Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie, gdyby kula chybiając swego celu i wciągnięta poza tarczę, wpadła w przestrzenie międzyplanetarne.
Księżyc w tej chwili zamiast ukazać się płaskim jak tarcza, dawał już uczuć swą wypukłość. Gdyby teraz na niego promienie słońca padły ukośnie, to cień przez to sprawiony uwydatniłby wyraźnie zarysowujące się wysokie góry. Wzrok mógłby się zagłębić w ziejącej przepaści kraterów, i dostrzedz kapryśne i nierówne zagłębienia, przerzynające płaszczyzny niezmierzone. Lecz przy natężonym blasku ginęła jeszcze wszelka wypukłość. Rozeznawano zaledwie owe dwie plamy, które księżycowi nadają podobieństwo do twarzy ludzkiej...
— Twarzy, to prawda, wtrącił Michał Ardan, ale gniewa mnie to, że nadobnemu bratu Apollina dano twarz tak szpetną.
Podróżnicy tak już blizcy swego celu, nie przestawali z największą uwagą obserwować ten świat nowy; wyobraźnia wodziła ich już po tych krainach nieznanych. Wdrapywali się na szczyty wyniosłe, lub schodzili na rozległe pola. Tu i tam zdawało im się spostrzegać wielkie morza, zaledwie mogące istnieć pod atmosferą rozrzedzoną, i rzeki, z gór niosące im haracz przynależny. Pochyleni nad przepaścią, spodziewali się że pochwycą jakiś głos z tej gwiazdy wieczyście niemej w osamotnieniu próżni.
Ten ostatni dzień pozostawił im wzruszające wspomnienia. Notowali oni najdrobniejsze szczegóły. Nieokreślony jakiś niepokój trapił ich w miarę zbliżania się