Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rować nie mogli, pędził prosto na tę massę ognistął podobną do otwartej paszczy jakiegoś pieca ogniem ziejącego; zdawał się rzucać w przepaść ognistą.
Barbicane pochwycił za ręce swych towarzyszy, i tak wszyscy trzej, przez na pół przymknięte powieki patrzyli na ten meteor do białości rozpalony. Jeśli myśl pracowała jeszcze w ich głowach, jeśli mózg nie pękł im jeszcze z przestrachu, to musieli uważać się za zgubionych.
W dwie minuty po tem nagłem ukazaniu się meteoru — to jest po dwóch wiekach męczarni, już pocisk zdawał się być blizkim spotkania, gdy kula ognista pękła jak bomba, lecz bez huku, tego bowiem w próżni słyszeć nie było można, głos bowiem jest prostem tylko poruszeniem warstw powietrza.
Nicholl wydał krzyk. Wszyscy trzej rzucili się do okienek.
Cóż za widok! jakież pióro zdolne było go opisać, jaki pędzel zdołałby oddać farbami tę wspaniałość?
Był to jakby wybuch krateru, jakby rozniecenie ogromnego pożaru. Tysiące błyszczących odłamków oświecały przestrzeń swym ogniem. Mięszały się tam wszystkie wielkości, wszystkie barwy, wszystkie odcienia. Błyszczały naprzemian farby żółte, żółtawe,różowe, zielone, szare; wieniec różnokolorowych ogni sztucznych. Z tej ogromnej i niebezpiecznej kuli, zostały tylko szczątki drobne, rozpryśnięte w różne stro-