiedyś pożytek przynieść bliźnim naszym. Porzućmy wszelkie myśli postronne, uważajmy się za astronomów, a tę kulę za jeden z gabinetów obserwatorjum w Cambridge, przeniesiony w przestworze. Obserwujmy.
Rozpoczęto więc pracę z największą dokładnością i przeniesiono wiernie na papier widoki księżyca z różnych odległości, w jakich się pocisk znajdował względnie do tej gwiazdy.
Kiedy kula była na wysokości dziesiątego równoleżnika północnego, zdawało się że jednocześnie ściśle postępuje po dwudziestym stopniu długości wschodniej.
Tutaj nastręcza się ważna uwaga, dotycząca mappy, służącej do obserwacji. Wiadomo że na mappach księżyca, z przyczyny odwracania przedmiotów w lunecie, południe jest u góry a północ na dole; zdawałoby się przeto, że wschód powinien być z lewej, a zachód z prawej strony. Jednakże tak nie jest. Gdyby mappa była odwrócona i przedstawiała księżyc takim, jak on się ukazuje naszym oczom, wschód byłby na lewo a zachód na prawo, to jest przeciwnie jak na mappach ziemi. Wyjaśnijmy przyczynę tej anomalji. Obserwatorowie z północnej półkuli w Europie naprzykład, w stosunku do siebie spostrzegają księżyc na południu. Gdy go obserwują, plecami obróceni są na północ, to jest zajmują pozycję przeciwną tej, w jakiej pozostają przy badaniu mappy ziemskiej. Ponieważ plecami obróceni są na północ, wschód znajduje się po lewej, a zachód po prawej od nich stronie. Obserwatorowie na półkuli australskiej w Patagonji naprzykład, będą mieli zachód księżyca po lewej, a wschód po prawej stronie, gdyż południe jest za nimi.
Taka jest przyczyna tej odwrotności pozornej dwóch punktów głównych, i trzeba o niej wciąż pamiętać przy śledzeniu obserwacji Barbicane’a.
Przy pomocy mappa selenographica Beer’a i Maedler’a, podróżnicy mogli dokładnie zbadać część tarczy, jaka się mieściła w ich lunecie.
— Co widzimy w tej chwili? zapytał Ardan.
— Północną część morza Chmur, odpowiedział Barbicane. Jesteśmy zanadto oddaleni byśmy mogli rozpoznać jej naturę. Czy te płaszczyzny utworzone są z piasków wypalonych, jak to utrzymywali pierwsi astronomowie? Czy też to są lasy rozległe? jak twierdził Waren de La Rue, który księżycowi przypisuje atmosferę bardzo nizką, lecz nader gęstą, o czem dowiemy się później. Nie uprzedzajmy wypadków.
To morze Chmur bardzo wątpliwie oznaczone jest na mappach. Przypuszczają, że obszerna płaszczyzna zasianą jest odłamami lawy, wyrzuconej z poblizkich wulkanów (po jej stronie prawej) Ptolemeusz, Purbach Arzachel. Lecz pocisk posuwał się i zbliżał widocznie; wkrótce ukazały się wierzchołki stanowiące północną granicę tego morza. Na przodzie sterczała góra jaśniejąca pięknością, której wierzchołek zdawał się ginąć w promieniach słonecznych.
— To jest?... spytał Michał.
— Kopernik, odpowiedział Barbicane.
— Zobaczmyż tego Kopernika.
Ta góra, leżąca pod 9° szerokości północnej i 20° długości wschodniej, wznosi się na 3,438 metrów nad poziom powierzchni księżyca. Widać ją bardzo dobrze z ziemi i astronomowie mogą dokładnie ją badać, mianowicie pomiędzy ostatnią kwadrą i nowiem, bo wtedy długie cienie od wschodu na zachód padające dozwalają wymierzyć jej wysokości.
Ten Kopernik stanowi najważniejszy system promienisty tarczy po górze Tycho, leżącej na półkuli południowej. Wznosi się ona samotnie jak latarnia olbrzymia na części morza Chmur, graniczącej z morzem Burz, a swojem świetnem promieniowaniem oświeca dwa naraz Oceany. Niezrównany tworzyły widok te długie pręgi światła, tak olśniewające podczas pełni księżyca, które przechodząc na północ przez łańcuch gór ościennych, giną dopiero w morzu Deszczów. O pierwszej godzinie po północy, według rachunku ziemskiego, pocisk jak balon wzniesiony w powietrze unosił się ponad tą wspaniałą górą.
Barbicane mógł dokładnie rozpoznać główne punkta jej położenia. Kopernik należy do serji gór pierścieniowych pierwszego rzędu w podziale wielkich gór okręgowych[14]. Równie jak Kepler i Arystarch wznoszące się nad Oceanem Burz, ukazuje on się niekiedy jak punkt jasny przez światło popielate, i wzięto go za wulkan czynny. Lecz to jest tylko wygasły wulkan, jak wszystkie po tej stronie księżyca. Obwód jego przedstawiał średnicę około 22 mil. Przez lunetę widać tam było ślady wybuchów, a okolica wyglądała jakby zasiana szczątkami wulkanicznemi, jakie się ukazywały jeszcze i wewnątrz krateru.
— Jest, rzekł Barbicane, wiele gatunków gór okręgowych na powierzchni księżyca; a łatwo dostrzedz że Kopernik należy do rodzaju promienistych. Gdybyśmy byli bliżej, spostrzeglibyśmy ostrokręgi sterczące wewnątrz, z których niegdyś ogień wybuchał. Prawie bez wyjątku na całej tarczy księżyca spostrzegamy dziwny układ, że powierzchnia wewnętrzna tych gór okręgowych jest znacznie niższą od zewnętrznej, przeciwnie jak u wulkanów ziemskich. Wynika z tego że krzywizna ogólna podnóża tych gór, tworzy sferę o średnicy mniejszej, jak średnica księżyca.
— Ale dlaczego ich układ jest tak szczególny? spytał Nicholl.
— Nie wiadomo, odpowiedział Barbicane.
— Jakie wspaniałe promieniowanie! powtarzał Michał, — wątpię aby piękniejszy widok wyobrazić sobie było można.
— Cóżbyś powiedział, odrzekł Barbicane, gdyby wypadki naszej podróży zawiodły nas na półkulę południową?
— A cóż! powiedziałbym że to jeszcze piękniejsze! rzekł Michał Ardan.
W tej chwili pocisk wznosił się prostopadle nad górą. Wał tworzący góry Kopernika stanowił koło prawie zupełne, a strome jego stoki bardzo się czysto rysowały. Można było także odróżnić podwójny obwód pierścieniowy. Naokoło rozciągała się szarawa płaszczyzna, dziko wyglądająca, na której wypukłości żółto się odznaczały. Wewnątrz góry okręgowej, błyszczały dwa czy trzy wierzchołki stożków wulkanicznych, podobne do niezmiernie wielkich olśniewających dyamentów, zawartych w pudełku.
W przejściu ponad płaszczyzną okoliczną, Barbicane mógł zanotować wielką mnogość gór mniejszych, a między innemi niewielką pierścieniową górę zwaną Gay-Lussac, której szerokość wynosi 23 kilometry. Ku południowi płaszczyzna była bardzo równą, bez najmniejszej nigdzie wyniosłości. Ku północy przeciwnie aż do miejsca w którem przytykała do Oceanu Burz, powierzchnia wyglądała jakby woda przez huragan poruszana, a wyniosłości jej i wzgórza wyobrażały niby szereg fal nagle zakrzepniętych. Nad tem wszystkiem i we wszystkich kierunkach przebiegały smugi świetlne, zdążające do wierzchołka Kopernika. Niektóre z tych smug długości nieokreślonej, szerokie były na 30 kilometrów.
Podróżnicy zastanawiali się nad przyczyną tych dziwnych promieni, lecz równie jak obserwatorowie ziemscy, nie mogli określić ich natury.
— Ale dlaczegóż, mówił Nicholl, nie mamy uważać tych promieni za poprzeczne pasma gór żywiej odbijające światło słońca?
— Nie, odpowiedział Barbicane, gdyby tak było, to w pewnych warunkach księżyca rzucałyby one cień, a to miejsca nie ma.
W rzeczy samej, te smugi ukazują się tylko wtedy, gdy słońce jest naprzeciw księżyca, a nikną, jak skoro promienie jego padają ukośnie.
— Ale cóż wymyślono na wyjaśnienie tych smug świetlnych? zapytał Michał, bo nie uwierzę w to, aby uczonym zabrakło na co objaśnienia.
— Tak jest, odrzekł Barbicane, Herschell sformułował o nich zdanie, lecz nie śmiał przy niem obstawać.
— Mniejsza o to, ale jakież jest to jego zdanie?
— Sądził on, że te promienie są to smugi lawy zastygłej, które błyszczą gdy słońce pada na nie normalnie. Być to może, ale też nie ma nic pewnego. Zresztą, jeśli przechodzić będziemy bliżej góry Tycho, to łatwiej nam będzie rozpoznać przyczynę tego promieniowania.
— Wiecie, kochani przyjaciele, do czego podobna jest ta płaszczyzna z tej wysokości na jakiej my się znajdujemy? rzekł Michał.
— Nie, odpowiedział Nicholl.
— Oto, ze wszystkiemi temi kawałkami lawy wyciągniętemi jak patyki, wygląda ona jak ta gra w patyczki, które dzieci zręcznie umieją podnosić piórkiem lekko zakrzywionem.
— Bądźże już raz poważnym, rzekł Barbicane.
— Bądźmy poważni, spokojnie odpowiedział Michał, i zamiast patyczków przypuśćmy kości. W takim razie płaszczyzna ta byłaby ogromnym cmentarzem, na którym spoczywają szczątki tysiąca generacij wygasłych. Czy lepiej ci się podoba to efektowne porównanie?
— Tyle warto co i poprzednie, odrzekł Barbicane.
— Do licha! zawołał Ardan, widzę żeś bardzo wybredny!
Mój zacny przyjacielu, rzekł znowu poważny Barbicane; nie nawiele nam się przyda wiedzieć do czego to podobne, gdy nie wiemy przedewszystkiem co to jest.
— Wyborna odpowiedź! zawołał Michał. To mnie uczy jak mam rozmawiać z uczonymi.
Tymczasem pocisk posuwał się wzdłuż tarczy księżycowej, z jednaką prawie szybkością. Łatwo domyśleć się, że podróżnicy nie myśleli o spoczynku. Każda minuta zmieniała widoki przed ich wzrokiem zdumionym. O wpół do drugiej nad ranem ujrzeli wierzchołki innej góry. Barbicane poszukał na swej mappie; była to Eratosthene, góra pierścieniowa, wysoka na 4,500 metrów, jedna z owych gór okręgowych tak licznych na księżycu. Z tego powodu, Barbicane powtórzył swym towarzyszom szczególniejsze zdanie Keplera o formacji tych gór. Według tego sławnego matematyka, te wklęsłości kraterowe musiały być wykopane ręką ludzką.
— W jakim zamiarze? spytał Nicholl.
— Bardzo prostym i naturalnym, odpowiedział Barbicane; Selenici zadali sobie ogromną pracę wykopania tych otworów, aby mieć gdzie się schronić przed piekącemi promieniami słońca, palącemi ich przez piętnaście dni z rzędu.
— To widać że ci Selenici nie są tak głupi! odezwał się Michał.
— Szczególna myśl, powiedział Nicholl. Lecz zdaje się że Kepler nie znał prawdziwej rozległości tych gór okręgowych, bo wykopać je byłaby to praca dla olbrzymów, ale nie dla Selenitów.
— Dlaczego, jeśli ciężkość na powierzchni księżyca jest sześć razy mniejsza, jak na ziemi? rzekł Michał.
— Ale też i Selenici są sześć razy mniejsi, odpowiedział Nicholl.
— A jeśli nie ma Selenitów? wtrącił Barbicane, i tem pytaniem przerwał całą sprzeczkę.
Wkrótce Eratosthene zniknęła z horyzontu, zanim się do niej pocisk przysunął tak blizko, aby można było dokładne uczynić obserwacje. Ta góra dzieliła Apeniny od Karpatów.
W orografii księżycowej opisane są pasma gór głównie na półkuli północnej rozrzucone. Niektóre jednak zajmują pewną część półkuli południowej.
Oto tablica tych różnych łańcuchów, wskazanych od południa ku północy, z oznaczeniem ich szerokości i wysokości przy najwyższych wierzchołkach.

Góry szer. południowej metrów
Daerfel 84° — 7,603
Leibnitz 65° — 7,600
Rook 20° do 30° 1,600
Ałtaj 17° — 28° 4,047
Kordyliery 10° — 20° 3,898
Pireneje 8° — 18° 3,631
Ural 5° — 13° szer. południowej 838
Alembert 4° — 10° 5,847
Hoemus 8° — 21° szer. północnej 3,021
Karpaty 15° — 19° 1,939
Apeniny 14° — 20° 5,507
Taurus 21° — 28° 2,746
Riphée 25° — 33° 1,171
Hercyńskie 17° — 29° 1,170
Kaukaz 32° — 41° 5,567
Alpy 42° — 49° 3,617.

Z tych różnych łańcuchów najważniejszym jest Apeniński, ciągnący się na przestrzeni 150 mil wzdłuż wschodniego wybrzeża morza Deszczów; na północy styka on się z Karpatami, których profil wymierza się na blizko 100 mil.
Podróżnicy zaledwie dojrzeć mogli szczyt tych Apenin rysujących się od 10° długości zachodniej do 16° długości wschodniej; lecz pasmo Karpat rozciągało się przed ich wzrokiem od 18 do 30 stopnia długości wschodniej, i oni mogli narysować ich podział.
Jedno przypuszczenie zdawało im się bardzo słuszne. Widząc to pasmo Karpat mające tu i owdzie kształty okrągławe, zakończone wierzchołkami, wnieśli z tego że formowało ono kiedyś znaczne góry okręgowe, których kształt zniszczony został wielkimi wybuchami wulkanicznemi.
Przedstawiają one średnią wysokość 3,200 metrów, dającą się porównać z niektóremi punktami Pireneów, jak naprzykład portem Pinedy. Ich stoki południowe pochylone są spadzisto nad ogromnem morzem Deszczów.
Około drugiej godziny Barbicane znajdował się na wysokości dwudziestego równoleżnika księżycowego, niedaleko od małej góry Pythias, wysokiej na 1,559 metrów. Odległość pocisku od księżyca wynosiła już tylko 1,200 kilometrów, sprowadzonych do 21/2 mil za pomocą lunety.
„Mare Imbrium“ ciągnęło się przed oczami podróżnych jak niezmierna nizina, której szczegółów jeszcze pochwycić nie było można. Nieopodal, na lewo, sterczała góra Lambert wysoka 1,813 metrów, a dalej na krańcu Oceanu Burz pod 23° szerokości północnej, i 29° długości wschodniej, błyszczała góra promienista Euler. Ta góra wyniesiona tylko na 1,815 metrów nad powierzchnię księżyca, była przedmiotem interesującej pracy astronoma Schroetera. Uczony ten badając początek gór księżycowych, zadał sobie pytanie, czy objętość krateru była zawsze zupełnie równą objętości wałów z których się uformował. Otóż dociekł że stosunek ten istnieje wszędzie, i wywnioskował z tego, że jeden wybuch materij wulkanicznych musiał wystarczyć na uformowanie tych wałów, gdyż częste wybuchy zniszczyłyby ten stosunek. Jedynie góra Euler nie podległa temu prawu powszechnemu, i powstała widocznie z kilku wybuchów, ponieważ objętość jej krateru była dwa razy większą jak objętość otaczającego ją wału.
Wszystkie te przypuszczenia mogli robić obserwatorowie na ziemi, gdyż narzędzia ich niezupełną wyświadczały im przysługę. Lecz Barbicane nie chciał na nich poprzestać, a widząc że pocisk jego regularnie zbliżał się do tarczy księżyca, nie mogąc się na nią dostać, miał nadzieję że przynajmniej pochwycić zdoła tajemnice jego formacji.







ROZDZIAŁ XIII.

Krajobrazy ludzkie.

O wpół do trzeciej rano pocisk znajdował się na przejściu trzydziestego równoleżnika księżycowego i w odległości 1000 kilometrów, sprowadzonej do 10 przez narzędzia optyczne. Ciągle zdawało się niepodobieństwem, aby mógł dojść do któregokolwiek punktu tarczy. Szybkości jego postępowej, względnie bardzo miernej, Barbicane niczem sobie objaśnić i wytłumaczyć nie umiał. W tej od księżyca odległości musiała by ona być bardzo znaczną, aby kula nie uległa wpływowi siły przyciągającej. Było więc w tem niezbadane jakieś zjawisko, lecz brakło czasu na dochodzenie przyczyny onego. Wypukłość księżycowa przesuwała się przed oczami podróżników, którzy i najmniejszego nie chcieli utracić szczegółu.
Tarcza w lunecie ukazywała się w odległości półtorej mili. Aeronauta jaki przeniesiony z ziemi na tę odległość cóżby zobaczył na powierzchni tej tarczy? Trudno powiedzieć, gdyż najwyższe wyniosłości nie przechodziły 8000 metrów.
Podajemy wszakże dokładny opis tego, co z tej wysokości widział Barbicane i dwaj jego towarzysze.
Bardzo rozmaite barwy w szerokich plamach ukazywały się na tarczy księżycowej. Selenografowie nie zgadzają się w określaniu natury tych barw, które są i różne i bardzo żywe. Juljusz Schmidt utrzymuje, że gdyby oceany ziemskie wyschły, obserwator selenita nie znalazłby na kuli ziemskiej, pomiędzy oceanami i płaszczyznami lądowemi tak wybitnie odznaczonych różnic, jakie na księżycu spostrzega obserwator ziemski. Według niego, barwa wspólna wszystkim rozległym płaszczyznom znanym pod imieniem „mórz“ jest ciemno szara w połączeniu z zieloną i brunatną. Niektóre wielkie kratery tęż samę mają barwę.
Barbicane wiedział o tem zdaniu selenografa niemieckiego, które podzielali także pp. Beer i Maedler. Spostrzeżenia własne przekonały go także o błędzie niektórych obserwatorów zaprzeczających, że barwy szarzeją na powierzchni księżyca. W pewnych przestrzeniach kolor zielony żywo się odznaczał; przeważa on według Juljusza Schmidta na morzach Pogody i Humorów. Barbicane spostrzegł także obszerne kratery, pozbawione ostrokręgów wewnątrz, które rzucały barwę niebieskawą, podobną do odbłysku sztaby stalowej świeżo wypolerowanej. Te zabarwienia właściwe były tarczy księżycowej, i nie pochodziły, jak to utrzymują niektórzy astronomowie, ani z niedokładności objektywnych szkieł lunety, ani z wpływu atmosfery ziemskiej. Barbicane nie miał pod tym względem najmniejszej wątpliwości. Robił on spostrzeżenia swoje w próżni, a zatem nie mógł popełnić najmniejszego błędu optycznego. Fakt zmienności tych barw uważał on za zdobycz dla nauki nabytą. Nie mógł tylko jeszcze wyrzec stanowczo, czy odmiany zielone przypisać należy wegetacji zwrotnikowej, utrzymywanej przez gęstą i nizką atmosferę.
Dalej, spostrzegł on tło różowawe bardzo wydatnie odznaczone. Barwa podobna już była obserwowaną na obwodzie góry stożkowej znanej pod nazwą Lichtenberg, leżącej nieopodal gór Herceńskich na brzegu księżyca. Nie zdołał jednak rozpoznać jej natury.
Nie potrafił również oznaczyć dokładnie przyczyny innej jeszcze szczególnej własności tarczy, którą zaraz poznamy.
Michał Ardan towarzyszący prezesowi przy jego obserwacjach, zauważył długie linje białe, żywo oświecone wprost padającemi promieniami słońca. Był to szereg smug świetlnych odmiennie promieniejących, jak te które ukazywały się na Koperniku. Układały się one równolegle jedne do drugich.
Michał ze zwykłą sobie pewnością zawołał:
— Patrzcie! pola uprawne!
— Pola uprawne? powtórzył Nicholl wzruszając ramionami.
— A przynajmniej zorane, utrzymywał Ardan. Ale jacyż to dzielni muszą być oracze ci Selenici i jakie olbrzymie woły muszą wprzęgać do swych pługów, kiedy takie ogromne porobili bruzdy!
— To nie bruzdy, rzekł Barbicane, lecz rozpadliny.
— Mniejsza o to, niech będą rozpadliny, przebiegle odpowiedział Francuz. Ale co w świecie naukowym rozumieją przez rozpadliny?
Barbicane rozpowiedział tedy swemu towarzyszowi wszystko co wiedział o rozpadlinach księżycowych, a mianowicie, że są to bruzdy spostrzegane na wszystkich niegórzystych częściach tarczy; że te bruzdy, najczęściej pojedyncze, mają od czterech do pięćdziesięciu mil długości, że szerokość ich różna od 1000 do 1500 metrów, a brzegi ich zawsze są ściśle równoległe. Lecz nie wiedział nic więcej, ani o ich formacji, ani o ich naturze.
Barbicane uzbroiwszy oczy lunetą, z nadzwyczajną uwagą obserwował te rozpadliny. Zauważył że brzegi ich uformowane były ze spadków bardzo stromych. Były to długie równoległe wały, a przy nieco bujniejszej wyobraźni, można było sądzić, że to są długie linje fortyfikacyjne, wzniesione przez selenickich inżynierów.
Jedne z tych rozpadlin były zupełnie proste i jakby pod sznur wyciągnięte, inne lekko się zakrzywiały, zawsze zachowując równoległość swych brzegów. Jedne się nawzajem przecinały, inne przechodziły przez kratery. Tutaj przerzynały one wklęsłości obrączkowe, jak Posidonius lub Petavius; tam znowu wiły się poprzez morza, jak naprzykład przez morze Pogody.
Rozpadliny te musiały koniecznie pobudzić wyobraźnię astronomów ziemskich. Pierwsze obserwacje nie wykryły ich wcale. Zdaje się że Helvetius, Cassini, La Hire i Herschell, nie znali ich wcale. Dopiero Schroeter w 1789 r. pierwszy zwrócił na nich uwagę uczonych. Po nim badali je Pastorff, Gruithuysen, Beer i Maedler. Dziś liczba ich dochodzi do siedmdziesięciu. Lecz jakkolwiek obliczono je, nie zdołano wszakże oznaczyć ich natury. Nie są to z pewnością fortyfikacje ani łożyska wyschłych rzek, bo raz że wody tak lekkie na powierzchni księżyca nie mogłyby sobie wyżłobić takich upustów, a powtóre że te bruzdy przerzynają często kratery umieszczone na znacznej wysokości.
Trzeba jednakże przyznać, że Michał Ardan miał myśl przez którą nie wiedząc nawet o tem, w tym wypadku zeszedł się z Juljuszem Schmidtem.
— Dlaczego, mówił on, nie miałyby to być poprostu zjawiska wegetacji?
— Jak to rozumiesz? spytał Barbicane.
— Nie unoś się tylko mój zacny prezesie, odpowiedział Ardan. Czyż to jest niemożliwem, aby te ciemne linje, były szeregami drzew regularnie rozstawionych.
— Obstajesz więc przy twej wegetacji? rzekł Barbicane.
— Obstaję, odparł Michał Ardan, aby wyjaśnić to czego wy mędrcy nie wyjaśniacie! Za przypuszczeniem mojem to przynajmniej przemawia, że te bruzdy nikną a przynajmniej zdają się niknąć w pewnych stałych epokach.
— I czegóż to dowodzi?
— Tego, że te drzewa stają się niewidzialnemi gdy tracą swe liście, a widzialnemi znowu gdy je odzyskują.
— Twoje objaśnienie jest genialne, mój drogi przyjacielu, powiedział Barbicane, ale niemożliwe do przyjęcia.
— Dlaczego?
— Bo na księżycu nie ma pór roku, a przeto i zjawiska wegetacyjne o jakich mówisz, istnieć tam nie mogą.
W rzeczy samej, małe nachylenie osi księżycowej sprawia, że słońce pod każdą szerokością utrzymuje się tam w jednakiej zawsze wysokości. Ponad okolicami równikowemi stale prawie zajmuje zenit, a w okolicach biegunowych nigdy nie przechodzi granicy poziomu. Takim sposobem, odpowiednio do okolicy panuje wiecznie zima, wiosna, lato lub jesień, tak samo jak na planecie Jowisz, której oś również mało pochylona jest do swej orbity.
Do jakiej epoki odnieść te rozpadliny? Pytanie trudne do rozwiązania. Z pewnością są one późniejsze niż formacja kraterów i gór okręgowych, bo wiele z nich weszło w nie, rozbijając swe wały koliste. Być więc może, iż współczesne ostatnim epokom geologicznym, powstały one jedynie w skutek parcia sił przyrodzonych.
Pocisk tymczasem doszedł do wysokości 40° szerokości księżycowej, i do odległości nie przechodzącej 800 kilometrów. Przedmioty ukazywały się w lunecie jak gdyby w odległości dwóch lieues tylko były umieszczone. W tym punkcie pod niemi sterczał Helikon, wysoki na 500 metrów, a na lewo dokoła wznosiły się niewielkie wyniosłości zamykające niewielką część morza Deszczów, pod nazwiskiem zatoki Irys.
Atmosfera ziemska musiałaby być sto siedmdziesiąt razy przezroczystszą, aby astronomowie mogli robić dokładne obserwacje księżyca. Lecz w próżni w jakiej bujał pocisk, żaden płyn nie stawał pomiędzy okiem obserwatora i przedmiotem obserwowanym. Co więcej, Barbicane znajdował się w odległości, do jakiej nigdy nie sprowadzały najlepsze teleskopy, nawet teleskop John’a Ross’a, nawet teleskop Gór Skalistych. Znajdował się przeto w warunkach nader przyjaznych dla rozwiązania wielkiego i ważnego pytania zamieszkalności księżyca. A jednak i teraz jeszcze pozostało ono nierozwiązanem. Barbicane widział tylko bardzo rozległe płaszczyzny, a na północy nagie góry. Żadne dzieło nie zdradzało ręki człowieka. Żadna ruina o przejściu jego nie świadczyła. Żadna gromada zwierząt nie wskazywała aby życie rozwijało się tam choćby w stopniu niższym. Nigdzie żadnego ruchu. Nigdzie nawet pozoru wegetacji. Z trzech królestw przyrody znanych na kuli ziemskiej, samo tylko królestwo minerałów było tam reprezentowane.
— Do licha, powtarzał Michał nieco zmięszany, nie ma więc nikogo?
— Nie, odpowiedział Nicholl, jak dotąd nikogo. Ani człowieka, ani zwierzęcia, ani drzewa. Zresztą być może iż atmosfera uszła do głębin wklęsłości, we wnętrza gór okręgowych, lub nawet na powierzchnię drugiej strony tarczy; nie wypada nam nic przesądzać.
— Nie zapominajmy też i o tem, dodał Barbicane, że najbystrzejszy nawet wzrok nie dojrzy człowieka z odległości przeszło 7 kilometrów. Jeśli więc i są Selenici, to oni mogą widzieć nasz pocisk, ale my ich widzieć nie możemy.
Około czwartej godziny zrana, na wysokości pięćdziesiątego równoleżnika, odległość zmniejszyła się już do 600 tylko kilometrów. Na lewo rozwijało się pasmo gór, nierówno rysujących się w pełnem świetle. Na prawo znów widać było czarną dziurę, jakby ogromną studnię ciemną i niezgłębioną, wydrążoną w gruncie księżycowym.
Ta dziura, było to jezioro Czarne, był to Platon, głęboka góra okręgowa, którą i z ziemi dokładnie widzieć można w czasie pomiędzy ostatnią kwadrą i nowiem, gdy cienie od zachodu na wschód padają.
Taka barwa czarna rzadko się spotyka na powierzchni księżyca. Dostrzeżono ją tylko w zagłębieniach góry okręgowej Endymion na wschód morza Zimnego, na półkuli północnej, i w zagłębieniach góry okręgowej Grimaldi na równiku, w stronie wschodniego brzegu gwiazdy.
Platon jest górą pierścieniową, leżącą pod 51° szerokości północnej, i 9° długości wschodniej. Jej okrąg długi jest na 92 kilometry, a na 61 szeroki. Barbicane żałował, że nie mogli się znajdować prostopadle nad jej ogromnym otworem. Sondując tę przepaść, można było natrafić na jakie zjawisko tajemnicze. Lecz bieg pocisku nie mógł być zmienionym. Trzeba się było do niego zastosować. Nie kierują dotąd jeszcze balonami, tem więcej też kulą, we wnętrzu której jest się zamkniętym.
Około piątej rano, przebyto nareszcie północną granicę morza Deszczów. Góry La Condamine i Fontenelle, pozostały jedna na lewo, druga na prawo. Ta część tarczy, poczynając od 60° stawała się zupełnie górzystą. Lunety zbliżały ją do odległości jednej lieu, to jest mniej aniżeli od wierzchołka Mont-Blanc do poziomu morza. Cała ta okolica najeżona była cyplami i górami okręgowemi. Około 70° sterczał Philolaus, wysoki na 3,700 metrów, z kraterem eliptycznym długim na szesnaście, a szerokim na cztery mile.
Tarcza widziana z tej odległości nadzwyczaj dziwny przedstawiała widok. Krajobrazy wpadały w oko w bardzo odmiennych, ale też i wiele niższych warunkach niż na ziemi.
Księżyc niema atmosfery; już wykazaliśmy skutki braku tej powłoki gazowej. Na powierzchni jego nie ma zmroku; noc następuje po dniu, a dzień po nocy tak samo jak lampa nagle zapalona lub zgaszona. Nie ma tam żadnego przejścia od zimna do gorąca, a temperatura w jednej chwili od stopnia wody wrzącej, spada do stopnia mrozów w przestworzu.
Jeszcze jeden skutek tego braku powietrza jest ten, że ciemność zupełna panuje tam, gdzie nie dochodzą promienie słońca. To co na ziemi zowie się światłem rozproszonem, ta materja świetlna którą powietrze w zawieszeniu utrzymuje, z której powstaje świt i jutrzenka, która wydaje cienie, półcienie, i całą tę magię światłocieni — wszystko to nie istnieje na księżycu. Ztąd powstaje ta nagłość kontrastów, płynąca z dwóch tylko barw: czarnej i białej. Niech Selenita zabezpieczy swój wzrok od promieni słonecznych, to niebo wyda mu się całkowicie czarnem, a gwiazdy w oczach jego błyszczeć będą jak wśród najciemniejszej nocy.
Proszę osądzić, jakie wrażenie ten dziwny widok wywrzeć musiał na Barbicanie i jego towarzyszach. Oczy ich błąkały się nie mogąc pochwycić właściwych odległości różnych punktów. Pejzażysta ziemski nie umiałby oddać dokładnie krajobrazu księżycowego, niezłagodzonego zjawiskiem światłocienia. Wygląda to jak plamy atramentowe rozlane na czystej karcie.
Widok ten nie zmienił się, nawet gdy pocisk na wysokości 80° odległym był od księżyca już tylko na 100 kilometrów. Nawet i wtedy, gdy o piątej godzinie rano przeszedł mniej niż o 50 kilometrów od góry Gioja, a luneta odległość tę sprowadzała na 1/8 lieu. Zdawało się że do księżyca ręką można dosięgnąć, i prawie było niepodobieństwem aby pocisk nie zetknął się z nim wkrótce, choćby przy jego biegunie północnym, którego kant jasny wybitnie rysował się na czarnem nieba sklepieniu. Michał Ardan chciał otworzyć jedno z okienek, i skoczyć na powierzchnię księżyca. Ale to było siedm mil! Lecz choćby zapalony Francuz nie zważał na to, i tak usiłowanie jego musiałoby pozostać bez skutku, bo jeśli pocisk nie miał dojść do księżyca w jakimkolwiek punkcie, to i Michał, porwany jego ruchem, takżeby wcześniej tam się dostać nie zdołał.
W tej chwili, o szóstej godzinie rano, ukazał się biegun księżycowy. Podróżnicy widzieli jednę tylko połowę tarczy żywo oświetloną, druga zaś ginęła w ciemnościach. Tu pocisk przeszedł linię odgraniczającą światło natężone od zupełnego cienia, i utonął w najgłębszych ciemnościach nocy.







ROZDZIAŁ XIV.

Noc trwająca trzysta pięćdziesiąt cztery i pół godziny.

W chwili gdy tak niespodzianie nastąpiło to zjawisko, pocisk mniej jak o 50 kilometrów oddalony był od północnego bieguna księżycowego. Kilka sekund wystarczyły mu do pogrążenia się w zupełną ciemność przestworza. Przejście to odbyło się tak nagle, bez stopniowego zmniejszenia się drgań światła, że zdawało się iż gwiazda zagasła pod potężnem dmuchnięciem.
— Księżyc roztopił się, znikł! krzyknął Michał całkiem osłupiały.
I rzeczywiście, żaden odbłysk, żaden cień, nic nie ukazało się na tej tarczy przed chwilą tak błyszczącej. Ciemność była zupełną, a promieniowanie gwiazd bardziej ją jeszcze zwiększało. Była to owa „ciemność“ jaką odznaczają się noce księżycowe, trwające trzysta pięćdziesiąt cztery i pół godziny dla każdego punktu tarczy; długa ta noc pochodzi z równości ruchów postępowego i wirowego księżyca, jednego wokoło siebie samego, drugiego wokoło ziemi. Pocisk pogrążony w stożku cienia satelity, równie jak i cała jego część niewidzialna, pozbawionym był wpływu promieni słonecznych.
Wewnątrz przeto ciemność była zupełna. Jeden nie widział drugiego; potrzeba było rozproszyć te ciemności, i jakkolwiek Barbicane bardzo oszczędnym był w szafowaniu gazu, którego nie mieli do zbytku, musiał jednakże uciec się do niego, dla zyskania światła, gdy mu słońce takowego odmawiało.
— Niech djabli porwą tę jasną gwiazdę, która nas zmusza do wypalania gazu, zamiast nam darmo swych użyczyć promieni, krzyknął zadąsany Michał Ardan.
— Nie obwiniajmy słońca, odpowiedział Nicholl. Nie jego to wina, lecz księżyca, który jak parawan stanął pomiędzy niem, a nami.
— Nie, to słońce winno! upierał się Michał.
— Nie, to księżyc! twierdził Nicholl.
Tej daremnej sprzeczce Barbicane położył koniec, mówiąc:
— Moi przyjaciele, ani tu księżyc, ani słońce nie winno. Winien jest pocisk, który zamiast trzymać się ściśle swej drogi, niezręcznie zboczył z takowej, a chcąc być zupełnie sprawiedliwym, całą winę złożyć wypada na ten przeklęty bolid, który tak nieszczęśliwie zwichnął pierwotny nasz kierunek.
— Dobrze więc, wtrącił Michał Ardan, skoro zatem winowajca już wykryty, i sprawa załatwiona, zasiądźmy do śniadania. Po całonocnych obserwacjach, warto się trochę posilić.
Propozycja ta nie znalazła przeciwników. Michał w ciągu kilku minut przygotował posiłek. Lecz jedli aby jeść, pili bez humoru, bez toastów i wiwatów. Odważni podróżnicy, wciągnięci w tę ciemną przepaść, pozbawieni zwykłego blasku promieni słonecznych, czuli się mocno zaniepokojeni. Cień „dziki“ tak wysławiony piórem Wiktora Hugo, uciskał ich i trapił ze wszech stron.
Rozmawiali więc o tej nieskończonej nocy trwającej trzysta pięćdziesiąt cztery godzin, czyli blizko piętnaście dni, jaką nieubłagane prawa fizyki narzucają biednym mieszkańcom księżyca. Barbicane dał swym przyjaciołom kilka objaśnień, dotyczących przyczyn i skutków tego ciekawego zjawiska.
— Ciekawe, prawdziwie ciekawe zjawisko, powtarzał Barbicane; bo chociaż każda półkula księżyca pozbawiona jest słonecznego światła przez dni piętnaście, to ta ponad którą bujamy w tej chwili, podczas swej długiej nocy, nie widzi nawet ziemi szczodrze oświeconej. Jednem słowem, księżyc stosując tę nazwę do naszej sferoidy, jest tylko z jednej strony tarczy. Gdyby to samo miało miejsce na ziemi, to jest gdyby naprzykład Europa nigdy nie widziała księżyca, a takowy widzialny był tylko przez jej antipodów, to wyobraźcież sobie zdziwienie Europejczyka przybyłego do Australji.
— To wtedy odbywanoby podróże jedynie dla zobaczenia księżyca! odezwał się Michał.
— Otóż, ciągnął dalej Barbicane, takież samo zdziwienie jest udziałem Selenitów zamieszkujących stronę księżyca odwróconą od ziemi, to jest stronę na zawsze niewidzialną dla naszych rodaków z kuli ziemskiej.
— A którą mybyśmy widzieli, dodał Nicholl, gdybyśmy tu przybyli na nowiu księżyca, to jest o piętnaście dni później.
— Trzeba i to jeszcze dodać, mówił Barbicane, że mieszkaniec strony widzialnej jest hojnie od natury uposażonym, ze szkodą swych braci zamieszkujących stronę niewidzialną. Ci ostatni jak widzicie mają głęboką noc trwającą trzysta pięćdziesiąt cztery godzin, i najmniejszy promyczek nie rozświeca tam ciemności. Tamci przeciwnie, gdy słońce przyświecające im przez dwa tygodnie zachodzi pod poziom, widzą wschodzącą na poziom przeciwległy gwiazdę świetną: ziemię, trzynaście razy większą od tego księżyca jaki my znamy; ziemię rozwijającą się na średnicy dwóch stopni, udzielającej jej światło trzynaście razy silniejsze, i nie przyćmione żadną warstwą atmosferyczną; ziemię, która znika wtedy dopiero, gdy słońce nanowo powraca.
— Śliczny frazes! wtrącił Michał Ardan, może nawet trochę akademicki.
— Z tego wypada, ciągnął dalej Barbicane, że ta strona widzialna tarczy, musi być bardzo przyjemną do mieszkania, bo ma widok zawsze, albo na słońce podczas pełni, albo na ziemię podczas nowiu księżyca.
— Ale, rzekł Nicholl, ta przyjemność musi być okupiona nie znośnym upałem, jaki to światło sprowadza.
— Niedogodność pod tym względem wspólną jest dla obu stron tarczy, bo światło odbite przez ziemię jest widocznie ciepła pozbawione. Jednakże ta strona niewidzialna jest bardziej jeszcze przez gorąco utrapioną. Mówię to dla twojej kapitanie wiadomości, bo Michał prawdopodobnie tego nie rozumie.
— Dziękuję! z ukłonem odpowiedział Ardan.
— Rzeczywiście, mówił dalej Barbicane, gdy ta strona niewidzialna otrzymuje naraz i światło i ciepło słoneczne, to dla tego, że księżyc jest na nowiu, czyli że jest w złączeniu, to jest pomiędzy słońcem a ziemią. Znajduje się więc (ze względu na położenie jakie zajmuje w przeciwległości (oppozycji) gdy jest w pełni) bliżej słońca o dwa razy wziętą odległość od ziemi. Odległość tę obliczać można na dwóchsetną część odległości oddzielającej słońce od ziemi, co w cyfrze okrągłej wyniesie 200,000 lieues. Strona przeto niewidzialna jest bliższą słońca o 200,000 mil, gdy odbiera jego promienie.
— Bardzo słusznie, odpowiedział Nicholl.
— Przeciwnie..... rzekł znowu Barbicane.
— Proszę o słówko, mówił Michał, przerywając swemu poważnemu towarzyszowi.
— Co chcesz powiedzieć?
— Chcę dokończyć tego objaśnienia.
— Zkądże to znowu?
— Aby was przekonać, że zrozumiałem.
— No, słuchamy — rzekł Barbicane z uśmiechem.
— Przeciwnie, ciągnął dalej Michał, naśladując ton i ruchy prezesa Barbicane’a, — przeciwnie, gdy strona widzialna księżyca jest od słońca oświecona, to dla tego że księżyc jest w pełni, czyli że leży naprzeciw słońca w stosunku do ziemi. Odległość więc dzieląca go od słońca wzmaga się i dochodzi w cyfrze okrągłej do 200,000 lieues, a ciepło jakie otrzymuje musi być nieco mniejsze.
— Wybornie! zawołał Barbicane. Wiesz co Michale, że jak na artystę, to ty masz dużo intelligencji.
— Wiem, niedbale odpowiedział Michał, myśmy wszyscy tacy, my z bulwaru włoskiego!
Barbicane uścisnął poważnie rękę swego wesołego towarzysza, i dalej wyliczał korzyści mieszkańców strony widzialnej.
Pomiędzy innemi wspomniał o zaćmieniach słońca, które tylko z tej strony tarczy księżycowej obserwować można, bo dla wywołania ich potrzeba koniecznie aby księżyc był w przeciwległości. Te zaćmienia pochodzące ztąd, że ziemia staje pomiędzy księżycem a słońcem, mogą trwać dwie godzin, w czasie których z powodu łamania się promienia jej atmosfery, kula ziemska musi wyglądać jako punkcik czarny na słońcu.
— Tak więc, rzekł Nicholl, półkula niewidzialna bardzo jest słabo uposażoną, bardzo upośledzoną od natury.
— Zapewne, odpowiedział Barbicane; zapewne że słabo, ale nie zupełnie. Rzeczywiście, w skutek pewnego ruchu drgającego, pewnego chwiania się około środka, księżyc dozwala ziemi widzieć tylko trochę więcej niż połowę swej tarczy. Jest on jakby zegar, którego środek ciężkości odwrócony jest do kuli ziemskiej a który waha się regularnie. Zkąd pochodzi to wahanie? Ztąd, że jego ruch wirowy naokoło swej osi ma prędkość jednostajną, gdy tymczasem ruch jego postępowy naokoło ziemi, nie ma szybkości jednostajnej. W perigeum szybkość postępowa przemaga, a księżyc ukazuje pewną tylko część swego brzegu zachodniego. W apogeum przemaga znowu szybkość wirowa, i wtedy ukazuje się kawałek brzegu wschodniego. Jestto odcinek mający około 8 stopni, ukazujący się raz na wschodzie, drugi raz na zachodzie. Z tego wynika, że na tysiąc swych części, księżyc pokazuje ich pięćset sześćdziesiąt dziewięć.
— Mniejsza o to, odezwał się Michał, jeśli zostaniemy Selenitami, to będziemy mieszkać na stronie widzialnej. Ja bardzo lubię światło!
— Aby się tylko atmosfera nie zgęściła na drugiej połowie, jak to utrzymują niektórzy astronomowie, mówił Nicholl.
— Jest i to niezłe zastrzeżenie, sucho odrzekł Michał.
Po śniadaniu obserwatorowie wrócili do swego zajęcia. Próbowali czy nie dojrzą czegoś przez ciemne szyby, przygaszając światło wewnątrz pocisku, lecz ani najmniejsza odrobina światła nigdzie się nie przecisnęła.
Barbicane’a zajmował fakt trudny do wytłumaczenia. Dlaczego pocisk nie spadał na księżyc, znajdując się w tak niewielkiej od niego, bo tylko 50 kilometrów wynoszącej odległości. Gdyby jego prędkość była ogromna, zrozumianoby dlaczego spadanie nie nastąpiło; ale nie było czem wytłumaczyć tego oporu sile przyciągającej księżyca, przy prędkości stosunkowo bardzo miernej. Czy pocisk ulegał jakiemu wpływowi obcemu? Czy ciało jakie utrzymywało go w eterze? Widoczną bowiem było rzeczą, że nie dosięgnie żadnego punktu księżyca. — Gdzież on więc dążył? Czy oddalał się od tarczy, lub czy też zbliżał się do niej! Czy uniesiony był w tę noc głęboką przez nieskończoność? Jak się czegoś dowiedzieć, jak coś obliczyć wśród tych ciemności? — Takie to pytania trwożyły Barbicane’a, ale rozwiązać ich nie umiał.
I może być, ze gwiazda była tam niedaleko, o kilka mil zaledwie, ale na cóż się to zdało, gdy jej dostrzedz nie mogli. Jeśli był szmer jaki na jej powierzchni, oni go nie słyszeli. Brakło powietrza, tego przewodnika głosu, aby do nich dojść mogły jęki owego księżyca, który legendy arabskie nazywają „człowiekiem już napół skamieniałym, ale jeszcze drgającym.“
Przyznać potrzeba, że najcierpliwszy obserwator mógł być rozdrażnionym. Właśnie ta półkula nieznana ukrywała się przed ich wzrokiem. Ta strona tarczy, która dwa tygodnie wcześniej, lub dwa tygodnie później, byłaby lub będzie wspaniale oświetloną promieniami słońca, niknęła teraz w ciemności zupełnej. A gdzież będzie pocisk za dwa tygodnie? Gdzie go zaciągną wypadki attrakcji? Któż to mógł powiedzieć?
Obserwacje selenograficzne przypuszczają powszechnie, że niewidzialna półkula księżycowa jest ze swego składu zupełnie podobna do półkuli widzialnej. Dostrzegają w rzeczy samej, prawie siódmą jej część w czasie tego ważenia się księżyca około swej osi, o jakich Barbicane wspominał. Otóż na tych kawałkach dostrzeganych, były tylko płaszczyzny i góry zwyczajne i okręgowe, jak niemniej kratery odpowiednie wskazanym na mappie. Można więc było odgadywać tę samą naturę, ten sam świat wyschnięty i martwy. A jednakże, jeśli atmosfera przeniosła się na tę stronę? Jeśli powietrze i woda życie nadały tym lądom odrodzonym? Jeśli wegetacja trwa tam jeszcze? Jeśli zwierzęta zaludniają te lądy i morza? Jeśli i człowiek żyje tam jeszcze przy tych wszystkich warunkach zamieszkalności? Ileż to pytań ciekawych zostawało do rozwiązania. Ileżto rzeczy niepewnych rozwiązałoby badanie tej półkuli! Co to za rozkosz, rzucić okiem na ten świat, którego nigdy jeszcze oko ludzkie nie widziało!
Łatwo zatem zrozumieć, jak nieprzyjemne uczucie ogarnęło naszych podróżników w pośród tej ponurej nocy; wszelka obserwacja tarczy księżycowej była niemożebną; jedne tylko gwiazdy dostrzegać się dawały dokładnie, i przyznać potrzeba, że nigdy żaden astronom, żaden la Faye, żaden Chacornac, żaden Secchi, nie znajdował się w przyjaźniejszych do ich obserwowania okolicznościach.
I rzeczywiście, nic wyrównać nie mogło świetności tego świata gwiazdzistego, skąpanego w najczystszym eterze. Te djamenty osadzone w sklepieniu niebieskiem rzucały pyszne ognie. Wzrok obejmował widnokrąg od Krzyża Południowego do Gwiazdy Północnej, tych dwóch konstellacij, które za dwanaście tysięcy lat, w skutek cofania się punktów równonocnych, odstąpią rolę swą gwiazd biegunowych, jedna gwiaździe Canopus na półkuli południowej, druga zaś gwiaździe Wega na półkuli północnej. Wyobraźnia gubiła się w tej wspaniałej nieskończoności, wśród której sunął pocisk, jak nowa gwiazda stworzona ręką ludzi. Przez effekt naturalny konstellacje te świeciły blaskiem łagodnym; nie iskrzyły one dla braku atmosfery, bo iskrzenie się sprawia atmosfera przez układ swych warstw nierówno gęstych i niejednakowo wilgotnych. Wśród głębokiego milczenia w przestworzu, gwiazdy te w ciemnościach nocy świeciły jak pięknych oczu spojrzenie.
Długo tak podróżnicy z niemem podziwieniem obserwowali firmament gwiaździsty, na którym przesłona z księżyca robiła wielką czarną przerwę. Lecz nareszcie z tego stanu zamyślenia wyrwało ich przykre uczucie. Było to zimno bardzo dotkliwe, które też wkrótce szyby okienek z wewnątrz pokryło grubą warstwą szronu. Słońce nie rzucało już wprost swych promieni na pocisk, który też zwolna utracał ciepło nagromadzone w jego ścianach. Ciepło to, przez promieniowanie wyparowało nagle w przestrzeń, a ztąd wywiązało się nagłe temperatury obniżenie. Wilgoć zatem wewnętrzna zmieniała się w lód doszedłszy do szyb, i przeszkadzała wszelkiej obserwacji.
Nicholl spojrzawszy na termometr spostrzegł że ten spadł do 17 stopni (stustopniowych) niżej zera. Pomimo tedy wszystkich względów oszczędności, Barbicane musiał do gazu się uciec nie tylko po światło, ale i po ciepło. Zimno w pocisku było nie do zniesienia, mieszkańcy jego pomarznąć łatwo mogli.
— Nie możemy się uskarżać, rzekł Michał Ardan, na monotonność naszej podróży! Co to za rozmaitość, choćby tylko w temperaturze! Raz jesteśmy olśnieni światłem i spieczeni gorącem, jak Indjanie w Pampasach; to znowu pogrążeni w ciemnościach nocy, wśród mrozu północnego jak Eskimosy z pod Bieguna!
— Lecz, zapytał Nicholl, jakaż jest temperatura zewnętrzna?
— Taka właśnie jak zwykle w przestrzeniach planetarnych, odpowiedział Barbicane.
— Więc, dodał Ardan, czy nie byłaby to dobra sposobność do zrobienia tego doświadczenia, jakiego nie mogliśmy uczynić skąpani w promieniach słonecznych?
— Teraz, albo nigdy, odrzekł Barbicane. Nie można się znajdować w lepszych jak my obecnie warunkach, do przekonania się, czy dokładne obliczenia porobili Fourier i Pouillet.
— W każdym jednak razie szalone tu zimno, krzyknął Michał Ardan. Widzicie jak mróz osiada na szybach naszych okienek. Jak pójdzie tak dalej, to wkrótce nasz własny oddech w postaci śniegu spadać nam będzie przy nogach.
— Przygotujmy termometr, rzekł Barbicane.
Rozumie się, że termometr zwyczajny żadnegoby nie okazał rezultatu, wystawiony na powietrze w takich okolicznościach. Merkurjusz zamarzłby, bo on przestaje być płynnym w 42 stopniach niżej zera. Lecz Barbicane zaopatrzył się w termometr systemu Walferdin’a, który pokazuje minimum temperatury nadzwyczaj nizkiej.
Przed rozpoczęciem doświadczenia, narzędzie to porównane zostało z termometrem zwyczajnym, i Barbicane sposobił się do użycia go w obecnej potrzebie.
— Jakże się do tego weźmiemy? pytał Nicholl.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział Michał Ardan, którego nic w kłopot nie wprowadzało. Otworzymy prędko okienko, wyrzucimy termometr, a ten musi iść za pociskiem jak wszystkie inne przedmioty wyrzucone; za kwadrans znowu go wciągniemy...
— Ręką? zapytał Barbicane.
— Ręką! odpowiedział Michał.
— Nie radzę ci tego probować mój przyjacielu, mówił znowu Barbicane, bo zamiast ręki wciągnąłbyś chyba napowrót kikut bezkształtny i zmrożony.
— Czy być może!
— Doznałbyś uczucia takiego, jak ze strasznego oparzenia, żelazem naprzykład do białości rozpalonem; bo ciepło bardzo gwałtownie uchodzi z naszego ciała lub też wchodzi do niego. Zresztą nie jestem pewny, czy przedmioty wyrzucone przez nas, dotąd pociskowi towarzyszą.
— Dlaczegóżby nie? spytał Nicholl.
— Bo jeżeli przebywamy atmosferę, choćby najmniej gęstą, przedmioty o jakich mowa pozostaną za nami. Ciemność nie pozwala nam sprawdzić czy bujają one jeszcze w przestrzeni. Otóż aby nie narazić się na utratę naszego termometru, przywiążmy go, a tym sposobem łatwiej nam potem będzie napowrót wciągnąć go do pocisku.
Postąpiono jak radził Barbicane.
Przez okienko szybko uchylone, Nicholl wyrzucił narzędzie, przywiązane na krótkim sznurku, aby je łatwiej było wciągnąć z szybkością. Okienko uchyliło się na jednę zaledwie sekundę, a jednak i przez tę sekundę, zimno okropne wcisnęło się do wnętrza pocisku.
— Do miljona diabłów, wrzasnął Francuz, a to w tym mrozie i niedźwiedź biały nie mógłby wytrzymać.
Barbicane czekał pół godziny, sądząc że czas ten wystarcza, aby pozwolić termometrowi dojść do poziomu temperatury przestworza, potem wciągnął prędko narzędzie do środka.
Barbicane obliczył ilość wypłynionego merkurjuszu małej bańki szklannej, przyczepionej do spodniej części termometru, i rzekł:
— Sto czterdzieści stopni (Celsjusza) niżej zera.
Pan Pouillet miał tedy większą słuszność niż Fourier. Taką była zastraszająca temperatura przestrzeni gwiaździstej. Taka może była i temperatura lądów księżycowych, gdy gwiazda nocy przez promieniowanie utraciła cały zapas ciepła zyskanego przez dwa tygodnie słońcem ogrzewane.







ROZDZIAŁ XV.

Hyperbola czy parabola.

Zdziwią się może czytelnicy widząc Barbicane’a i jego towarzyszów, tak mało troszczących się o przyszłość, jaka ich czekała w tem metalowem więzieniu, zagnanem w eteryczną nieskończoność. Zamiast się pytać dokąd tak dążyli, oni spędzali czas na robieniu doświadczeń, jak gdyby najspokojniej siedzieli w swych gabinetach.
Możnaby na to odpowiedzieć, że ludzie tak zaawanturowani musieli być wyższymi nad troski i kłopoty tak drobne, i że mieli co innego do czynienia jak zajmowanie się swym przyszłym losem.
Rzecz główna w tej chwili polegała na tem, że nie byli panami swego wagonu-pocisku; to jest że nie mogli ani powstrzymać jego pędu, ani zmienić jego kierunku.
Żeglarz zwraca dowolnie przód swego okrętu w którą chce stronę, aeronauta balonowi swemu nadać może ruchy pionowe; oni zaś żadnej nad swym wehikułem nie mieli władzy, żadnego nie mogli wykonać manewru, i dlatego też pędzić musieli na wolę wiatrów, jak to mówią, „na oślep.“
Gdzież znajdowali się w tej chwili, o ósmej godzinie rano, tego dnia, który na ziemi 6 grudnia się nazywał? Najpewniej w blizkości księżyca, a może nawet tak blizko, że on im się wydawał jak ogromna czarna przesłona, rozciągnięta na firmamencie. Co zaś do odległości jaka ich od niego dzieliła, tej trudno było oznaczyć. Pocisk utrzymywany siłą niepojętą, docierał do północnego bieguna satelity, w oddaleniu tylko 50 kilometrów; ale od dwóch godzin jak zaszedł w ostrokrąg cienia, ta odległość zmniejszyć się lub powiększyć mogła. Nie było sposobu oznaczenia ani szybkości, ani kierunku pocisku. Może się on oddalał szybko od tarczy, aby się wkrótce wynurzyć z cienia. Może przeciwnie zbliżał się do niej więcej jeszcze, i niedługo miał potrącić o jaki bardziej wystający wierzchołek półkuli niewidzialnej, coby z wielką radością podróżników wszystkie ich trudy zakończyło.
Powstała żwawa w tym przedmiocie sprzeczka; a Michał Ardan zawsze obfity w dowody i objaśnienia, objawił zdanie, że kula zatrzymana siłą przyciągającą księżyca, spadnie wreszcie na jego powierzchnię, jak spada aerolit na powierzchnię kuli ziemskiej.
— Najprzód, kochany kolego, odpowiedział mu Barbicane, nie wszystkie aerolity spadają na ziemię, lecz mała ich tylko liczba; więc gdybyśmy nawet i przeszli w staw aerolitu, nie wypadałoby z tego abyśmy koniecznie spaść mieli na powierzchnię księżyca.
— Jednakże, mówił Michał, jeśli się bardzo do niego zbliżymy...
— Jesteś w błędzie, odparł Barbicane. Czyż nie widziałeś gwiazd spadających, jak tysiącami przelatują po niebie w pewnych epokach?
— Widziałem, prawda.
— Otóż, te gwiazdy, lub raczej te ciałka błyszczą dlatego tylko, że rozgrzewają się sunąc po warstwach atmosferycznych. Jeżeli zatem przebywają atmosferę, to znaczy że przechodzą bliżej jak o szesnaście lieues od ziemi, a jednakże tak rzadko na nią spadają. Tak samo rzecz się ma i z naszym pociskiem; może się on bardzo zbliżyć do księżyca, a jednak nie spaść na niego.
— Lecz wtedy, rzekł Michał, byłbym bardzo ciekawy wiedzieć, jak nasz błędny wehikuł zachowa się w przestrzeni.
— Dwa tylko w tym względzie możnaby zrobić przypuszczenia, odpowiedział Barbicane po chwili namysłu.
— Jakieżto?
— Pocisk ma do wyboru pomiędzy dwiema krzywemi matematycznemi, i pójdzie po jednej lub po drugiej, odpowiednio do swej prędkości, której nie mogę oznaczyć w tej chwili.
— Tak jest, rzekł Nicholl, pójdzie albo po paraboli, albo po hyperboli.
— Nieinaczej, ciągnął dalej Barbicane. Z pewną prędkością pójdzie po paraboli, z inną większą szybkością po hyperboli.
— Lubię te wielkie, tajemnicze słowa, zawołał Michał Ardan. Od razu rozumiem co to znaczy. Cóż to więc jest ta wasza parabola, jeśli łaska!
— Mój przyjacielu, odpowiedział kapitan, parabola jest to linja krzywa, która powstaje z przecięcia ostrokręgu płaszczyzną równolegle do jednej z jego tworzących.
— Ah! ah! zawołał Michał tonem zadowolenia.
— Jestto prawie taki przebieg, kończył Nicholl, jaki opisuje bomba wyrzucona z moździerza.
— Wybornie! A hyperbola? pytał dalej Michał.
— Hyperbola jest krzywą drugiego stopnia, utworzoną przez przecięcie powierzchni ostrokręgowej z płaszczyzną równoległą do dwóch tworzących ostrokręgu i która składa się z dwóch gałęzi oddzielnych i rozciągających się do nieskończoności w dwóch kierunkach.
— Czy być może! wykrzyknął Ardan tonem bardzo poważnym, jakby mu coś bardzo ważnego opowiadano. A więc pamiętajże co ja ci powiem z kolei, kochany kapitanie: wiesz co mi się najlepiej podoba z twojej definicji hyperboli — czy tam chciałem powiedzieć hyperblagi; oto że ona jeszcze jest ciemniejszą aniżeli sam wyraz, który definiujesz.
Nicholl i Barbicane nie wiele dbali o dowcipkowanie Michała Ardan; oni zapuścili się w dyskussję naukową. Którą krzywą obierze pocisk? oto co ich roznamiętniało w tej chwili. Jeden obstawał przy hyperboli, drugi był za parabolą. Jeden drugiemu sypał dowodzenia najeżone iksami. Argumenta swoje wypowiadali językiem, na brzmienie którego Michał skakał do góry. Sprzeczka była żwawa, a żaden z przeciwników nie chciał drugiemu poświęcić wybranej przez siebie krzywej.
Nareszcie, gdy ta uczona dysputa znudziła już dostatecznie i zniecierpliwiła Ardan’a, ten zawołał:
— Słuchajcieno panowie kosynusy, czy przestaniecie nareszcie rzucać sobie w twarz hyperbole i parabole? Chciałbym się od was dowiedzieć jedynej, prawdziwie interesującej rzeczy w całej tej sprawie. Przypuśćmy że pójdziemy po tej lub po owej linji krzywej — mniejsza o to, ale gdzież one nas doprowadzą?
— Nigdzie, odpowiedział Nicholl.
— Jakto, nigdzie!
— Naturalnie że nigdzie, dodał Barbicane; są to linje krzywe ciągnące się w nieskończoność.
— Ah mędrcy wy mędrcy! niechże was licho porwie! wrzeszczał Ardan na całe gardło. I cóż nas obchodzi parabola czy hyperbola, gdy jedna i druga zarówno ciągną nas w nieskończoność przestrzeni!
Barbicane i Nicholl nie mogli się powstrzymać od uśmiechu. Kłócili się o wiatr! Nigdy zapewne błahsza kwestja nie była rozbieraną w chwili jak obecna ważniejszej. Smutna prawda stała przed nimi, a tą było, że pocisk czy parabolicznie, czy hyperbolicznie uniesiony, nie mógł się już więcej zetknąć ani z ziemią, ani z księżycem.
Cóż więc stanie się wkrótce z tymi zuchwałymi podróżnikami? Jeśli nie umrą z głodu lub pragnienia, to za kilka dni, gdy im gazu nie starczy, umrą z braku powietrza, jeśli ich jeszcze wprzód zimno nie zabije.
Tymczasem, choć niezmiernie ważną było rzeczą oszczędzać gazu, musieli go jednak palić z powodu bardzo gwałtownego obniżenia się temperatury. Ściśle biorąc, mogli się obejść bez światła, ale nie bez ciepła. Na szczęście, cieplik wywiązany przyrządem Reiset’a i Regnault’a, podniósł nieco wewnętrzną pocisku temperaturę, i bez wielkiego zużycia gazu można ją było utrzymać w stopniu znośnym.
Obserwacji wszakże nie można było robić przez szyby okienek, które wilgotność wewnętrzna okrywała grubą warstwą lodu. Musiano ciągle oskrobywać szyby, i bądź cobądź można było pochwycić lub sprawdzić niektóre co najważniejsze zjawiska.
Jeśli ta tarcza niewidzialna posiadała atmosferę, czyż nie powinni w niej byli dostrzedz gwiazd spadających? Jeśli pocisk sam przebywał te warstwy płynne, czyż nie można było pochwycić jakiegoś odgłosu powtórzonego przez echa księżycowe, naprzykład wycia burzy, gwałtownego szumu spadających zasp śniegowych, lub wystrzałów wulkanu wybuchającego? Takie fakta starannie sprawdzone, nadzwyczajnieby rozjaśniły tę ciemną aż dotąd kwestję ustroju księżyca. Barbicane zatem i Nicholl z bezprzykładną wytrwałością, jak astronomowie obserwowali każdy przy swem okienku.
Lecz aż dotąd tarcza była ciemną i niemą; nie odpowiadała na liczne pytania, jakie jej zadawały te umysły wiedzy spragnione.
To wywołało bardzo na pozór słuszną uwagę Michała:
— Jeśli kiedy jeszcze powtórzymy tę podróż, to dobrze uczynimy wybierając chwilę, w której księżyc jest na nowiu.
— To prawda, odparł Nicholl, ta okoliczność byłaby daleko przyjaźniejszą. Zgadzam się, że księżyc skąpany w promieniach słonecznych byłby dla nas niewidzialnym w czasie biegu, ale za to widzielibyśmy ziemię, która byłaby w pełni. Co więcej, gdybyśmy byli wciągnięci w przestrzeń naokoło księżyca, jak to ma miejsce w tej chwili, to przynajmniej moglibyśmy widzieć stronę tarczy niewidzialną, wspaniale oświetloną.
— Dobrze mówisz kapitanie, rzekł Michał Ardan. A ty co myślisz o tem Barbicanie?
— Ja tak myślę, odpowiedział poważny prezes: Jeśli kiedy powtórzymy tę podróż, to rozpoczniemy ją w tym samym czasie i w tych samych warunkach. Przypuśćmy żeśmy celu naszego dościgli, czyż nie lepiejby było znaleźć lądy widne, niż okolice w głębokiej pogrążone ciemnocie? Wejście nasze na nieznaną planetę w daleko przyjaźniejszych odbyłoby się okolicznościach, a stronę tarczy niewidzialną moglibyśmy i tak zwiedzić podczas naszych wycieczek poszukiwawczych po kuli księżycowej. Tak jest, ta chwila pełni księżyca bardzo była dobrze wybraną; ale trzeba było stanąć na czas u celu, a żeby stanąć, nie trzeba było być strąconym z drogi.
— Nie ma co na to odpowiedzieć, rzekł Michał Ardan. Zawsze jednak straciliśmy śliczną sposobność obserwowania drugiej strony księżyca. Kto wie, czy mieszkańcy innych planet nie więcej od mędrców ziemi wiedzą o swych satelitach!
Możnaby łatwo na tę uwagę Michała Ardan, dać odpowiedź następującą: Tak, inne satelity, przez swą wielką blizkość łatwiej mogły być zbadane. Mieszkańcy Saturna, Jowisza, lub Uranusa (jeśli istnieją), bez trudu mogli urządzić kommunikacje ze swemi księżycami. Cztery satelity Jowisza krążą w odległościach 108,260 — 172,200 — 274,700 i 480,130 lieues; lecz te odległości liczone są od środka planety, a potrącając długość promienia wynoszącą 17,000 do 18,000 lieues, zobaczymy, że pierwszy satelita mniej jest oddalony od powierzchni Jowisza aniżeli księżyc od powierzchni ziemi. Z ośmiu księżyców Saturna, cztery również są daleko bliższe; Djana ma 84,600 lieues; Thetys 62,966 lieues, Encelada 48,191 lieues, a nareszcie Mimas ma średniej odległości tylko 34,500 lieues. Z ośmiu satelitów Uranusa, pierwszy Ariel jest tylko o 51,520 lieues od swej planety oddalonym.
Na powierzchni przeto tych trzech gwiazd, przedsięwzięcie takie jak prezesa Barbicane’a dalekoby mniejsze nastręczało trudności. Jeśli więc ich mieszkańcy probowali czegoś podobnego, to być bardzo może, iż poznali układ tej połowy tarczy, którą satelita wiecznie kryje przed ich wzrokiem[15]. Lecz jeśli nigdy nie opuszczali swej planety, to nie więcej też wiedzą od ziemskich astronomów.
Kula tymczasem opisywała w cieniu tę drogę nieobliczoną, której sprawdzić i wykazać nie ma sposobu. Czy
jej kierunek się zmienił pod wpływem przyciągania księżycowego, czy też pod działaniem jakiej gwiazdy nieznanej? Barbicane nie umiał na to odpowiedzieć, ale że zmiana miała miejsce, to pewno, — a Barbicane stanowczo przekonał się o tem około czwartej godziny z rana.
Zmiana ta polegała na tem, że spód pocisku zwrócił się ku powierzchni księżyca, i utrzymywał się prostopadle przechodząc po swej osi. Przyciąganie albo raczej ciężkość spowodowała tę zmianę. Najcięższa część kuli, nachylała się ku tarczy niewidzialnej, jakby miała upaść na nią.
Czy więc upadała? Podróżnicy mieliż nareszcie doścignąć tego celu upragnionego. Nie. Bliższa obserwacja przekonała Barbicane’a, że jego pocisk nie zbliżał się do księżyca, lecz owszem odsuwał się postępując po linji krzywej prawie spółśrodkowej.
Punktem z którego czynił tę obserwację był odblask jasny, który Nicholl zaraz wskazał na granicy widnokręgu uformowanego przez czarną tarczę. Tego punktu nie można było wziąść za gwiazdę. Był to płomień różowawy, rosnący zwolna, co było dowodem niezaprzeczonym, że pocisk zwraca się ku niemu, i nie spada normalnie na powierzchnię gwiazdy.
— Wulkan! to wulkan czynny! zawołał Nicholl, wybuch wewnętrznych ogni księżyca. Więc ten świat nie wygasł jeszcze zupełnie.
— Tak jest, to wybuch, odpowiedział Barbicane, pilnie badający zjawisko, przy pomocy swej lunety nocnej. Cóżby to było wreszcie, jeśli nie wulkan?
— Ale w takim razie, odezwał się Michał Ardan, dla utrzymania tego ognia potrzebne jest powietrze, więc widocznie atmosfera okrywa tę część księżyca...
— Być może, odpowiedział Barbicane, ale też i niekoniecznie być tak musi. Wulkan, przez rozkład pewnych materij może sam sobie dostarczyć tlenu, a tym sposobem wyrzucać płomienie w próżnię. Nawet zdaje mi się, że ten płomień ma blaski natężenia przedmiotów, których spalenie odbywa się w czystym tylko tlenie. Nie spieszmy się przeto z twierdzeniem, że atmosfera istnieje na księżycu.
Góra ogniem zionąca musiała leżeć pod 45 stopniem szerokości południowej na stronie niewidzialnej tarczy. Lecz z wielką przykrością Barbicane’a linja krzywa po jakiej szedł pocisk odciągała ich od punktu wybuchem zaznaczonego. Nie mógł przeto dokładniej oznaczyć jego natury. Wpół godziny potem, ten punkt świetlny niknął poza ciemnym poziomem. W każdym razie sprawdzenie tego zjawiska było faktem znakomitym w badaniach selenograficznych. Dowodził on, że ciepło nie zagasło jeszcze we wnętrznościach kuli, a tam gdzie istnieje ciepło, któż może twierdzić, że królestwo roślinne, a nawet zwierzęce, nie oparło się aż dotąd wpływom niszczącym. Istnienie tego wulkanu wybuchającego, dokładnie sprawdzone przez mędrców ziemi, wieleby zapewne wywiązało teorij przyjaznych tej tak ważnej kwestji zamieszkalności księżyca.
Barbicane oddał się cały rozmyślaniu. W niemem pogrążony marzeniu, zagłębiał się w tajemnicę przeznaczeń świata księżycowego. Usiłował powiązać ze sobą fakta aż dotąd obserwowane, gdy wtem nagle nowy wypadek przywołał go do życia rzeczywistego. Było to coś więcej jak zjawisko kosmiczne; groziło im niebezpieczeństwo, mogące pociągnąć za sobą skutki najopłakańsze.
Niespodzianie w pośród eteru ciemnościami osłonionego, ukazała się jakaś massa ogromna. Był to jakby księżyc, lecz księżyc gorejący, i blasku tem więcej rażącego, że ukazywał się wśród tak ponurej ciemności. Massa ta kształtu okrągłego rzucała światło tak silne, że ono rozjaśniło całe wnętrze pocisku. Twarze podróżników oblane raptownie tą jasnością, podobne były do widm, jak to ma miejsce przy sztucznem przez fizyków robionem świetle z alkoholu nasyconego solą.
— Do kroćset djabłów — wrzasnął Michał Ardan — jakże my strasznie wyglądamy. Cóż znowu znaczy ten księżyc przeklęty?
— To bolid, odpowiedział Barbicane.
— Bolid rozpalony w próżni?
— Tak jest.
W rzeczy samej, ta kula ognista był to bolid. Barbicane się nie mylił. Meteory te widziane z ziemi, mają światło o wiele mniejsze od księżyca; tu, w tym ciemnym eterze błyszczą światłem nadzwyczajnem. Te ciała błądzące, w sobie samych posiadają materjał palny. Powietrze nie potrzebne jest do palenia się ich. Jeśli niektóre z tych bolidów przebiegają warstwy atmosferyczne o 2 lub 3 mile od ziemi, to inne za to przeciwnie obierają drogę w przestrzeni, do której atmosfera sięgać nie może. Takim był bolid, który się ukazał 27 października 1844 r. na wysokości 128 lieues, inny 18 sierpnia 1841 r. znikł w odległości 182 lieues. Niektóre z tych meteorów mają 3 do 4 kilometrów szerokości, i posiadają prędkość dochodzącą do 75 kilometrów na sekundę[16] w kierunku odwrotnym biegowi ziemi.
Ta kula lecąca, która nagle ukazała się wśród ciemności w oddaleniu najmniej 100 lieues, mogła, jak Barbicane przypuszczał, mieć średnicy 2,000 metrów. Posuwała się ona z prędkością około 2 kilometrów na sekundę, czyli 30 lieues na minutę, zatem do pocisku powinna się była zbliżyć za kilka minut. W miarę zbliżania się, wzrastała ona do rozmiarów ogromnych.
Proszę sobie wyobrazić trudne do opisania położenie podróżników. Pomimo całej swej odwagi, krwi zimnej i lekceważenia niebezpieczeństwa, osłupieli, oniemieli, i drżeli na całem ciele. Pocisk ich, którym kierować nie mogli, pędził prosto na tę massę ognistą podobną do otwartej paszczy jakiegoś pieca ogniem ziejącego; zdawał się rzucać w przepaść ognistą.
Barbicane pochwycił za ręce swych towarzyszy, i tak wszyscy trzej, przez na pół przymknięte powieki patrzyli na ten meteor do białości rozpalony. Jeśli myśl pracowała jeszcze w ich głowach, jeśli mózg nie pękł im jeszcze z przestrachu, to musieli uważać się za zgubionych.
W dwie minuty po tem nagłem ukazaniu się meteoru — to jest po dwóch wiekach męczarni, już pocisk zdawał się być blizkim spotkania, gdy kula ognista pękła jak bomba, lecz bez huku, tego bowiem w próżni słyszeć nie było można, głos bowiem jest prostem tylko poruszeniem warstw powietrza.
Nicholl wydał krzyk. Wszyscy trzej rzucili się do okienek.
Cóż za widok! jakież pióro zdolne było go opisać, jaki pędzel zdołałby oddać farbami tę wspaniałość?
Był to jakby wybuch krateru, jakby rozniecenie ogromnego pożaru. Tysiące błyszczących odłamków oświecały przestrzeń swym ogniem. Mięszały się tam wszystkie wielkości, wszystkie barwy, wszystkie odcienia. Błyszczały naprzemian farby żółte, żółtawe,różowe, zielone, szare; wieniec różnokolorowych ogni sztucznych. Z tej ogromnej i niebezpiecznej kuli, zostały tylko szczątki drobne, rozpryśnięte w różne strony, jedne otoczone mgłą białawą, inne ciągnące za sobą długą pręgę światła dymem przyćmionego.
Odłamki te krzyżowały się w przestrzeni, a niektóre z nich uderzały o pocisk od czasu do czasu. Nawet szyba w okienku z lewej strony pękła od silnego uderzenia. Pocisk bujał wpośród gradu granatów, z których najmniejszy mógł go zniweczyć w jednej chwili.
Światłość napełniająca eter z nieporównaną natężała się mocą, bo te asteroidy rozsiewały ją na wszystkie strony. W pewnej nawet chwili była tak silną, że Michał ciągnąc do swej szyby Nicholl’a i Barbicane’a, zawołał:
— Patrzcie! patrzcie! księżyc się nareszcie ukazał.
I wszyscy trzej, przez tę powódź świetlną ujrzeli na kilka sekund tę tarczę tajemniczą, którą oko ludzkie poraz pierwszy dopiero oglądać mogło.
Cóż widzieli, na odległości której sami oznaczyć nie umieli? Kilka pasów ciągnących się na tarczy, prawdziwe obłoki uformowane w pośród atmosfery bardzo ścieśnionej, zkąd wynurzały się nietylko góry, ale i wypukłości mniejsze, owe góry okręgowe, owe kratery ziejące, kapryśnie porozrzucane, tak samo jak na powierzchni widzialnej strony tarczy. Dalej przestrzenie niezmierzone; już nie wyschłe jałowe płaszczyzny, ale morza prawdziwe, oceany szeroko rozlane, które w swych płynnych zwierciadłach odbijały całą tę magiczną jasność ogni z przestworza. W końcu na powierzchni lądów ogromne ciemne massy, wyglądające jak lasy rozległe, ukazujące się przy nagłej błyskawicznej jasności.....
Czy to było złudzenie optyczne? Czy mogli oni dać naukowe potwierdzenie tej obserwacji tak powierzchownie tylko dopełnionej. Czyż ośmieliliby się powiedzieć coś w kwestji zamieszkalności niewidzialnej strony księżyca po tak krótkiem, pobieżnem tylko na nią wejrzeniu?
Błyskanie tymczasem coraz zmniejszało się w przestrzeni, jasność jego chwilowa słabła powoli; drobne asteroidy rozleciały się w różne strony, i gasły jedna po drugiej w oddaleniu. Eteryczna przestrzeń do dawnej wróciła ciemności ponurej; gwiazdy na chwilę przyćmione, znowu jaśniały na firmamencie, a tarcza, zaledwie okiem pochwycić się dająca, utonęła na nowo w zmroku nieprzeniknionej nocy.







ROZDZIAŁ XVI.

Półkula południowa.

Pocisk uniknął bardzo ważnego i wcale nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Któżby pomyślał o takiem spotkaniu z meteorami? Te ciała błądzące mogły na serjo zatrwożyć naszych podróżników. Bolidy były dla nich skałami na tem morzu eterycznem, których, mniej szczęśliwi niż żeglarze, uniknąć nawet nie mogli. Lecz czyż się na to uskarżali ci awanturnicy przestworza? Nie, albowiem natura dała im ten wspaniały widok meteoru kosmicznego pękającego przez zbyteczne naprężenie, i ponieważ ten nieporównany fajerwerk, jakiegoby żaden najzręczniejszy ogniomistrz urządzić nie potrafił, oświecił im na kilka sekund niewidzialną stronę księżyca. W tem nagłem rozjaśnieniu ukazały im się lądy, morza i lasy. Czy więc atmosfera przynosiła tej nieznanej stronie swe atomy ożywcze? pytanie to wielkie, nierozwiązalne, wiecznie stające w obec ludzkiej ciekawości.
Była wtedy godzina wpół do czwartej wieczorem, kula postępowała w kierunku swej krzywej linji naokoło księżyca. Czyż bieg jej raz jeszcze zmienionym został przez meteor? Można się było tego obawiać. Pocisk tymczasem musiał postępować po linji krzywej, niezmiennie oznaczonej prawami mechaniki racjonalnej. Barbicane wierzył, że tą krzywą będzie raczej parabola niż hyperbola. Jednak, przypuściwszy nawet tę parabolę, kula powinna była wyjść dość nagle z ostrokręgu cienia rzucanego na przestrzeń będącą naprzeciw słońca. Ten ostrokrąg jest w rzeczy samej bardzo wązki, tak bowiem średnica kątowa księżyca jest mała w porównaniu ze średnicą słońca. Tak tedy, aż dotąd pocisk bujał w tej zupełnej ciemności. Jakakolwiek była jego prędkość, a nie mogła być małą, perjod jego ukrycia się trwał ciągle. Był to fakt oczywisty, ale możeby tak być nie powinno, w przypuszczeniu że droga jest ściśle paraboliczną. Było to nowe zadanie wgryzające się w mózg Barbicane’a, prawdziwie zaklętego w zaczarowane koło rzeczy mu nieznanych, z którego wyjść nie umiał.
Żaden z podróżników nie myślał o spoczynku. Każdy spodziewał się jakiegoś niespodzianego wypadku, któryby rzucił nowe światło na ich badania sfer księżycowych. Około piątej godziny, Michał Ardan, rozdzielił tytułem obiadu kilka kawałków chleba i mięsa zimnego; spożyto je szybko nie oddalając się nawet od swych okienek, których szyby wciąż były pokryte grubą warstwą lodu.
Na kwadrans przed szóstą wieczorem, Nicholl przez lunetę dojrzał na południowym brzegu księżyca i w kierunku jakiego pocisk się trzymał, kilka jasnych punktów odznaczających się na czarnej nieba oponie. Możnaby powiedzieć, że to błyszczące sztyfty zaostrzone. Takim się przedstawia brzeg księżyca, gdy ten w jednym ze swych oktantów się znajduje.
Trudno się było omylić. Nie był to meteor, którego ruchu ani barwy nie miał ten skrawek świetlny. Nie był to tembardziej wulkan wybuchający; więc też Barbicane bez wahania zawołał:
— To słońce!
— Co! słońce? wykrzyknęli Nicholl i Michał Ardan.
— Tak moi przyjaciele, ono samo oświeca wierzchołki tych gór, leżących na południowym brzegu księżyca. Widocznie zbliżamy się do bieguna południowego.
— Po przejściu bieguna północnego, dodał Michał Ardan. Objechaliśmy tedy naokoło naszego satelitę.
— Tak jest mój dzielny Michale.
— A więc nie mamy się już czego obawiać żadnych paraboli, hyperboli i linij krzywych o gałęziach nieskończonych?
— Nie, lecz mamy krzywą zamkniętą.
— Która się nazywa?
— Elipsą. Zamiast zginąć w przestrzeniach międzyplanetarnych, podobnem jest do prawdy, że pocisk opisywać wciąż będzie drogę eliptyczną naokoło księżyca.
— Doprawdy!
— I że zostanie jego satelitą.
— Do kroćset księżyców! wrzasnął Michał Ardan.
— Tylko zrobię ci uwagę mój zacny przyjacielu, mówił Barbicane, że my niemniej jesteśmy zgubieni.
— Tak, lecz w inny i zabawniejszy sposób — z uśmiechem odpowiedział nietroszczący się o nic Francuz.
Prezes Barbicane miał słuszność. Opisując tę drogę eliptyczną, pocisk miał na wieki tak krążyć naokoło księżyca, jakby satelita drugiego rzędu. Była to nowa gwiazda, która przybyła światu słonecznemu, maleńki światek zaludniony trzema mieszkańcami, zagrożonymi śmiercią w rychłym czasie z powodu braku powietrza. Barbicane nie mógł się zatem cieszyć z tego położenia, w jakie kulę wprowadził wpływ sił odśrodkowej i dośrodkowej. Mieli znowu zobaczyć oświetloną stronę tarczy księżyca. Może nawet życie ich przeciągnie się tak długo, że ujrzą poraz ostatni ziemię w pełni, wspaniale oświeconą promieniami słońca. Może będą mogli przesłać ostatnie pożegnanie tej ziemi, której już nigdy nie mieli oglądać. Potem, pocisk ich zostanie massą zagasłą, umarłą, podobną do tych bezwładnych asteroid, krążących w eterze. Jedyną dla nich w tej chwili pociechą było to, że wyjdą nareszcie z tych nieprzeniknionych ciemności, że do światła powrócą nareszcie.
Tymczasem góry przez Barbicane’a rozpoznane coraz więcej wynurzały się z ciemności. Były to góry Doerfel i Leibnitz, które na południe ciągną się w przybiegunowych okolicach księżyca.
Wszystkie góry półkuli widzialnej, wymierzone były z zupełną dokładnością, i niech to nikogo nie dziwi, gdyż pozwalają to uczynić metody hypsometryczne bardzo ścisłe. Możnaby nawet twierdzić napewno, że góry księżycowe z niemniejszą jak ziemskie wymierzone zostały dokładnością.
Najpowszechniej przyjętym sposobem jest wymierzanie cienia rzucanego przez góry, z przyjęciem w rachunek wysokości słońca w chwili obserwacji. Wymiar ten otrzymuje się bardzo łatwo za pomocą lunety opatrzonej siatką z dwóch nitek równoległych, przypuszczając rozumie się, że średnica rzeczywista tarczy jest dokładnie wiadomą. Tymże samym sposobem obliczyć można głębokość kraterów i wklęsłości księżyca. Galileusz używał już tej metody, a później pp. Beer i Maedler z największem używali jej powodzeniem.
Inny sposób, zwany metodą promieni stycznych, może być także zastosowany do wymierzania wyniosłości księżycowych. Zastosować się ona daje wtedy, gdy góry stanowią punkta świetlne, na linji oddzielającej cień od światła i takowe widzieć się dają na ciemnej stronie tarczy. Te punkta świetlne powstają z odbicia promieni słonecznych wyższych od tych, jakie oznaczają granicę fazy. Wymierzenie przerw ciemnych pomiędzy punktem świetlnym, a częścią świetlną fazy najbliższej, daje dokładną wysokość tego punktu. Sposobu tego używać można jedynie do wymiaru gór najbliższych linji oddzielającej cień od światła.
Trzecia metoda zależy na wymierzeniu profilu gór księżycowych rysujących się w głębi, za pomocą mikrometru; lecz ten sposób da się zastosować tylko do gór położonych na brzegu księżyca.
Łatwo spostrzedz, że wszystkie te wymiary cieni, przerw, lub profilów mogą wtedy tylko być dopełnione, gdy promienie słoneczne padają ukośnie na księżyc, w stosunku do obserwującego. Gdy zaś promienie padają wprost, czyli gdy księżyc jest w pełni, wszelki cień znika z jego tarczy, i obserwacja staje się niemożliwą.
Galileusz pierwszy, przekonany o istnieniu gór na księżycu, użył metody cieniów, dla obliczenia ich wysokości, którą jako średnią oznaczył na 4,500 sążni. Hevelius znacznie zmniejszył te cyfry, a Riccioli przeciwnie w dwójnasób je zwiększył. Jeden i drugi przesadzili w swych obliczeniach. Herschell mając już udoskonalone narzędzia, najbliższym był prawdy hypsometrycznej, lecz ostatecznie znaleźć ją można w sprawozdaniach obserwatorów nowoczesnych.
Najbieglejsi dotąd selenografowie pp. Beer i Maedler, wymierzyli tysiąc dziewięćdziesiąt pięć gór księżycowych. Z ich obrachowań wypada, że sześć z tych gór mają wysokości przeszło 5,800 metrów, a dwadzieścia dwie przeszło 4,800. Najwyższy wierzchołek na księżycu wynosi 7,603 metry; jest więc niższym od gór na ziemi, bo niektóre z nich wyższe są od niego o 500 do 600 sążni. Lecz zrobimy tu jednę uwagę. Jeśli porównamy wielkość dwóch gwiazd, to góry księżycowe są względnie wyższe od gór ziemskich. Pierwsze stanowią setną siedmdziesiątą część średnicy księżyca, a drugie tylko tysiączną czterechsetną czterdziestą część średnicy ziemi. Ażeby góra ziemska dosięgła rozmiarów odpowiednich góry księżycowej, wysokość jej prostopadła musiałaby wynosić sześć i pół lieues, a tymczasem najwyższa ma tylko dziewięć kilometrów.
Z porównania wypadnie, że łańcuch Himalaya ma trzy wierzchołki wyższe od księżycowych, to jest górę Everest wysoką na 8,837 metrów, Kunchinjuga 8,588 metrów, i Dawalagiri 8,187 metrów. — Góry Doerfel i Leibnitz na księżycu, wysokością równają się górze Jewahir z tegoż samego łańcucha 7,603 metry. Newton, Casatus, Curtius, Short, Tycho, Clavius, Blancanus, Endymion, główniejsze szczyty Kaukazu i Apeninów, wyższe są od góry Mont-Blanc, która ma 4810 metrów. Równe zaś są: górze Mont-Blanc, Moret, Theophyle, Catharnia; górze Rose (4,636 metrów) Piccolomini, Werner, Harpelus; górze Cervin (4,552 metry) Macrobe, Eratosthenes, Albaterue, Delambre; szczytowi Teneryffy (3,710 metrów) Bacon, Cysatus, Philolaus i wierzchołki Alp; górze Perdu w Pyreneach (3,351 metrów) Roemer i Bogusławski; i (3,237 metrów) Herkules, Atlas, Furnerius.
Te są główniejsze punkta porównania, które pozwalają ocenić wysokość gór księżycowych. Droga jaką pocisk przebywał właśnie prowadziła ich do tej górzystej okolicy półkuli południowej, gdzie właśnie wznosiły się najpyszniejsze okazy orografji księżycowej.







ROZDZIAŁ XVII.

Tycho.

O godzinie szóstej wieczorem pocisk przechodził o sześćdziesiąt tylko kilometrów od bieguna południowego, to jest w takiej samej prawie odległości, jak i od bieguna północnego. Linia więc krzywa eliptyczna ściśle się rysowała.
W tej chwili podróżnicy odzyskiwali dobroczynny wpływ promieni słonecznych; widzieli znowu te gwiazdy posuwające się wolno ze wschodu na zachód. Powitano słońce potrójnym okrzykiem radości, wraz ze światłem powracało i ciepło, które przeniknęło szybko przez ściany metalowe. Szyby odzyskały zwykłą swą przezroczystość; jakby czarem znikła z nich gruba lodu powłoka. Gaz przez oszczędność został zaraz przygaszonym, sam tylko przyrząd do wyrabiania powietrza, pochłaniał go w ilości sobie potrzebnej.
— Ah! jakże przyjemnemi są te ciepłe promienie, zawołał Nicholl; z jakąż to niecierpliwością, po tak długiej nocy, Selenici oczekiwać muszą ukazania się nanowo tej Gwiazdy dnia.
— Tak jest, przytwierdził Michał Ardan, wciągając w siebie prawie ten eter błyszczący; światło i ciepło, wszak to życie całe!
W tej chwili spód pocisku zdawał się lekko odsuwać od powierzchni księżyca, tak, że opisywał elipsę dość wydłużoną. Z tego punktu Barbicane i jego towarzysze mogliby widzieć ziemię, gdy ta była w pełni, lecz pogrążona w irradyacji słonecznej, była ona całkiem niewidzialną. Wzrok ich zajmował ciekawszy widok tej południowej strony księżyca, przez lunetę sprowadzonej do odległości pół ćwierci lieue. Nie odchodzili oni od swych okienek, notując wszystkie szczegóły tego dziwnego lądu.
Góry Doerfel i Leibnitz stanowią dwie oddzielne gruppy, ciągnące się prawie aż do bieguna południowego. Pierwsza gruppa ciągnie się od bieguna do 84 równoleżnika, na wschodniej części gwiazdy; druga na brzegu wschodnim idzie od 65° stopnia szerokości do bieguna.
Na kancie ich nierówno się wijącym, ukazywały się pęki światła olśniewające, tak jak je opisał Ojciec Secchi. Barbicane jednak z większą niż sławny astronom rzymski dokładnością, mógł poznać ich naturę.
— To są śniegi! zawołał on.
— Śniegi? powtórzył Nicholl.
— Tak jest kapitanie, śniegi, któremi powierzchnia głęboko jest zmrożona. Patrz jak ona odbija promienie jasne. Lawy zastygłe nie dałyby tak silnego odblasku. Jest więc woda, jest powietrze na księżycu, choćby ich było najmniej, zawsze są, i fakt istnienia ich zaprzeczonym być nie może!
Tak jest, nie mógł być zaprzeczonym, i jeśli kiedy Barbicane powróci na ziemię, jego notaty świadczyć będą o tym fakcie tak ważnym w obserwacjach selenograficznych.
Góry Doerfel i Leibnitz wznosiły się wpośród płaszczyzn średniej rozległości, okolonych niezliczoną ilością gór okręgowych i wałów pierścieniowych. Te dwa łańcuchy jedynie spotykają się w okolicach gór okręgowych. Stosunkowo nie bardzo wyniosłe, mają kilka większych wierzchołków, z których najwyższy ma 7,603 metry.
Lecz pocisk unosił się nad tem wszystkiem, a wyniosłości ginęły w natężonem świetle tarczy. Podróżnicy często mieli przed oczami widok tych krajobrazów księżycowych bez stopniowania barw i cieniów, zanadto białe lub czarne, bo brakło im światła rozproszonego. Jednakże widok tego świata samotnego był zawsze ciekawym, choćby tylko przez samą swą dziwaczność. Bujali oni ponad temi chaotycznemi okolicami, jak gdyby ich tam zaniosła siła huraganu; szczyty gór przesuwały się pod ich stopami, wzrok zagłębiali we wklęsłościach i rozpadlinach, wdzierali się na wały, szperali w głębiach tajemniczych; nigdzie jednak nie napotkali żadnego śladu wegetacji, ani mieszkań; nic oprócz ogromnych przestrzeni zalanych lawą, formujących jakby niezmierzone zwierciadła, w których promienie słoneczne odbijały się z blaskiem trudnym do zniesienia. Nie było świata żywego, tylko świat zmarły, w którym zaspy śniegowe zwalając się ze szczytów gór, spadały w przepaść bez hałasu; ruch posiadały, lecz brakło im odgłosu.
Barbicane często powtarzanemi obserwacjami stwierdził, że wypukłości brzegów tarczy chociaż podlegały siłom różnym od sił krain środkowych, przedstawiały wszakże jednostajną konformację. Toż samo nagromadzenie okręgowe, taż sama wydatność gruntu. Jednakże można było sądzić, że ich układ nie powinien być podobnym. W środku, rzeczywiście, skorupa księżyca miękka jeszcze, podlegała podwójnej attrakcji księżyca i ziemi, działającej według jednej linji w kierunkach przeciwnych. Przeciwnie zaś na brzegach tarczy, attrakcja księżycowa była można powiedzieć prostopadłą do attrakcji ziemskiej. Zdaje się więc, że wyniosłości gruntu powstałe w tych dwóch warunkach, powinnyby przyjąć kształt całkiem różny. Jednakże nie tak było. Z tego więc wynika, że księżyc w sobie samym znalazł zasadę swej formacji i swego układu, nie potrzebując żadnych sił postronnych. To właśnie usprawiedliwiało owo godne uwagi zdanie Arago. „Żadne działanie zewnętrzne nie przyczyniło się do wytworzenia wypukłości księżyca.“
Cóżkolwiekbądź, w stanie obecnym świat ten był obrazem śmierci, i nie można było powiedzieć, aby kiedykolwiek był ożywionym.
Michałowi Ardan zdawało się jednak że rozeznaje gromadę zwalisk, na którą zwrócił uwagę Barbicane’a. Było to prawie na 80 równoleżniku, i pod 30 stopniem długości. Ta kupa kamieni dość regularnie rozłożonych, wyobrażała obszerną fortecę panującą nad jedną z tych długich rozpadlin, które kiedyś służyły za łożyska rzekom w czasach przedhistorycznych. Nieopodal, na wysokość 5,646 metrów wznosiła się góra pierścieniowa Short, równa Kaukazowi azjatyckiemu. Michał ze zwykłym sobie uporem obstawał przy „oczywistości“ swej fortecy. Dostrzegał on na dole zburzone wały miasta; tu nienaruszone jeszcze sklepienia portyku; tam dwie czy trzy kolumny spoczywające pod swemi podmurowaniami; dalej rzęd łuków które niegdyś musiały dźwigać na sobie rury wodociągu; gdzieindziej znowu zniszczone filary olbrzymiego mostu, ciągnące się przez całą szerokość rozpadliny. Widział on to wszystko, ale z taką imaginacją w spojrzeniu, przez lunetę tak fantastyczną, że wypadało wątpić o jego obserwacjach, a jednakże, któż mógł twierdzić z pewnością, ze wesoły młodzian na prawdę nie widział tego, czego dwaj jego przyjaciele widzieć nie chcieli.
Chwile były zanadto kosztowne, aby je poświęcać na daremne sprzeczki. Miasto księżycowe, prawdziwe czy urojone, zniknęło już w oddaleniu. Odległość pocisku od tarczy księżycowej zaczynała się zwiększać, a zatem i szczegóły coraz trudniejsze były do rozróżnienia. Tylko widniały jeszcze wyniosłości, góry okręgowe, kratery i płaszczyzny.
W tej chwili na lewo sterczała jedna z najpiękniejszych gór okręgowych na księżycu, jedna z ciekawości tego lądu. Był to Newton, którego Barbicane bez trudności rozpoznał na swej mappie selenograficznej.
Newton leży pod 77° szerokości południowej, i 16° długości wschodniej. Formuje on krater pierścieniowy, którego wały, wzniesione na 7,264 metry, zdawały się być nieprzebyte.
Barbicane zwrócił uwagę swych towarzyszy na to, ze wyniesienie tej góry ponad płaszczyznę okoliczną daleko mniejsze było, niż głębokość jego krateru. Ta niezmierna dziura zmierzyć się nie dała; była to przepaść niezgłębiona, na dno której promienie słońca nigdy się przedrzeć nie mogły. Tam, według zdania Humboldta, panuje wieczna ciemność, której rozjaśnić nie zdoła światło ziemi i słońca. Mitologiści byliby słusznie z tego zrobili czeluść swego piekła.
Newton, rzekł Barbicane, jest najdoskonalszym typem tych gór pierścieniowych, których ziemia wcale nie posiada. Dowodzą one, że formacja księżyca drogą ostudzenia powstała z przyczyn nagłych; bo kiedy pod parciem ogni wewnętrznych wyniosłości ogromne wychodziły, głębiny cofały się i obniżały znacznie pod poziom księżycowy.
— Nie sprzeczam się o to, odpowiedział Michał Ardan.
W kilka minut potem, pocisk unosił się wprost nad górą pierścieniową Moret. Zdala przepłynął wzdłuż wierzchołków góry Blancanus, a około wpół do ósmej wieczorem, dotarli do góry okręgowej Clavius.
Góra ta, jedna z największych na tarczy, położona jest pod 58° szerokości południowej, i 15° długości wschodniej. Wysokość jej obliczają na 7,091 metrów. Podróżnicy, z odległości 400 kilometrów lunetami sprowadzonej do 4, mogli podziwiać całość tego rozległego krateru.
Wulkany ziemskie, mówił Barbicane, są tylko kretowinami w porównaniu z wulkanami księżycowemi. Przy wymierzaniu dawnych kraterów uformowanych przez pierwsze wybuchy Wezuwjusza i Etny, znaleziono je szerokiemi na 6,000 zaledwie metrów. We Francji góra okręgowa Cantal ma 10 kilometrów; takaż góra na wyspie Ceylon 70 kilometrów, i ta uważana jest za najobszerniejszą na kuli ziemskiej. Cóż znaczą te średnice w porównaniu ze średnicą góry Clavius, nad którą znajdujemy się w tej chwili?
— Jakaż jest jej szerokość? zapytał Nicholl.
— Wynosi ona 227 kilometrów, odpowiedział Barbicane. Jest to wprawdzie największa na księżycu góra okręgowa; ale wiele innych mają po 200, 150 i 100 kilometrów!
— Ah! moi przyjaciele, zawołał Michał, wyobrażacie sobie zapewne co się to musi dziać na tej spokojnej gwiaździe nocy, kiedy te wszystkie kratery razem zaczną huczyć, wyrzucać potoki lawy, grad kamieni, kłęby dymu, i straszną rzekę płomieni! Jakże to wspaniały i uroczy widok być musi! A teraz nic! księżyc ten jest tylko nędznym szkieletem fajerwerku, którego petardy, race, szmermele i słońca, po pysznym wybuchu zostawiły tylko puste ładunki. Któż potrafi oznaczyć prawdziwą przyczynę, powód i usprawiedliwienie tych kataklizmów?
Barbicane nie słuchał uwag Michała Ardan’a. Badał on te wały Claviusa uformowane z szerokich gór ciągnących się na kilkomilowej przestrzeni. W głębi jej niezmiernego wydrążenia wiło się sto małych kraterów wygasłych; dziurawiły one grunt jak durszlak, a nad tem wszystkiem panował szczyt wyniosły na 5,000 metrów.
Płaszczyzna okoliczna miała pozór bardzo samotny i ponury. Wyniosłości i zwaliska gór, ułamki szczytów grunt zawalające, wszystko to wyglądało bardzo smutnie. Zdawało się, że satelita pękł w tem miejscu, i rozprysnął się na kawałki.
Pocisk wciąż się posuwał, a chaos ten i nieporządek zawsze był taki sam. Góry okręgowe, kratery, wyniosłości, zapadnięte jedne po drugich następowały. Płaszczyzny i morza zniknęły. Szwajcarja, Norwegia bez końca. Nareszcie, w samym środku tej okolicy zapadniętej, w punkcie jej najwydatniejszym, wznosiła się najwspanialsza z gór tarczy księżycowej, olśniewająca Tycho, dla której potomność zachowa na zawsze imię słynnego astronoma duńskiego.
Każdy kto obserwował uważniej księżyc w pełni na czystem niebie, zwrócił zapewne uwagę na ten punkt błyszczący półkuli południowej. Michał Ardan dla określenia go użył wszystkich metafor, jakich mu dostarczyć mogła bujna jego wyobraźnia. U niego Tycho był gorejącem ogniskiem światła, punktem środkowym irradjacji, kraterem wyrzucającym promienie! Był to jego zdaniem, środek koła iskrzącego, zwierzokrzew srebrnemi swemi mackami tarczę obejmujący, oko ogromne napełnione płomieniami, opaska wykuta na głowę Plutona. Była to jakby gwiazda rzucona ręką Stwórcy, która się roztrzaskała o twarz księżyca.
Tycho stanowi takie nagromadzenie światła, że mieszkańcy ziemi mogą widzieć ją bez lunet, chociaż jest w odległości 100,000 lieues. Można więc sobie wyobrazić jakie musiało być natężenie tego światła w oczach obserwatorów, oddalonych tylko o 150 lieues! Przez ten czysty eter jasność tak była trudną do zniesienia, że Barbicane i jego towarzysze musieli nad gazem okopcić szkła swoich lunet, aby patrzeć na nią mogli, a tak dopiero w niemem osłupieniu patrzyli, podziwiali i rozważali. Wszystkie uczucia, wszystkie wrażenia skupiły się w ich wzroku, jak życie, które pod gwałtownem wzruszeniem skupia się całe w sercu.
Tycho należy do systemu gór promienistych jak Arystarch i Kopernik. Lecz jako najwyższa i najzupełniejsza, świadczy ona najlepiej o tem działaniu wulkanicznem, jakiemu księżyc formację swą zawdzięcza.
Tycho leży pod 43° szerokości południowej, i 12° długości wschodniej. Środek góry zajmuje krater szeroki na 87 kilometrów. Ma on kształt nieco eliptyczny, i zamyka się w obrębie wałów pierścieniowych, które od wschodu i zachodu wznoszą się ponad płaszczyzną okoliczną na 5,000 metrów wysokości.
Fotografja nawet nie jest zdolną oddać w całej prawdzie widoku tej góry niezrównanej, ogółu wyniosłości ją otaczających, i nierówności wewnętrznych jej krateru. Tycho dopiero podczas pełni księżyca w całej się okazuje świetności. Ponieważ brak cieni, skrócenia perspektywiczne nikną, a widoki wychodzą białe. Szkoda jednak, bo ciekawą byłaby dokładna reprodukcja fotograficzna tej dziwnej krainy. Jestto nagromadzenie dziur, jam, kraterów, gór okręgowych, plątanina jakby nor krecich, a dalej, jak oko zajrzy cała sieć wulkaniczna zarzucona na ten grunt chrapowaty. Zrozumieć łatwo, że wrzenia wybuchu wewnętrznego zachowały swój kształt pierwotny. Skrystalizowane ostudzeniem, są one jakby stereotypem tego widoku, jaki przedstawiał niegdyś księżyc pod wpływem działania sił plutonicznych.
Odległość dzieląca naszych podróżników od pierścieniowych wierzchołków góry Tycho, nie była tak znaczną, aby nie mogli oznaczyć główniejszych jej szczegółów. Na gruncie okolicznym góry przyczepione do boków pochyłości wewnętrznej i zewnętrznej, piętrzyły się jak tarasy olbrzymie. Na zachód były one o 300 do 400 stóp wyższe niż na wschodniej stronie. Żaden system uzbrojenia ziemskiego nie dałby się porównać z tą naturalną fortyfikacją. Miasto zbudowane w głębi tej wklęsłości okręgowej, byłoby całkiem niedostępne.
Niedostępne, i cudnie rozłożone na tym gruncie odznaczonym wyniosłościami malowniczemi. Natura, w rzeczy samej, nie zostawiła płaską i próżną głębi tego krateru. Posiadał on swoję orografię specjalną, system górzysty, czyniący zeń jakby świat oddzielny. Podróżnicy wyraźnie odróżniali ostrokręgi, pagórki środkowe, i grunta wybornie od natury usposobione do przyjęcia na siebie arcydzieł architektury Selenickiej. Tu, rysowało się pomieszczenie na świątynię, tam na forum; w tem miejscu podmurowanie pałacu, w innem planta cytadeli. Nad wszystkiem panowała góra główna wysoka na 1,500 stóp. Obszerny obręb, w którym starożytny Rzym dziesięć razy pomieściłby się wygodnie.
— Ah! zawołał Michał Ardan uniesiony tym widokiem, jakieżby to wspaniałe miasto zbudować można w tym gór pierścieniu! Miasto spokojne, ustronie ciche, zdala od wszystkich nędz ludzkich umieszczone! Jakżeby tu żyli spokojnie i samotnie wszyscy ci mizantropi nienawidzący ludzkość, — wszyscy którzy sobie obrzydzili życie społeczne.
— Wszyscy powiadasz? O! miejscaby dla nich zbrakło niezawodnie! spokojnie odrzekł Barbicane.







ROZDZIAŁ XVIII.

Ważne pytania.

Pocisk tymczasem wyminął obwód góry Tycho. Barbicane i dwaj jego towarzysze z największą uwagą obserwowali wtedy te świetne promienie, jakie słynna góra tak zajmująco rozrzuca na wszystkie poziomy.
Cóż to była w rzeczy samej ta aureola promienista? Jakież zjawisko geologiczne rysowało tę równiankę gorejącą? Pytanie to mocno zajmowało Barbicane’a.
Widział on wydłużające się we wszystkich kierunkach bruzdy świetlne o wystających brzegach i wklęsłych środkach, jedne szerokie na 20 kilometrów, inne na 50. Te błyszczące smugi ciągnęły się w niektórych miejscach na 300 lieues od góry, i zdawały się okrywać połowę półkuli południowej, mianowicie od wschodu, północo-wschodu, i północy. Jedna z takich smug ciągnęła się aż do góry okręgowej Neandre, leżącej na 40 południku. Inna zaokrąglając się przecinała morze Nektaru, a przebiegłszy odległość 400 lieues, ginęła dopiero w łańcuchu Pirenejów. Inne od zachodu siecią płomienistą okrywały morza Chmur i Humorów.
Zkąd powstawały te jasne promienie, ciągnące się przez płaszczyzny tak samo jak i przez góry najwyższe? Wszystkie z jednego wspólnego wychodziły punktu — z krateru Tycho. Herschell przypisywał połysk ich dawnym strumieniom lawy zakrzepniętej; zdanie to jednak nie zostało przyjęte. Inni astronomowie, w tych niepojętych promieniach widzieli rzędy brył nieregularnych, wyrzuconych w epoce formacji góry Tycho.
— A czemużby nie? spytał Nicholl Barbicane’a, powtarzającego te różne zdania i zbijającego je zarazem.
— Bo regularność tych jasnych linij i siła potrzebna do zaniesienia materij wulkanicznych na taką odległość, są trudne do wytłumaczenia.
— Eh do licha! zawołał Michał Ardan, zdaje mi się, że nie trudno wyjaśnić pochodzenie tych promieni.
— Czy być może? pytał Barbicane.
— Tak jest, odparł Michał. Dość powiedzieć, że to jest na obszerną skalę rozpryśnienie, jakie powstaje na szybie uderzonej kulą, lub kamieniem.
— Dobrze to jest! odpowiedział Barbicane z uśmiechem. A jakaż ręka byłaby dość silną do wyrzucenia takiego kamienia.
— Ręka nie jest potrzebna; odparł Michał Ardan niezmięszany, a kamieniem mogła być kometa.
— Ah! kometa! zawołał Barbicane, nadużywacie już tych komet! Mój dzielny Michale, twoje objaśnienie wcale jest niezłe, tylko ta kometa zupełnie bezpotrzebna. Uderzenie mogło pochodzić z wnętrza gwiazdy. Nagłe skurczenie skorupy księżycowej przy stygnięciu, mogło spowodować to olbrzymie pęknięcie.
— Niech będzie kurcz, niech sobie będzie i kolka księżycowa, wszystko mi to jedno, odpowiedział Ardan.
— Zresztą, dodał Barbicane, toż samo utrzymywał pewien angielski uczony Nasmyth, i to mi dostatecznie objaśnia promieniowanie tych gór.
— To widać że ten Nasmyth nie głupi, z zabawną swobodą i lekkością odrzekł Michał.
Długo podróżnicy z niestrudzoną ciekawością podziwiali blaski góry Tycho. Pocisk ich oblany jasnością wśród tej podwójnej irradjacji słońca i księżyca, musiał wyglądać jak kula ognista. Ze znacznego zimna przeszli oni nagle w ogromne gorąco. Natura przysposabiała ich w ten sposób, do zostania Selenitami.
Zostania Selenitami! Ta myśl raz jeszcze zrodziła pytanie, czy księżyc jest zamieszkany. Czy mogli w tej materji powiedzieć stanowcze tak, lub nie? Michał Ardan zapytywał swoich przyjaciół jak oni sądzą; czy ród ludzki i zwierzęcy jest reprezentowanym na świecie księżycowym, czy nie?
— Ja sądzę, rzekł Barbicane, że możemy odpowiedzieć, lecz nie w takiej formie pytanie powinno być postawione.
— To postawże je sam inaczej.
— Oto tak, mówił dalej Barbicane. Zadanie jest podwójne i podwójnego wymaga rozwiązania. Czy księżyc jest zamieszkany? Czy księżyc był zamieszkany?
— Dobrze, odezwał się Nicholl. Dojdźmy najprzód czy księżyc jest zamieszkany.
— Prawdę powiedziawszy nie wiem tego, odpowiedział Ardan.
— A ja odpowiadam przecząco, wtrącił Barbicane. W stanie w jakim księżyc jest obecnie, z tą powłoką atmosferyczną bardzo zapewne niewielką, swemi morzami, po większej części wyschniętemi, swemi wodami niewystarczającemi, swoją wegetacją ograniczoną, swojemi nagłemi przejściami z gorąca do zimna, swemi nocami i dniami trwającemi po trzysta pięćdziesiąt cztery godzin — nie zdaje mi się być zamieszkanym i zdolnym do rozwinięcia królestwa zwierzęcego, ani zadosyć uczynienia potrzebom niezbędnym do egzystencji, jak my ją pojmujemy.
— Zgoda, odpowiedział Nicholl. Ale czy księżyc nie jest zamieszkanym przez istoty inaczej niż my uorganizowane?
— Na to pytanie, odrzekł Barbicane, jeszcze trudniej odpowiedzieć. Sprobuję jednak; lecz zapytam kapitana, czy ruch zdaje mu się być konieczną wynikłością egzystencji, jakakolwiek byłaby jej organizacja.
— Bez najmniejszej wątpliwości, odpowiedział Nicholl.
— A więc, mój zacny towarzyszu, przypomnę ci, że obserwowaliśmy księżycowe lądy z odległości 500 co najwyżej metrów, i nie dostrzegliśmy nic, coby się poruszało na powierzchni księżyca. Obecność ludzi zdradziłaby się jakiemiś budynkami, lub choćby zwaliskami nareszcie. A my cóż widzieliśmy? wszędzie i zawsze pracę geologicznej natury, nigdy i nigdzie pracy człowieka. Jeżeli więc przedstawiciele państwa zwierzęcego istnieją na księżycu, to chyba zakopani są w tych niezgłębionych wklęsłościach, do których wzrok ludzki przedrzeć się nie zdolny; czego znów przypuścić nie mogę, bo zostawiliby ślady swego przejścia na tych płaszczyznach, które musi okrywać warstwa atmosfery, choćby najmniej podniesionej. Otóż tych śladów nie widać nigdzie. Pozostałoby zatem jedyne przypuszczenie rassy istot żyjących, którym ruch (będący życiem) nie jest znanym.
— Czyli, co na jedno wychodzi, istot żywych a nie żyjących — wtrącił Michał Ardan.
— Tak właśnie, mówił Barbicane, co dla nas nie ma żadnego znaczenia.
— Możemy tedy sformułować naszę odpowiedź, rzekł Michał.
— Tak jest, dodał Nicholl.
— A więc! recytował Ardan doniosłym i poważnym głosem, Komisja naukowa zgromadzona w pocisku Klubu puszkarskiego, opierając swe zdania na faktach świeżo obserwowanych, jednozgodnością głosów postanawia w kwestji zamieszkalności księżyca: „Nie! księżyc nie jest zamieszkany.“
Postanowienie to podpisane zostało przez prezesa Barbicane’a w jego pugilaresie, gdzie spisano protokół posiedzenia d. 6 grudnia.
— Teraz, rzekł Nicholl, przystąpmy do drugiego pytania, w związku z pierwszem pozostającego. Zapytuję więc szanowną komisję; Jeżeli księżyc nie jest zamieszkany, czy był zamieszkany.
— Obywatel Barbicane ma głos, zawołał Michał Ardan.
— Moi przyjaciele, odpowiedział Barbicane, nie czekałem ja na niniejszą podróż, aby sobie wyrobić opinię o tej przeszłej zamieszkalności naszego satelity. Dodam więc tylko, że teraźniejsze nasze obserwacje utwierdzają mnie tylko w poprzedniem zdaniu mojem. Sądzę, twierdzę nawet, że księżyc był zamieszkany przez rassę ludzką tak samo jak i nasza uorganizowaną, że posiadał zwierzęta anatomicznie podobne do zwierząt ziemskich — lecz dodam, że te rassy, ludzka i zwierzęca przeżyły swój czas i wygasły nazawsze.
— Takim więc sposobem, rzekł Michał, księżyc byłby światem dawniejszym niż ziemia?
— Nie, odpowiedział Barbicane z przekonaniem; nie jest on starszym od ziemi, lecz prędzej się od niej zestarzał, a formacja jego i zniszczenie musiały być szybsze znacznie. Względnie biorąc, siły organizacyjne materji były o wiele gwałtowniejsze wewnątrz księżyca, jak wewnątrz kuli ziemskiej. Najlepszym tego dowodem jest obecny stan tej tarczy popękanej i powydymanej tak bezładnie. Księżyc i ziemia w początkach swoich były massami gazowemi. Gazy te pod różnemi wpływami przeszły w stan płynny, i z tego uformowała się massa stała. Lecz najniezawodniej nasza sferoida musiała być jeszcze w stanie gazu lub płynu, gdy księżyc już chłodem owiany i skrzepnięty stawał się zamieszkanym.
— I ja tak sądzę, rzekł Nicholl.
Wtenczas, ciągnął dalej Barbicane, otaczała go atmosfera. Wody zawarte w tej powłoce gazowej nie mogły się ulotnić. Pod wpływem powietrza, wody, światła, ciepła słonecznego i ciepła wewnętrznego, wegetacja rozszerzyła się na lądach przygotowanych do jej przyjęcia, i z pewnością życie objawiło się w tym czasie, bo natura nie wysila się na rzeczy bezużyteczne, a świat tak cudownie mieszkalny, musiał być koniecznie zamieszkanym.
— Jednakże, mówił Nicholl, wiele zjawisk nierozłącznych z ruchami naszego Satelity, musiały tamować rozszerzanie się królestwa roślinnego i zwierzęcego. Że wymienię tylko te dni i nocy po 354 godzin trwające.
— Przy biegunach ziemskich, odezwał się Michał, trwają one po sześć miesięcy.
— Argument bez znaczenia, bo bieguny nie są zamieszkane.
— Zwróćmy uwagę na to, kochani przyjaciele, mówił Barbicane, — że jeśli w stanie obecnym księżyca te długie dnie i nocy wytwarzają różnice temperatury nieznośne dla organizmu, to nie tak było w owych czasach przedhistorycznych. Atmosfera otaczała tarczę płynną osłoną. Pary układały się w formie obłoków. Ta naturalna przesłona, łagodziła palące promienie słoneczne, i wstrzymywała promieniowanie nocne. Światło jak i ciepło mogły rozlewać się w powietrzu. Z tąd równowaga pomiędzy temi wpływami, które nie istnieją od czasu jak atmosfera znikła prawie zupełnie. Zresztą, zadziwię was...
— Oj! to! to! zadziw nas, zawołał Michał.
— Sądzę bowiem, że w owym czasie kiedy księżyc był zamieszkanym, dnie i nocy nie trwały po 354 godzin.
— A to dlaczego? żywo zapytał Nicholl.
— Gdyż prawdopodobnie wtenczas ruch obrotowy księżyca około swej osi nie był równy jego ruchowi obiegowemu; równość tę posiada teraz każdy punkt tarczy w ciągu piętnastu dni wystawionych na działanie promieni słonecznych.
— Zgoda na to, odrzekł Nicholl; lecz dlaczegóż te dwa ruchy nie były równe wówczas, gdy są równe teraz?
— Bo na tę równość wpływało działanie ziemi; a zkąd wiemy, że ta attrakcja miała dość siły do zmienienia ruchów księżyca w epoce, kiedy ziemia była jeszcze w stanie płynnym?
— Ależ znowu, ciągnął Nicholl, zkąd wiemy, że księżyc był zawsze satelitą ziemi?
— A zkąd wiemy, dorzucił Michał Ardan, że księżyc nie istniał o wiele wcześniej od ziemi?
Wyobraźnia bujać zaczynała po niezmierzonem polu przypuszczeń. Barbicane pragnął je przerwać.
— Są to, rzekł on, zagadnienia trudne do rozwiązania, nie zaciekajmy się w nie. Przypuśćmy tylko niedostateczność attrakcji pierwotnej, a wtedy, w skutek nierówności dwóch ruchów: obiegowego i obrotowego, nocy mogły następować po sobie na księżycu, tak samo jak to ma miejsce na ziemi. Zresztą i bez tych nawet warunków, życie było możliwem.
— Tak więc, pytał Michał Ardan, ludzkość wyginęła na księżycu?
— Tak jest, odpowiedział Barbicane, lecz może dopiero po tysiącach wieków swego istnienia. Potem, zwolna atmosfera się rozrzedzała, a tarcza stała się niemieszkalną, jak nią będzie kiedyś kula ziemska przez ostudzenie.
— Przez ostudzenie.
— Tak jest, odrzekł Barbicane. W miarę jak ognie wewnętrzne gasły, materja rozpalona zsiadała się, a skorupa księżyca ostygła. Zatem następowały skutki tego zjawiska; zniknienie istot organicznych i roślinności. Wkrótce atmosfera się rozrzedziła, praprawdopodobnie odciągnięta przez attrakcję ziemską; powietrze do oddychania potrzebne uszło, a woda ulotniła się przez wyparowanie. Naówczas księżyc stał się niemieszkalnym, a więc i nie był zamieszkanym. Był to świat martwy, taki, jakim się nam i obecnie przedstawia.
— Więc utrzymujesz, ze podobny los i ziemię czeka.
— Tak się przynajmniej zdaje.
— Ale kiedy?
— Gdy ostudzenie jej skorupy uczyni ją niemieszkalną.
— A czy wyliczono kiedy to nastąpić może?
— Rozumie się.
— I ty znasz to obliczenie?
— Jak może być najlepiej.
— Ależ mówże przez Boga, mędrcze ponury, wrzeszczał Michał Ardan; spłonę z niecierpliwości.
— Mój dzielny towarzyszu, mówił spokojnie i wolno Barbicane, wiadomo jakiemu zmniejszaniu temperatury ziemia ulega w ciągu jednego wieku. Otóż, podług rachunku niezawodnego, ta średnia temperatura sprowadzoną będzie do zera po upływie czterystu tysięcy lat!
— Czterystu tysięcy lat! zawołał Michał. Ah! oddycham! Doprawdy byłem mocno wystraszony! Słuchając cię kochany prezesie, wyobrażałem sobie, że nam już tylko pięćdziesiąt tysięcy lat życia pozostaje!
Barbicane i Nicholl naśmieli się z niepokoju swego towarzysza. Poczem, Nicholl pragnąc zakończyć dyskussję, powrócił do drugiego pytania czekającego na rozwiązanie.
— Czy zatem księżyc był zamieszkanym? zapytał.
Odpowiedź jednozgodna wypadła twierdząco.
Lecz, podczas tej dyskussji obfitej w teorje nieco zuchwałe, jakkolwiek streszczała ona pojęcia ogólne, przez naukę w tym względzie zdobyte, — pocisk szybko pędził ku równikowi księżycowemu, wciąż jednostajnie oddalając się od tarczy. Ominął on górę okręgową Willem, i 40 równoleżnik w odległości 800 kilometrów. Potem, pozostawiając na prawo Pitatus pod 30 stopniem, pędził dalej wzdłuż południowego brzegu tego morza Chmur, do którego brzegu północnego już się był przybliżył. Mnóstwo gór okręgowych przesuwało się niewyraźnie, wśród olśniewającej białości księżycowej pełni; podróżni między innemi widzieli Bouilland i Purbach kształtu prawie kwadratowego z kraterem w samym środku, a dalej Arzachel, którego środkowa góra świeci blaskiem niedającym się określić.
Nareszcie, w miarę jak się pocisk oddalał, zarysy nikły z oczu podróżników, góry jak we mgle nikły w oddali, a z dziwnego tego, choć wspaniałego odmętu, pomięszania widoków satelity ziemskiego, wkrótce w pamięci ich wspomnienie tylko niezatarte pozostało.







ROZDZIAŁ XIX.

Walka z niepodobieństwem.

Przez czas dość długi Barbicane i jego towarzysze, w niemem zamyśleniu spoglądali na ten świat, który tylko z oddalenia widzieli, jak Mojżesz ziemię Chanaan, i od którego oddalali się bezpowrotnie. Położenie pocisku względnie do księżyca zmieniło się; teraz spód jego zwrócony był do ziemi.
Zdziwił się mocno Barbicane spostrzegłszy tę zmianę. Jeżeli kula miała krążyć naokoło satelity opisując orbitę eliptyczną, dlaczegóż nie zwracała się do niego swym cięższym końcem, jak to czyni księżyc względem ziemi? Było tu coś niezrozumiałego.
Obserwując bieg pocisku, można było dostrzedz że odsuwając się od księżyca, postępuje on po linji krzywej, odpowiadającej linji po jakiej postępował zbliżając się do niego. Opisywał więc elipsę bardzo wydłużoną, ciągnącą się prawdopodobnie aż do punktu równego przyciągania, w którym zobojętniają się wpływy ziemi i księżyca.
Taki tylko wniosek mogli wyprowadzić podróżnicy z obserwacij przez siebie dokonanych.
A więc pytania jak grad się posypały.
— Gdy więc staniemy w tym punkcie, cóż się z nami stanie? zapytał Ardan.
— Niewiadomo, odrzekł Barbicane.
— Ale ja sądzę że można robić przypuszczenia.
— Dwa mianowicie, odpowiedział Barbicane. Albo szybkość pocisku będzie wtedy niedostateczną, i pozostanie on na zawsze nieruchomym na tej linij podwójnego przyciągania.....
— Wolę już drugie przypuszczenie, jakiekolwiek ono będzie, dokończył Michał.
— Albo też, prędkość jego będzie dostateczną, mówił dalej Barbicane, i wtedy rozpocznie on nanowo swą drogę eliptyczną, aby tak przez wieki krążyć naokoło księżyca.
— To także nienazbyt pocieszające, rzekł Michał. Zostać uniżonymi sługami satelity, którego przywykliśmy sami za sługę swego uważać! I to taka przyszłość nas czeka?
Barbicane i Nicholl nic nie odpowiedzieli.
— Milczycie? wołał niecierpliwy Ardan.
— Nie mamy co odpowiedzieć, rzekł Nicholl.
— Nic na to zaradzić nie można?
— Nie, odpowiedział Barbicane. Czyż chciałbyś walczyć z niepodobieństwem?
— Dlaczegóżby nie? Czyż Francuz i dwaj Amerykanie, mieliby się cofnąć przed takim wyrazem?
— Lecz cóż chcesz czynić?
— Opanować ten ruch, który nas unosi.
— Opanować go?
— Tak jest, odparł Michał zapalając się coraz bardziej; zatamować go lub zmienić, użyć go nareszcie do spełnienia naszych zamiarów.
— A to jak?
— To wasza rzecz. Jeśli artylerzyści nie są panami swej kuli, to przestają być artylerzystami. Jeśli pocisk rozkazuje kanonjerowi, to wypada kanonjera na jego miejsce wpakować do armaty. Śliczni mi uczeni, na honor! Nie wiedzą teraz co robić, jak mnie namówili.....
— Namówili! wrzasnął naraz Nicholl i Barbicane. Namówili! Co przez to rozumiesz?
— Skarg tu nie potrzeba! rzekł Michał. Ja się nie żalę. Podoba mi się ta przechadzka! zadowolony jestem z waszej kuli! Ależ do djabła zróbmy coś nareszcie, aby spaść gdziekolwiek, jeśli już na księżyc spaść nie możemy.
— My samibyśmy tego pragnęli, mój dzielny Michale, rzekł Barbicane, ale brak nam sposobu.....
— Nie możemy zmienić biegu kuli?
— Nie.
— Ani zmniejszyć jego prędkości?
— Nie.
— Ani nawet uwalniając go od ciężaru, jak to czynią z okrętami przeładowanemi?
— Cóż chcesz wyrzucić? wtrącił Nicholl. Nie posiadamy żadnego balastu, a zresztą sądzę, że pocisk w takim razie pędziłby z większą jeszcze szybkością.
— Z mniejszą, rzekł Michał.
— Z większą, odpowiedział Nicholl.
— Ani z większą, ani z mniejszą, odezwał się Barbicane, chcąc pogodzić swych przyjaciół; bo pamiętajcie że bujamy w próżni, gdzie gatunkowa ciężkość nic nie znaczy.
— A więc, zawołał Ardan tonem stanowczym, jedna już nam tylko rzecz pozostaje do zrobienia.
— A tą jest? spytał Nicholl.
— Zjeść śniadanie! ze swobodą odpowiedział odważny Francuz, który to rozwiązanie miewał zwykle na pogotowiu w chwilach najtrudniejszych.
I w rzeczy samej, jakkolwiek ta operacja nie miała żadnego wpływu na kierunek pocisku, można ją było spełnić bez obawy, a przynajmniej w widokach żołądka. Przyznać potrzeba, że Michał wyborne miewał pomysły.
Zasiedli więc do śniadania o drugiej godzinie zrana; ale czyż tu godzina mogła mieć jakie znaczenie? Michał traktował swych towarzyszy z uprzejmością, a dobrego wina buteleczka, wydobyta z sekretnej jego piwniczki, zakończyła wesołą ucztę. Jeśli pomysły nie zawracały im głowy, to obawiać się było można, czy tego nie uczyni Chambertin z 1863 roku.
Po śniadaniu wrócono do obserwacji.
Naokoło pocisku trzymały się w jednakiej zawsze odległości wszystkie przedmioty z niego wyrzucone. Widocznie kula w swoim ruchu postępowym naokoło księżyca nie przebyła żadnej atmosfery, bo ciężar gatunkowy tych różnych przedmiotów byłby już zmienił ich posuwanie się w przestrzeni.
Od strony kuli ziemskiej nic nie było widać. Ziemia liczyła dopiero dzień jeden, bo dnia poprzedzającego o północy była na nowiu, a dwa dni miały jeszcze upłynąć, zanim jej sierp, uwolniony od promieni słonecznych, będzie mógł Selenitom służyć za zegar, — bo w swoim ruchu wirowym, każdy jej punkt przechodzi zawsze we dwadzieścia cztery godzin później przez ten sam południk księżyca.
Od strony księżyca widok był odmienny; gwiazda świeciła w całym swym blasku w pośród niezliczonych konstellacij, których czystości nie mogły przyćmić jego promienie. Na tarczy płaszczyzny nabierały już tej ciemnej barwy, jaka się z ziemi spostrzegać daje. Reszta pozostała błyszczącą, a wpośrodku tego iskrzenia się ogólnego, góra Tycho odznaczała się jeszcze jak słońce.
Barbicane nie mógł w żaden sposób oznaczyć prędkości pocisku, lecz rozumowanie go przekonywało, że szybkość ta jednostajnie zmniejszać się musiała, odpowiednio do praw mechaniki analitycznej.
I rzeczywiście, przypuściwszy że kula opisywała orbitę naokoło księżyca, ta orbita musiała koniecznie być eliptyczną. Nauka przekonywała, że tak być musiało. Każdy przedmiot krążący naokoło ciała przyciągającego podlega temu prawu. Wszystkie orbity opisane w przestrzeni są eliptyczne, jak naprzykład satelitów naokoło planet, planet naokoło słońca, słońca naokoło gwiazdy nieznanej, służącej mu za punkt środkowy. Dlaczegóżby pocisk klubu puszkarskiego miał się uchylać od tego prawa przyrodzonego.
W orbitach eliptycznych, ciało przyciągające zajmuje zawsze jedno z ognisk elipsy; Satelita znajduje się przeto w pewnej chwili bliższym, a w innej znowu dalszym od gwiazdy wokoło której krąży. Gdy ziemia bliższą jest od słońca, to znajduje się w swojem perihelium (punkcie przysłonecznym), a gdy jest najbardziej od niego oddaloną, to w aphelium (punkcie odsłonecznym). Co zaś do księżyca, ten gdy jest najbliżej ziemi, znajduje się na swem perigeum (punkt przyziemny), a gdy najwięcej oddalonym od niej, w apogeum (punkt odziemny). Chcąc użyć wyrażeń odpowiednich, któreby wzbogaciły język astronomów, — jeśli uważać będziemy pocisk jako satelitę księżyca, musimy powiedzieć, że najbardziej od niego oddalony jest w swej aposelenie (punkt odksiężycowy), a najbliżej niego w swej periselenie (punkt przyksiężycowy).
W tym ostatnim wypadku pocisk powinien dosięgnąć maximum swej szybkości i odwrotnie. Otóż dążył on widocznie do swego punktu odksiężycowego, i Barbicane słusznie sądził, że szybkość jego zmniejszać się będzie aż do tego punktu, aby się zaczęła zwiększać znowu w miarę zbliżania się do księżyca. Ta szybkość nawet byłaby zupełnie żadna, gdyby ten punkt przypadł razem z punktem równego przyciągania.
Barbicane badał następstwa tych różnych położeń, dochodził jakiby można z tego zrobić użytek, gdy nagle myśli jego przerwał krzyk Michała Ardan.
— Do kroćset djabłów! wrzeszczał Francuz, przyznać potrzeba że jesteśmy ogromne gawrony!
— Nie zaprzeczam, odpowiedział Barbicane, ale dlaczego?
— Bo mamy bardzo prosty środek opóźnienia tej szybkości z jaką oddalamy się od księżyca, a nie używamy go.
— A jakiż jest ten sposób?
— Spożytkować siłę cofającą, jaką mamy w naszych racach.
— A prawda! rzekł Nicholl.
— Tak jest, przytwierdził Barbicane; nie spożytkowaliśmy jeszcze tej siły, ale ją spożytkujemy.
— Kiedy? zapytał Ardan.
— Gdy będzie tego potrzeba. Uważajcie, drodzy przyjaciele, że w położeniu obecnem pocisku, w położeniu jeszcze ukośnem względnie do tarczy księżycowej, nasze race, zmieniając jego kierunek, mogłyby go odsunąć, zamiast zbliżyć do księżyca. A przecież o to nam chodzi, aby się dostać na księżyc.
— Niezawodnie, odpowiedział Michał.
— Czekajcież więc. Siła jakaś niepojęta ciągnie spodnią część pocisku do ziemi. Jest do prawdy podobnem, że w punkcie równego przyciągania jego wierzchołek stożkowy zwróci się do księżyca. W owej chwili można się spodziewać, że prędkość jego będzie żadna. To będzie chwila stosowna do działania, i może być, że przy użyciu naszych rac zdołamy zacząć spadać wprost na powierzchnię tarczy księżycowej.....
— Brawo! zawołał Michał.
— Nie zrobiliśmy tego, nie mogliśmy zrobić przy pierwszem naszem przejściu przez punkt obojętny, gdyż pocisk posiadał jeszcze wtedy szybkość bardzo znaczną.
— Doskonale wyrozumowane, rzekł Nicholl.
— Czekajmy cierpliwie, ciągnął dalej Barbicane. Postawmy wszystkie szanse po naszej stronie, a po tylu zwątpieniach, mam nadzieję że dosięgniemy nareszcie celu zamierzonego.
To zakończenie Ardan powitał głośnemi radości okrzykami. A żaden z tych odważnych szaleńców nie pomyślał o pytaniu, jakie sami przed chwilą przecząco rozwiązali: „Nie, księżyc nie jest zamieszkany; nie, księżyc prawdopodobnie jest niemieszkalnym!“ A jednakże próbowali wszystkich środków aby dojść do niego.
Jedno jeszcze pytanie zostawało do rozwiązania: w jakiej mianowicie chwili pocisk dojdzie do tego punktu równego przyciągania, w którym podróżnicy nasi postanowili zaryzykować ostatnią swą stawkę.
Aby obliczyć tę chwilę, choćby na kilka sekund w przybliżeniu, Barbicane uciekł się do swych notatek podróżnych, i do oznaczenia różnych wysokości wziętych na równoleżnikach księżycowych. — Czas użyty na przebycie odległości pomiędzy punktem obojętnym a biegunem południowym, musiał być równy odległości dzielącej biegun północny od punktu obojętnego. Godziny oznaczające czas przebiegu starannie były ponotowane; rachunek przeto stawał się łatwym.
Barbicane doszedł, że pocisk znajdzie się w tym punkcie o pierwszej godzinie rano, w nocy z 7 na 8 grudnia. W tej chwili była trzecia godzina rano, w nocy z 6 na 7 grudnia. Jeśli więc nic nie stanie na przeszkodzie, to pocisk za dwadzieścia dwie godzin dojdzie do celu zamierzonego.
Race były pierwotnie przeznaczone do tego, aby zwolnić spadanie kuli na księżyc, teraz zaś zuchwalcy użyć ich chcieli do wywołania wprost przeciwnego skutku. Cóżkolwiekbądź, były one w pogotowiu, i czekano tylko stosownej chwili aby je zapalić.
— Ponieważ nie mamy nic do roboty, rzekł Nicholl, proponuję więc.....
— Cóż takiego? spytał Barbicane.
— Abyśmy się przespali.
— Cóż znowu, zawołał Michał Ardan.
— Czterdzieści godzin już ani oka nie zmrużyliśmy, rzekł Nicholl. Sen kilkogodzinny powróci nam siły.
— Nigdy! odpowiedział Ardan.
— Dobrze więc, odparł Nicholl, niech każdy postępuje według swej woli, — ja się spać kładę!
I wyciągnąwszy się na sofie, Nicholl niedługo chrapał jak kula czterdziesto ośmio funtowa.
— Nicholl ma zupełną słuszność, rzekł wkrótce Barbicane. Pójdę za jego przykładem.
W kilka minut potem, basem swoim wtórował barytonowi kapitana.
— Doprawdy, rzekł Michał Ardan zostawszy sam, ci ludzie praktyczni mają niekiedy pomysły nieznośne.
To powiedziawszy, wyciągnął długie swe nogi, ręce pod głowę położył, i usnął za przykładem swych towarzyszy.
Lecz sen ich nie mógł być ani długim, ani spokojnym. Umysł tych trzech ludzi zanadto był skłopotany, i rzeczywiście, w kilka godzin potem, około siódmej nad ranem, wszyscy trzej jednocześnie na równe zerwali się nogi.
Pocisk oddalał się wciąż od księżyca, coraz więcej przechylając ku niemu swój koniec stożkowy. Zjawisko to trudne było do zrozumienia aż dotąd, lecz zarazem posługiwało ono zamiarom Barbicane’a.
Za siedmnaście godzin miała nastąpić chwila działania.
Dzień ten zdawał się bardzo długim. Podróżnicy jakkolwiek odważni, mocno byli wzruszeni na myśl tej chwili stanowczej, mającej rozstrzygnąć o ich losie: czy spadną na księżyc, czy też zostaną na wieki w krążeniu niezmiennem. Z niecierpliwością przeto liczyli zbyt długie godziny, Barbicane i Nicholl zatopieni głęboko w swych rachunkach; Michał Ardan kręcił się niespokojnie w ciasnej przestrzeni, przypatrując się chciwem okiem spokojnie błyszczącemu księżycowi.
Niekiedy ziemskie wspomnienia szybko przez myśl ich przechodziły. Widzieli oni znowu swych dawnych przyjaciół z klubu puszkarskiego, a mianowicie najdroższego ze wszystkich J.—T. Maston’a. W tej chwili czcigodny sekretarz musiał zajmować swoje stanowisko na Górach-Skalistych. Cóż myślał ten zacny człowiek, jeśli widział pocisk w zwierciadle olbrzymiego swego teleskopu? Widział on go jak znikł poza biegunem południowym księżyca, a teraz znowu ukazuje mu się przy biegunie północnym. Był to więc satelita satelity! J.—T. Maston rozpuścił zapewne po całym świecie tę wiadomość niespodziewaną. Takież to miało być rozwiązanie tego wielkiego przedsięwzięcia?
Dzień tymczasem przeszedł bez wypadku. Północ ziemska nadeszła; zaczynał się dzień 8 grudnia. Za godzinę dojdą do punktu równego przyciągania. Nie umiano oznaczyć prędkości z jaką pocisk postępował. Lecz żaden błąd nie mógł się wcisnąć w rachunki Barbicane’a. O pierwszej godzinie zrana prędkość ta musi być i będzie żadną.
Inne jeszcze zresztą zjawisko powinno było oznaczyć punkt zatrzymania się pocisku na tej linji obojętnej. W miejscu tem, gdy znikną siły przyciągające księżyca i ziemi, wszystkie przedmioty przestaną być ciężkiemi. Szczególniejszy ten fakt, który tak ciekawie zadziwił Barbicane’a i jego towarzyszy, miał się powtórzyć w tych samych warunkach za powrotem. W tej to właśnie chwili działać było potrzeba.
Już stożkowy pocisku wierzchołek znacznie obrócił się ku tarczy księżyca. Kula w takiem była położeniu, że mogła zużytkować cały ruch wsteczny wywołany użyciem rakiet. Wszystko zdawało się sprzyjać podróżnikom. Jeżeli szybkość pocisku zniweczoną zostanie na tym punkcie obojętnym, to jakkolwiek lekką będzie kula, jeden ruch stanowczy może sprowadzić koniecznie jej na księżyc spadanie.
— Za pięć minut pierwsza! odezwał się Nicholl.
— Wszystko gotowe, odpowiedział Michał Ardan, zwracając lont przygotowany do płomienia gazowego.
— Czekaj, mówił Barbicane, trzymając swój chronometr w ręku.
W tej chwili ciężkość nic już nie znaczyła; podróżnicy poznali to na sobie samych. Byli bardzo blizko punktu obojętnego, a może nawet już się na nim znajdowali.
— Pierwsza! zawołał Barbicane.
Michał Ardan przysunął lont zapalony do głównej racy kommunikującej się ze wszystkiemi innemi. Żaden huk nie dał się słyszeć wewnątrz gdzie powietrza brakowało. Lecz przez okienka Barbicane widział długie smugi ogniste, których błysk rychło zagasł.
Pocisk uległ pewnemu wstrząśnieniu, które dość silnie dało się uczuć wewnątrz.
Trzej przyjaciele patrzyli, słuchali, nic nie mówiąc, i oddychając zaledwie. Wśród głębokiego milczenia jakie tam panowało, bicie ich serc policzyć było można.
— Czy spadamy? zapytał nareszcie Michał Ardan.
— Nie, odpowiedział Nicholl, bo spód pocisku nie obraca się ku tarczy księżycowej.
W tej chwili, Barbicane odskakując od okienka, obrócił się do swych towarzyszy. Okropnie był blady, czoło miał zmarszczone, wargi mocno zaciśnięte.
— Spadamy! wyszeptał nareszcie.
— Ah! krzyknął Michał Ardan, na księżyc?
— Na ziemię! odpowiedział Barbicane.
— Do djabła! krzyknął Michał Ardan, lecz zaraz dodał filozoficznie: otóż widzicie, wchodząc do tej kuli, myśleliśmy że niełatwo będzie z niej się wydobyć!
I w rzeczy samej, zaczynało się to straszne spadanie. Szybkość jaką zachował pocisk przeniosła go poza punkt obojętny. Wybuch rac nie mógł jej pohamować. Taż sama szybkość już raz przeciągnęła pocisk przez linję obojętną — teraz toż samo się powtórzyło. Prawo fizyki chciało, żeby w swej drodze eliptycznej pocisk powtórnie przeszedł przez wszystkie punkta, przez które już raz przechodził.
Spadanie to było straszne, bo z wysokości 78,000 lieues, a nic go powstrzymać nie mogło. Według praw balistyki (nauka o wyrzucaniu pocisków) pocisk powinien był spaść na ziemię z taką samą szybkością, jaką posiadał przy wyjściu z kolumbiady, to jest z szybkością 16,000 metrów w ostatniej sekundzie.
Dla porównania przytoczymy tu że obliczono, iż przedmiot rzucony z wieży na katedrze paryzkiej (Notre-Dame) wysokiej na 200 stóp, upadnie na bruk z szybkością 120 lieues na godzinę. Tutaj pocisk powinien był spaść na ziemię z szybkością 57,600 lieues na godzinę.
— Jesteśmy zgubieni! chłodno wyrzekł Nicholl.
— A więc, jeśli umrzemy, odpowiedział Barbicane z pewnem uniesieniem religijnem, rezultat naszej podróży będzie wspaniale nad program zwiększony. Tajemnicę jej sam Bóg nam dopowie! W innem życiu, dusza dla dowiedzenia się czegoś, nie będzie potrzebowała ani machin, ani dźwigni. Sama ona stanie się mądrością przedwieczną!
To prawda, odezwał się Michał Ardan; tamten świat może nas dostatecznie pocieszyć po tej bagatelnej gwiazdce, zwanej tu księżycem!
Barbicane z prawdziwie wzniosłą rezygnacją skrzyżował ręce na piersi, i spokojnie zawołał:
— Niech się dzieje wola boża!







ROZDZIAŁ XX.

Na oceanie Spokojnym.

— Cóż poruczniku, a to sondowanie?
— Sądzę panie że udać się powinno, odpowiedział porucznik Bronsfield. Lecz któżby się spodziewał znaleźć taką głębinę tak niedaleko od lądu, o sto zaledwie mil (lieues) od wybrzeża amerykańskiego.
— Rzeczywiście poruczniku, jestto niepospolita głębina, rzekł kapitan Blomsberry. Istnieje w tem miejscu dolina podmorska wyżłobiona przez nurt Humboldta, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża amerykańskiego aż do ciaśniny Magielańsklej.
— Te wielkie głębie, mówił porucznik, stają mocno na przeszkodzie do zakładania liny telegraficznej. Wygodniejszą jest płaszczyzna gładka, jak ta na której położona jest lina Amerykańska pomiędzy Walencją i Terre-Neuve.
— Zgadzam się na to Bronsfieldzie. Lecz z przeproszeniem twojem poruczniku, gdzie znajdujemy się w tej chwili?
— Panie, odpowiedział Bronsfield, zapuściliśmy dotąd 21,500 stóp, a jeszcze kula ciągnąca na dół sondę nie dotknęła dna, bo sonda byłaby już sama wypłynęła.
— Dowcipny to jest ten przyrząd Brook’a, rzekł kapitan Blomsberry. Przy jego pomocy można dopełniać sondowania z wielką dokładnością.
— Dno! zawołał w tej chwili jeden ze sterników dozorujących na przodzie statku.
Kapitan i porucznik pobiegli tam natychmiast.
— Jaka jest głębokość? zapytał kapitan.
— 21,762 stóp, odpowiedział porucznik, zapisując tę liczbę do swego pugilaresu.
— Dobrze poruczniku, rzekł kapitan, pójdę oznaczyć to na mojej mappie. Teraz każ wyciągnąć sondę na brzeg; będzie to robota na kilka godzin. Przez ten czas inżynier każe rozpalić w piecach, a jak tylko skończycie będziemy gotowi do odjazdu. Jest teraz dziesiąta wieczór, i za pozwoleniem twojem poruczniku, ja się pójdę położyć.
— Uczyń to pan, uczyń, z grzecznością odpowiedział porucznik Bronsfield.
Kapitan okrętu Susquehanna, dzielny człowiek, jeśli, nim był, bardzo uniżony sługa swych oficerów, poszedł do swej kajuty, napił się grogu zrobionego na wódce, a który nieskończone naprzód zadowolenie wyraził okrętowemu szafarzowi, a potem położył się, pochwaliwszy swego służącego za doskonały sposób słania łóżka i pogrążył się we śnie spokojnym a głębokim.
Była wtedy dziesiąta godzina wieczór. Wspaniale piękna noc miała zakończyć dzień jedenasty grudnia.
Susquehanna, korweta o sile 500 koni, należąca do narodowej marynarki Stanów Zjednoczonych, robiła sondowania na Oceanie Spokojnym, w odległości około stu lieues od brzegu amerykańskiego, w ukośnym kierunku tego przedłużonego półwyspu, rysującego się na brzegu Nowego-Meksyku.
Wiatr powoli ustał; najmniejsze poruszenie spokojności warstw powietrznych nie zamięszało. Płomyk nie drgnął w latarni korwety, zawieszonej na maszcie bocianiego gniazda.
Kapitan Jonatan Blomsberry — brat stryjeczny pułkownika Blomsberry, jednego z najgorliwszych członków klubu puszkarskiego, który zaślubił niejaką Horschbidden, ciotkę kapitana a córkę szanownego kupca z Kentucky, — kapitan Blomsberry nie mógł pragnąć lepszej pogody dla dokonania swoich prac sondowania. Korweta jego nie uczuła nawet tej strasznej burzy, która zmiatając chmury nagromadzone na Górach Skalistych, dozwoliła przez to obserwować bieg sławnego pocisku. Wszystko szło po jego myśli, za co on też nieomieszkał dziękować niebu z prawdziwie religijnym zapałem.
Cały szereg sondowań dokonany przez korwetę Susquehanna miał na celu rozpoznanie głębin najprzyjaźniejszych założeniu liny podmorskiej, mającej połączyć wyspy Hawai z wybrzeżem amerykańskiem.
Wielki ten projekt wyszedł z inicjatywy pewnego potężnego Towarzystwa. Dyrektor jego rozumny Cyrus Field zamierzał nawet wszystkie wyspy Oceanji połączyć wielką siecią elektryczną. Przedsięwzięcie to było ogromne i godne genjuszu amerykańskiego.
Korwecie Susquehanna powierzono przedwstępne prace sondowania. W nocy z 11 na 12 grudnia znajdowała się ona właśnie pod 27 stopniem 7 minutą szerokości północnej, i 41 stopniem 37 minutą długości na zachód od południka Waszyngtona[17].
Księżyc wtedy w ostatniej swej kwadrze zaczął się ukazywać nad horyzontem.
Po odejściu kapitana Blomsberry, porucznik Bronsfield i kilku innych oficerów zebrali się w swych izdebkach na tyle okrętu. Za ukazaniem się księżyca, myśli ich przeniosły się na tę gwiazdę, obserwowaną naówczas przez mieszkańców całej jednej półkuli. Najlepsze lunety morskie nie mogły odszukać pocisku błądzącego wokoło swego satelity, a jednak wszystkie zwróciły się ku jego tarczy błyszczącej, lornetowanej naówczas przez miljony oczu jednocześnie.
— Już dziesięć dni jak pojechali, rzekł wtedy porucznik Bronsfield. Co się też z nimi stało?
— Przybyli na miejsce mój poruczniku, zawołał jeden młody miczman, i robią to co wszyscy podróżni za przybyciem do nieznanego sobie kraju: — spacerują!
— Jestem tego pewny, choćby tylko dlatego, że ty mi to mówisz, młody mój przyjacielu, z uśmiechem odrzekł porucznik Bronsfield.
— Jednakże, odezwał się inny oficer, nie można wątpić o ich przybyciu na miejsce. Pocisk miał dojść do księżyca w chwili jego pełni, to jest dnia 5 o północy. Dziś mamy 11 grudnia, a więc już sześć dni upłynęło. Otóż w sześciu dobach bez ciemności, jest czas urządzić się wygodnie. Zdaje mi się że ich widzę, dzielnych naszych rodaków, obozujących w jakiejś dolinie nad brzegiem strumyka księżycowego, przy swoim pocisku napół wrytym w ziemię w skutek swego upadku i obsypanym szczątkami wulkanicznemi; wyobrażam sobie jak kapitan Nicholl zabiera się do robót niwellacyjnych, prezes Barbicane porządkuje swoje notatki podróżne, a Michał Ardan samotne ustronia księżycowe napełnia balsamiczną wonią swych londresów...
— O zapewne, musi to tak być! zawołał młody miczman zachwycony idealnym opisem swego zwierzchnika.
— Pragnę temu wierzyć, odpowiedział porucznik Bronsfield, który się bynajmniej nie zapalał; lecz na nieszczęście, dokładnych wiadomości wprost z księżyca zawsze nam będzie brakować.
— Przepraszam cię poruczniku, rzekł miczman, czyż to prezes Barbicane pisać nie może?
Śmiech ogólny rozległ się na okręcie.
— Nie mówię żeby listy, żywo pochwycił młodzieniec. Zarząd poczt nic tu z tem nie ma wspólnego.
— A więc może zarząd telegrafów? ironicznie zapytał jeden z oficerów.
— Tem mniej, odpowiedział młody miczman, nie tracąc przytomności umysłu. Ale bardzo jest łatwo zaprowadzić z ziemią kommunikację piśmienną.
— A to jak?
— Za pomocą teleskopu z Long’s Peak. Wiecie, że on sprowadza księżyc do odległości dwóch tylko lieues od Gór Skalistych, a przeto dozwala widzieć na jego powierzchni, przedmioty mające dziewięć stóp średnicy. Otóż niechby nasi dowcipni przyjaciele zbudowali alfabet olbrzymi, niech piszą wyrazy długie na sto sążni, i zdania długie na milę (lieue), a tym sposobem będą mogli przesłać nam o sobie wiadomości.
Przyklaśnięto jednozgodnie pomysłowi młodego miczmana. Porucznik Bronsfield sam uznał możliwość jego wykonania. Dodał także, iż możnaby urządzić kommunikację, przesyłając promienie świetlne powiązane w pęki za pomocą zwierciadeł parabolicznych; w rzeczy samej te promienie byłyby równie widzialne na powierzchni Wenus lub Marsa, jak planeta Neptun jest widzialną z ziemi. Powiedział nareszcie, że punkta jasne obserwowane na planetach bliższych, mogły już być znakami ziemi przesyłanemi. Lecz dodał zarazem, że jeśli tym sposobem można było mieć wiadomości ze świata księżycowego, to nie można ich było przesyłać ze świata ziemskiego, chyba że Selenici posiadają także instrumenta do robienia dalekich obserwacij.
— Zapewne, odezwał się jeden z oficerów, ale co się stało z podróżnikami, co robili, co widzieli, to nas w tej chwili najwięcej zajmować może. Zresztą, jeżeli się wyprawa powiodła, o czem nie wątpię, to ją powtórzą. Kolumbiada stoi gotowa na Florydzie, chodzi więc już tylko o kulę i proch, a za każdym razem jak księżyc będzie przechodził przez zenit, można mu będzie posłać świeży kontyngens gości.
— Zdaje się, odpowiedział porucznik Bronsfield, że J.—T. Maston wkrótce wybierze się do swych przyjaciół.
— Jak zechce wziąść mnie ze sobą, zawołał młody miczman, — jestem mu gotów towarzyszyć.
— Oh! amatorów na to nie zbraknie, rzekł Bronsfield, i gdyby tylko można było, ręczę że połowa mieszkańców ziemi, emigrowałaby na księżyc.
Ta rozmowa oficerów korwety Susquehanna trwała aż do pierwszej prawie po północy. Trudno byłoby opowiedzieć jakie szalone pomysły, jakie dziwaczne i oryginalne teorje były stawiane przez te nieustraszone umysły. Od czasu przedsięwzięcia Barbicane’a, zdawało się że nie ma nic dla Amerykanów niepodobnego. Zamyślali oni wysłać, już nie komisję uczonych, ale całą osadę, a w ślad za nią armję z piechoty, jazdy i artylerji złożoną, na zdobycie świata księżycowego.
O pierwszej zrana nie ukończono jeszcze wydobywania sondy, której 10,000 stóp jeszcze wciągnąć było potrzeba, a to wymagało kilku godzin pracy. Stosownie do rozkazów dowódcy, ognie pod kotłami zostały rozpalone. Susquehanna gotową była do odjazdu, choćby natychmiast.
W tej chwili (było siedmnaście minut po pierwszej), porucznik Bronsfield miał właśnie odejść do swej kajuty, gdy nagle uwagę jego zwróciło zdaleka dochodzące i wcale niespodziewane gwizdnięcie.
Zrazu sądził on tak dobrze jak i jego towarzysze, że to gwizdnięcie wydała para uchodząca; lecz wsłuchawszy się lepiej przekonali się, że odgłos ten pochodził z bardzo odległych warstw powietrznych.
Zanim się opamiętali z przestrachu, ogłuszeni nadzwyczajnym świstem gwałtownie się zwiększającym, gdy nagle olśnionemu ich wzrokowi ukazał się meteor ogromny, do czerwoności rozpalony szybkością swego biegu, i tarciem się o warstwy atmosferyczne.
Ta massa ognista rosła w ich oczach, z odgłosem piorunu uderzyła w przedni maszt korwety, który strzaskała na kawałki, i wpadła w wodę z hukiem ogłuszającym.
Gdyby przeszła o kilka stóp bliżej, byłaby zatopiła piękną korwetę ze wszystkiem, co się na niej znajdowało.
W tej chwili ukazał się nawpół ubrany kapitan Blomsberry, a biegnąc na przód okrętu, gdzie poskoczyli wszyscy oficerowie.
— Za pozwoleniem łaskawych panów, zapytał, co się to stało?
Młody miczman, odpowiadając jakby w imieniu wszystkich, rzekł.
— Dowódzco! to „oni“ wracają!







ROZDZIAŁ XXI.

J.—T. Maston przyzwany.

Niemały był ruch i ożywienie na pokładzie korwety Susquehanna. Oficerzy i majtkowie zapomnieli o strasznem niebezpieczeństwie jakiego cudem prawie uniknęli, gdyż przed chwilą mogli być zgnieceni i zatopieni. Zajęci byli jedynie katastrofą zakończającą tę sławną podróż. Tak więc, najśmielsze z przedsięwzięć starożytnych i nowych czasów, opłacone było życiem odważnych awanturników, którzy je spełnić probowali.
— To „oni“ wracają, — powiedział młody miczman, a wszyscy zrozumieli jego wyrazy; nikt nie wątpił że ten meteor jest pociskiem klubu puszkarskiego: o losie podróżników w nim zamkniętych zdania były podzielone.
— Oni umarli! mówił jeden.
— Żyją, odpowiadał drugi. Warstwa wody jest bardzo głęboka, a przeto odbicie się przy spadaniu było nic nieznaczące.
— Ale im zabrakło powietrza, mówił inny, musieli się przeto podusić.
— Spalili się! wtrącił trzeci. Pocisk przebywając atmosferę, do czerwoności był rozpalony.
— Cóżkolwiekbądź, odezwano się jednozgodnie, żywych czy umarłych, trzeba ich wydobyć z wody.
Tymczasem kapitan Blomsberry zgromadził swych oficerów, i „z wielkiem ich pozwoleniem“ złożył radę. Chodziło o postanowienie czegoś natychmiastowe. Najpilniejszą rzeczą było wydobyć pocisk. Operacja to bardzo trudna, ale nie można powiedzieć że niemożliwa. Korweta jednak nie posiadała potrzebnych do tego wind, które musiały być i silne i dokładne zarazem. Postanowiono zatem dopłynąć do najbliższego portu i zawiadomić klub puszkarski o spadnięciu kuli.
Wszyscy się na to zgodzili stanowczo, chodziło tylko o wybór portu. Na poblizkiem wybrzeżu nie było żadnej przystani pod 27 stopniem szerokości. Wyżej na półwyspie Monterey znajdowało się duże miasto tegoż samego nazwiska. Ale rozłożone na krańcach prawdziwej pustyni, nie łączyło się ono siecią telegraficzną z resztą kraju, a elektryczność tylko zdolną była dość szybko roznieść tę ważną wiadomość.
O kilka stopni wyżej była zatoka San-Francisco. Ze stolicy krainy złota komunikacja była bardzo łatwa z resztą związku. Susquehanna pędząc całą siłą pary w niespełna dwa dni mogła stanąć w porcie San-Francisco. Wypadało więc jechać bez najmniejszej zwłoki.
Rozniecono ognie pod kotłami; za chwilę statek mógł być gotowym do podróży. Dwa tysiące węzłów sondy pozostawało jeszcze na dnie. Kapitan Blomsberry nie chcąc na wydobywanie jej tracić drogiego czasu, postanowił przeciąć swą linę.
— Przywiążemy ją do sztuki drzewa pływającej, a tym sposobem mieć będziemy zarazem i wskazówkę gdzie spadł pocisk.
— Chociaż i tak, dodał porucznik Bronsfield, mamy pozycję bardzo dokładnie oznaczoną; 27 stopień 7 minuta szerokości północnej, i 41 stopień 31 minuta długości zachodniej.
— Dobrze panie Bronsfield, odpowiedział kapitan, i z pozwoleniem twojem, bądź łaskaw każ odciąć linę.
Duża i silna sztuka drzewa, wzmocniona jeszcze wiązaniami, rzuconą została na powierzchnię oceanu wraz z przybitym do niej końcem liny pozostałej w wodzie.
W tejże chwili inżynier kazał uwiadomić kapitana, że wszystko do odjazdu gotowe. Kapitan polecił ślicznie mu podziękować za tak wyborną i przyjemną, jak się wyrażał — nowinę. Potem wskazał drogę w kierunku północno-wschodnim. Korweta całą siłą pary pędzona zwróciła się ku zatoce San-Francisco, o trzeciej godzinie z rana.
Dwieście dwadzieścia lieues do przebycia, była to fraszka dla takiej jak Susquehanna zapaśnicy. Przestrzeń tę przeleciała ona w trzydziestu sześciu godzinach, i 14 grudnia o godzinie 1 minut 27, stanęła w zatoce San-Francisco.
Na widok tego statku marynarki narodowej, pędzącego jak strzała z roztrzaskanym na przedzie masztem, tłumy ciekawych zbiegły się do przystani, czekając na wylądowanie.
Zarzuciwszy kotwicę, kapitan Blomsberry i porucznik Bronsfield wsiedli do czółna ośmiowiosłowego, które ich szybko zawiozło do lądu.
Wyskoczywszy na ziemię — Gdzie jest telegraf?, zapytali z pośpiechem, nie odpowiadając na tysiące pytań rzucanych im ze wszystkich stron.
Oficer służbowy z portu doprowadził ich sam do biura telegraficznego, wśród niezliczonego tłumu ciekawych.
Blomsberry i Bronsfield weszli do biura; cisnący się tłum przy drzwiach pozostał.
W kilka minut potem wysłano depeszę pod czterema adresami: 1a do sekretarza marynarki, w Waszyngtonie, 2a do Wice-prezesa klubu puszkarskiego w Baltimore; 3a do czcigodnego J.—T. Maston’a w Long’s Peak na Górach Skalistych; 4a do pomocnika dyrektora Obserwatorjum w Cambridge, w Massachussetts.
Depesza ta zawierała co następuje:
„Pod 27 stopniem 7 minutą szerokości północnej; i 41 stopniem 37 minutą długości zachodniej, dnia 12 grudnia o godzinie 1 minut 17 rano, pocisk kolumbiady spadł do oceanu Spokojnego. Czekam na instrukcje. Blomsberry, dowódzca korwety Susquehanna.“
W pięć minut potem całe miasto San-Francisco wiedziało już o tej wielkiej nowinie, a przed szóstą jeszcze wieczór wszystkie Stany Związku powiadomione już były o wielkiej katastrofie. Do północy za pośrednictwem liny elektrycznej cała Europa poznała rezultat ostateczny znakomitego przedsięwzięcia amerykańskiego.
Trudno opisać wrażenie jakie w świecie całym sprawiło to niespodziewane rozwiązanie.
Po otrzymaniu depeszy, sekretarz marynarki przesłał telegrafem korwecie rozkaz, aby czekała w zatoce San-Francisco, trzymając dzień i noc ognie pod kotłami rozpalone, tak aby w każdej chwili na morze wypłynąć mogła.
Obserwatorjum w Cambridge zebrało się na posiedzenie nadzwyczajne, i z tym czystym spokojem, jaki cechuje ciała uczone, chłodno dyskutowało kwestję z punktu naukowego.
W klubie puszkarskim powstało nadzwyczajne zamięszanie. Zbiegli się wszyscy artylerzyści. Wiceprezes klubu czcigodny Wilcome w tej właśnie chwili czytał przedwczesną jak się zdaje depeszę, w której J.—T. Maston i Belfast donosili, że pocisk został dostrzeżony w olbrzymim reflektorze na Long’s Peak, dodając zarazem, że kula zatrzymana przyciąganiem księżyca, odegrywała rolę satelity drugiego rzędu w świecie słonecznym.
W tej chwili wiedziano już o prawdzie rzeczywistej.
Za przybyciem depeszy Blomsberry’ego, tak formalnie zaprzeczającej prawdzie telegramu J.—T. Mastona, dwa się utworzyły stronnictwa w łonie Klubu puszkarskiego. Z jednej strony stanęli tacy, którzy przypuszczali spadnięcie pocisku, a przeto i powrót podróżników; z drugiej strony ci, którzy ślepo wierząc w obserwacje z Long’s Peak, przypisywali błąd dowódzcy Susquehanny. Utrzymywali oni, że mniemany pocisk był poprostu bolidem, niczem innem jak bolidem, kulą spadającą, która spadając roztrzaskała maszt na przedniej części korwety. Niewiadomo co było odpowiedzieć na ich twierdzenia, bo prędkość z jaką spadał ten bolid, utrudniała wszelką obserwację. Dowódzca korwety Susquehanna i jego oficerowie, mogli się omylić w najlepszej wierze. Jeden jednakże argument przemawiał za nimi, a mianowicie: że gdyby pocisk spadł na ziemię, to spotkanie się jego z kulą ziemską nie mogło nastąpić gdzie indziej jak pod tym dwudziestym siódmym stopniem szerokości północnej, i (ze względu na czas upłyniony i na ruch obrotowy ziemi) pomiędzy czterdziestym pierwszym, a czterdziestym drugim stopniem długości zachodniej.
Bądź co bądź, postanowiono jednozgodnie w klubie puszkarskim, że Blomsberry brat, Bilby i major Elphiston pojadą natychmiast do San-Francisco, i zajmą się obmyśleniem i przygotowaniem środków do wydobycia pocisku z głębin Oceanu.
Ci pełni poświęcenia ludzie nie tracąc ani chwili czasu, odjechali koleją środkowej Ameryki do Saint-Louis, gdzie na nich czekały szybkie karety pocztowe.
Prawie w tej samej chwili, kiedy sekretarz marynarki, wice-prezes klubu puszkarskiego, i pomocnik dyrektora Obserwatorjum odbierali depesze z San-Francisco, czcigodny J.—T. Maston doznawał dziwnego jakiegoś wzruszenia, większego może nawet niż mu sprawiło pęknięcie sławnej jego armaty, i o mało co nie pozbawiło go życia.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, że sekretarz klubu puszkarskiego, jednocześnie z pociskiem (i tak samo prawie jak on prędko) odjechał na swe stanowisko do Long’s Peak w Górach Skalistych. Uczony J. Belfast dyrektor obserwatorjum w Cambridge, towarzyszył mu w tej wyprawie. Za przybyciem na stację dwaj przyjaciele urządzili się należycie, i nie odeszli już więcej od swego ogromnego teleskopu.
Wiadomo że to olbrzymie narzędzie ustawione było w warunkach reflektorów, przez Anglików front view nazywanych. Takie ustawienie dawało jedno tylko odbicie przedmiotów, a przeto przedstawiało je jaśniej i wyraźniej. Dla tego też J.—T. Maston i Belfast obserwując musieli siadać przy wierzchniej, a nie przy spodniej części instrumentu. Dostawali się oni tam przez schody kręcone, arcydzieło lekkości, pod któremi dopiero ustawiona była ta studnia metalowa, zakończona zwierciadłem metalicznem, mająca 280 stóp głębokości.
Otóż to na wąziutkiej platformie urządzonej ponad teleskopem, dwaj uczeni przepędzali wszystkie swe godziny, przeklinając dzień kryjący księżyc przed ich wzrokiem, i chmury uporczywie zakrywające go w nocy.
Jakaż więc była ich radość, gdy po kilku dniach oczekiwania, w nocy 5 grudnia spostrzegli wehikuł unoszący ich przyjaciół w przestworza. I jakież znowu po tej radości przykre nastąpiło rozczarowanie, gdy ufając swym niezupełnie dokładnym obserwacjom, przez pierwszy swój telegram puścili w świat to błędne twierdzenie, że pocisk został satelitą księżyca, i że krąży po drodze niezmiennej.
Od tej chwili kula nie ukazała im się już więcej, co łatwo tem się objaśniało, że przechodziła ona wtedy po stronie tarczy księżyca niewidzialnej. Lecz gdy powinna się była znowu ukazać, proszę zrozumieć niecierpliwość wrzącego J.—T. Mastona, i jego niemniej niecierpliwego towarzysza! Każdej nocy, co chwila zdawało im się że spostrzegają pocisk, a nie spostrzegali go jednak. Ztąd żywe pomiędzy nimi i nieustanne powstawały sprzeczki; Belfast utrzymywał że nie widzi pocisku, — J.—T. Maston przeciwnie twierdził że „go ma pełne oczy.“
— To kula! powtarzał J.—T. Maston.
— Nie! odpowiadał Belfast. To zaspa śniegowa staczająca się z góry księżycowej.
— No, to jutro ją zobaczymy.
— Nie, już nigdy jej nie zobaczymy, gdyż wciągnięta jest w przestrzeń.
— Ale tak!
— Ale nie!
I zawsze w takich chwilach, kiedy podobne wykrzykniki jak grad się sypały, znana gniewliwość zapalonego sekretarza klubu puszkarskiego, nieustannem groziła niebezpieczeństwem czcigodnemu dyrektorowi Obserwatorjum.
I niedługoby tak we dwóch wytrzymać ze sobą mogli, gdyby nie to, że wypadek całkiem niespodziany przerwał raz na zawsze te sprzeczki nieskończone.
W nocy z 14 na 15 grudnia, dwaj niepogodzeni przyjaciele zajęci byli obserwowaniem tarczy księżycowej. J.—T. Maston według zwyczaju lżył uczonego Belfast’a, utrzymując po raz tysiączny że spostrzegł pocisk, i że nawet widział twarz Michała Ardan’a, wyglądającą przez jedno z okienek. Popierał on swoje uporczywe dowodzenia, bardzo wyrazistemi gestami, które przy zamaszystem wywijaniu żelazną ręką, stawały się prawdziwie groźnemi, i niebezpiecznemi.
W tej chwili służący Belfasta wszedł na platformę (była dziesiąta godzina wieczór), i oddał mu depeszę. Był to telegram dowódcy korwety Susquehanna.
Belfast rozerwał kopertę, przeczytał, i wydał okrzyk zadziwienia.
— Cóż tam? zapytał J.—T. Maston.
— Pocisk!
— No cóż?
— Spadł na ziemię!
Na ten raz J.—T. Maston krzykiem, wyciem prawie, odpowiedział.
Belfast obrócił się do swego przyjaciela. Nieszczęśliwy ten pochyliwszy się nieostrożnie nad rurą metalową, wpadł w ogromny teleskop, aby się stoczyć w przepaść dwustu ośmdziesięciu stóp! Belfast oniemiały rzucił się ku otworowi reflektora.
Odetchnął przecie. J.—T. Maston zahaczył swoją ręką sztuczną o jeden z przedziałów teleskopu, i wisiał tak wrzeszcząc okropnie.
Belfast przywołał swych pomocników i służbę, i z trudem niemałym zdołano wyciągnąć nierozważnego sekretarza klubu puszkarskiego.
Bez wypadku wydobył się na wierzch.
— A gdybym był stłukł zwierciadło, hę?
— Tobyś za nie zapłacił, surowo odpowiedział Belfast.
— A ta przeklęta kula spadła? zapytał trzęsąc się J.—T. Maston.
— W Ocean Spokojny.
— Jedźmy tam natychmiast!
W kwadrans potem, dwaj uczeni schodzili ostrożnie po pochyłości Gór Skalistych, a w dwa dni potem jednocześnie ze swymi przyjaciołmi członkami klubu puszkarskiego przybyli do San-Francisco, zajeździwszy pięć koni przez drogę.
Elphiston, Blomsberry brat, Bilby, rzucili się na ich spotkanie.
— Co robić? zawołali.
— Wydobyć pocisk, odpowiedział J.—T. Maston, i to jak może być najprędzej.







ROZDZIAŁ XXII.

Ocalenie.

Miejsce w którem pocisk pogrążył się w głębokości fal, bardzo dokładnie było wiadome, brakowało tylko narzędzi do schwytania go, i wydobycia na powierzchnię Oceanu. Potrzeba je było najprzód wymyślić, a następnie zrobić. Taka drobnostka nie mogła w kłopot wprowadzać inżynierów amerykańskich. Gdy haki pochwycą kulę, to przy pomocy pary łatwo ją będzie wyciągnąć, tembardziej że ciężar jej o wiele zmniejszała gęstość płynu w którym spoczywała.
Lecz nie dość było wyłowić pocisk; potrzeba jeszcze działać bardzo szybko, w interesie podróżników; nikt nie wątpił bowiem, że żyją jeszcze.
— Tak jest, powtarzał bezustannie J.—T. Maston, którego wiara wszystkim się udzielała, — tak jest, to są ludzie zręczni ci nasi przyjaciele, i nie mogli spaść jak niedołęgi. Oni żyją, z pewnością żyją, ale trzeba się spieszyć aby ich zastać jeszcze przy życiu. Wody i pożywienia mają podostatkiem, o to jestem spokojny. Ale powietrza! powietrza im zabraknąć może. A więc prędko! prędko do dzieła!
I spieszono się w rzeczy samej. Przysposobiono korwetę do nowego jej przeznaczenia. Ogromne i potężne jej machiny tak były urządzone, aby mogły być do nich przyczepione łańcuchy do wyciągania. Pocisk z aluminium ważył tylko 19,250 funtów, a przeto mniej znacznie od liny transatlantyckiej, która była wydobywaną w podobnych warunkach. Jedyną więc trudność stanowiło schwytanie kuli cylindro-stożkowej, której ściany bardzo śliskie pochwycić się nie dawały.
W tym celu inżynier Murchison, przybywszy do San-Francisco, kazał zrobić ogromne haki systemu automatycznego, któreby nie puściły pocisku raz go pochwyciwszy w swoje potężne szpony. Kazał on także przysposobić, kaftany korkowe dla nurków, aby ci mogli rozpoznać dno morza. Zabrał również na pokład Susquehanny przyrządy do zgęszczania powietrza, bardzo dowcipnie pomyślane. Były to prawdziwe pokoje z okienkami, które woda, prowadzona do pewnych przedziałów, zanurzała swym ciężarem do znacznej głębokości. Przyrządy takie znajdowały się w San-Francisco, gdzie używano ich do zbudowania tamy podmorskiej, i traf zrządzał tu bardzo szczęśliwie, gdyż nie byłoby czasu na ich zbudowanie.
Jednakże, pomimo doskonałości tych przyrządów, pomimo zręczności i doświadczenia uczonych, którzy się mieli niemi posługiwać — skutek pomyślny bynajmniej nie był zapewnionym. Ileż się tu przedstawiało szans niepewnych, gdy chodziło o wydobycie pocisku z głębokości 20,000 stóp pod wodą. Zresztą, choćby nawet kula i została na wierzch wyciągniętą, jakże ludzie w niej zamknięci mogli wytrzymać straszne przy spadaniu wstrząśnienie, którego nawet 20,000 stóp wody zupełnie usunąć, a nawet zobojętnić nie mogło.
Nareszcie wypadało działać szybko. J.—T. Maston dniem i nocą napędzał swych robotników. On sam gotów był przywdziać kaftan korkowy, lub odbyć próbę z przyrządami powietrznemi, aby tylko jak najprędzej dowiedzieć się o położeniu swych odważnych przyjaciół.
Jednakże, pomimo całego pośpiechu z jakim przysposabiano różne machiny i narzędzia, pomimo ogromnych summ przez rząd Stanów Zjednoczonych oddanych do rozporządzenia klubu puszkarskiego, pięć długich dni, pięć wieków! upłynęło, zanim wszystkie zostały wykończone. Przez ten czas ciekawość powszechna podrażnioną była do najwyższego stopnia. Druty i liny telegraficzne roznosiły bezustannie telegramy po wszystkich krajach świata całego. Ocalenie Barbicane’a, Nicholl’a i Michała Ardan’a, stało się sprawą międzynarodową. — Wszystkie narody które zapisały się na pożyczkę klubu puszkarskiego, bezpośrednio zainteresowane były ocaleniem podróżników.
Nareszcie łańcuchy windy, przyrządy powietrzne, i haki automatyczne zabrane zostały na pokład korwety. J.—T. Maston, inżynier Murchison, i delegaci klubu puszkarskiego zajęli już swoje kajuty. Tylko odpłynąć pozostawało!
Dnia 21 grudnia, o ósmej godzinie wieczorem korweta wypłynęła na morze spokojne, przy wietrze północno-wschodnim, i dość przejmującem zimnie. Cała ludność San-Francisco cisnęła się w przystani cicha, milcząca, zachowując na powrót okrzyki radości.
Natężono parę do najwyższego stopnia ciśnienia, a szruba w ruch wprawiona szybko uniosła z przystani korwetę Susquehanna.
Zbytecznem byłoby powtarzać rozmowy na pokładzie statku toczące się pomiędzy oficerami, majtkami i podróżnymi. Wszyscy ci ludzie jedną tylko zajęci byli myślą; wszystkie te serca jednakiem biły wzruszeniem. Ale gdy spieszono na pomoc, cóż robił wtedy Barbicane i jego towarzysze? co się z nimi działo? czy byli oni w stanie probować czegoś dla odzyskania wolności? — Nikt o tem wiedzieć nie mógł. Zdawałoby się że nie mieli w swej mocy żadnego środka. Zatopieni w Oceanie prawie na głębokość dwóch lieues, musieli pozostać w tem metalowem więzieniu.
Dnia 23 grudnia o ósmej godzinie rano, korweta przy takiej z jaką pędziła szybkości, powinna była stanąć na miejscu. Lecz do południa czekać było potrzeba, aby się zorjentować z pozycją, gdyż nie spostrzeżono dotąd kłody drzewa, do której przywiązano linę uciętą.
W południe, kapitan Blomsberry przy pomocy swoich oficerów pilnujących obserwacji, zajął się punktowaniem na mappie, w obecności delegatów klubu. Była to chwila niecierpliwej trwogi. Gdy pozycja została oznaczoną, przekonano się, że Susquehanna była o kilka minut od miejsca, w ktorem pocisk zniknął w falach morskich.
Skierowano zatem korwetę tak, aby do punktu oznaczonego dopłynęła.
O dwunastej minut czterdzieści siedm spostrzeżono kłodę, która była w najlepszym stanie, i jak się zdawało w tem samem miejscu.
— Nareszcie! zawołał J.—T. Maston.
— Czy mamy zaczynać? spytał kapitan Blomsberry.
— Nie tracąc ani sekundy! odpowiedział J.—T. Maston.
Przystąpiono przedewszystkiem do utrzymania korwety w zupełnej nieruchomości.
Zanim zaczęto chwytać pocisk, inżynier Murchison chciał najprzód poznać położenie jego na dnie Oceanu. Przyrządy podmorskie przeznaczone do tego zbadania, zaopatrzone zostały w potrzebną ilość powietrza. Działanie wind nie zupełnie było bezpieczne, bo 20,000 stóp pod wodą, i pod ciśnieniem tak znacznem, mogły się zerwać, i spowodować najsmutniejsze następstwa.
J.—T. Maston, Blomsberry brat, i inżynier Murchison nie myśląc wcale o tem niebezpieczeństwie zajęli miejsce w aparatach powietrznych. Dowódca stojąc na swoim mostku kierował robotami, gotów wstrzymać lub popuścić łańcuchy na najmniejsze skinienie. Całą siłę machin zwrócono na windę, i wkrótce przyrządy na pomost zostały przeniesione.
Spuszczanie rozpoczęło się o godzinie pierwszej minut dwadzieścia pięć po południu; przyrząd pociągany ciężarem wody jaką w sobie zawierał, znikł w falach Oceanu.
Obawa oficerów i majtków podzieliła się teraz pomiędzy uwięzionych w pocisku, i uwięzionych w przyrządzie podmorskim. Ci zaś ostatni zapominając o sobie, z okiem wlepionem w szybę okienka badali uważnie tę płynną massę, jaką przebywali.
O godzinie drugiej minut siedmnaście J.—T. Maston ze swymi towarzyszami był już na dnie Oceanu Spokojnego, lecz nie widzieli nic prócz pustyni jałowej, nieożywionej ani fauną, ani florą morską. Przy świetle swych lamp opatrzonych potężnemi reflektorami, mogli oni obserwować ciemne warstwy wody na promieniu dość rozległym, lecz nigdzie nie spostrzegli pocisku.
Trudno opisać niecierpliwość tych odważnych nurków. Ponieważ ich przyrząd pozostawał w kommunikacji elektrycznej z korwetą; dali więc znak umówiony, a Susquehanna przyciągnęła ich przyrząd po przestrzeni jednej mili, uniosłszy go o kilka metrów nad grunt.
Przeszukali tak całą płaszczynę podmorską, oszukiwani co chwila złudzeniami optycznemi, na które serce im biło z większą gwałtownością. Tu skała, tam jakaś wyniosłość dna, wszystko to wydawało im się pociskiem upragnionym i poszukiwanym, lecz prędko poznawali swój błąd, i w nową wpadali rozpacz.
— Ale gdzież oni są? — Gdzież oni są? wołał Maston.
I biedny człowiek głośno wołał po nazwisku NicholI’a, Barbicane’a, i Michała Ardan’a, jakby ci nieszczęśliwi mogli go słyszeć, i odpowiedzieć przez te grube ściany.
W takich warunkach odbywały się poszukiwania, aż dopóki powietrze nie zepsuło się w przyrządzie tak, że musieli na wierzch wypłynąć.
Holowanie rozpoczęło się około szóstej wieczorem, a ukończyło dopiero o północy.
— Do jutra tedy, rzekł J.—T. Maston wstępując na pomost korwety.
— Tak jest, odpowiedział kapitan Blomsberry.
— Ale już w innem miejscu.
— Tak.
J.—T. Maston nie wątpił jeszcze o skutku, lecz towarzysze jego, których nie upajał już zapał pierwszej chwili, zaczęli pojmować całą trudność przedsięwzięcia. To co się łatwem wydawało w San-Francisco, tu na pełnym Oceanie przedstawiało się jako niepodobne do urzeczywistnienia. Szanse powodzenia zmniejszały się w ogromnym stosunku, i przypadkowi tylko można było przypisać znalezienie pocisku.
Nazajutrz 21 grudnia, niezważając na trudy dnia poprzedzającego, rozpoczęto poszukiwania. Korweta posunęła się o kilka minut na Zachód, a przyrząd zaopatrzony w powietrze, tychże samych poszukiwaczy zaniósł znowu na dno Oceanu.
Cały dzień przeszedł na bezużytecznych poszukiwaniach. Łożysko Oceanu było puste. Dzień 25 także minął bez skutku, równie jak i dzień 26.
Położenie było rozpaczliwe. Myślano o nieszczęśliwych zamkniętych w kuli od dwudziestu sześciu dni. Może już w tej chwili dusi ich brak powietrza, jeśli tylko przy spadaniu nie zostali zabici. Powietrze wyczerpywało się, a wraz z powietrzem odwaga i siła moralna.
— Powietrze, tak być może — stale odpowiadał J.—T. Maston, ale siła moralna nigdy!
Po dwóch jeszcze dniach bezowocnego poszukiwania w d. 28 wszelką już stracili nadzieję. Kula ta był to atom, pyłek w tej nieskończonej przestrzeni morza. Wypadało wyrzec się nadziei znalezienia go kiedykolwiek.
Jednakże J.—T. Maston nie chciał słyszeć o odjeździe; nie mógł pogodzić się z myślą, aby opuścić te miejsca, nie poznawszy przynajmniej grobu swych przyjaciół. Lecz dowódca Blomsberry nie mógł także upierać się dłużej, i pomimo nalegań i reklamacji szanownego sekretarza, musiał wydać rozkaz wyruszenia w dalszą drogę.
O godzinie 9 rano 29 grudnia Susquehanna zawróciwszy na północo-wschód płynęła ku zatoce San-Francisco.
Była dziewiąta z rana. Korweta sunęła wolno po wód przestrzeni, jakby jej żal było opuszczać miejsce wypadku, gdy majtek służbowy siedzący na wysokim maszcie nagle zawołał:
— Kłoda pod wiatr stoi nam na drodze.
Oficerowie spojrzeli w stronę wskazaną. Przy pomocy lunet poznali, że przedmiot wskazany był rzeczywiście podobnym do tych kłód drzewa, które ostrzegają o niebezpiecznych przejściach w zatokach lub rzekach. Lecz co było szczególnego w tym razie, że na stożkowym wierzchołku tej kłody wystającym na 5 lub 6 stóp nad wodę, bujała chorągiew rozpuszczona na wolę wiatrów. Ta kłoda błyszczała pod promieniami słonecznemi, jak gdyby miała boki wyłożone blachą srebrną.
Dowódca korwety, J.—T. Maston i delegaci klubu puszkarskiego, weszli na mostek, i badali zdaleka ten przedmiot rozbijający się o fale morskie.
Wszyscy patrzyli z gorączkową niecierpliwością, lecz w milczeniu. Nikt nie umiałby określić co się działo naówczas w ich umysłach.
Korweta zbliżyła się do przedmiotu na odległość około 240 sążni.
Cała załoga zadrżała! Chorągiew była amerykańska.
W tej chwili rozległ się ryk prawdziwy. Dzielny J.—T. Maston upadł na ziemię. Zapomniawszy że zamiast ręki prawej miał przyprawioną sztuczną z żelaza, a z drugiej znowu strony, że tylko cienka czapeczka gutaperkowa okrywała jego czaszkę; uderzył się w głowę silnie, tak że aż zemdlony upadł na ziemię.
Rzucono się ku niemu. Podniesiono go, i otrzeźwiono. I jakież były pierwsze jego wyrazy?
— Ah! Jacyż my głupcy! jacyż my durnie! jakież my bałwany.
— Cóż się to stało? zawołano naokoło niego.
— Co się stało?...
— Mówże pan nareszcie.
— A oto niedołęgi to się stało, zawył okrutny sekretarz, że kula waży tylko 19,250 funtów!
— A więc?...
— I że zanurza się tylko na 28 beczek, czyli 56,000 funtów, a przeto „wypływa z wody.“
Ah! jakże to zacny ten człowiek umiał w mowie podkreślić ten wyraz „wypływa.“ I miał słuszność. Wszyscy, tak niestety! wszyscy ci uczeni zapomnieli o tem prawie zasadniczem: że w skutek lekkości gatunkowej, pocisk upadkiem swoim zanurzony w największych głębiach Oceanu, musiał naturalnie wypłynąć na powierzchnię, a teraz pływał rzucany bałwanami.
Spuszczono statki na morze. J.—T. Maston i jego przyjaciele wskoczyli w nie coprędzej, i ze wzruszeniem, z gwałtownem biciem serca zbliżali się w czółnach do pocisku. Cóż on w sobie zawierał? Żyjących czy trupy? — Żyjących! tak, żyjących! jeśli tylko śmierć nie zaskoczyła Barbicane’a, i dwóch jego przyjaciół od chwili jak zatknęli swą chorągiew.
Głębokie milczenie panowało na czółnach. Serca biły gwałtownie, w oczach się ćmiło. Jedno z okienek pocisku było otwarte. Szczątki szkła pozostałe w osadzie dowodziły że szyba musiała być stłuczoną. To okienko właśnie było w wierzchołku wynurzonym na kilka stóp z wody.
Najpierw rozumie się dopłynęło czółno J.—T. Mastona. Szanowny sekretarz rzucił się do stłuczonego okienka.....
W tej chwili usłyszano głos wesoły i czysty, głos Michała Ardana, który krzyczał z zadowoleniem:
— Po mydle, Barbicanie, po mydle!
Barbicane, Michał Ardan i Nicholl, grali w domino!







ROZDZIAŁ XXIII.

Zakończenie.

Przypomną sobie czytelnicy ogromną sympatję, jaka trzem podróżnikom towarzyszyła przy ich odjeździe. Jeśli na początku przedsięwzięcia takie wrażenie sprawili na obu półkulach ziemskich, z jakimże zapałem świat powrót ich przyjąć był powinien? Czyż te miljony widzów zalegających półwysep Florydy, nie rzucą się na spotkanie tych wzniosłych awanturników. Te legjony cudzoziemców nabiegłe ze wszystkich punktów kuli ziemskiej na grunt Ameryki, czyż opuszczą terrytorjum Unji, nie zobaczywszy Barbicane’a, Nicholl’a i Michała Ardan’a? Nie, gorące roznamiętnienie publiczności miało godnie odpowiedzieć wielkości przedsięwzięcia. Istoty ludzkie które opuściły ziemię, które powracały z tej dziwnej wycieczki w przestrzenie powietrzne, nie mogły nie doznać przyjęcia takiego, jakiego dozna kiedyś prorok Eljasz za swym na ziemię powrotem. Ogólne pragnienie wszystkich zawierało się w tych dwóch formułach: zobaczyć ich najprzód, a potem słuchać.
Życzenie to miało się wkrótce urzeczywistnić dla wszystkich prawie mieszkańców Unji.
Barbicane, Michał Ardan, Nicholl, i delegaci klubu puszkarskiego, za powrotem do Baltimore przyjęci byli z zapałem trudnym do opisania. Notatki podróżne Barbicane’a były gotowe do wydania ich na widok publiczny. New-York Herald kupił ten rękopis za niewiadomą dotąd, lecz domyślnie bardzo wysoką cenę. Podczas ogłaszania „Podróży na księżyc“ liczba prenumeratorów tego dziennika doszła do 5 miljonów. W trzy dni po powrocie podróżników na ziemię, znane już były najdrobniejsze szczegóły ich wyprawy. Pozostawało już tylko zobaczyć bohaterów tego nadludzkiego przedsięwzięcia.
Poszukiwania Barbicane’a i jego towarzyszy naokoło księżyca pozwoliły sprawdzić różne teorje w przedmiocie satelity ziemskiego. Ci uczeni obserwowali zblizka i w warunkach całkiem wyjątkowych. Wiedziano teraz jakie systemata zasługiwały na odrzucenie, a jakie na przyjęcie w kwestji formacji tej gwiazdy, jej pochodzenia i zamieszkalności. Jej przeszłość, teraźniejszość, a nawet i przyszłość, zdradziły się we wszystkich swych tajemnicach. Cóż można było zarzucić obserwatorom sumiennym, którzy z odległości mniej jak 40 kilometrów zmierzyli wysokość ciekawej góry Tycho, najbardziej zadziwiającego systemu orografji księżycowej? Cóż odpowiedzieć tym mędrcom, których wzrok zanurzał się w przepaściach góry okręgowej Platon? Jak zaprzeczyć tym odważnym, których wypadki podróży zaniosły aż ponad tę niewidzialną stronę tarczy księżycowej, której dotąd żadne oko ludzkie nie oglądało? Oni teraz mieli prawo zakreślić granice tej nauce selenograficznej, która odtworzyła świat księżycowy, jak Cuvier szkielet człowieka kopalnego; oni mogli powiedzieć, że księżyc był światem mieszkalnym i zamieszkanym wprzód niż ziemia, i że teraz jest niemieszkalnym i niezamieszkanym.
Dla uczczenia powrotu najznakomitszego ze swych członków i dwóch jego towarzyszy, klub puszkarski umyślił wydać bankiet godny tych tryumfatorów, godny ludu amerykańskiego, i w warunkach takich, aby w nim udział bezpośredni przyjąć mogli wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych.
Końce wszystkich linij dróg żelaznych w Ameryce, połączone ze sobą zostały za pomocą ułożonych tymczasowo linij wiążących je. Dalej, na wszystkich dworcach, ozdobionych jednakowemi chorągwiami, jednakowo przybranych, ustawiono stoły jednakowo nakryte i obsługiwane. W pewnych godzinach obliczonych naprzód, a wskazywanych na zegarach elektrycznych, ludność była wzywaną na biesiadę i zapraszaną do zajęcia miejsc przy stole godowym.
Przez cztery dni od 5 do 9 stycznia wszystkie pociągi były zawieszone, jak to ma miejsce co niedziela na kolejach żelaznych amerykańskich.
Tylko jedna lokomotywa z nadzwyczajną szybkością prowadząca wagon honorowy miała prawo przez te cztery dni krążyć po drogach żelaznych Stanów Zjednoczonych.
Na lokomotywie był palacz, maszynista i wyjątkowy drogą łaski czcigodny J.—T. Maston, sekretarz klubu puszkarskiego.
Wagon przeznaczony był dla Barbicane’a, kapitana Nicholl’a, i Michała Ardan’a.
Gdy mechanik dał znak odjazdu gwizdnięciem, po licznych hurra! hip! hip! i innych amerykańskich okrzykach zadowolenia, pociąg wyruszył ze stacji w Baltimore. Pędził on z szybkością ośmdziesięciu lieues na godzinę. Lecz cóż znaczyła ta szybkość w porównaniu z tą, z jaką pędzili trzej bohaterowie w swoim wagonie-pocisku po wyjściu z kolumbiady?
Tak przejeżdżali z miasta do miasta, znajdując wszędzie tłumy za stołem siedzące i witające ich wszędzie gromem oklasków i okrzykami najżywszej radości. Tak przebiegli cały wschód Związku przez Pensylwanię, Connecticut, Massachussets, Vermont, Maine i Nowy Brunswik; potem przejechali północ i zachód przez Nowy-York, Ohio, Michigan i Wisconsin, a na południe dostali się przez Illinois, Missouri, Arkansas, Texas i Luizyanę; na południo-wschód pędzili przez Alabama i Florydę, dalej przez Georgję i Karoliny. Środek zwiedzili przez Tennessee, Kentucky, Wirginię, Indjanę, potem przez stację Waszyngtońską wrócili do Baltimore, a przez całe te cztery dni mogli sądzić że Stany Zjednoczone Ameryki przy jednej i tejże samej zgromadzone uczcie, jednocześnie witały ich jednym i tymże samym okrzykiem przeciągłego hurra!
Apoteoza godną była tych trzech bohaterów, którychby mitologja zaliczyła do rzędu pół-bogów.
A teraz czy ta bezprzykładna w dziejach podróży próba, będzie miała jaki rezultat praktyczny? Czy zaprowadzą kiedy bezpośrednią kommunikację z księżycem? Czy założą żeglugę napowietrzną, któraby i świat słoneczny obsługiwać mogła? Czy zdołają ludzie kiedykolwiek przejeżdżać z planety na planetę, z Jowisza na Merkurego, a potem z gwiazdy na gwiazdę, z Polarnej na Syrjusza? Czy jakaś wygodna i bezpieczna jazda dozwoli zwiedzić te słońca mrowiące się na firmamencie?
Trudno odpowiedzieć na te pytania. Lecz znając zuchwałą pomysłowość rassy anglo-saksońskiej, nikt nie zadziwi się że Amerykanie chcieli spożytkować próbę prezesa Barbicane’a.
Tak tedy w jakiś czas po powrocie podróżników, publiczność ze szczególniej przychylnem usposobieniem przyjęła ogłoszenia Spółki komandytowej (limited) z kapitałem 100 miljonów dollarów, podzielonym na sto tysięcy akcji po 1000 dollarów każda, pod nazwą „Towarzystwa narodowego kommunikacij międzyplanetarnych“ — prezesem której został Barbicane, wiceprezesem kapitan Nicholl, sekretarzem zarządu J.—T. Maston, a naczelnikiem ruchu Michał Ardan.
A ponieważ w temperamencie Amerykanów leży to szczęśliwe usposobienie, że lubią przewidywać w interesach wszystko, nawet niepowodzenie; więc na ten ostatni wypadek wyznaczono jednocześnie na sędziego kommisarza szanownego Harry Troloppe, a na syndyka Franciszka Dayton.



Koniec.



  1. Yard=0,9144 metre.
  2. Jestto alluzja do psa który pomógł do odkrycia sprawcy zabójstwa w okolicach Montargis. Przed laty dawano w teatrze warszawskim dramat na tym wypadku osnuty; o psach utrzymywanych przez zakonników na górze św. Bernarda dla ratowania podróżnych zaskoczonych śniegami, wiadomo powszechnie. (P. R)
  3. Stepy Ameryki środkowej i południowej. (P. R.)
  4. Droga jaką przebiega ciało niebieskie.
  5. Nie bardzo to zgodne z zasadami nauki. (P. R.)
  6. Punkt przysłoneczny.
  7. Punkt odsłoneczny w którym ziemia najdalej się od słońca znajduje.
  8. Myrjametr = 10,000 metrów.
  9. Punkt nieba pomyślany pod naszemi nogami.
  10. Morze Azowskie.
  11. Morze Czarne.
  12. Obecnie Dyrektora Obserwatorjum w Atenach.
  13. Rozumie się że pod wyrazem „morza“ pojmujemy te niezmierne przestrzenie, które prawdopodobnie zalane niegdyś wodami, obecnie są tylko płaszczyznami bardzo rozległemi.
  14. Są to wały mniej więcej okrągłego kształtu, otaczające część płaszczyzny.
  15. Herschell rzeczywiście przekonał się, że u satelitów ruch obrotowy wokoło osi jest zawsze równy ruchowi postępowemu wokoło planety, a zatem zawsze jej tylko jednę swą ukazuje stronę. Tylko świat Uranusa różni się w tym względzie; ruchy jego księżyców odbywają się w kierunku prawie prostopadłym do płaszczyzny orbity, a kierunek jego ruchów jest wsteczny, to jest, że jego satelici poruszają się wprost przeciwnie jak u innych gwiazd świata słonecznego.
  16. Średnia szybkość ruchu ziemi wzdłuż ekliptyki, wynosi tylko 60 kilometrów na sekundę.
  17. Czyli dokładnie biorąc 119 stopni 55 minut długości na zachód od południka paryzkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.